Słomianie - Adrian Markowski - ebook + audiobook + książka

Słomianie ebook

Adrian Markowski

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Miłość, przygoda i magia na prastaro!

Gdzieś między starożytnością a średniowieczem leży kraina Słomian. I chociaż nie sposób jej znaleźć na żadnej mapie, naprawdę sporo się tam dzieje. Od niepamiętnych czasów łupieże okradają podróżnych, książęta nękają wieśniaków, błędziwoje gonią za sławą, bardowie szukają inspiracji, a jagi dbają, by depilacja nie była zbyt bolesna. Błędziwoj Przebóg i jego towarzysz Psichwost wędrują po krainie w poszukiwaniu chwały. Dziwna – lokalna jaga – ucieka przed amorami zakochanego w niej do szaleństwa dowódcy najemników z Północy. Gdzieś z ukrycia ich poczynaniami kieruje bóstwo o imieniu Słomian i… KTOŚ jeszcze. W tym nie do końca rzeczywistym świecie jedno jest pewne – śmierć i podatki (to drugie nawet bardziej). Tylko kto za niedługo będzie je ściągać?

Adrian Markowski – pisarz i poeta, autor zbioru opowiadań „Sąsiady” (zekranizowanego przez Grzegorza Królikiewicza), tomiku piosenek „Niebo nad Caryńską”, dwóch książek o Bieszczadach i wciąż rosnącej liczby opowieści dla dzieci. Z zawodu dziennikarz, redaktor i tłumacz, przez całe życie zawodowo związany ze słowem pisanym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 242

Oceny
3,7 (69 ocen)
24
17
15
10
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vulturia

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie zabawna książka, w której na dobrą sprawę nic się nie dzieje. Polecam!
10
emciaczyta

Z braku laku…

Q: zdarza wam się przeczytać książkę, o której totalnie nie wiecie, co później napisać/ powiedzieć? Reklama - wydawnictwo prószyński Ja raczej rzadko tak mam, jednak jeśli książka jest świetna lub bardzo zła pisze się trudniej. Dziś miałam bardzo duży problem z recenzją książki "Słowianie" od Adriana Markowskiego, bo po pierwsze książkami niezbyt się podobała a po drugie i ja po skończeniu jej praktycznie od razu o niej zapomniałam. Ja ją oceniłam początkowo na 3⭐️, jednak teraz po zastanowieniu zmieniam ocenę na 2. Przede wszystkim była bardzo chaotyczna, w pewnym momencie totalnie już nie wiedziałam, co się dzieje, kto jest kim i po co tam idą. Oprócz trójki takich głównych bohaterów, mamy jeszcze sporo innych postaci, które nam się przeplatają i mają bardzo podobne imiona, są też i nazwy grodów i to wszystko jest do siebie tak podobne. Dodatkowo charaktery tych postaci są praktycznie takie same, nie mają żadnych wyraźnych cech charakteru, przez które my możemy ich odróżniać od si...
10
Mokoszanka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie się bawiłam. Mnóstwo dobrego humoru. Polecam
10
katarzyna1330

Z braku laku…

Bardzo słaba książka, po tytule spodziewałam się czegoś innego.
00
Shellmovsky

Z braku laku…

Slabiutkie
00

Popularność




Copyright © Adrian Markowski, 2024

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

Redaktor inicjujący

Michał Nalewski

Redaktor prowadzący

Jadwiga Mik

Redakcja

Joanna Serocka

Korekta

Maciej Korbasiński,

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-773-4

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

PROLOG

Skąd się biorą błędziwoje?

Nie wiadomo.

Istnieją przynajmniej dwa sprawdzone sposoby, żeby zostać zwyczajnym wojem.

Na przykład można być synem woja.

W takiej sytuacji z góry wiadomo, że w pewnym momencie ojciec da ci do ręki kawał zardzewiałego żelastwa i… po wszystkim. Zostałeś wojem, czy tego chciałeś, czy nie, i jeśli tylko zaraz nie zaczniesz rozglądać się za okazją, żeby stłuc kogoś na kwaśne jabłko, wszyscy będą cię mieli za tchórza albo kompletnego durnia.

Trochę trudniejszy sposób polega na załatwieniu sobie posady woja w drużynie książęcej. Zazwyczaj konieczne do tego jest dokonanie jakiegoś niezwykłego czynu, który oprócz tego, że będzie niezwykły, zostanie także uznany za przysługę przez kogoś, kto może cię przyjąć do drużyny. A ponieważ przyjmowanie do książęcej drużyny to przywilej książąt, wystarczy znaleźć jakiegoś księcia i wymyślić sposób, by zyskać jego wdzięczność stosunkowo najmniejszym kosztem – i sprawa załatwiona.

Może dlatego, że tak łatwo zostać wojem, świat jest pełen wojów od siedmiu boleści, którzy byli synami wojów albo prześcigali się w wyświadczaniu przysług władcom, którzy byli synami władców, którzy byli synami władców… i tak dalej.

Z grubsza rzecz biorąc, wszystko to można skwitować stwierdzeniem, że świat schodzi na psy. Nie tylko jeśli chodzi o jakość wojów.

I może właśnie dlatego od najdawniejszych czasów, nie wiadomo skąd, pojawiali się na świecie woje, którzy nie dostawali zardzewiałych mieczy od ojców ani nie zabiegali o wdzięczność książąt. Posługiwanie się mieczem nie było dla nich przykrą koniecznością, wynikającą z obowiązku podtrzymania rodzinnej tradycji, ani też uciążliwym obowiązkiem, wynikającym z konieczności utrzymania rodziny.

Sięgali po miecz tylko z jednego powodu – dla sławy.

Byli wojami z powołania.

Byli błędziwojami.

ROZDZIAŁ I

Dwóch idzie! – Łupież Opiło zeskoczył z gałęzi rozłożystego dębu i podniósł z ziemi sękaty drąg. – Łupim?

– A warto? – Wylegujący się pod drzewem jego kompan Objadło uniósł głowę. Połowa jego dawno niegolonej twarzy była opuchnięta. Zdobił ją potężny siniak mieniący się w słońcu wszystkimi barwami tęczy.

– Jakże nie warto? Do grodu przecie idą!

Objadło przeciągnął się, co ostatecznie mogło uchodzić za przejaw zaciekawienia.

– A niosą co, żeby było warto?

– Jakże nie niosą, kiedy idą z grodu?

Objadło zanurzył lnianą szmatkę w stojącym na mchu glinianym kubku i położył ją na twarzy. Najwidoczniej miał nadzieję, że mu to pomoże w myśleniu.

– To… do grodu czy z grodu?

Opiło dumał przez dłuższą chwilę, popatrując to w lewo, to w prawo.

– Z grodu – zdecydował w końcu z zadowoleniem, po czym dla pewności spojrzał w górę, na gałąź, na której spędził cały dzisiejszy poranek. – To znaczy… do grodu…

Objadło zamyślił się głęboko. Lata spędzone na łupiestwie, podczas których wraz z Opiłą zdążyli stać się postrachem całej okolicy, nauczyły go, że oprócz siły rzemiosło wymaga pewnego wysiłku intelektualnego. Ktoś, kto zmierzał do grodu, mógł tam iść po to, żeby coś sprzedać albo kupić. W pierwszym przypadku można go było ograbić z rzeczy, które niósł na sprzedaż, co mogło być warte zachodu albo nie, zależnie od tego, czy była to, powiedzmy, tłusta gęś czy, dajmy na to, drewniane figurki jakiegoś bóstwa. Natomiast jeśli potencjalna ofiara zamierzała w grodzie coś kupić, można jej było zabrać pieniądze – gra warta świeczki albo nie, zależnie od tego, ile ich miała. Dokładnie ten sam dylemat dotyczył zresztą osób, które nadchodziły gościńcem od strony grodu, i Objadło nigdy nie potrafił go rozwiązać w zadowalający sposób.

Zasadnicze pytanie, nad którym teraz się zastanawiał, brzmiało – łupić czy czekać? Pytanie wynikało z doświadczenia, które nauczyło Objadłę, że ktoś, kto niesie do grodu, powiedzmy, do niczego mu niepotrzebne figurki bóstwa, może wracać, mając przy sobie, dajmy na to, bardzo potrzebny Objadle mieszek pieniędzy.

Z każdym dniem spędzonym na łupiestwie przekonywał się coraz bardziej, że wybrał w życiu właściwą drogę. Handel był dla niego czymś zupełnie niezrozumiałym.

Podjęcie ostatecznej decyzji utrudniała Objadle świadomość, że tym razem ma do czynienia z dwoma osobami, z których każda mogła zmierzać do grodu w całkiem innym celu. Nie wspomniawszy o tym, że nawet jeśli obie zamierzały coś sprzedać, jedna mogła mieć w worku, powiedzmy, figurki bóstwa, natomiast druga, dajmy na to, tłustą gęś. I o tym, że nawet jeśli obie zamierzały coś kupić, mogły razem mieć przy sobie za mało pieniędzy, żeby warto było ruszać się z miejsca, choć z równym powodzeniem mogło być wręcz przeciwnie.

Objadło westchnął, zdjął z twarzy mokrą szmatkę i rozejrzał się dookoła. Już od pewnego czasu zdawało mu się, że wyczuwa w powietrzu niepokojący zapach dymu, ale sądził, że to jeden ze skutków wczorajszych wydarzeń. Wiedział, że każdy, kto porządnie oberwał kijem w głowę, może dość długo czuć, słyszeć, a nawet wyraźnie widzieć rzeczy, których nie ma. Szczególnie jeśli oberwał od Opiły.

Objadło sięgnął po kubek z wodą i wylał sobie zawartość na głowę. Postanowił nie zwracać uwagi na nieistniejące zapachy. Drzewa rzucały krótki cień, co w niejasny sposób kojarzyło mu się z porą na posiłek. Uznał, że to argument nie do odparcia.

– Łupim! – zdecydował i energicznie podniósł się z ziemi. – Tylko za blisko łupionych nie podchodź! – dodał, sięgając po gruby kij.

Drewniana świątynia płonęła tak, jak zwykły płonąć drewniane świątynie. Szczególnie te, które zbudowano dawno temu i trudno sobie przypomnieć, kiedy ktoś w nich ostatnio sprzątał. I szczególnie po upalnym lecie.

Jednym słowem, płonęła szybko.

Bardzo szybko.

Tak szybko, że gdyby miała spłonąć jeszcze szybciej, musiałaby zamienić się w popiół jeszcze przed pożarem. Bez wątpienia następnego dnia mieszkańcy grodu mieliby nieprzyjemne uczucie, że ominęło ich coś niezwykle interesującego. Pożar świątyni nie zdarza się co dzień. Zwłaszcza w grodzie, w którym jest tylko jedna świątynia.

– Wszystko pali się teraz dużo szybciej – stwierdziła z przekonaniem siwa staruszka, której właśnie udało się przepchnąć bliżej bijącego od świątyni przyjemnego ciepła.

– Dawniej stodoły potrafiły się palić i palić – potwierdził stojący obok zgarbiony starzec. – Nie trzeba się było wcale do nich spieszyć. Każdy zdążył popatrzeć!

– A jakie wtedy były stosy! – westchnęła staruszka. – Jeśli stosy też mają się tak szybko palić, nie będzie po co chodzić na pogrzeby. A właściwie… – dodała po chwili zastanowienia – …czyja to stodoła?

Starzec rozejrzał się wokół, mając nadzieję, że otoczenie uzna to za oznakę głębokiego namysłu.

– Stara świątynia – podsunęła któraś ze stojących obok postaci, w skórzanym kapturze, ozdobionym wielkimi, baranimi rogami. – Świątynia, nie stodoła.

– Stara świątynia – powtórzył z mądrą miną starzec.

– Stara? – próbowała dociec staruszka. – Czy to znaczy, że dorobiliśmy się jakiejś nowej?

Jedyną odpowiedzią był trzask płonących belek.

– Tak… – Staruszka pogodziła się z tym, że istnieją pytania bez odpowiedzi. – Może w takim razie ktoś mi przynajmniej powie, kogośmy tu, u licha, czcili?

Przebóg przystanął na środku gościńca. Z przyczyn, których nie potrafił odgadnąć, miejsce, gdzie piaszczysta droga omijała łukiem polanę, wchodząc w cień rosnącego na jej skraju ogromnego dębu, budziło w nim niepokój.

Jego towarzysz Psichwost nie miał tak dobrze rozwiniętej intuicji. W tym momencie najbardziej intrygował go zapach dymu. Mądrość, którą gromadził przez całe życie po gościńcach, podpowiadała mu, że jedynym źródłem dymu bywa zazwyczaj ogień, co czasami może oznaczać pożar, ale znacznie częściej…

– Obiad? – zapytał sam siebie, stawiając na ziemi nieznoś­nie ciężki worek.

Przebóg uniósł dłoń, próbując go uciszyć.

– Nie… – Psichwost pokręcił z przekonaniem głową. Ku jego głębokiemu rozczarowaniu tym razem dym pachniał… tylko dymem, co w najmniejszym stopniu nie pobudzało jego wygłodniałej wyobraźni.

Jedno spojrzenie Przeboga wystarczyło, by Psichwost zamilkł i przezornie odsunął się o kilka kroków. Jego wiedza o czymkolwiek była, delikatnie rzecz ujmując, ograniczona, jednak istniały rzeczy, które wiedział na pewno. Wiedział na przykład, że spojrzenie nie oznaczało niczego dobrego i że każdy krok, który będzie go teraz dzielił od Przeboga, zwiększy szansę, że owo nic dobrego ominie go w rozsądnej odległości. W przeciwieństwie do Przeboga nie miał najmniejszych skłonności do narażania się na nic dobrego. A już najmniej, jeśli miałby się narażać za darmo.

– Dawaj worek!

Widok dwóch osiłków z kijami, którzy nie wiadomo w jaki sposób pojawili się jeden przed Przebogiem, drugi za nim, przyniósł Psichwostowi prawdziwą ulgę. Z satysfakcją stwierdził, że jego poczucie odpowiedzialności za własny los nadal działa bez zarzutu. Pozostawiając uczynnie worek przy nogach Przeboga, przysiadł na skraju gościńca i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu małych kamyczków. Miał nadzieję, że przynajmniej przez chwilę będzie mógł zająć się rozwiązywaniem swojej ulubionej zagadki, która dotyczyła przeprawienia się łodzią przez rzekę pewnej liczby wojów i dziewic.

Nawet jeśli głos osiłka miał w zamierzeniach przypominać ryk niedźwiedzia, Przebogowi skojarzył się z gdakaniem kury. W gruncie rzeczy wszystko, co nieprzyjemne, kojarzyło mu się z kurami. Było to oczywistym skutkiem dawnych, bardzo przykrych przeżyć. Przed nim, w odległości kilku kroków, stał bosy osobnik w brudnej tunice do kolan, przewiązanej sznurkiem. W dłoniach dzierżył gruby, sękaty kij. W zasadzie osobnik mógłby wyglądać całkiem groźnie, gdyby połowa jego twarzy nie przypominała kolorem nadgniłego jabłka.

– Worek dawaj! – rozległ się tuż za plecami Przeboga drugi głos, niby przewrotne echo, które powtarza słowa w odwrotnej kolejności.

Przebóg dobrze wiedział, że dyskusje z łupieżami zazwyczaj nie przynoszą efektów. Wiedział też, że nawet gdyby mu to przyszło do głowy, nie zdążyłby wysupłać z worka swojego miecza ani tym bardziej wyjąć go z pochwy. Usłużnie zrobił krok w tył, zostawiając worek łupieżowi.

Sinogęby uśmiechnął się na tyle, na ile pozwalała mu paskudna opuchlizna, i nieostrożnie zaczął zbliżać się do zdobyczy. Przebóg postanowił odsunąć się jeszcze dalej, zrobił kolejny krok do tyłu, zachwiał się i… runął na ziemię. Stało się to dokładnie w momencie, gdy łupież zastanawiał się, w jaki sposób ma podnieść worek, trzymając jednocześnie oburącz swój drąg gotowy do zadania ciosu. Zanim plecy Przeboga dotknęły piasku, nad jego głową świsnęły dwa bardzo długie kije.

ROZDZIAŁ II

Była to naprawdę urocza kraina. Pola były w niej urodzajne, jeziora i rzeki pełne ryb, lasy bogate w zwierzynę…

Język mieszkańców był jeszcze stanowczo ubogi, jednak gdyby popracowali trochę nad przymiotnikami, także o wszystkich innych rzeczach mogliby powiedzieć coś równie miłego dla ucha i niezobowiązującego.

Pola były… urodzajne, jeziora i rzeki… pełne ryb, a lasy…

Zgoda… trudno wyobrazić sobie zachęcający opis zdrad­liwych bagien.

Tak więc lasy…

Prawdę mówiąc, były w nich niedźwiedzie. Bardzo duże niedźwiedzie. Ale mieszkańcom wcale to nie przeszkadzało. Po prostu starali się omijać je z daleka. Powszechnie wiadomo, że omijany z daleka, nawet wyjątkowo duży niedźwiedź jest zupełnie niegroźny. Oczywiście zdarzało się i tak, że omijany z daleka niedźwiedź wcale nie miał ochoty kogoś ominąć, a wtedy… rodzina zyskiwała dogodny pretekst, by rozdzielić między siebie jego rzeczy.

Nie… nie rzeczy niedźwiedzia.

Jednym słowem, była to piękna kraina.

Pomijając zdradliwe bagna. I niedźwiedzie… I tury… i wilki… I wszystkie inne dzikie bestie, które tylko czekały na okazję, żeby rzucić się na bezbronnych ludzi. Na przykład takie jak… dziki.

Ale to już naprawdę wszystko.

Komary są wszędzie. Po co o tym wspominać?

Tak czy inaczej, ludziom żyło się tam bardzo szczęśliwie. Oczywiście jeśli omijały ich niedźwiedzie i…

Mieszkańcy krainy wiedli spokojne i dostatnie życie w warownych grodach. Budowano je zazwyczaj na wzgórzach albo wśród zdradliwych bagien i otaczano rzędami dobrze zaostrzonych pni, które miały chronić gród przed niedźwiedziami, turami, wilkami…

To znaczy… przynajmniej przed mniejszymi niedźwiedziami…

Jeśli chodzi o komary, zdania były podzielone. Według niektórych, gdyby tylko komar był dostatecznie duży, a pień drzewa naprawdę dobrze zaostrzony…

Przeciwnicy tego poglądu twierdzili, że jest on sprzeczny z panującą w naturze zasadą równowagi. Według nich zaostrzone pnie drzew nie mogły chronić przed komarami, ponieważ – o ile wiadomo – żadna maść na komary nigdy nie uchroniła nikogo przed niedźwiedziem.

Wsie skupiały się zazwyczaj w pobliżu grodów. Zamieszkiwali je odważni ludzie, którzy wierzyli, że w razie czego zdążą schronić się w warowni. Oczywiście jeśli w obliczu zagrożenia brama pozostanie wystarczająco długo otwarta.

Podróżni z odległych stron odwiedzali krainę bardzo rzadko, toteż o jej mieszkańcach, zwanych Słomianami, opowiadano w szerokim świecie niestworzone rzeczy. Oczywiście wszystkie, co do jednej, wyssane z palca.

Zgoda… niektóre można było określić jako… prawdopodobne, ale co w tym takiego niezwykłego? Czy w innych krainach wszyscy zawsze wracają z lasu? To znaczy wszyscy ci, którzy wcześniej do niego weszli? Czy nikt nie zamienia się tam w dużą porcję baraniny o podejrzanym smaku? Nawet czasami? Nawet teściowa rzeźnika?

Nie, Słomianie nie różnili się niczym szczególnym od swoich sąsiadów. Zresztą, powiedzmy sobie szczerze, mało kto w tym świecie należał do kategorii ludzi, z którymi można pokazać się w towarzystwie. Słomianie nie byli wyjątkiem. Jak wszyscy inni, mówili dużo, głośno, i w gruncie rzeczy nie mieli nic ciekawego do powiedzenia. Może tylko trochę rzadziej od innych wracali z lasu.

Na gościńcu zapadło niezręczne milczenie. Szczerze powiedziawszy, niespodziewane spotkania Przeboga z wszelkiego rodzaju osiłkami prawie zawsze kończyły się właśnie w ten sposób. Po części dlatego, że niezręcznie mu było wymieniać grzecznościowe pozdrowienia z leżącymi, po części dlatego, że po spotkaniu z Przebogiem leżący nie byli zazwyczaj zbyt rozmowni.

Przebóg wstał, otrzepał się z piasku i z wdzięcznością spojrzał na kamień, o który się potknął, kiedy próbował odsunąć się od worka. Przyjrzał się uważnie łupieżom. Twarz pierwszego, wcześniej posiniała tylko z jednej strony, przybierała teraz z drugiej całkiem miłą dla oka barwę dojrzałej jarzębiny. Twarz drugiego zastygła w wyrazie bezgranicznego zdziwienia, a jego czoło zaokrąglało się na kształt bardzo dużego, dajmy na to… kurzego, jaja.

Przebóg westchnął.

– Ciągle to samo…

Rozsupłał sznurki, którymi były przewiązane tuniki łupieży, i rzucił je Psichwostowi.

– Zajmij się czymś pożytecznym – polecił, przeciągając się w łagodnych promieniach jesiennego słońca.

Miał poczucie dobrze wykonanej pracy. Jak zawsze, kiedy udawało mu się uniknąć zbędnego wysiłku.

Psichwost z żalem wyrzucił kilka kamyczków, które miały mu pomóc w rozmyślaniach nad przeprawą wojów i dziewic, którą należało przeprowadzić w taki sposób, by na drugim brzegu rzeki dziewice nadal pozostały dziewicami.

– Dlaczego los stawia na mojej drodze samych pospolitych łotrów? – zamyślił się Przebóg.

– A widziałeś kiedyś niepospolitych? – zapytał Psichwost, wiążąc ręce łupieżom.

– Przecież tyle opowieści krąży po grodach…

– A tak… – Psichwost zrozumiał myśl Przeboga. – Zapomniałem, że błędziwoje są stworzeni do wielkich czynów! Los nie powinien złośliwie napuszczać na nich zwykłych osiłków z kijami. Przynajmniej raz na jakiś czas powinien pozwolić każdemu ukatrupić prawdziwą bestię. I to nie byle niedźwiedzia, co to rozwali łbem chatę i ani mrugnie, tylko ziejącego ogniem smoka! Takiego, co to błędziwoja najpierw przypiecze, potem zeżre… i jeszcze później będzie o tym opowiadać, żeby dać początek legendzie.

Przebóg wzruszył ramionami. W gruncie rzeczy już dawno przestał wierzyć, że Psichwost kiedykolwiek będzie w stanie pojąć, na czym polega powołanie błędziwoja.

– Nigdy nie słyszałem pieśni o błędziwoju, który potykał się po gościńcach z obdartusami. Zawsze jest jakiś smok albo…

– Pewnie! – złościł się Psichwost. – Smok byłby w sam raz! A jeszcze lepiej parę! Same dorodne sztuki! I żeby każdy miał więcej niż jedną głowę! Bo co to za powód do dumy, rozprawić się z łupieżami, którzy mają drągi długie na sążeń!

– A czy ja się z nimi rozprawiłem? – zapytał całkiem poważnie Przebóg.

– Ależ nie miałeś z tym nic wspólnego! Po prostu potknęli się jednocześnie na środku gościńca i tak nieszczęśliwie upad­li, że zdzielili się nawzajem kijami po łbach! To się podobno często zdarza.

Kpiny Psichwosta nigdy nie robiły na Przebogu szczególnego wrażenia.

– Zrób coś, żeby stanęli na nogi – powiedział. – Chyba że masz ochotę nieść ich do grodu na plecach.

Psichwost kilka razy trzepnął jednego z łupieży po zdziwionej twarzy.

– Gród daleko? – zapytał Przebóg, gdy Opiło usiadł na piasku i zaczął kręcić głową, upewniając się, że pozostała na właściwym miejscu.

– Co takiego?

– Jak daleko do grodu? – powiedział głośniej Psichwost.

– O tu, nad jeziorem… gród… Bagno… – Opiło wyciąg­nął skrępowane ręce w kierunku, z którego niedawno przyszli Przebóg z Psichwostem. – To znaczy… – dodał po chwili zastanowienia – Bagno tam… – wskazał przeciwną stronę.

– Bagno czy gród? – zapytał zdezorientowany Psichwost.

– Bagno. – Przebóg uśmiechnął się. – Gród Popiła…

Natychmiast pojął, że spotkanie z łupieżami w pobliżu książęcego grodu to wyjątkowo pomyślna okoliczność.

– Zapytaj go, czy daleko.

– Daleko?! – krzyknął Opile do ucha Psichwost.

– Nie, niedaleko… – odparł łupież nieco przytomniej. – A dokąd?

Przebóg uznał dalszą rozmowę za bezcelową. Wiedział zresztą, że łupieże, z całkiem zrozumiałych przyczyn, nie mieli zwyczaju grasować zbyt daleko od grodów. Podniósł swój worek i odszedł z nim w cień dębu.

– Mówiłem, żebyś za blisko łupionych nie stawał! – Objadło zdążył oprzytomnieć.

Pierwszą potrzebą, jaką postanowił zaspokoić, było wyładowanie złości na kompanie.

– Jednego przecie łupilim… – uściślił Opiło. – Tego, co worek miał tylko – przerwał, najwidoczniej zdając sobie sprawę, że to tłumaczenie donikąd go nie zaprowadzi. – Ja nie za blisko… – dodał. – Do worka nie było trzeba podchodzić.

– Kijem machasz jak cepem! – nie ustępował Objadło.

– Cepem? Jak żyję, cepa w rękach nie miałem! Tak jak ty, kijem zawsze… – Opiło podniósł skrępowane ręce do obolałego czoła, na którym z każdą chwilą powiększał się niezbity dowód, że tym razem Objadło nie okazał się wcale bardziej przewidujący od Opiły.

Z całej rozmowy Przebogowi wpadło w ucho jedynie porównanie z cepem, które uznał za wyjątkowo intrygujące. Postanowił je zapamiętać i wykorzystać przy pierwszej nadarzającej się sposobności.

– Idziemy – powiedział, wchodząc na gościniec.

– Idziemy? – powtórzył jak echo Opiło.

Objadło odwrócił głowę. Na skraju gościńca stał ktoś, kogo jeszcze niedawno gotów był z całą pewnością zaliczyć do kategorii łupionych. A łupieni – jak podpowiadało mu doświadczenie – zazwyczaj pozostawali łupionymi, niezależnie od tego, czy udało się ich złupić, czy też nie. Zgoda, tym razem, tak samo zresztą jak wczoraj, gdy próbowali złupić powracającego z grodu kupca, wymierzony w ofiarę tęgi cios nierozgarniętego Opiły spadł na głowę Objadły, ale to w żaden sposób nie zmieniło sposobu myślenia Objadły o kupcu. Uszedł z pieniędzmi, choć nie przestał zaliczać się do kategorii kupców, a tym samym – łupionych. Dziś niejakie pocieszenie mógł stanowić fakt, że również kij Objadły zwalił z nóg Opiłę, gdy stojący między nimi łupiony, z całkiem niepojętych przyczyn, padł na ziemię jak kłoda. Jednak dziś, Objadło właśnie to zrozumiał, próbowali z Opiłą złupić kogoś, kto z całą pewnością nie mógł się zaliczyć do łupionych.

– Przebóg! – krzyknął Objadło na widok Przeboga.

W gruncie rzeczy Objadło dopiero teraz uważniej przyjrzał się niedoszłej ofierze. Zazwyczaj nie poświęcał wyglądowi łupionych zbyt wiele uwagi. W każdym razie dopóki pozostawali w jego mniemaniu łupionymi.

Długie, złote włosy Przeboga lśniły w słońcu. Błędziwoj miał chabrowe oczy i twarz o łagodnych, prawie niewieścich rysach. Płaszcz, w którym dla wygody zwykł podróżować, spoczywał teraz w worku, u nóg Psichwosta. Przebóg miał na sobie kolczugę, pas z błyszczącymi okuciami i wilczą skórę spiętą na ramieniu za pomocą srebrnej fibuli. Nad prawym ramieniem błędziwoja widać było rękojeść miecza.

Oprócz włosów koloru słomy, okuć na pasie i srebrnej fibuli w słońcu lśniła, rażąc oczy Objadły, srebrna, misternie pleciona bransoleta, podobny do niej pierścień i zdobiący pierś Przeboga wisiorek w kształcie przypominającym…

– …wiaderko? – zapytał sam siebie oszołomiony Objadło.

Nigdy wcześniej nie widział, by tyle rzeczy błyszczało naraz.

– Przebóg! – powtórzył, zasłaniając oczy. – Błędziwoj! Przebóg!

– Przebóg! Błędziwoj! – wtórował mu z przyzwyczajenia Opiło, łamiąc sobie głowę nad pytaniem, dlaczego drugi z łupionych wciąż wygląda dokładnie tak samo jak przedtem, czyli nijak.

Przebóg zdążył się przyzwyczaić, że ilekroć nakładał należny swojemu rzemiosłu strój, na ustach całkiem obcych ludzi zupełnie spontanicznie pojawiało się odpowiednie imię, choć wcześniej wcale go nie znali. Doszedł do wniosku, że zrobił wystarczająco wstrząsające wrażenie na łupieżach i nie musi dłużej wysłuchiwać nieco monotonnych wyrazów zachwytu.

– Idziecie czy mam was przywiązać do drzewa i zostawić niedźwiedziom?

Objadło i Opiło poderwali się jak oparzeni. W pewnych sytuacjach nawet osobnicy ich pokroju potrafili w mgnieniu oka podjąć właściwą decyzję.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI