Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Proza ze Ściany Wschodniej
Czy krajobraz, na jaki patrzymy za oknem, ma wpływ na to, kim jesteśmy, na nasze życiowe wybory? Na to, o czym i jak piszemy? Człowiek nie istnieje przecież bez kontekstu… Proza ze Ściany Wschodniej. Tom 3. Poczytaj, poszukaj odpowiedzi…
O KSIĄŻCE:
Weronika – nauczycielka z małego miasteczka gdzieś na wschodzie Polski i Wiera – tajemnicza Rosjanka, połączone za sprawą przypadkowych zdarzeń, wyruszają w niecodzienną podróż przez tajgę, krainę nieokiełznanej, dzikiej przyrody, której gospodarzami są syberyjskie tygrysy. Wędrówka staje się doświadczeniem inicjacyjnym, zmieniającym wewnętrznie obie kobiety. Każda z nich, na swój własny sposób, dociera do wewnętrznej siły drzemiącej w każdej z nich, pokonując lęki i fobie.
Za sprawą niewielkich figurek tygrysa z jadeitu odkrywa się warstwa historyczna powieści, gdzie losy młodego polskiego inżyniera, Ksawerego, pracującego przy budowie Kolei Transsyberyjskiej, splatają się z losami Michała Jankowskiego, polskiego zesłańca i badacza Dalekiego Wschodu z przełomu XIX i XX wieku.
Zgrabnie poprowadzona narracja wprowadza czytelnika w awanturniczy świat przygód i fascynującej natury dalekowschodniej tajgi.
OD AUTORKI:
Kiedy podróżowałam po tajdze, wrażenia i doznania tamtejszej przyrody, tego ogromnego, samoodnawiającego się organizmu, który nazywamy tajgą, były tak silne, że sprowokowały mnie do pisania książek, początkowo jako formy odreagowywania emocji i przeżyć. Najpierw była to literatura faktu. Teraz przyszedł czas na powieść, w której zarówno zasłyszane, jak i wymyślone przeze mnie historie splatam z losami prawdziwych postaci, a wszystko to z tajgą w tle, bo cała opowieść zanurzona jest w tym fascynującym świecie dzikiej, nieokiełznanej przyrody… Jeśli lubicie dziewiczą przyrodę, wciągającą fabułę z wielką i małą historią oraz wątkiem miłosnym w tle – ta powieść będzie dla Was… Zanurzcie się w ten świat razem ze mną. Zapraszam do podróży!
Zofia Piłasiewicz
O AUTORCE:
ZOFIA PIŁASIEWICZ – podróżniczka, autorka książek: Syberyjski sen. Opowieść bezdrożna, Gruzja. W pół drogi do nieba, Podróż, tomiku wierszy Ćwiczenia z pamięci oraz poematu Rzeka. Opowieść Czarnej Hańczy. Lubi być w kontakcie ze sobą, ludźmi i światem. I wsłuchiwać się w naturę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rok 2016/2017 WERONIKA
Stukot obcasów na wyłożonej cementowymi płytami nawierzchni brzmi jak uderzenia młotkiem. Jest ostatni tydzień listopada. Weronika idzie bulwarami, patrząc na jezioro wyłaniające się za drzewami. W wilgotno-mglistym powietrzu dźwięk obcasów brzmi wręcz groteskowo.
Kobieta lubi tę drogę do domu, nieco okrężną, ale dającą odczucie przestrzeni i ciszy. To jej czas na oddech i „zresetowanie” myśli. A o to teraz coraz trudniej. Te stare sosny ze złotymi pniami i rozczochranymi, a teraz zawilgoconymi, koronami aż do nieba, są jak przyjaciółki z dzieciństwa. Pamięta, że będąc dzieckiem, lubiła się do nich przytulać. Wydawały się wówczas ogromne, wręcz niebosiężne, ale dające jej też poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Wyobrażała sobie, że te wielkie drzewa ją chronią. Jak starsze siostry, których nie miała. Teraz jest tego świadoma. Wówczas nie zdawała sobie sprawy. A już na pewno nie potrafiła tego nazwać.
Wewnętrzna cisza. Tej wewnętrznej ciszy tak bardzo jej teraz brakuje. Gdzie się podziała ta wesoła, energiczna Weronika, która wierzyła, że może zmieniać świat na lepszy i że czekają ją tylko radosne i piękne chwile, choć oczywiście wymagające pracy i wielu starań? W tej chwili, w jej wewnętrznej ciszy, ciągle słyszy nieustający stukot obcasów, które jak natrętne werble drażnią uszy. Pośpiech, pośpiech, nieustający pośpiech. Jakby życie składało się tylko z ciągle nowych obowiązków i zadań do wykonania na wczoraj.
Zatrzymuje się na chwilę i spogląda na jezioro. Jesień. Coroczny hymn na cześć smutku, który nie ma nic wspólnego z rozpaczą. To czas łagodnego spokoju. Mgła przykrywająca taflę wody sprawia, że Weronika ma wrażenie jakiejś kameralności, ograniczonego widzenia, a jednocześnie przeszywa ją przejmująca świadomość rozległości i gdzieś tam, we mgle, istniejącego drugiego brzegu.
– Drugi brzeg!
W duszy Weroniki odzywa się jakaś dziwna tęsknota. Za czym? Sama nie wie. Może właśnie za drugim brzegiem życia, za tym, co nieznane, co jeszcze dla niej nieodkryte, za przestrzenią i wędrówką poza horyzont… Dlaczego jej ustabilizowane pięćdziesięcioletnie życie raptem przestaje jej wystarczać?
Po studiach wróciła do rodzinnego miasteczka. Wydawało się jej, że chwyciła Pana Boga za nogi, kiedy dostała etat w szkole podstawowej. Świetna kadra, praca wymagająca od niej ciągłego dokształcania się i rozwoju, bo co i rusz do jej klasy trafiał ktoś, kogo nie potrafiła „rozgryźć”. A to dziecko z autyzmem, a to niedosłyszące, a to chłopak z ADHD, a to rodzice jednego z uczniów rozwodzą się i chłopak odreagowuje emocje na innych dzieciach, a to zalękniona dziewczynka, której ojciec alkoholik nie przebiera w środkach wychowawczych. Ile dzieci, tyle historii. Każdego dziecka musiała się nauczyć, do każdego dotrzeć. Nie potrafiła przejść obojętnie i zająć się tylko nauczaniem biologii. Tak wiele spraw wychowawczych, zaangażowania emocjonalnego, że na jej własne dziecko nie wystarczało prawie czasu. Kuba nie wiadomo kiedy skończył dwadzieścia jeden lat i jest studentem drugiego roku politechniki. Ma swój warszawski świat. A ona czuje pustkę. Zamglił się jej horyzont.
Okrężna droga do domu i spacery po lesie pozwalają odetchnąć, uspokajają, ale jednocześnie przywołują myśli, które chciałaby odsunąć od siebie.
Patryka poznała jeszcze na studiach. Przystojny student AWF-u zawrócił jej w głowie. Po roku znajomości, będąc na piątym roku studiów, urodziła Kubę. Po powrocie do miasteczka razem z mężem rozpoczęli pracę. A po dwudziestu pięciu latach małżeństwa wydawało jej się, że coś się między nimi rozleciało, coś po drodze zgubili. Teraz, kiedy Kuba wyjechał na studia, odczuwa to bardzo silnie.
Rozpięła kurtkę. Czternaście stopni Celsjusza na koniec listopada to niezbyt naturalny stan w tej szerokości geograficznej, ale może już tak będzie, może to początek tego, co ma nadejść… tych zmian klimatycznych, których tak wszyscy się boją?
„Gdyby nie było zmian, nie byłoby motyli” – myśli i czuje, że coś się w niej uśmiecha. „Tak! Musi się coś zmienić!”.
Weronika patrzy na odległy brzeg jeziora, który teraz delikatnie wyłania się z mgły. W dali dostrzega zarys łódki. Jakiś wędkarz łowi ryby. Korony drzew, jak namalowane akwarelą, delikatnie przebijają przez opary unoszące się znad jeziora.
„Jakie to szczęście i przywilej mieszkać w takim miejscu, w tym pięknym krajobrazie. Jak wiele on mi daje!” – myśli.
Spojrzenie jeszcze raz biegnie na taflę wody koloru rozlanej rtęci. Wszystko jest nieruchome i ciche. Ale kiedy mocno skupia uwagę, słyszy uderzające o brzeg fale. Czuje, jak pulsujące w jej głowie myśli odsuwają się w tło, a uwagę przyciąga ten subtelny, rytmiczny plusk. Opiera się plecami o wysmukłą, starą sosnę. Pod palcami czuje szorstkość kory, a za plecami stabilność drzewa. Lekko zwalnia oddech. Wszystko się zmienia wokół. Może ona też musi się zmienić? I nagle znajduje w sobie ten zastygły ruch, tę możliwość, kameralność i spokój, i świadomość drugiego brzegu. Cieszy się mgłą, wiedząc, że zmiana nadejdzie.
„Na pewne rzeczy nie mamy wpływu” – myśli. „Życie to ciągła zmiana. Trzeba być uważnym i wyrwać z tej pustki kilka okruchów”.
Weronika z ufnością uśmiecha się do lasu, do jeziora i do siebie. Czuje, jak kiełkuje w niej gotowość.
~
Wiosna. Któregoś dnia, po powrocie z pracy, Weronika bierze do ręki zdjęcie sprzed prawie stu lat. Jej przodkowie. Przynajmniej część z nich. Stoją w dwóch rzędach. Najstarsi siedzą w pierwszym rzędzie. Z lewej pradziadek, z równo przystrzyżoną bródką. Przystojny, elegancko ubrany starszy mężczyzna. Spokojna, posągowa postać. Ludwik ma za sobą ciężkie przeżycia, ale widać, że wypłynął na powierzchnię, bogatszy o doświadczenia i świadomość, że trzeba cieszyć się każdym dniem. Syn powstańca styczniowego, wychowany na rubieżach Cesarstwa Rosyjskiego nie miał lekkiego życia. Ale na zdjęciu bije od niego niewypowiedziany spokój. To, za czym dzisiaj tak bardzo tęskni Weronika. Na górze, w ostatnim rzędzie stoi jego córka, babcia Weroniki – Hala. Filigranowa chłopczyca, z delikatnym półuśmiechem i zalotnym spojrzeniem. Jest w niej coś zawadiackiego. Obok niej dziadek w mundurze. Oboje są bardzo młodzi, może to ich pierwsze spotkanie? On wpatrzony w nią, pomimo że fotograf pewnie macha ręką, żeby wszyscy spojrzeli w obiektyw. Jeszcze nie wiedzą, co przyniesie im los, ale widać wyraźnie, że między tymi młodymi ludźmi dokonuje się jakiś przepływ energii, rodzi się jeszcze nienazwany związek. Może już są w sobie zakochani? Córka profesora Politechniki Warszawskiej, studentka historii sztuki, i on, student Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie, znakomity jeździec zbierający laury na zawodach. Ona – wnuczka powstańca styczniowego, on – syn carskiego oficera z Podola. Kiedyś, zanim Polska odzyskała niepodległość, zanim słowo stało się ciałem. Jego ojciec to oficer armii rosyjskiej, który walczył w wojnie Rosji z Japonią, odznaczony dwukrotnie Orderem św. Jerzego. Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości przeszedł do Wojska Polskiego, jak generał Szeligowski, jak wielu, wielu innych. Ona – córka Rosjanki i Polaka, inżyniera, który nadzorował huty żelaza. On – syn późniejszego polskiego oficera służącego w komendanturze miasta twierdzy Lwów, pochowanego na Janowskim Cmentarzu wojennym we Lwowie. Dziwnie się plotą losy. Tu, na zdjęciu, stoją obok siebie. Może muśnięcie rąk, których nie widać, bo zasłaniają je plecy i głowy siedzącej starszyzny w przednich rzędach, sprawia, że w ich oczach skrzy się coś, co sprawia, że Weronika chce myśleć, że ich ręce się nieznacznie dotykają. Patrzy na tę starą fotografię z czułością.
„Może już wiedzą, że odnaleźli się jak w korcu maku, że są sobie przeznaczeni? Że przez nich objawi się miłość? Że uczucie znalazło przez nich ujście?”.
Tak chce myśleć Weronika, chociaż z perspektywy XXI wieku wie, jak w rzeczywistości niewiele czasu im zostało. Za rok wezmą ślub, a potem osiem lat i wszystko się skończy. Ale teraz, tej wiosny, bo w tle widać kwitnące drzewo (może starą jabłoń?), życie się dla nich otwiera.
Przez głowę Weroniki przebiega myśl, że przywołując przeszłość, skazani jesteśmy na skrót. Na przeczucia i na nasze doświadczenie. Ono pomaga. Zapach kwitnącej jabłoni odtwarza świat ze zdjęcia i zbliża tamtych ludzi, których już nie ma.
„Ten zapach kwitnących jabłoni czuję w moim świecie” – myśli. „Oni też go czuli w swoim. To nas łączy. Ten sam zapach i to samo upojenie bujnością rozkwitu. I doświadczenie muśnięcia dłoni. Pamiętam to uczucie”.
~
Czerwiec. Poranna mgła parującego lasu. Kałuże jeszcze nie zdążyły wyschnąć po nocnej ulewie. Ulewie? To było urwanie chmury. Takiej ściany wody dawno tu nie było.
Z biurka pod oknem patrzą na Weronikę postacie ze zdjęcia, które wyciągnęła z dawno nieotwieranej szuflady. Pierwszy dzień wakacji to okazja do sprzątnięcia pokoju i przejrzenia różnych biurkowych szpargałów. Lubi oglądać te pamiątki przeszłości. Jej przodkowie! Obok leży mocno pożółkła, rozsypująca się prawie kartka papieru. List drugiego pradziadka do drugiej prababci. Jakimś cudem się zachował. I jeszcze jedno zdjęcie. Na fotografii pradziadek Wacław, oficer carskiej armii, jego żona i trójka dzieci. Zdjęcie zrobione w zakładzie fotograficznym w Kamieńcu Podolskim. Mały chłopczyk, pewnie dziadek Weroniki, siedzi na kolanach ojca i tuli się do mężczyzny w mundurze. Obok żołnierza siedzi na stołku, po jego prawej ręce, kobieta, pewnie prababcia Kazimiera, a po lewej stoją dwie dziewczynki w schludnych, długich do połowy łydek sukienkach czy płaszczykach. Ciotki ojca Weroniki. To stare zdjęcie szczególnie ją wzrusza, bo przy górnej krawędzi pośrodku ma dziurkę, pewnie od gwoździa. Tam, gdzie owego oficera, pułkownika, dowódcę Biełgorodzkiego Pułku Ułanów rzuciły losy, a bardziej rozkazy dowództwa armii, tam na kwaterze wbijał w drewnianą ścianę zdjęcie swojej rodziny. Widok tego zdjęcia zapewne dodawał mu sił, gdziekolwiek się znalazł – czy w dalekiej Mandżurii, czy na wojnie rosyjsko-japońskiej, czy na frontach pierwszej wojny światowej.
Weronikę zastanawia kawałek pożółkłego papieru – listu wysłanego gdzieś z Władywostoku. Kiedyś, myśląc o pradziadku, miała do niego żal, że służył w carskiej armii. Ale gdzież niby miał służyć? Polska wówczas nie istniała. Wszyscy, którzy chcieli doświadczyć losu żołnierskiego – albo przymusowo, albo z poborów – służyli w jakichś armiach: rosyjskiej, pruskiej bądź austro-węgierskiej. Pradziadek, kiedy Polska odzyskała niepodległość, przeszedł do armii Wojska Polskiego i został oficerem twierdzy Lwów. Na jego korzyść przemawia fakt, że służąc w armii carskiej, do końca pozostał katolikiem, a to znacznie utrudniało mu awans. Wiara była dla niego czymś istotnym i łączyła z przeszłością. Swoje dzieci wychował na polskich patriotów. Jego dwaj synowie trafią do polskiej kawalerii. Obaj nie przeżyją ostatniej wojny. Jeden zginie już w kampanii wrześniowej, drugi, Maksymilian, dziadek Weroniki, więzień Starobielska, zostanie zamordowany w kwietniu 1940 roku w siedzibie NKWD w Charkowie. Jego szczątki leżą na cmentarzu wojennym na Piatichatkach w Charkowie.
Weronika bierze do ręki kawałek rozsypującego się ze starości papieru, skrzętnie przechowanego najpierw przez prababcię Kazimierę, później jej córki, ciotki ojca Weroniki, i wreszcie przez Weronikę. W sztafecie pokoleń przenieśli ten pożółkły już fragmencik dawnego świata. Ostrożnie rozprostowuje kartkę na blacie biurka. Napisany pięknym kaligraficznym pismem list z początku XX wieku mógłby być obrazem sam w sobie. Powoli czyta nagłówek:
Najdroższa Kaziu!1
Tęsknię za wami wszystkimi. Maks pewnie już zaczął chodzić. Mam nadzieję, że dziewczynki ci pomagają. Są już takie duże. Korzystam z uprzejmości sklepu amerykańskiego we Władywostoku, żeby przez brata właściciela przesłać Ci ten list. Byłem ranny nad rzeką Shahe. Nie bój się, rana na głowie już się goi, a ja mam dwa tygodnie urlopu. Oszczędzę ci opisów tej bitwy, to nie na nerwy niewiasty. Nawet dla mnie widok wzgórza pokrytego niemal w całości trupami, wszystko jedno których wojsk to widok mrożący serce.
Powiem ci tylko, że poznałem bardzo ciekawego człowieka. Jest Polakiem, został tu po zesłaniu i bardzo dobrze sobie radzi. Opowiada pięknie o tutejszej przyrodzie, polowaniach. Zna wszystkie tutejsze języki, a swoją posiadłość zbudował 700 wiorst od Władywostoku. A jego synowie zbierali motyle dla cara. Przyroda tu jest niezwykła, ale nie mam czasu jej bliżej poznać. Może kiedyś, po wojnie, jak Bóg da, przyjedziemy do pana Michała razem? Takie marzenie, żebyś razem ze mną spojrzała na ocean. Ta wojna niedługo się skończy i wrócę do domu. Ściskam bardzo mocno Ciebie i dzieci – Wacław
Jak wieść rodzinna niesie, nigdy nie pojechali razem na Wschód. Służba wojskowa ani czasy nie pozwalały na takie fanaberie. Aż dziw, że w głowie oficera mogła pojawić się taka myśl. Widać nie do końca rozgościł się w nim bezduszny żołnierz. Do domu, z wojny, wraz z orderem i stopniem pułkownika, przywiózł kilka drobiazgów, które nadal w mniejszej lub większej całości stoją za szybą biblioteki Weroniki. Gdy była dzieckiem, najbardziej fascynowały ją ażurowe małpki z miękkiego kamienia wulkanicznego nad czymś, co przypominało maleńką miseczkę. Do czego tego przedmiotu mogli używać mandżurscy mieszkańcy Dalekiego Wschodu? Jej kojarzyło się to z miniaturowym poidełkiem dla ptaków, a odkąd przeczytała bajkę Andersena o słowiku, wyobrażała sobie, że chiński cesarz taką miseczkę mógł włożyć do klatki słowika i wdzięczny ptaszek z niej popijał wodę, zanim zgnębiony brakiem wolności zaległ ze smutku i tęsknoty. Długo w to wierzyła i opowiadała swoim koleżankom, zainteresowanym dziwnym przedmiotem, wymyślone historie z nim związane. Teraz jej wzrok przyciąga maleńka rzeźba mandżurskiego tygrysa z jadeitu. Wyrzeźbiony zwierz ma przykurczone nogi i z otwartą paszczą wyraźnie szykuje się do skoku.
Bierze do ręki małego zwierza i zamyka go w dłoni. A gdyby tak pojechać tam, skąd ten zwierz przybył? No, bynajmniej nie do Korei Północnej, ale tam, skąd ten list został wysłany, na sam koniec Eurazji, nad Pacyfik, do Władywostoku?
– Zwariowałaś?! – skwitował Patryk.
– Może! Ale potrzebuję zmiany w życiu. Podróż wydaje mi się dobrym kierunkiem – rozmarzyła się Weronika.
– Ale dlaczego tam? – usilnie dopytuje Patryk. – Wyczarterujmy jakiś jacht na Morzu Śródziemnym i pokręćmy się między wyspami greckimi. Będziesz miała podróż i oboje odpoczniemy. A może i Kuba, i ta jego Hania popłyną z nami?
Weronika zamyśla się na chwilę… Fajnie byłoby, żeby spędzili trochę czasu wszyscy razem, pożeglowali po ciepłych wodach… Ale też czuje, że to nie do końca to, czego pragnie. Nie! Sama chce zmierzyć się z podróżą w nieznane, a na wyspach greckich już zdarzało się im bywać, kiedy Kuba był w podstawówce. To były wspaniałe wyjazdy – piękne plaże, zwiedzanie… I te kolory. Teraz potrzebuje jednak czegoś innego. Czegoś, co obudzi ją z jej przymglonego świata. Ściska w dłoni mocno figurkę tygrysa. „Pomóż mi” – mówią jej myśli.
– Znam rosyjski, więc nie będzie kłopotów z porozumiewaniem się, zobaczę coś nowego. Pomyśl. Na początku XX wieku mój pradziadek tam był, walczył, był ranny i mimo okropności wojny pisał, że kiedyś zabierze tam rodzinę, żeby razem mogli spojrzeć na ocean. Jedź ze mną! – prosi cicho.
– To były słowa zmęczonego okropnościami wojny żołnierza. My żyjemy w innych czasach, a tam już niczego ciekawego nie ma. Kompletnie mnie tam nie ciągnie. To kraniec świata, prawdziwa Ultima Thule2. Nie, zdecydowanie nie! Wolę zostać tutaj i korzystać z pogody. Poza tym, sama wiesz, że latem mam pracę w ośrodku jako instruktor żeglarstwa dla młodzieży.
– Kraniec świata? Jaki kraniec świata, przecież każde dziecko wie, że Ziemia jest okrągła – próbowała żartem rozładować napięcie. – A praca w wakacje? Przecież nie musisz tego robić.
– Nie, ale to lubię i żadna podróż nie jest mi potrzebna.
– A mi tak! – wyrwało się Weronice, zanim podniosła głowę i spojrzała hardo w oczy mężowi.
Gdzie podziało się ich dawne zauroczenie, ta ciągła konieczność wzajemnego dotykania się, przytulania, jakby świat bez dotyku drugiego był nic niewart albo groził czymś strasznym i bezwzględnym? Jakby to było tajemne sprzysiężenie ich dwojga przeciwko całemu światu, jakby tylko oni mieli klucz do miłości. Nagle, po dwudziestu pięciu latach ten klucz gdzieś się zawieruszył. Tylko gdzie? Jaki popełnili błąd?
– To jedź! Ale na mnie nie licz! – podniesiony głos i odwrócona głowa świadczyły o tym, że to koniec dyskusji i żadna siła nie wyciągnie Patryka w żadną podróż, która nie byłaby żeglowaniem. Ta jego pasja, którą zaraził się jakiś czas temu, była dla niego sposobem na nudę dnia codziennego, na poprawę czegoś… Dla niego! Nie dla niej! Weronika za nic nie potrafiła polubić kołyszącego się pokładu, gubiła się w tych wszystkich sznurkach i nie zachwycała się żeglowaniem tak jak Patryk. Po kilku latach zrezygnował z zabierania Weroniki na wyjazdy żeglarskie, widząc, że sprawia jej to większy kłopot niż przyjemność. Coraz bardziej się mijali. Ona wolała książki, czasem spotkania z przyjaciółmi, a jeszcze częściej samotność.
Weronika poszła do swojego pokoju, odstawiła do biblioteczki figurkę tygrysa i otworzyła laptop. Jeszcze tliła się w niej złość na męża, ale niezależnie od jego decyzji postanowiła, że pojedzie, mimo że w tym momencie myślom o wyjeździe towarzyszyło uczucie niepokoju. Pojedzie tam, gdzie, jak pamięta z historii, potęga carskiej Rosji zderzyła się z ekspansjonizmem Dai-Nippon Teikoku, czyli Cesarstwa Wielkiej Japonii, w którym to starciu olbrzymów brał udział jej pradziadek Wacław – kawalerzysta, późniejszy dowódca Biełgorodzkiego Pułku Ułanów, a jeszcze później polski oficer twierdzy Lwów.
Każdy pretekst jest dobry, żeby zainicjować zmiany w życiu. Jej, Weroniki, zmiana zacznie się od podróży na Wschód. Postanowiła!
Rok 1896 KSAWERY
Ksawery z niepokojem spojrzał na niebo. Szary kłaczek na północnym wschodzie, niewielka plamka na tle błękitnego nieba i słońca chylącego się wolno ku zachodowi, rozrastał się zadziwiająco szybko. Mężczyzna gwizdnął na psa i jego narty lekko skręciły na zachód. Krótka w zamiarze przechadzka, rekonesans terenów pod przyszłe polowania, przedłużała się. Jak tu wracać do domu, kiedy ciało rwało się do ruchu? Biały szlak przecinały tropy drobnej zwierzyny, a ptaki w pojedynczych kępach łoziny i orzechów ćwierkały, wieszcząc rychłą wiosnę.
Narty, które sam wystrugał latem, sunęły lekko po zmrożonym śniegu. Od czasu do czasu odwracał głowę, by sprawdzić, jak szybko rozbudowują się chmury. Zerwał się lekki wiatr, który stopniowo przybierał na sile. Już kwartał nieba wypełnił się ponurymi, spiętrzonymi chmurami. Ksawery domyślił się, co się szykuje. Słyszał o tym nieraz w opowieściach myśliwych i miejscowych Kamczadałów. Przyspieszył kroku i skierował się ku kępie łoziny i korkowca. Zrzucił plecak, wbił narty w ziemię, wyjął nóż myśliwski i gwałtownymi ruchami zaczął ścinać gałęzie, rzucając je w śnieg między nartami. Później sprawnymi ruchami obwiązywał wiązki gałęzi wyciągniętym z plecaka sznurkiem i rozstawiał tak, żeby ułożone wokół nart utworzyły niewielki szałas. Tymczasem wiatr się wzmógł. Kłęby śniegu unoszące się w powietrzu sprawiły, że widoczność spadła niemal do zera. Pracę nad szałasem kończył prawie po omacku. Wtulił się w tę namiastkę szałasu, a jego pies, Bars, przylgnął ciasno do niego, położywszy łeb na kolanach swojego pana. Gałęzie rzucone na ziemię zmniejszały odczucie chłodu i chroniły od wilgoci. Gwałtowny wiatr gwizdał w drzewach, szarpał gałęziami i wydawało się, że zaraz rozpadnie się to iluzoryczne schronienie i będą zdani na łaskę losu. Rozpętała się purga.
Ksawery zamknął oczy, ręce wtulił w psią sierść. Człowiek i jego pies zastygli w bezruchu.
– Przeżyjemy – wyszeptał do siebie, do psa… – To nie może trwać wiecznie, damy radę – uspakajał sam siebie, chociaż, wraz z narastającym wietrzyskiem, przerażenie ściskało mu gardło.
Rano, kiedy opuszczał stanicę, nic nie zapowiadało zmiany pogody. Z radością przesuwał swoje narty po białym puszystym śniegu. Lekki plecak i strzelba przewieszona przez ramię nie krępowały jego ruchów. Czuł, jak doskonale i sprężyście pracują mięśnie, czuł radość swobodnego oddechu. A przestrzeń i widok baraszkującego w śniegu psa sprawiały, że zaróżowione od mrozu policzki napinały się w szerokim uśmiechu. I człowiekowi, i psu udzielała się energia rześkiego powietrza i ta nieograniczona szerokość nadbrzeżnych łąk. Pies przyplątał się do niego dwa lata temu. Ksawery wołał na niego Bars – tak, jak tutaj nazywają śnieżną panterę. Imię przylgnęło do psa. Wkrótce Bars stał się nieodłącznym towarzyszem młodego inżyniera, myśliwego i poszukiwacza przygód. Jak znalazł się w tym odległym świecie?
Wszystko zaczęło się od ulotki firmy K. Rudzki i S-ka S.A., zostawionej przez kogoś w warszawskiej restauracji. Kilka lat wcześniej przeczytał artykuł w „Kurierze Warszawskim” o rozpoczęciu we Władywostoku budowy najdłuższej na świecie linii kolejowej, zwanej Wielką Drogą Syberyjską. „Na uroczystość zebrało się przeszło 300 osób, miejscowość otaczającą pawilon i plant kolei zapełniał lud przybyły z miasta i okolicznych osad. Kiedy protodjakon wygłosił wielolecie Panującemu Domowi, na miejscu uroczystości wzbiła się w górę rakieta sygnałowa i rozległa się salwa ze wszystkich stojących w porcie statków i bateryj. Po ukończeniu nabożeństwa, Jego Cesarska Wysokość Cesarzewicz Następca Tronu raczył osobiście nasypać ziemi w przygotowane taczki i powiózł na plant budowanej kolei ussuryjskiej” – relacjonował „Kurier Warszawski”, a ówczesny, ledwie upieczony absolwent gimnazjum pomyślał, że dobrze byłoby kiedyś pracować przy takim niezwykłym przedsięwzięciu. Wyciął ten artykuł i długo nosił w kieszeni surduta. Pięć lat później, już z dyplomem inżyniera, nie bardzo wiedział, gdzie się udać.
Ulotkę firmy Rudzki i S-ka S.A. znalazł w odpowiednim momencie. Skończył się jeden etap jego życia, a z drugim nie wiedział, co zrobić. Świeży adept Instytutu Inżynierów Komunikacji w Petersburgu ledwo co wrócił do rodzinnego kraju. Przyjechał do Warszawy z nadzieją, że znajdzie swoje miejsce w prężnie rozwijającym się technicznie mieście. Ulotka znaleziona na stoliku w restauracji miała zmienić jego życie. Firma wykonująca mosty żelazne na trasie carskich kolei gdzieś na Dalekim Wschodzie zachęcała młodych mężczyzn z Królestwa Polskiego do pracy w dalekiej, dzikiej krainie.
– To znak – powiedział wówczas Ksawery, uważnie przyglądając się niewielkiemu skrawkowi papieru. Ulotka zawierała rysunek konstrukcji stalowych, jakie można było spotkać w większości największych mostów w Królestwie Polskim i Rosji oraz zdjęcie brodatych, zarośniętych mężczyzn, niektórych z bronią, stojących przy torach kolejowych. „Któż nie chciałby wziąć udziału w tym największym i najśmielszym przedsięwzięciu budowlano-technicznym na świecie!” – napisali w ulotce. Ksawery chciał.
Niewiele trzeba było, by wielbiciel transportu kolejowego zachłysnął się perspektywą przygody i przy okazji zdobycia, jak miał nadzieję, jakiegoś majątku. A kiedy już wróci nad rodzinną Narew (takie snuł wówczas marzenia), odkupi majątek swojego dziadka, który starszy brat musiał sprzedać, by spłacić karciane długi.
Po krótkiej rozmowie w biurze werbunkowym firmy stał się członkiem ekipy technicznej do prac na Dalekim Wschodzie. Nie minęło wiele czasu, kiedy gotowe już stalowe konstrukcje mostowe, wykonane na zamówienie firmy Rudzki i S-ka, przeznaczone na Daleki Wschód, wraz z grupą kilku inżynierów i kilkunastu robotników wyruszyły na Wschód. Wśród tych kilku inżynierów znalazł się Ksawery. Najpierw koleją do Odessy, potem statkiem przez Kanał Sueski do Morza Ochockiego, gdzie rzeka Amur kończyła swój bieg i gdzie przeładowywano stalowe konstrukcje na barki i przez Nikołajewsk wieziono w górę rzeki do miejsca swojego przeznaczenia. Zaledwie pięć lat wcześniej, 31 maja 1891 roku, Wielki Książę, następca tronu, wykonał we Władywostoku pierwsze uderzenie rydlem pod budowę wielkiej kolei syberyjskiej, a już linia od Czelabińska do Obu była prawie gotowa od strony zachodniej, a tu na wschodzie, na odcinku Grafskaja–Władywostok i Chabarowsk–Grafskaja, prace postępowały w niebywałym tempie. Ponieważ linie prowadziły przez mało zamieszkane regiony, sprowadzano pracowników z części europejskiej Cesarstwa Rosyjskiego, wykorzystywano też zesłańców i więźniów. Więzienia w Rosji opustoszały, a zwabieni skróceniem wyroku więźniowie okazali się niezłymi robotnikami.
Ksawery początkowo pracował jako pomocnik głównego inżyniera odcinka wschodniego. Szybko odnalazł też swoją pasję w wypadach w tajgę, w polowaniu i w kilkudniowych wyprawach myśliwskich, z których przywoził cenne trofea. Praca pomocnika inżyniera wydawała mu się coraz mniej interesująca i mniej godna jego temperamentu i umiejętności, ale pracował wytrwale. Kiedy nadeszła zima, rozpuszczono ludzi do domów. Zimą prace zwalniały, ludzie przenosili się do osad, by wraz z topnieniem śniegu wracać do swojego zajęcia. Ksawery znalazł tymczasowe zatrudnienie jako myśliwy, zaopatrywał w mięso zimujących w stanicy pracowników kolei.
Pracując na kolei, spotykał wielu Polaków – zesłańców, ale też dobrowolnych osiedleńców z Królestwa Polskiego. Polacy stanowili trzydzieści procent kadry technicznej budowy – to nie byle co! Wielu, tak jak on, przyjechało tu, licząc na godne zarobki i mając nadzieję na lepsze życie. Wykonując pracę, którą lubił najbardziej, znalazł się tu, nad rzeką Arguń, płynącą z Mongolii, gdzie, jak powiedział mu pewien Chińczyk, nazywają ją Kaiłar, na przykrytych śniegiem przestrzeniach, w stanicy kozaków konnych Curuchajtuj.
A dzisiaj? Dzisiaj próbował przetrwać purgę. Dobrze, że był z nim Bars.
Czas zastygł. Nie wiadomo kiedy powieki w końcu opadły ciężko i Ksawery zapadł ni to w sen, ni to w letarg. Z kudłatego pyska psa wydobywało się przez chwilę ciche skomlenie, by zamienić się w lekkie, niespokojne pochrapywanie, bardziej wyczuwalne niż słyszalne. I człowieka, i psa otoczyła niepokojąca, wirująca i hucząca ciemność.
Rok 1896 ANNA
Koń stąpał delikatnie po zaśnieżonej polanie. Siedzący na nim jeździec, w futrzanej czapie naciągniętej głęboko na oczy, zdawał się lekko chwiać na swoim rumaku rasy syberyjskiej. Zgrabna i silna klacz barwy siwej, na zadzie miała wypalony niewielki znak – rosyjską literę „Я”, znak hodowli, z której pochodziła. Jeździec i koń minęli łąkę, by skryć się w leśnych zaroślach. Zimową ciszę przerwało parsknięcie konia. Śnieg z potrąconych gałęzi opadł na ziemię. Tajga zamknęła za nimi swoje wrota. Po chwili rozległ się strzał, a w górę wzbił się przestraszony ptak.
~
W drewnianym, solidnie zbudowanym domku z bali, za szczelnym ogrodzeniem, trzaskał ogień w piecu. Starsza kobieta kręciła się w niewielkiej kuchni, a z garnka wydobywał się zapach gotowanego rosołu. Kobieta rozstawiła trzy talerze na stole, położyła łyżki, podeszła do niewielkiego okienka. Obłoczek pary uniósł się, kiedy krzyknęła przez uchylone okno na podwórko otoczone drewnianą palisadą:
– Piotr! Zachodź na obiad! Nie będziemy dłużej czekać!
Przed szopą wysoki mężczyzna rąbał drewno. Silnymi rękami podnosił kawał drewna, stawiał go na pieniek i jednym zamachem siekiery rozczepiał go na dwa kawałki. Na podniesiony głos kobiety zastygł, potem wbił siekierę w pieniek, otrzepał koszulę i spodnie, i podszedł do studni. Z wiadra stojącego na ziemi zaczerpnął pełną garść lodowatej, prawie że zamarzającej wody i obmył najpierw ręce, a potem twarz. Naciągnął odłożony na stertę drew sweter i z uśmiechem przekroczył próg domu, schylając nisko głowę.
– Anny jeszcze nie ma? Pewnie znowu jakiś czort pognał ją w tajgę – spojrzał na puste miejsce na ścianie, gdzie jeszcze przed kilkoma godzinami wisiała strzelba.
– Nie bój się, Piotrze, przecież nauczyłeś ją rozumieć las. Nic jej nie będzie, zaraz wróci, może przywiezie kilka kuropatw na kolację.
– Nie boję się lasu, ale ludzi, co kręcą się ostatnio w okolicy. Mówią o bandach Chińczyków przeprawiających się przez Szyłkę. Nie chciałbym, żeby się na nich natknęła. Mam nadzieję, że nie pojechała daleko – dodał, lekko zaniepokojony, i zanurzył łyżkę w talerzu. Jego lekko zmoczone jasne włosy zastygły nad talerzem. W świetle padającym z okna wyraźnie widać było bruzdy żłobiące czoło i pociągłą twarz Piotra. Pomimo swoich pięćdziesięciu pięciu lat nadal był przystojnym, silnym mężczyzną, a bystre, niebieskoszare oczy potrafiły wytropić nawet najbardziej skryte zwierzę. Znał tajgę jak własną kieszeń i od wielu lat uchodził za niezrównanego myśliwego i tropiciela. Swoją córkę wychował jak syna, którego nigdy nie miał. Dorównywała mu, a czasem miał wrażenie, że chociaż drobnej budowy ciała, pod pewnymi względami radzi sobie lepiej niż on. Może to przywilej młodości? Jesienią, kiedy liście zmieniają kolor i futra zwierząt giną w wysokiej trawie, Anna potrafi usłyszeć najmniejszy szelest, wytropić jelenia, kabangę3, dzika czy lisa.
Jej matka, gdyby żyła, nie byłaby zadowolona. Chciała widzieć swoją córkę na salonach, tańczącą i grającą utwory niemieckich kompozytorów na pianinie. Ale życie zdecydowało inaczej.
Matka Anny zmarła, kiedy ta miała sześć lat. Skończyło się wówczas salonowe życie dziewczynki, którego jeszcze nie zdążyła poczuć ani zrozumieć. Wprawdzie ciotki, siostry matki, oferowały jej utrzymanie w rozbudowującym się w szybkim tempie mieście i chciały opłacać jej pobyt na pensji Madame Gałkowej, ale Piotr nie wyobrażał sobie swojego życia bez ukochanej córki.
– Sam ją wszystkiego nauczę – powiedział, chwytając dziecięcą rączkę w swoją wielką, ciepłą dłoń. I tak zamieszkali razem: Anna, Piotr i jego matka, w oddalonym o dziesięć wiorst od kozackiej stanicy drewnianym domku, który wybudował jego ojciec.
Matka Piotra znała francuski, niemiecki, szybko też nauczyła się miejscowych dialektów. Żona rosyjskiego oficera, absolwenta petersburskiej Głównej Szkoły Inżynieryjnej założonej przez cesarza Aleksandra I, przybyła za mężem do tej dalekiej krainy z Petersburga. Potrafiła grać na fortepianie i śpiewać piękne rosyjskie romanse, dużo czytała. Prenumerowała miesięcznik literacki „Biblioteka do Czytania”, dzięki czemu poznawała literaturę francuską, np. Aleksandra Dumasa, oraz rosyjskich pisarzy: Aleksandra Ostrowskiego, Iwana Turgieniewa, Michaiła Sałtykow-Szczedrina, Antona Czechowa czy Fiodora Dostojewskiego. Zafascynowana gotyckimi powieściami Waltera Scotta, tłumaczyła też Schillera i stanowiła ozdobę licznych przyjęć i spotkań dalekowschodniej śmietanki towarzyskiej. Świeciła jak gwiazda w tym świecie, ale też potrafiła poświęcić wszystkie przywileje, gdy jej ukochany mąż, po dwudziestu latach oddanej carowi służby, zdecydował opuścić stanicę i osiąść na rubieży, gdzieś nad Argunią. Ich jedyny syn, Piotr, nigdy nie poszedł w ślady ojca. Nie dla niego była żołnierka, ale pokochał książki i leśne włóczęgi. Czytał książki, które sprowadzała matka i pomagał ojcu w polowaniach. Razem dostarczali jedzenie do pobliskich stanic. Wyprawy z ojcem skończyły się, kiedy ten, na jednym z polowań, wpadł w bagno i przemęczony, mokry doszedł do jakiejś niewielkiej chińskiej fanzy, by tam w gorączce dokończyć żywota.
To było nieliczne z tych polowań, w których Piotr nie brał udziału. Później nie mógł sobie wybaczyć, że w tym czasie zatrudnił się do przeprowadzenia z Tomska tabunu koni na jeden z półwyspów w Zatoce Japońskiej, gdzie pewien Polak, Michał Jankowski, były zesłaniec, zakładał hodowlę. Piotr zaprzyjaźnił się z nim i przez trzy miesiące przepędu dowiedział się więcej o koniach niż niejeden rosyjski hodowca. Pokochał te delikatne i dzielne stworzenia. Poza myślistwem to konie stały się jego pasją. Za zapłatę za spęd dostał kilka wierzchowców, ale zostawił je w stadninie pana Michała, by, kiedy nadejdzie pora, powiększyły jego własną końską rodzinę – namiastka marzenia o wielkim tabunie. Gdy wrócił do domu po trzech miesiącach nieobecności, ojciec już nie żył.
Kiedyś w stanicy Piotr dostał zadanie przywiezienia z Władywostoku, szybko rozbudowującego się miasta nad Zatoką Piotra Wielkiego, towaru. U kupca, do którego trafił, poznał Marię. Niewiele trzeba było młodym sercom. Piotr pierwszy raz w towarzystwie Marii poczuł, jakby świat zniknął za kurtyną i nie było niczego ważniejszego niż melodia słów płynąca ze słodkich ust bladolicej dziewczyny z jasnozłotym warkoczem. Wpatrywał się w Marię bez końca. Później szukał pretekstu, by znów pojechać do tego odległego miasta, za każdym razem przestępując z niepokojem próg kupca Fiodora i marząc o spotkaniu dziewczyny. Ta również na jego widok, zarumieniona, przysiadała w saloniku, przysłuchując się rozmowom mężczyzn. Piotr był wdzięczny matce, że nauczyła go kochać książki. Miał temat do rozmów z Marią, dla której książki stanowiły okno na świat.
Dla kupca wizyty tego młodego chłopaka również nie były nieprzychylne. Lubił w jego towarzystwie zapalić fajkę, wymienić uwagi o bieżących problemach (a w świecie dużo się działo), posłuchać jego opowieści o przygodach w lesie i o tym, co słychać w odległych stanicach. W końcu Piotr był synem carskiego oficera, to nie byle jakie pochodzenie, które dla Fiodora też miało znaczenie. Biedny, ale przecież to niezła partia. Z radością patrzył na swoją najmłodszą córkę i na rodzące się między młodymi uczucie. Po upływie roku wziął Piotra na stronę i zapytał:
– Przychodzi tu pan i przychodzi. Gada i gada. A może by tak się z nią ożenił?
Piotr, nieznający do końca towarzyskiej ogłady i lepiej czujący się w tajdze niż na salonach, wydukał:
– Ja…? A mogę?
– No to idźże się jej zapytać. Ja oporu stawiał nie będę!
Na te słowa Piotr wybiegł z domu i wydawało się, że uciekł przerażony. Aż Fiodor podrapał się skonsternowany po głowie. Bał się, że wystraszył chłopaka. No, ale ile można się tak kramażyć? – myślał. Przecież dokładnie widział i czuł, co się święci, co rośnie między młodymi.
Tymczasem Piotr przebiegł szybkim krokiem ulicę w dół, aż do nabrzeża, i zawisł okiem na stojącym w głębi zatoki Złoty Róg parowcu Ameryka. Patrzył na kołyszący się na falach bryg, na rozległy ocean w oddali i myślał, że życie jest jak ten ocean, a człowiek jak ten unoszony na powierzchni wody bryg. Ocean jest silniejszy, ma swoje prądy, przypływy i odpływy, wiatry, sztormy, ale przecież bryg potrafi sunąć wbrew nim i płynąć tam, gdzie chce sternik.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Zachowana pisownia oryginalna. [wróć]
2. Ultima Thule – łac. ‘najodleglejsza (wyspa) Thule’, przenośne określenie krańca, kresu świata. [wróć]
3. Kabanga (piżmowiec syberyjski) – bezrogi gatunek ssaka kopytnego z rodziny piżmowcowatych, który żyje w górskich lasach Azji. [wróć]