Ślad tygrysicy. Powieść. Seria: Proza ze Ściany Wschodniej, tom 3 - Zofia Piłasiewicz - ebook
NOWOŚĆ

Ślad tygrysicy. Powieść. Seria: Proza ze Ściany Wschodniej, tom 3 ebook

Zofia Piłasiewicz

0,0

Opis

Proza ze Ściany Wschodniej
Czy krajobraz, na jaki patrzymy za oknem, ma wpływ na to, kim jesteśmy, na nasze życiowe wybory? Na to, o czym i jak piszemy? Człowiek nie istnieje przecież bez kontekstu… Proza ze Ściany Wschodniej. Tom 3. Poczytaj, poszukaj odpowiedzi…

O KSIĄŻCE:
Weronika – nauczycielka z małego miasteczka gdzieś na wschodzie Polski i Wiera – tajemnicza Rosjanka, połączone za sprawą przypadkowych zdarzeń, wyruszają w niecodzienną podróż przez tajgę, krainę nieokiełznanej, dzikiej przyrody, której gospodarzami są syberyjskie tygrysy. Wędrówka staje się doświadczeniem inicjacyjnym, zmieniającym wewnętrznie obie kobiety. Każda z nich, na swój własny sposób, dociera do wewnętrznej siły drzemiącej w każdej z nich, pokonując lęki i fobie.
Za sprawą niewielkich figurek tygrysa z jadeitu odkrywa się warstwa historyczna powieści, gdzie losy młodego polskiego inżyniera, Ksawerego, pracującego przy budowie Kolei Transsyberyjskiej, splatają się z losami Michała Jankowskiego, polskiego zesłańca i badacza Dalekiego Wschodu z przełomu XIX i XX wieku.
Zgrabnie poprowadzona narracja wprowadza czytelnika w awanturniczy świat przygód i fascynującej natury dalekowschodniej tajgi.

OD AUTORKI:
Kiedy podróżowałam po tajdze, wrażenia i doznania tamtejszej przyrody, tego ogromnego, samoodnawiającego się organizmu, który nazywamy tajgą, były tak silne, że sprowokowały mnie do pisania książek, początkowo jako formy odreagowywania emocji i przeżyć. Najpierw była to literatura faktu. Teraz przyszedł czas na powieść, w której zarówno zasłyszane, jak i wymyślone przeze mnie historie splatam z losami prawdziwych postaci, a wszystko to z tajgą w tle, bo cała opowieść zanurzona jest w tym fascynującym świecie dzikiej, nieokiełznanej przyrody… Jeśli lubicie dziewiczą przyrodę, wciągającą fabułę z wielką i małą historią oraz wątkiem miłosnym w tle – ta powieść będzie dla Was… Zanurzcie się w ten świat razem ze mną. Zapraszam do podróży!
Zofia Piłasiewicz

O AUTORCE:
ZOFIA PIŁASIEWICZ – podróżniczka, autorka książek: Syberyjski sen. Opowieść bezdrożna, Gruzja. W pół drogi do nieba, Podróż, tomiku wierszy Ćwiczenia z pamięci oraz poematu Rzeka. Opowieść Czarnej Hańczy. Lubi być w kontakcie ze sobą, ludźmi i światem. I wsłuchiwać się w naturę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I

Rok 2016/2017 WERO­NIKA

Stu­kot obca­sów na wyło­żo­nej cemen­to­wymi pły­tami nawierzchni brzmi jak ude­rze­nia młot­kiem. Jest ostatni tydzień listo­pada. Wero­nika idzie bul­wa­rami, patrząc na jezioro wyła­nia­jące się za drze­wami. W wil­gotno-mgli­stym powie­trzu dźwięk obca­sów brzmi wręcz gro­te­skowo.

Kobieta lubi tę drogę do domu, nieco okrężną, ale dającą odczu­cie prze­strzeni i ciszy. To jej czas na oddech i „zre­se­to­wa­nie” myśli. A o to teraz coraz trud­niej. Te stare sosny ze zło­tymi pniami i roz­czo­chra­nymi, a teraz zawil­go­co­nymi, koro­nami aż do nieba, są jak przy­ja­ciółki z dzie­ciń­stwa. Pamięta, że będąc dziec­kiem, lubiła się do nich przy­tu­lać. Wyda­wały się wów­czas ogromne, wręcz nie­bo­siężne, ale dające jej też poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i spo­koju. Wyobra­żała sobie, że te wiel­kie drzewa ją chro­nią. Jak star­sze sio­stry, któ­rych nie miała. Teraz jest tego świa­doma. Wów­czas nie zda­wała sobie sprawy. A już na pewno nie potra­fiła tego nazwać.

Wewnętrzna cisza. Tej wewnętrz­nej ciszy tak bar­dzo jej teraz bra­kuje. Gdzie się podziała ta wesoła, ener­giczna Wero­nika, która wie­rzyła, że może zmie­niać świat na lep­szy i że cze­kają ją tylko rado­sne i piękne chwile, choć oczy­wi­ście wyma­ga­jące pracy i wielu sta­rań? W tej chwili, w jej wewnętrz­nej ciszy, cią­gle sły­szy nie­usta­jący stu­kot obca­sów, które jak natrętne wer­ble draż­nią uszy. Pośpiech, pośpiech, nie­usta­jący pośpiech. Jakby życie skła­dało się tylko z cią­gle nowych obo­wiąz­ków i zadań do wyko­na­nia na wczo­raj.

Zatrzy­muje się na chwilę i spo­gląda na jezioro. Jesień. Coroczny hymn na cześć smutku, który nie ma nic wspól­nego z roz­pa­czą. To czas łagod­nego spo­koju. Mgła przy­kry­wa­jąca taflę wody spra­wia, że Wero­nika ma wra­że­nie jakiejś kame­ral­no­ści, ogra­ni­czo­nego widze­nia, a jed­no­cze­śnie prze­szywa ją przej­mu­jąca świa­do­mość roz­le­gło­ści i gdzieś tam, we mgle, ist­nie­ją­cego dru­giego brzegu.

– Drugi brzeg!

W duszy Wero­niki odzywa się jakaś dziwna tęsk­nota. Za czym? Sama nie wie. Może wła­śnie za dru­gim brze­giem życia, za tym, co nie­znane, co jesz­cze dla niej nie­od­kryte, za prze­strze­nią i wędrówką poza hory­zont… Dla­czego jej usta­bi­li­zo­wane pięć­dzie­się­cio­let­nie życie rap­tem prze­staje jej wystar­czać?

Po stu­diach wró­ciła do rodzin­nego mia­steczka. Wyda­wało się jej, że chwy­ciła Pana Boga za nogi, kiedy dostała etat w szkole pod­sta­wo­wej. Świetna kadra, praca wyma­ga­jąca od niej cią­głego dokształ­ca­nia się i roz­woju, bo co i rusz do jej klasy tra­fiał ktoś, kogo nie potra­fiła „roz­gryźć”. A to dziecko z auty­zmem, a to nie­do­sły­szące, a to chło­pak z ADHD, a to rodzice jed­nego z uczniów roz­wo­dzą się i chło­pak odre­ago­wuje emo­cje na innych dzie­ciach, a to zalęk­niona dziew­czynka, któ­rej ojciec alko­ho­lik nie prze­biera w środ­kach wycho­waw­czych. Ile dzieci, tyle histo­rii. Każ­dego dziecka musiała się nauczyć, do każ­dego dotrzeć. Nie potra­fiła przejść obo­jęt­nie i zająć się tylko naucza­niem bio­lo­gii. Tak wiele spraw wycho­waw­czych, zaan­ga­żo­wa­nia emo­cjo­nal­nego, że na jej wła­sne dziecko nie wystar­czało pra­wie czasu. Kuba nie wia­domo kiedy skoń­czył dwa­dzie­ścia jeden lat i jest stu­den­tem dru­giego roku poli­tech­niki. Ma swój war­szaw­ski świat. A ona czuje pustkę. Zamglił się jej hory­zont.

Okrężna droga do domu i spa­cery po lesie pozwa­lają ode­tchnąć, uspo­ka­jają, ale jed­no­cze­śnie przy­wo­łują myśli, które chcia­łaby odsu­nąć od sie­bie.

Patryka poznała jesz­cze na stu­diach. Przy­stojny stu­dent AWF-u zawró­cił jej w gło­wie. Po roku zna­jo­mo­ści, będąc na pią­tym roku stu­diów, uro­dziła Kubę. Po powro­cie do mia­steczka razem z mężem roz­po­częli pracę. A po dwu­dzie­stu pię­ciu latach mał­żeń­stwa wyda­wało jej się, że coś się mię­dzy nimi roz­le­ciało, coś po dro­dze zgu­bili. Teraz, kiedy Kuba wyje­chał na stu­dia, odczuwa to bar­dzo sil­nie.

Roz­pięła kurtkę. Czter­na­ście stopni Cel­sju­sza na koniec listo­pada to nie­zbyt natu­ralny stan w tej sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej, ale może już tak będzie, może to począ­tek tego, co ma nadejść… tych zmian kli­ma­tycz­nych, któ­rych tak wszy­scy się boją?

„Gdyby nie było zmian, nie byłoby motyli” – myśli i czuje, że coś się w niej uśmie­cha. „Tak! Musi się coś zmie­nić!”.

Wero­nika patrzy na odle­gły brzeg jeziora, który teraz deli­kat­nie wyła­nia się z mgły. W dali dostrzega zarys łódki. Jakiś węd­karz łowi ryby. Korony drzew, jak nama­lo­wane akwa­relą, deli­kat­nie prze­bi­jają przez opary uno­szące się znad jeziora.

„Jakie to szczę­ście i przy­wi­lej miesz­kać w takim miej­scu, w tym pięk­nym kra­jo­bra­zie. Jak wiele on mi daje!” – myśli.

Spoj­rze­nie jesz­cze raz bie­gnie na taflę wody koloru roz­la­nej rtęci. Wszystko jest nie­ru­chome i ciche. Ale kiedy mocno sku­pia uwagę, sły­szy ude­rza­jące o brzeg fale. Czuje, jak pul­su­jące w jej gło­wie myśli odsu­wają się w tło, a uwagę przy­ciąga ten sub­telny, ryt­miczny plusk. Opiera się ple­cami o wysmu­kłą, starą sosnę. Pod pal­cami czuje szorst­kość kory, a za ple­cami sta­bil­ność drzewa. Lekko zwal­nia oddech. Wszystko się zmie­nia wokół. Może ona też musi się zmie­nić? I nagle znaj­duje w sobie ten zasty­gły ruch, tę moż­li­wość, kame­ral­ność i spo­kój, i świa­do­mość dru­giego brzegu. Cie­szy się mgłą, wie­dząc, że zmiana nadej­dzie.

„Na pewne rze­czy nie mamy wpływu” – myśli. „Życie to cią­gła zmiana. Trzeba być uważ­nym i wyrwać z tej pustki kilka okru­chów”.

Wero­nika z ufno­ścią uśmie­cha się do lasu, do jeziora i do sie­bie. Czuje, jak kieł­kuje w niej goto­wość.

~

Wio­sna. Któ­re­goś dnia, po powro­cie z pracy, Wero­nika bie­rze do ręki zdję­cie sprzed pra­wie stu lat. Jej przod­ko­wie. Przy­naj­mniej część z nich. Stoją w dwóch rzę­dach. Naj­starsi sie­dzą w pierw­szym rzę­dzie. Z lewej pra­dzia­dek, z równo przy­strzy­żoną bródką. Przy­stojny, ele­gancko ubrany star­szy męż­czy­zna. Spo­kojna, posą­gowa postać. Ludwik ma za sobą cięż­kie prze­ży­cia, ale widać, że wypły­nął na powierzch­nię, bogat­szy o doświad­cze­nia i świa­do­mość, że trzeba cie­szyć się każ­dym dniem. Syn powstańca stycz­nio­wego, wycho­wany na rubie­żach Cesar­stwa Rosyj­skiego nie miał lek­kiego życia. Ale na zdję­ciu bije od niego nie­wy­po­wie­dziany spo­kój. To, za czym dzi­siaj tak bar­dzo tęskni Wero­nika. Na górze, w ostat­nim rzę­dzie stoi jego córka, bab­cia Wero­niki – Hala. Fili­gra­nowa chłop­czyca, z deli­kat­nym pół­u­śmie­chem i zalot­nym spoj­rze­niem. Jest w niej coś zawa­diac­kiego. Obok niej dzia­dek w mun­du­rze. Oboje są bar­dzo mło­dzi, może to ich pierw­sze spo­tka­nie? On wpa­trzony w nią, pomimo że foto­graf pew­nie macha ręką, żeby wszy­scy spoj­rzeli w obiek­tyw. Jesz­cze nie wie­dzą, co przy­nie­sie im los, ale widać wyraź­nie, że mię­dzy tymi mło­dymi ludźmi doko­nuje się jakiś prze­pływ ener­gii, rodzi się jesz­cze nie­na­zwany zwią­zek. Może już są w sobie zako­chani? Córka pro­fe­sora Poli­tech­niki War­szaw­skiej, stu­dentka histo­rii sztuki, i on, stu­dent Wyż­szej Szkoły Wojen­nej w War­sza­wie, zna­ko­mity jeź­dziec zbie­ra­jący laury na zawo­dach. Ona – wnuczka powstańca stycz­nio­wego, on – syn car­skiego ofi­cera z Podola. Kie­dyś, zanim Pol­ska odzy­skała nie­pod­le­głość, zanim słowo stało się cia­łem. Jego ojciec to ofi­cer armii rosyj­skiej, który wal­czył w woj­nie Rosji z Japo­nią, odzna­czony dwu­krot­nie Orde­rem św. Jerzego. Po odzy­ska­niu przez Pol­skę nie­pod­le­gło­ści prze­szedł do Woj­ska Pol­skiego, jak gene­rał Sze­li­gow­ski, jak wielu, wielu innych. Ona – córka Rosjanki i Polaka, inży­niera, który nad­zo­ro­wał huty żelaza. On – syn póź­niej­szego pol­skiego ofi­cera słu­żą­cego w komen­dan­tu­rze mia­sta twier­dzy Lwów, pocho­wa­nego na Janow­skim Cmen­ta­rzu wojen­nym we Lwo­wie. Dziw­nie się plotą losy. Tu, na zdję­ciu, stoją obok sie­bie. Może muśnię­cie rąk, któ­rych nie widać, bo zasła­niają je plecy i głowy sie­dzącej star­szyzny w przed­nich rzę­dach, spra­wia, że w ich oczach skrzy się coś, co spra­wia, że Wero­nika chce myśleć, że ich ręce się nie­znacz­nie doty­kają. Patrzy na tę starą foto­grafię z czu­ło­ścią.

„Może już wie­dzą, że odna­leźli się jak w korcu maku, że są sobie prze­zna­czeni? Że przez nich objawi się miłość? Że uczu­cie zna­la­zło przez nich ujście?”.

Tak chce myśleć Wero­nika, cho­ciaż z per­spek­tywy XXI wieku wie, jak w rze­czy­wi­sto­ści nie­wiele czasu im zostało. Za rok wezmą ślub, a potem osiem lat i wszystko się skoń­czy. Ale teraz, tej wio­sny, bo w tle widać kwit­nące drzewo (może starą jabłoń?), życie się dla nich otwiera.

Przez głowę Wero­niki prze­biega myśl, że przy­wo­łu­jąc prze­szłość, ska­zani jeste­śmy na skrót. Na prze­czu­cia i na nasze doświad­cze­nie. Ono pomaga. Zapach kwit­ną­cej jabłoni odtwa­rza świat ze zdję­cia i zbliża tam­tych ludzi, któ­rych już nie ma.

„Ten zapach kwit­ną­cych jabłoni czuję w moim świe­cie” – myśli. „Oni też go czuli w swoim. To nas łączy. Ten sam zapach i to samo upo­je­nie buj­no­ścią roz­kwitu. I doświad­cze­nie muśnię­cia dłoni. Pamię­tam to uczu­cie”.

~

Czer­wiec. Poranna mgła paru­ją­cego lasu. Kałuże jesz­cze nie zdą­żyły wyschnąć po noc­nej ule­wie. Ule­wie? To było urwa­nie chmury. Takiej ściany wody dawno tu nie było.

Z biurka pod oknem patrzą na Wero­nikę posta­cie ze zdję­cia, które wycią­gnęła z dawno nie­otwie­ra­nej szu­flady. Pierw­szy dzień waka­cji to oka­zja do sprząt­nię­cia pokoju i przej­rze­nia róż­nych biur­ko­wych szpar­ga­łów. Lubi oglą­dać te pamiątki prze­szło­ści. Jej przod­ko­wie! Obok leży mocno pożół­kła, roz­sy­pu­jąca się pra­wie kartka papieru. List dru­giego pra­dziadka do dru­giej pra­babci. Jakimś cudem się zacho­wał. I jesz­cze jedno zdję­cie. Na foto­gra­fii pra­dzia­dek Wacław, ofi­cer car­skiej armii, jego żona i trójka dzieci. Zdję­cie zro­bione w zakła­dzie foto­gra­ficz­nym w Kamieńcu Podol­skim. Mały chłop­czyk, pew­nie dzia­dek Wero­niki, sie­dzi na kola­nach ojca i tuli się do męż­czy­zny w mun­du­rze. Obok żoł­nie­rza sie­dzi na stołku, po jego pra­wej ręce, kobieta, pew­nie pra­babcia Kazi­miera, a po lewej stoją dwie dziew­czynki w schlud­nych, dłu­gich do połowy łydek sukien­kach czy płasz­czy­kach. Ciotki ojca Wero­niki. To stare zdję­cie szcze­gól­nie ją wzru­sza, bo przy gór­nej kra­wę­dzi pośrodku ma dziurkę, pew­nie od gwoź­dzia. Tam, gdzie owego ofi­cera, puł­kow­nika, dowódcę Bieł­go­rodz­kiego Pułku Uła­nów rzu­ciły losy, a bar­dziej roz­kazy dowódz­twa armii, tam na kwa­te­rze wbi­jał w drew­nianą ścianę zdję­cie swo­jej rodziny. Widok tego zdję­cia zapewne doda­wał mu sił, gdzie­kol­wiek się zna­lazł – czy w dale­kiej Man­dżu­rii, czy na woj­nie rosyj­sko-japoń­skiej, czy na fron­tach pierw­szej wojny świa­to­wej.

Wero­nikę zasta­na­wia kawa­łek pożół­kłego papieru – listu wysła­nego gdzieś z Wła­dy­wo­stoku. Kie­dyś, myśląc o pra­dziadku, miała do niego żal, że słu­żył w car­skiej armii. Ale gdzież niby miał słu­żyć? Pol­ska wów­czas nie ist­niała. Wszy­scy, któ­rzy chcieli doświad­czyć losu żoł­nier­skiego – albo przy­mu­sowo, albo z pobo­rów – słu­żyli w jakichś armiach: rosyj­skiej, pru­skiej bądź austro-węgier­skiej. Pra­dzia­dek, kiedy Pol­ska odzy­skała nie­pod­le­głość, prze­szedł do armii Woj­ska Pol­skiego i został ofi­ce­rem twier­dzy Lwów. Na jego korzyść prze­ma­wia fakt, że słu­żąc w armii car­skiej, do końca pozo­stał kato­li­kiem, a to znacz­nie utrud­niało mu awans. Wiara była dla niego czymś istot­nym i łączyła z prze­szło­ścią. Swoje dzieci wycho­wał na pol­skich patrio­tów. Jego dwaj syno­wie tra­fią do pol­skiej kawa­le­rii. Obaj nie prze­żyją ostat­niej wojny. Jeden zgi­nie już w kam­pa­nii wrze­śnio­wej, drugi, Mak­sy­mi­lian, dzia­dek Wero­niki, wię­zień Sta­ro­biel­ska, zosta­nie zamor­do­wany w kwiet­niu 1940 roku w sie­dzi­bie NKWD w Char­ko­wie. Jego szczątki leżą na cmen­ta­rzu wojen­nym na Pia­ti­chat­kach w Char­ko­wie.

Wero­nika bie­rze do ręki kawa­łek roz­sy­pu­ją­cego się ze sta­ro­ści papieru, skrzęt­nie prze­cho­wa­nego naj­pierw przez pra­bab­cię Kazi­mierę, póź­niej jej córki, ciotki ojca Wero­niki, i wresz­cie przez Wero­nikę. W szta­fe­cie poko­leń prze­nie­śli ten pożół­kły już frag­men­cik daw­nego świata. Ostroż­nie roz­pro­sto­wuje kartkę na bla­cie biurka. Napi­sany pięk­nym kali­gra­ficz­nym pismem list z początku XX wieku mógłby być obra­zem sam w sobie. Powoli czyta nagłó­wek:

Naj­droż­sza Kaziu!1

Tęsk­nię za wami wszyst­kimi. Maks pew­nie już zaczął cho­dzić. Mam nadzieję, że dziew­czynki ci poma­gają. Są już takie duże. Korzy­stam z uprzej­mo­ści sklepu ame­ry­kań­skiego we Wła­dy­wo­stoku, żeby przez brata wła­ści­ciela prze­słać Ci ten list. Byłem ranny nad rzeką Shahe. Nie bój się, rana na gło­wie już się goi, a ja mam dwa tygo­dnie urlopu. Oszczę­dzę ci opi­sów tej bitwy, to nie na nerwy nie­wia­sty. Nawet dla mnie widok wzgó­rza pokry­tego nie­mal w cało­ści tru­pami, wszystko jedno któ­rych wojsk to widok mro­żący serce.

Powiem ci tylko, że pozna­łem bar­dzo cie­ka­wego czło­wieka. Jest Pola­kiem, został tu po zesła­niu i bar­dzo dobrze sobie radzi. Opo­wiada pięk­nie o tutej­szej przy­ro­dzie, polo­wa­niach. Zna wszyst­kie tutej­sze języki, a swoją posia­dłość zbu­do­wał 700 wiorst od Wła­dy­wo­stoku. A jego syno­wie zbie­rali motyle dla cara. Przy­roda tu jest nie­zwy­kła, ale nie mam czasu jej bli­żej poznać. Może kie­dyś, po woj­nie, jak Bóg da, przy­je­dziemy do pana Michała razem? Takie marze­nie, żebyś razem ze mną spoj­rzała na ocean. Ta wojna nie­długo się skoń­czy i wrócę do domu. Ści­skam bar­dzo mocno Cie­bie i dzieci – Wacław

Jak wieść rodzinna nie­sie, ni­gdy nie poje­chali razem na Wschód. Służba woj­skowa ani czasy nie pozwa­lały na takie fana­be­rie. Aż dziw, że w gło­wie ofi­cera mogła poja­wić się taka myśl. Widać nie do końca roz­go­ścił się w nim bez­duszny żoł­nierz. Do domu, z wojny, wraz z orde­rem i stop­niem puł­kow­nika, przy­wiózł kilka dro­bia­zgów, które na­dal w mniej­szej lub więk­szej cało­ści stoją za szybą biblio­teki Wero­niki. Gdy była dziec­kiem, naj­bar­dziej fascy­no­wały ją ażu­rowe małpki z mięk­kiego kamie­nia wul­ka­nicz­nego nad czymś, co przy­po­mi­nało maleńką miseczkę. Do czego tego przed­miotu mogli uży­wać man­dżur­scy miesz­kańcy Dale­kiego Wschodu? Jej koja­rzyło się to z minia­tu­ro­wym poideł­kiem dla pta­ków, a odkąd prze­czy­tała bajkę Ander­sena o sło­wiku, wyobra­żała sobie, że chiń­ski cesarz taką miseczkę mógł wło­żyć do klatki sło­wika i wdzięczny pta­szek z niej popi­jał wodę, zanim zgnę­biony bra­kiem wol­no­ści zaległ ze smutku i tęsk­noty. Długo w to wie­rzyła i opo­wia­dała swoim kole­żan­kom, zain­te­re­so­wa­nym dziw­nym przed­mio­tem, wymy­ślone histo­rie z nim zwią­zane. Teraz jej wzrok przy­ciąga maleńka rzeźba man­dżur­skiego tygrysa z jade­itu. Wyrzeź­biony zwierz ma przy­kur­czone nogi i z otwartą pasz­czą wyraź­nie szy­kuje się do skoku.

Bie­rze do ręki małego zwie­rza i zamyka go w dłoni. A gdyby tak poje­chać tam, skąd ten zwierz przy­był? No, by­naj­mniej nie do Korei Pół­noc­nej, ale tam, skąd ten list został wysłany, na sam koniec Eura­zji, nad Pacy­fik, do Wła­dy­wo­stoku?

– Zwa­rio­wa­łaś?! – skwi­to­wał Patryk.

– Może! Ale potrze­buję zmiany w życiu. Podróż wydaje mi się dobrym kie­run­kiem – roz­ma­rzyła się Wero­nika.

– Ale dla­czego tam? – usil­nie dopy­tuje Patryk. – Wyczar­te­rujmy jakiś jacht na Morzu Śród­ziem­nym i pokręćmy się mię­dzy wyspami grec­kimi. Będziesz miała podróż i oboje odpocz­niemy. A może i Kuba, i ta jego Hania popłyną z nami?

Wero­nika zamy­śla się na chwilę… Faj­nie byłoby, żeby spę­dzili tro­chę czasu wszy­scy razem, poże­glo­wali po cie­płych wodach… Ale też czuje, że to nie do końca to, czego pra­gnie. Nie! Sama chce zmie­rzyć się z podróżą w nie­znane, a na wyspach grec­kich już zda­rzało się im bywać, kiedy Kuba był w pod­sta­wówce. To były wspa­niałe wyjazdy – piękne plaże, zwie­dza­nie… I te kolory. Teraz potrze­buje jed­nak cze­goś innego. Cze­goś, co obu­dzi ją z jej przy­mglo­nego świata. Ści­ska w dłoni mocno figurkę tygrysa. „Pomóż mi” – mówią jej myśli.

– Znam rosyj­ski, więc nie będzie kło­po­tów z poro­zu­mie­wa­niem się, zoba­czę coś nowego. Pomyśl. Na początku XX wieku mój pra­dzia­dek tam był, wal­czył, był ranny i mimo okrop­no­ści wojny pisał, że kie­dyś zabie­rze tam rodzinę, żeby razem mogli spoj­rzeć na ocean. Jedź ze mną! – prosi cicho.

– To były słowa zmę­czo­nego okrop­no­ściami wojny żoł­nie­rza. My żyjemy w innych cza­sach, a tam już niczego cie­ka­wego nie ma. Kom­plet­nie mnie tam nie cią­gnie. To kra­niec świata, praw­dziwa Ultima Thule2. Nie, zde­cy­do­wa­nie nie! Wolę zostać tutaj i korzy­stać z pogody. Poza tym, sama wiesz, że latem mam pracę w ośrodku jako instruk­tor żeglar­stwa dla mło­dzieży.

– Kra­niec świata? Jaki kra­niec świata, prze­cież każde dziecko wie, że Zie­mia jest okrą­gła – pró­bo­wała żar­tem roz­ła­do­wać napię­cie. – A praca w waka­cje? Prze­cież nie musisz tego robić.

– Nie, ale to lubię i żadna podróż nie jest mi potrzebna.

– A mi tak! – wyrwało się Wero­nice, zanim pod­nio­sła głowę i spoj­rzała hardo w oczy mężowi.

Gdzie podziało się ich dawne zauro­cze­nie, ta cią­gła koniecz­ność wza­jem­nego doty­ka­nia się, przy­tu­la­nia, jakby świat bez dotyku dru­giego był nic nie­wart albo gro­ził czymś strasz­nym i bez­względ­nym? Jakby to było tajemne sprzy­się­że­nie ich dwojga prze­ciwko całemu światu, jakby tylko oni mieli klucz do miło­ści. Nagle, po dwu­dzie­stu pię­ciu latach ten klucz gdzieś się zawie­ru­szył. Tylko gdzie? Jaki popeł­nili błąd?

– To jedź! Ale na mnie nie licz! – pod­nie­siony głos i odwró­cona głowa świad­czyły o tym, że to koniec dys­ku­sji i żadna siła nie wycią­gnie Patryka w żadną podróż, która nie byłaby żeglo­wa­niem. Ta jego pasja, którą zara­ził się jakiś czas temu, była dla niego spo­so­bem na nudę dnia codzien­nego, na poprawę cze­goś… Dla niego! Nie dla niej! Wero­nika za nic nie potra­fiła polu­bić koły­szą­cego się pokładu, gubiła się w tych wszyst­kich sznur­kach i nie zachwy­cała się żeglo­wa­niem tak jak Patryk. Po kilku latach zre­zy­gno­wał z zabie­ra­nia Wero­niki na wyjazdy żeglar­skie, widząc, że spra­wia jej to więk­szy kło­pot niż przy­jem­ność. Coraz bar­dziej się mijali. Ona wolała książki, cza­sem spo­tka­nia z przy­ja­ciółmi, a jesz­cze czę­ściej samot­ność.

Wero­nika poszła do swo­jego pokoju, odsta­wiła do biblio­teczki figurkę tygrysa i otwo­rzyła lap­top. Jesz­cze tliła się w niej złość na męża, ale nie­za­leż­nie od jego decy­zji posta­no­wiła, że poje­dzie, mimo że w tym momen­cie myślom o wyjeź­dzie towa­rzy­szyło uczu­cie nie­po­koju. Poje­dzie tam, gdzie, jak pamięta z histo­rii, potęga car­skiej Rosji zde­rzyła się z eks­pan­sjo­ni­zmem Dai-Nip­pon Teikoku, czyli Cesar­stwa Wiel­kiej Japo­nii, w któ­rym to star­ciu olbrzy­mów brał udział jej pra­dzia­dek Wacław – kawa­le­rzy­sta, póź­niej­szy dowódca Bieł­go­rodz­kiego Pułku Uła­nów, a jesz­cze póź­niej pol­ski ofi­cer twier­dzy Lwów.

Każdy pre­tekst jest dobry, żeby zaini­cjo­wać zmiany w życiu. Jej, Wero­niki, zmiana zacznie się od podróży na Wschód. Posta­no­wiła!

Rok 1896 KSA­WERY

Ksa­wery z nie­po­ko­jem spoj­rzał na niebo. Szary kła­czek na pół­noc­nym wscho­dzie, nie­wielka plamka na tle błę­kit­nego nieba i słońca chy­lą­cego się wolno ku zacho­dowi, roz­ra­stał się zadzi­wia­jąco szybko. Męż­czy­zna gwizd­nął na psa i jego narty lekko skrę­ciły na zachód. Krótka w zamia­rze prze­chadzka, reko­ne­sans tere­nów pod przy­szłe polo­wa­nia, prze­dłu­żała się. Jak tu wra­cać do domu, kiedy ciało rwało się do ruchu? Biały szlak prze­ci­nały tropy drob­nej zwie­rzyny, a ptaki w poje­dyn­czych kępach łoziny i orze­chów ćwier­kały, wiesz­cząc rychłą wio­snę.

Narty, które sam wystru­gał latem, sunęły lekko po zmro­żo­nym śniegu. Od czasu do czasu odwra­cał głowę, by spraw­dzić, jak szybko roz­bu­do­wują się chmury. Zerwał się lekki wiatr, który stop­niowo przy­bie­rał na sile. Już kwar­tał nieba wypeł­nił się ponu­rymi, spię­trzo­nymi chmu­rami. Ksa­wery domy­ślił się, co się szy­kuje. Sły­szał o tym nie­raz w opo­wie­ściach myśli­wych i miej­sco­wych Kam­cza­da­łów. Przy­spie­szył kroku i skie­ro­wał się ku kępie łoziny i kor­kowca. Zrzu­cił ple­cak, wbił narty w zie­mię, wyjął nóż myśliw­ski i gwał­tow­nymi ruchami zaczął ści­nać gałę­zie, rzu­ca­jąc je w śnieg mię­dzy nar­tami. Póź­niej spraw­nymi ruchami obwią­zy­wał wiązki gałęzi wycią­gnię­tym z ple­caka sznur­kiem i roz­sta­wiał tak, żeby uło­żone wokół nart utwo­rzyły nie­wielki sza­łas. Tym­cza­sem wiatr się wzmógł. Kłęby śniegu uno­szące się w powie­trzu spra­wiły, że widocz­ność spa­dła nie­mal do zera. Pracę nad sza­łasem koń­czył pra­wie po omacku. Wtu­lił się w tę namiastkę sza­łasu, a jego pies, Bars, przy­lgnął cia­sno do niego, poło­żyw­szy łeb na kola­nach swo­jego pana. Gałę­zie rzu­cone na zie­mię zmniej­szały odczu­cie chłodu i chro­niły od wil­goci. Gwał­towny wiatr gwiz­dał w drze­wach, szar­pał gałę­ziami i wyda­wało się, że zaraz roz­pad­nie się to ilu­zo­ryczne schro­nie­nie i będą zdani na łaskę losu. Roz­pę­tała się purga.

Ksa­wery zamknął oczy, ręce wtu­lił w psią sierść. Czło­wiek i jego pies zasty­gli w bez­ru­chu.

– Prze­ży­jemy – wyszep­tał do sie­bie, do psa… – To nie może trwać wiecz­nie, damy radę – uspa­ka­jał sam sie­bie, cho­ciaż, wraz z nara­sta­ją­cym wie­trzy­skiem, prze­ra­że­nie ści­skało mu gar­dło.

Rano, kiedy opusz­czał sta­nicę, nic nie zapo­wia­dało zmiany pogody. Z rado­ścią prze­su­wał swoje narty po bia­łym puszy­stym śniegu. Lekki ple­cak i strzelba prze­wie­szona przez ramię nie krę­po­wały jego ruchów. Czuł, jak dosko­nale i sprę­ży­ście pra­cują mię­śnie, czuł radość swo­bod­nego odde­chu. A prze­strzeń i widok barasz­ku­ją­cego w śniegu psa spra­wiały, że zaró­żo­wione od mrozu policzki napi­nały się w sze­ro­kim uśmie­chu. I czło­wie­kowi, i psu udzie­lała się ener­gia rześ­kiego powie­trza i ta nie­ogra­ni­czona sze­ro­kość nad­brzeż­nych łąk. Pies przy­plą­tał się do niego dwa lata temu. Ksa­wery wołał na niego Bars – tak, jak tutaj nazy­wają śnieżną pan­terę. Imię przy­lgnęło do psa. Wkrótce Bars stał się nie­od­łącz­nym towa­rzy­szem mło­dego inży­niera, myśli­wego i poszu­ki­wa­cza przy­gód. Jak zna­lazł się w tym odle­głym świe­cie?

Wszystko zaczęło się od ulotki firmy K. Rudzki i S-ka S.A., zosta­wio­nej przez kogoś w war­szaw­skiej restau­ra­cji. Kilka lat wcze­śniej prze­czy­tał arty­kuł w „Kurie­rze War­szaw­skim” o roz­po­czę­ciu we Wła­dy­wo­stoku budowy naj­dłuż­szej na świe­cie linii kole­jo­wej, zwa­nej Wielką Drogą Sybe­ryj­ską. „Na uro­czy­stość zebrało się prze­szło 300 osób, miej­sco­wość ota­cza­jącą pawi­lon i plant kolei zapeł­niał lud przy­były z mia­sta i oko­licz­nych osad. Kiedy pro­to­dja­kon wygło­sił wie­lo­le­cie Panu­ją­cemu Domowi, na miej­scu uro­czy­sto­ści wzbiła się w górę rakieta sygna­łowa i roz­le­gła się salwa ze wszyst­kich sto­ją­cych w por­cie stat­ków i bate­ryj. Po ukoń­cze­niu nabo­żeń­stwa, Jego Cesar­ska Wyso­kość Cesa­rze­wicz Następca Tronu raczył oso­bi­ście nasy­pać ziemi w przy­go­to­wane taczki i powiózł na plant budo­wa­nej kolei ussu­ryj­skiej” – rela­cjo­no­wał „Kurier War­szaw­ski”, a ówcze­sny, led­wie upie­czony absol­went gim­na­zjum pomy­ślał, że dobrze byłoby kie­dyś pra­co­wać przy takim nie­zwy­kłym przed­się­wzię­ciu. Wyciął ten arty­kuł i długo nosił w kie­szeni sur­duta. Pięć lat póź­niej, już z dyplo­mem inży­niera, nie bar­dzo wie­dział, gdzie się udać.

Ulotkę firmy Rudzki i S-ka S.A. zna­lazł w odpo­wied­nim momen­cie. Skoń­czył się jeden etap jego życia, a z dru­gim nie wie­dział, co zro­bić. Świeży adept Insty­tutu Inży­nie­rów Komu­ni­ka­cji w Peters­burgu ledwo co wró­cił do rodzin­nego kraju. Przy­je­chał do War­szawy z nadzieją, że znaj­dzie swoje miej­sce w pręż­nie roz­wi­ja­ją­cym się tech­nicz­nie mie­ście. Ulotka zna­le­ziona na sto­liku w restau­ra­cji miała zmie­nić jego życie. Firma wyko­nu­jąca mosty żela­zne na tra­sie car­skich kolei gdzieś na Dale­kim Wscho­dzie zachę­cała mło­dych męż­czyzn z Kró­le­stwa Pol­skiego do pracy w dale­kiej, dzi­kiej kra­inie.

– To znak – powie­dział wów­czas Ksa­wery, uważ­nie przy­glą­da­jąc się nie­wiel­kiemu skraw­kowi papieru. Ulotka zawie­rała rysu­nek kon­struk­cji sta­lo­wych, jakie można było spo­tkać w więk­szo­ści naj­więk­szych mostów w Kró­le­stwie Pol­skim i Rosji oraz zdję­cie bro­da­tych, zaro­śnię­tych męż­czyzn, nie­któ­rych z bro­nią, sto­ją­cych przy torach kole­jo­wych. „Któż nie chciałby wziąć udziału w tym naj­więk­szym i naj­śmiel­szym przed­się­wzię­ciu budow­lano-tech­nicz­nym na świe­cie!” – napi­sali w ulotce. Ksa­wery chciał.

Nie­wiele trzeba było, by wiel­bi­ciel trans­portu kole­jo­wego zachły­snął się per­spek­tywą przy­gody i przy oka­zji zdo­by­cia, jak miał nadzieję, jakie­goś majątku. A kiedy już wróci nad rodzinną Narew (takie snuł wów­czas marze­nia), odkupi mają­tek swo­jego dziadka, który star­szy brat musiał sprze­dać, by spła­cić kar­ciane długi.

Po krót­kiej roz­mo­wie w biu­rze wer­bun­ko­wym firmy stał się człon­kiem ekipy tech­nicz­nej do prac na Dale­kim Wscho­dzie. Nie minęło wiele czasu, kiedy gotowe już sta­lowe kon­struk­cje mostowe, wyko­nane na zamó­wie­nie firmy Rudzki i S-ka, prze­zna­czone na Daleki Wschód, wraz z grupą kilku inży­nie­rów i kil­ku­na­stu robot­ni­ków wyru­szyły na Wschód. Wśród tych kilku inży­nie­rów zna­lazł się Ksa­wery. Naj­pierw koleją do Ode­ssy, potem stat­kiem przez Kanał Sueski do Morza Ochoc­kiego, gdzie rzeka Amur koń­czyła swój bieg i gdzie prze­ła­do­wy­wano sta­lowe kon­struk­cje na barki i przez Niko­ła­jewsk wie­ziono w górę rzeki do miej­sca swo­jego prze­zna­cze­nia. Zale­d­wie pięć lat wcze­śniej, 31 maja 1891 roku, Wielki Książę, następca tronu, wyko­nał we Wła­dy­wo­stoku pierw­sze ude­rze­nie rydlem pod budowę wiel­kiej kolei sybe­ryj­skiej, a już linia od Cze­la­biń­ska do Obu była pra­wie gotowa od strony zachod­niej, a tu na wscho­dzie, na odcinku Gra­fskaja–Wła­dy­wo­stok i Cha­ba­rowsk–Gra­fskaja, prace postę­po­wały w nie­by­wa­łym tem­pie. Ponie­waż linie pro­wa­dziły przez mało zamiesz­kane regiony, spro­wa­dzano pra­cow­ni­ków z czę­ści euro­pej­skiej Cesar­stwa Rosyj­skiego, wyko­rzy­sty­wano też zesłań­ców i więź­niów. Wię­zie­nia w Rosji opu­sto­szały, a zwa­bieni skró­ce­niem wyroku więź­nio­wie oka­zali się nie­złymi robot­ni­kami.

Ksa­wery począt­kowo pra­co­wał jako pomoc­nik głów­nego inży­niera odcinka wschod­niego. Szybko odna­lazł też swoją pasję w wypa­dach w tajgę, w polo­wa­niu i w kil­ku­dnio­wych wypra­wach myśliw­skich, z któ­rych przy­wo­ził cenne tro­fea. Praca pomoc­nika inży­niera wyda­wała mu się coraz mniej inte­re­su­jąca i mniej godna jego tem­pe­ra­mentu i umie­jęt­no­ści, ale pra­co­wał wytrwale. Kiedy nade­szła zima, roz­pusz­czono ludzi do domów. Zimą prace zwal­niały, ludzie prze­no­sili się do osad, by wraz z top­nie­niem śniegu wra­cać do swo­jego zaję­cia. Ksa­wery zna­lazł tym­cza­sowe zatrud­nie­nie jako myśliwy, zaopa­try­wał w mięso zimu­ją­cych w sta­nicy pra­cow­ni­ków kolei.

Pra­cu­jąc na kolei, spo­ty­kał wielu Pola­ków – zesłań­ców, ale też dobro­wol­nych osie­dleń­ców z Kró­le­stwa Pol­skiego. Polacy sta­no­wili trzy­dzie­ści pro­cent kadry tech­nicz­nej budowy – to nie byle co! Wielu, tak jak on, przy­je­chało tu, licząc na godne zarobki i mając nadzieję na lep­sze życie. Wyko­nu­jąc pracę, którą lubił naj­bar­dziej, zna­lazł się tu, nad rzeką Arguń, pły­nącą z Mon­go­lii, gdzie, jak powie­dział mu pewien Chiń­czyk, nazy­wają ją Kaiłar, na przy­kry­tych śnie­giem prze­strze­niach, w sta­nicy koza­ków kon­nych Curu­chaj­tuj.

A dzi­siaj? Dzi­siaj pró­bo­wał prze­trwać purgę. Dobrze, że był z nim Bars.

Czas zastygł. Nie wia­domo kiedy powieki w końcu opa­dły ciężko i Ksa­wery zapadł ni to w sen, ni to w letarg. Z kudła­tego pyska psa wydo­by­wało się przez chwilę ciche skom­le­nie, by zamie­nić się w lek­kie, nie­spo­kojne pochra­py­wa­nie, bar­dziej wyczu­walne niż sły­szalne. I czło­wieka, i psa oto­czyła nie­po­ko­jąca, wiru­jąca i hucząca ciem­ność.

Rok 1896 ANNA

Koń stą­pał deli­kat­nie po zaśnie­żo­nej pola­nie. Sie­dzący na nim jeź­dziec, w futrza­nej cza­pie nacią­gnię­tej głę­boko na oczy, zda­wał się lekko chwiać na swoim rumaku rasy sybe­ryj­skiej. Zgrabna i silna klacz barwy siwej, na zadzie miała wypa­lony nie­wielki znak – rosyj­ską literę „Я”, znak hodowli, z któ­rej pocho­dziła. Jeź­dziec i koń minęli łąkę, by skryć się w leśnych zaro­ślach. Zimową ciszę prze­rwało par­sk­nię­cie konia. Śnieg z potrą­co­nych gałęzi opadł na zie­mię. Tajga zamknęła za nimi swoje wrota. Po chwili roz­legł się strzał, a w górę wzbił się prze­stra­szony ptak.

~

W drew­nia­nym, solid­nie zbu­do­wa­nym domku z bali, za szczel­nym ogro­dze­niem, trza­skał ogień w piecu. Star­sza kobieta krę­ciła się w nie­wiel­kiej kuchni, a z garnka wydo­by­wał się zapach goto­wa­nego rosołu. Kobieta roz­sta­wiła trzy tale­rze na stole, poło­żyła łyżki, pode­szła do nie­wiel­kiego okienka. Obło­czek pary uniósł się, kiedy krzyk­nęła przez uchy­lone okno na podwórko oto­czone drew­nianą pali­sadą:

– Piotr! Zachodź na obiad! Nie będziemy dłu­żej cze­kać!

Przed szopą wysoki męż­czy­zna rąbał drewno. Sil­nymi rękami pod­no­sił kawał drewna, sta­wiał go na pie­niek i jed­nym zama­chem sie­kiery roz­cze­piał go na dwa kawałki. Na pod­nie­siony głos kobiety zastygł, potem wbił sie­kierę w pie­niek, otrze­pał koszulę i spodnie, i pod­szedł do studni. Z wia­dra sto­ją­cego na ziemi zaczerp­nął pełną garść lodo­wa­tej, pra­wie że zama­rza­ją­cej wody i obmył naj­pierw ręce, a potem twarz. Nacią­gnął odło­żony na stertę drew swe­ter i z uśmie­chem prze­kro­czył próg domu, schy­la­jąc nisko głowę.

– Anny jesz­cze nie ma? Pew­nie znowu jakiś czort pognał ją w tajgę – spoj­rzał na puste miej­sce na ścia­nie, gdzie jesz­cze przed kil­koma godzi­nami wisiała strzelba.

– Nie bój się, Pio­trze, prze­cież nauczy­łeś ją rozu­mieć las. Nic jej nie będzie, zaraz wróci, może przy­wie­zie kilka kuro­patw na kola­cję.

– Nie boję się lasu, ale ludzi, co kręcą się ostat­nio w oko­licy. Mówią o ban­dach Chiń­czy­ków prze­pra­wia­ją­cych się przez Szyłkę. Nie chciał­bym, żeby się na nich natknęła. Mam nadzieję, że nie poje­chała daleko – dodał, lekko zanie­po­ko­jony, i zanu­rzył łyżkę w tale­rzu. Jego lekko zmo­czone jasne włosy zasty­gły nad tale­rzem. W świe­tle pada­ją­cym z okna wyraź­nie widać było bruzdy żło­biące czoło i pocią­głą twarz Pio­tra. Pomimo swo­ich pięć­dzie­się­ciu pię­ciu lat na­dal był przy­stoj­nym, sil­nym męż­czy­zną, a bystre, nie­bie­sko­szare oczy potra­fiły wytro­pić nawet naj­bar­dziej skryte zwie­rzę. Znał tajgę jak wła­sną kie­szeń i od wielu lat ucho­dził za nie­zrów­na­nego myśli­wego i tro­pi­ciela. Swoją córkę wycho­wał jak syna, któ­rego ni­gdy nie miał. Dorów­ny­wała mu, a cza­sem miał wra­że­nie, że cho­ciaż drob­nej budowy ciała, pod pew­nymi wzglę­dami radzi sobie lepiej niż on. Może to przy­wi­lej mło­do­ści? Jesie­nią, kiedy liście zmie­niają kolor i futra zwie­rząt giną w wyso­kiej tra­wie, Anna potrafi usły­szeć naj­mniej­szy sze­lest, wytro­pić jele­nia, kabangę3, dzika czy lisa.

Jej matka, gdyby żyła, nie byłaby zado­wo­lona. Chciała widzieć swoją córkę na salo­nach, tań­czącą i gra­jącą utwory nie­miec­kich kom­po­zy­to­rów na pia­ni­nie. Ale życie zde­cy­do­wało ina­czej.

Matka Anny zmarła, kiedy ta miała sześć lat. Skoń­czyło się wów­czas salo­nowe życie dziew­czynki, któ­rego jesz­cze nie zdą­żyła poczuć ani zro­zu­mieć. Wpraw­dzie ciotki, sio­stry matki, ofe­ro­wały jej utrzy­ma­nie w roz­bu­do­wu­ją­cym się w szyb­kim tem­pie mie­ście i chciały opła­cać jej pobyt na pen­sji Madame Gał­ko­wej, ale Piotr nie wyobra­żał sobie swo­jego życia bez uko­cha­nej córki.

– Sam ją wszyst­kiego nauczę – powie­dział, chwy­ta­jąc dzie­cięcą rączkę w swoją wielką, cie­płą dłoń. I tak zamiesz­kali razem: Anna, Piotr i jego matka, w odda­lo­nym o dzie­sięć wiorst od kozac­kiej sta­nicy drew­nia­nym domku, który wybu­do­wał jego ojciec.

Matka Pio­tra znała fran­cu­ski, nie­miecki, szybko też nauczyła się miej­sco­wych dia­lek­tów. Żona rosyj­skiego ofi­cera, absol­wenta peters­bur­skiej Głów­nej Szkoły Inży­nie­ryj­nej zało­żo­nej przez cesa­rza Alek­san­dra I, przy­była za mężem do tej dale­kiej kra­iny z Peters­burga. Potra­fiła grać na for­te­pia­nie i śpie­wać piękne rosyj­skie romanse, dużo czy­tała. Pre­nu­me­ro­wała mie­sięcz­nik lite­racki „Biblio­teka do Czy­ta­nia”, dzięki czemu pozna­wała lite­ra­turę fran­cu­ską, np. Alek­san­dra Dumasa, oraz rosyj­skich pisa­rzy: Alek­san­dra Ostrow­skiego, Iwana Tur­gie­niewa, Micha­iła Sał­ty­kow-Szcze­drina, Antona Cze­chowa czy Fio­dora Dosto­jew­skiego. Zafa­scy­no­wana gotyc­kimi powie­ściami Wal­tera Scotta, tłu­ma­czyła też Schil­lera i sta­no­wiła ozdobę licz­nych przy­jęć i spo­tkań dale­ko­wschod­niej śmie­tanki towa­rzy­skiej. Świe­ciła jak gwiazda w tym świe­cie, ale też potra­fiła poświę­cić wszyst­kie przy­wi­leje, gdy jej uko­chany mąż, po dwu­dzie­stu latach odda­nej carowi służby, zde­cy­do­wał opu­ścić sta­nicę i osiąść na rubieży, gdzieś nad Argu­nią. Ich jedyny syn, Piotr, ni­gdy nie poszedł w ślady ojca. Nie dla niego była żoł­nierka, ale poko­chał książki i leśne włó­częgi. Czy­tał książki, które spro­wa­dzała matka i poma­gał ojcu w polo­wa­niach. Razem dostar­czali jedze­nie do pobli­skich sta­nic. Wyprawy z ojcem skoń­czyły się, kiedy ten, na jed­nym z polo­wań, wpadł w bagno i prze­mę­czony, mokry doszedł do jakiejś nie­wiel­kiej chiń­skiej fanzy, by tam w gorączce dokoń­czyć żywota.

To było nie­liczne z tych polo­wań, w któ­rych Piotr nie brał udziału. Póź­niej nie mógł sobie wyba­czyć, że w tym cza­sie zatrud­nił się do prze­pro­wa­dze­nia z Tom­ska tabunu koni na jeden z pół­wy­spów w Zatoce Japoń­skiej, gdzie pewien Polak, Michał Jan­kow­ski, były zesła­niec, zakła­dał hodowlę. Piotr zaprzy­jaź­nił się z nim i przez trzy mie­siące prze­pędu dowie­dział się wię­cej o koniach niż nie­je­den rosyj­ski hodowca. Poko­chał te deli­katne i dzielne stwo­rze­nia. Poza myśli­stwem to konie stały się jego pasją. Za zapłatę za spęd dostał kilka wierz­chow­ców, ale zosta­wił je w stad­ni­nie pana Michała, by, kiedy nadej­dzie pora, powięk­szyły jego wła­sną koń­ską rodzinę – namiastka marze­nia o wiel­kim tabu­nie. Gdy wró­cił do domu po trzech mie­sią­cach nie­obec­no­ści, ojciec już nie żył.

Kie­dyś w sta­nicy Piotr dostał zada­nie przy­wie­zie­nia z Wła­dy­wo­stoku, szybko roz­bu­do­wu­ją­cego się mia­sta nad Zatoką Pio­tra Wiel­kiego, towaru. U kupca, do któ­rego tra­fił, poznał Marię. Nie­wiele trzeba było mło­dym ser­com. Piotr pierw­szy raz w towa­rzy­stwie Marii poczuł, jakby świat znik­nął za kur­tyną i nie było niczego waż­niej­szego niż melo­dia słów pły­nąca ze słod­kich ust bla­do­li­cej dziew­czyny z jasno­zło­tym war­ko­czem. Wpa­try­wał się w Marię bez końca. Póź­niej szu­kał pre­tek­stu, by znów poje­chać do tego odle­głego mia­sta, za każ­dym razem prze­stę­pu­jąc z nie­po­ko­jem próg kupca Fio­dora i marząc o spo­tka­niu dziew­czyny. Ta rów­nież na jego widok, zaru­mie­niona, przy­sia­dała w salo­niku, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wom męż­czyzn. Piotr był wdzięczny matce, że nauczyła go kochać książki. Miał temat do roz­mów z Marią, dla któ­rej książki sta­no­wiły okno na świat.

Dla kupca wizyty tego mło­dego chło­paka rów­nież nie były nie­przy­chylne. Lubił w jego towa­rzy­stwie zapa­lić fajkę, wymie­nić uwagi o bie­żą­cych pro­ble­mach (a w świe­cie dużo się działo), posłu­chać jego opo­wie­ści o przy­go­dach w lesie i o tym, co sły­chać w odle­głych sta­ni­cach. W końcu Piotr był synem car­skiego ofi­cera, to nie byle jakie pocho­dze­nie, które dla Fio­dora też miało zna­cze­nie. Biedny, ale prze­cież to nie­zła par­tia. Z rado­ścią patrzył na swoją naj­młod­szą córkę i na rodzące się mię­dzy mło­dymi uczu­cie. Po upły­wie roku wziął Pio­tra na stronę i zapy­tał:

– Przy­cho­dzi tu pan i przy­cho­dzi. Gada i gada. A może by tak się z nią oże­nił?

Piotr, nie­zna­jący do końca towa­rzy­skiej ogłady i lepiej czu­jący się w taj­dze niż na salo­nach, wydu­kał:

– Ja…? A mogę?

– No to idźże się jej zapy­tać. Ja oporu sta­wiał nie będę!

Na te słowa Piotr wybiegł z domu i wyda­wało się, że uciekł prze­ra­żony. Aż Fio­dor podra­pał się skon­ster­no­wany po gło­wie. Bał się, że wystra­szył chło­paka. No, ale ile można się tak kra­ma­żyć? – myślał. Prze­cież dokład­nie widział i czuł, co się święci, co rośnie mię­dzy mło­dymi.

Tym­cza­sem Piotr prze­biegł szyb­kim kro­kiem ulicę w dół, aż do nabrzeża, i zawisł okiem na sto­ją­cym w głębi zatoki Złoty Róg parowcu Ame­ryka. Patrzył na koły­szący się na falach bryg, na roz­le­gły ocean w oddali i myślał, że życie jest jak ten ocean, a czło­wiek jak ten uno­szony na powierzchni wody bryg. Ocean jest sil­niej­szy, ma swoje prądy, przy­pływy i odpływy, wia­try, sztormy, ale prze­cież bryg potrafi sunąć wbrew nim i pły­nąć tam, gdzie chce ster­nik.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Zacho­wana pisow­nia ory­gi­nalna. [wróć]

2. Ultima Thule – łac. ‘naj­od­le­glej­sza (wyspa) Thule’, prze­no­śne okre­śle­nie krańca, kresu świata. [wróć]

3. Kabanga (piż­mo­wiec sybe­ryj­ski) – bez­rogi gatu­nek ssaka kopyt­nego z rodziny piż­mow­co­wa­tych, który żyje w gór­skich lasach Azji. [wróć]