Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żywiołem wierszy Doireann Ní Ghríofy jest zwyczajność, a ich scenerię tworzą miejsca, w których rozgrywają się epizody codziennego życia: parking samochodowy, pralnia publiczna, szpital położniczy, park miejski czy irlandzki pub. W centrum tego świata poetka usytuowała cielesność: kobiece ciało i doświadczenie kobiecości. Jej bohaterki mierzą się z bólem, lękiem i fascynacją, jakie wzbudza w nich macierzyństwo; słuchają muzyki Nicka Cave’a, kupują płaszcze w butikach vintage i przeglądają zdjęcia w smartfonach; rzucają wyzwanie pisanej przez mężczyzn historii i uprawianej przez nich nauce; odkrywają możliwości, jakie daje im dwujęzyczność, a wreszcie składają hołd kobietom, które – choć pozostają szerzej nieznane – zaznaczyły się dokonaniami w literaturze czy w naukach przyrodniczych. Skry na mrok to bogata w odniesienia, niczego niedopowiadająca, a jednocześnie odważna formalnie i językowo czujna poezja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 26
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Przeszłość się rozłamała,
mętnieją zdarzenia
Mina Loy
Czy to dzień najechał noc,
czy noc najechała dzień?
Louise Bourgeois
Dla Ciebie.
Dziękuję, że unosisz te wiersze ku światłu.
Chwila w szopie
Jagniątko, kożuszek,
krew, udziec, polędwiczka,
piętrzy się czarna strzyża,
gdy śpiewnie tną nożyce.
Żwawo, mrocznie,
matka w błocie;
nieostre już ostrze,
u pastuszki – dąs.
Gdy krwawię
W butiku vintage na nadbrzeżu Sullivana
trafiam na płaszcz zimowy,
mocno taliowany, z obcisłą górą,
szykowną klapą i obniżoną lamówką.
Za drogi dla mnie, a jednak
przez tę naszywkę z pismem odręcznym [1915]
lgnie mi do piersi czerwonym naręczem.
Był to rok, kiedy przez zwój tkaniny
ktoś przejechał ostrzem i nicią powołał płaszcz
do życia. Biorę go
do przymierzalni, w płat wsuwam
ramiona; spływa po skórze
jedwabna podszewka. By zapiąć
pasek, robię wdech,
znów skurcz w podbrzuszu:
krew budzi się i burzy.
A w szkle: spowija mnie stara czerwień –
szczypie dziewczęce policzki,
paćka rozdarte kolanka,
na chusteczce szminka, szkarłat
skryty w pościeli, czerwień osiadła
na szmatkach i podpaskach –
ciężar czerwieni, czekanie czerwieni,
którą dzielimy.
W lustrze rumieni się płaszcz.
W kieszonce kryło się kiedyś
może coś bezcennego: kolia, list miłosny,
ciepłe od piór jajko, które ktoś włożył tu gładko,
by nie pękło, nie przeciekło przez szwy,
nie splamiło spódnicy od środka.
Tańce na włościach
Jaśnienie
ogień zaś ściągnął gawiedź
Austin Clarke
Gdy noc kłębi się we mnie,
nie wzbudza snów o morzu, ulgą się nie rozlewa,
niczego nie gasi. Wznieca tylko ten wrzask
sprzed lat, tę woń rozlanej znów benzyny.
O Nocy! Przybysze, jacy oni grzeczni: wybierz –
mówili – pamiątki, które chcesz ocalić.
Ich uśmiech zamarł, gdy wybrałam klucz
do drzwi frontowych, i nic więcej. Mój Domu!
W mokrej nocą trawie stałam sama jedna.
Mężczyźni spod drzew rzucali mi spojrzenia;
znałam ich niemy wzrok – stary już, zszarzały –
tak dobrze jak te kobiety na żwirowym dziedzińcu,
które zwijały w szalach wyszeptane słowa.
Odwróciłam się, by popatrzeć, jak to się zaczyna:
jaśnienie. Nasze okna, oblewane blaskiem. Jedno
za drugim – od środka. Piwnica, hall, potem kuchnia.
Jarzy się sala balowa. Ogień błyska w bibliotece.
Jeśli zagrał dzwonek straży, to zagrał na próżno,
płomienie pięły się już po zasłonach, usuwając
każdą dłoń, każdą twarz ze złoconych ram,
kradły srebra, porcelanę, lisie futra, jedwabie,
wyrywały rubiny z uchwytów złotych brosz.
Płomienie to duchy, biegały po schodach,
gdy dym przeciskał się przez dachówki,
tryskały skry na mrok, konstelacjami.
Bryzgał wosk. Popiele! Prochu!
Zaskrzypiał dach, chłopiec stanął opodal,
nieśmiały uśmiech przeszedł szybko w drwinę:
Dom złodzieja poznać po drzewach.
Gdybym odeszła, błysnęłyby mi plecy.
Dziś nie mam już własnego domu,
może jestem samotna, ale nie łagodna.
Jestem kamieniem dobytym ze starego złota
i O! jak niedziela w tygodniu goreję najjaśniej.
Chwila wśród ruin
Ślady kopyt, porost, ślimaki na zgliszczach:
tyle z komnat pozostało, pogorzelisko.
Gruzy. Gruz: chwieją się nadproża.
Błyskaj, skradziona łyżeczko. Powiewaj, złota zasłono.
Modlitwa
W mojej sypialni z dzieciństwa wiatr szarpie
kotarą, ściąga mrok do środka.
Noc w noc, w dziewczęcych czasach,
klęczałam tu, czułam,
jak drżą mi wargi od dziedziczonych słów
i dziedziczonego lęku.
Szepty wprawiały
w wir obraz zaciśnięty w kułak
– czerwone szczeliny, ciernie, kobiety we łzach –
błagałam, klęcząc, moje namiętnostki,
by przyszły tutaj z mroku, co skrzył się
za powiekami.
*
Dziś wieczór
przyszłaś na paluszkach pod drzwi,
kiedy wszyscy spali,