30,00 zł
"Słońce i stal" - pierwszy polski przekład klasycznego, autobiograficznego i kontrowersyjnego eseju Yukio Mishimy, w którym koncentruje się na upodobaniu do sztuk walki i odkrywaniu fizycznych możliwości ciała. Książka ta (pisana w latach 1965-1968) uchodzi za punkt zwrotny w karierze wybitnego japońskiego pisarza oraz przez niektórych również uważana jest za zapowiedź jego samobójczej śmierci. Wybitny znawca twórczości Mishimy i jego przyjaciel John Nathan ("Mishima. Życie" PIW, 2022) tak przedstawia znaczenie tego eseju: "W >Słońcu i stali< Mishima wyjaśniał swoje przeszłe i przyszłe działania bardziej przekonująco niż gdziekolwiek indziej i w kontekście, który nie miał nic wspólnego z konstytucją, cesarzem czy jakąkolwiek kwestią społeczną. Kontekst tworzyła jego wiedza, iż otrzyma niepodważalny „dowód istnienia”, którego potrzebował, by czuć, że naprawdę żyje jedynie w chwili śmierci".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 102
Tytuł oryginału
(Taiyō to Tetsu)
Redaktor prowadzący
Paweł Orzeł
Ilustracja na okładce
Keiji Matsumoto
Projekt okładki
Anna Sztwiertnia
Redakcja naukowa
Bartosz Wojciechowski
Redakcja
Filip Fierek
Korekta
Michał Trusewicz
TAIYŌ TO TETSU
Copyright © 1970, The Heirs of Yukio Mishima
All rights reserved
© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2022
© Copyright for the Polish translation by Maciej Komorowski
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
Państwowy Instytut Wydawniczy
ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa
tel. 22 826 02 01
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa www.piw.pl
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
ISBN 978-83-8196-437-1
Od pewnego już czasu wyczuwam w sobie nagromadzenie wszelakich emocji, których nie sposób wyrazić za pomocą obiektywnej formy sztuki, czyli powieści; młody poeta liryczny mógłby zapewne temu wyzwaniu podołać, ja jednak, co przesądza sprawę, nie mam już dwudziestu lat, a i nigdy żadnym poetą nie byłem. Po omacku zatem szukałem odpowiedniego kształtu – czy to wyznania, czy to eseistycznego komentarza – dla takich zwierzeń, aż w subtelnie niedopowiedzianej przestrzeni między tymi dwoma gatunkami odnalazłem coś, co zwać by można „spowiedzią krytyczną”.
Postrzegam owo coś jako pełną szarości przestrzeń między nocnym mrokiem wyznania a południowym blaskiem literackiego eseju. Forma „ja”, której będę tu używał, nie odnosi się stricte do „ja”, którym zwykłem określać samego siebie, ani nawet do słów przeze mnie wypowiadanych, które na powrót wpływają do mojego wnętrza, lecz niejako do resztki, osadu z tego wszystkiego, co już do mnie nie wraca ani do mnie nie przynależy.
Rozmyślając nad naturą owego „ja”, doszedłem do wniosku, że nie pozostaje mi nic innego, jak uznać przestrzeń zajmowaną przeze mnie samego za obszar najprecyzyjniej się do tego „ja” odnoszący. To właśnie języka ciała poszukiwałem. Gdyby przyrównać „ja” do domu, ciało byłoby otaczającym go owocowym sadem. Mógłbym ów sad pieczołowicie pielęgnować albo pozostawić samym sobie pleniące się w nim chwasty. Była w tej możliwości wyboru moja wolność, nie całkiem jednak łatwa do pojęcia. To dlatego wielu ludzi stan swojego przydomowego ogrodu zwykło nazywać „losem”.
Zrozumiałem to w pewnym momencie i otoczyłem swój sad troskliwą opieką. Użyłem do tego słońca i stali. Nieustające promienie słoneczne i stalowe lemiesze stały się najistotniejszymi elementami mojej pracy. A gdy ogród zaczął rodzić owoc po owocu, cielesność zajęła pokaźną część mojej świadomości.
Zmiana, rzecz jasna, nie zaszła w jeden dzień. Rozpoczęła się jednak nie bez poważnych przyczyn.
Gdy rozmyślam o dzieciństwie, zauważam, że pamięć słów sięga w moim przypadku o wiele dalej niż pamięć ciała. U zwykłych ludzi wpierw pojawia się chyba ciało, a dopiero potem słowo; u mnie jednak pierwsze było słowo, a później, znacznie później, jakby z ogromną niechęcią, wyłoniło się ciało – już spętane konceptami, oczywiście przeżarte przez słowa. Najpierw mamy zazwyczaj zdrowy pień, który przyciąga termity, ale u mnie jako pierwsze pojawiły się one same, a następnie zarysował się powoli kształt na wpół już wyniszczonego drzewa. Niech Czytelnik się nie zżyma, że przyrównuję słowa do szkodników – w końcu to na nich oparłem swój zawód. To słowa decydują o jakości dzieła – tak jak kwas za sprawą swych żrących właściwości trawi miedzianą płytę i przemienia ją w akwafortę, tak też słowa powodują korozję naszej rzeczywistości, a my wykorzystujemy to, przekuwając je w sztukę.
Jest to jednak niewystarczająco precyzyjna metafora – o ile bowiem kwas azotowy i miedziana płytka są elementami wywodzącymi się z natury i przez to sobie równymi, o tyle relacja słów z rzeczywistością jest zgoła inna. Słowa pełnią rolę medium, które przewodzi do naszego umysłu abstrakcyjny ekstrakt rzeczywistości, co nieodzownie pociąga za sobą nie tylko korozję rzeczywistości, lecz także ryzyko zepsucia samych słów. Zdaje się więc, że lepszym porównaniem byłby tu żołądek, który nadprodukując soki trawienne, w końcu przeżera sam siebie.
Wielu ludzi może wątpić, że taki proces zachodzi u kogoś już w dzieciństwie. Tak jednak było w moim przypadku – dramatyczne przeżycia stały się fundamentem dwóch sprzecznych tendencji, które u siebie odkrywam. Jedną jest wierne podążanie żrącym szlakiem słów, co postanowiłem uczynić swoim zawodem, drugą – pragnienie wyjścia naprzód rzeczywistości na terenie, do którego słowa nijak nie przynależą.
W zdrowym, by tak rzec, procesie, nawet u najbardziej utalentowanego pisarza, oba te dążenia nie pozostają w sprzeczności, tylko wzajemnie się dopełniają. Doskonaląc się w używaniu słów, zadziwiająco trafnie odkrywamy rzeczywistość na nowo, co niejednokrotnie przynosi wiele radości. Jeden jest tylko warunek umożliwiający takie ponowne odkrycie – posiadanie cielesności niezbrukanej słowem na wczesnym etapie życia, a to, muszę przyznać, nie przypadło mi w udziale.
Nauczyciel japońskiego musiał marszczyć brwi, czytając moje fantazyjne wypracowania – nie było w nich bowiem słów odnoszących się do rzeczywistości. Od najmłodszych lat, nieświadomie przeczuwając subtelną drobiazgowość języka, korzystałem wyłącznie z pozytywnego efektu wytrawiania słów, by uniknąć wytrawiania negatywnego… Mówiąc prościej: by zachować niewinność słów, postanowiłem w miarę możliwości unikać kontaktu z rzeczywistością za ich pośrednictwem. A więc uaktywniłem tylko swój zmysł trawienia pozytywnego i tak poruszałem się po świecie, by uniknąć przypadkowego zetknięcia się z przedmiotami wytrawiania. Tak, można chyba powiedzieć, że w ten sposób to sobie wyobrażałem.
Naturalną reakcją na tę tendencję było otwarte uznanie istnienia ciała i rzeczywistości w przestrzeni, do której słowa nie mają dostępu – ciało i rzeczywistość stały się przez to synonimami, obiektami mojego niemal fetyszystycznego zainteresowania. Tego rodzaju fetyszyzm dokładnie odpowiadał mojemu fetyszyzmowi słów. Ten z kolei począł się bezwiednie z poszerzenia mojego zainteresowania słowem. Z początku umiejscawiałem siebie ewidentnie po stronie słów, po drugiej stronie stawiając rzeczywistość, cielesność i działanie. Na skutek tej antynomii, celowo sformułowanej w taki sposób, postępowało moje uprzedzenie wobec słów, a jednocześnie nabrały na pewno kształtów moje iluzje co do natury rzeczywistości, ciała i działania. Antynomia ta opierała się na założeniu, że od samego początku pozbawiony byłem tych trzech elementów.
W istocie – cielesność pojawiła się w moim życiu dość późno, a ja powitałem ją gotowymi już słowami i niewykluczone, że z powodu opisanej wcześniej tendencji nie postrzegałem jej jako „mojego ciała”. Gdybym to uczynił, utraciłbym czystość słów, skalałaby mnie rzeczywistość, której nie sposób byłoby już unikać.
Co ciekawe, powodem tak upartego negowania cielesności była piękna pomyłka, która od samego początku kryła się w mojej koncepcji ciała. Nie miałem pojęcia, że męskie ciało nigdy nie przejawia się jako „istnienie” – wierzyłem, że właśnie tak musi być.
Gdy zatem w całej okazałości zjawiał się przede mną taki przerażający paradoks egzystencji, jakim jest twór istnienia odrzucający istnienie, panikowałem, jakbym ujrzał potwora. Wydawało mi się, że ja jeden odstaję od normy, i nie przychodziło mi do głowy, że sprawa dotyczy wszystkich mężczyzn.
Ta panika i lęk, choć wynikające z oczywistego nieporozumienia, podrabiały „wymarzone” ciało czy „wymarzoną” rzeczywistość – to chyba jasne. Nie śniąc nawet, że cielesność, istniejąca w kształcie odrzucającym egzystencję, jest uniwersalnym stylem męskości, zająłem się tworzeniem falsyfikatu „wymarzonej” cielesności, obdarzając go wszystkim, co jest owej cielesności zaprzeczeniem. A ponieważ moje wyjątkowe fizyczne istnienie narodziło się zapewne z konceptualnej korozji słów, ta idealna cielesność oraz rzeczywistość musiały być wpływu słów absolutnie pozbawione. Jedynymi przymiotami idealnej cielesności były piękno formy i milczenie.
Sądziłem, że jeśli korodujące działanie słów ma być zaprzęgnięte do tworzenia formy, jej modelem może być tylko „idealne ciało”, a ideał sztuki słowa musi opierać się na imitacji tego piękna formy… lub inaczej – polegać na poszukiwaniu tej rzeczywistości, gdzie korozja słów absolutnie nie dociera.
Taki projekt to oczywista sprzeczność, bo sprowadza się do pozbawiania słów ich zasadniczej funkcji i do próby wykorzenienia z rzeczywistości samej jej esencji. Z drugiej strony można powiedzieć, że jest w tej metodzie zgrabna przebiegłość, która nie pozwala na konfrontację słów z opisywaną nimi rzeczywistością.
Tym to sposobem umysł mój bezwiednie objął oba przeciwieństwa i jakby z pozycji wyimaginowanego bóstwa począł starać się nimi zawiadywać wedle własnego uznania – tak właśnie przystąpiłem do pisania powieści. A tym samym wzmógł się jeszcze mój głód ciała i rzeczywistości.
*
Znacznie później, właśnie dzięki słońcu i stali, miałem przyswoić sobie język ciała, zupełnie jakbym się uczył obcego języka. Właśnie o tym moim second language – o rozwoju, który nabrał kształtu – chciałbym teraz pomówić. W kontekście historii pracy nad sobą będzie to, być może, wywód bez precedensu w dziejach edukacji i jednocześnie niezwykle trudny do zrozumienia.
Z dzieciństwa pamiętam mężczyzn niosących w festiwalowym korowodzie przenośny ołtarz omikoshi – ich odurzone transem, pełne niewyrażalnej ekscytacji oblicza, ich karki pewnie wspierające drewniany stelaż konstrukcji, twarze zwrócone ku górze… ciekawość, co też mogło odbijać się wtedy w ich oczach, całkowicie mną zawładnęła. Nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić ekstatycznych wizji, jakie wywołuje tak gwałtowny wysiłek fizyczny. Zagwozdka ta przez długi czas zajmowała moje serce, ale dopiero gdy zacząłem przyswajać język ciała i sam dźwignąłem festiwalowe omikoshi, zdołałem rozwikłać tajemnicę z dzieciństwa – zrozumiałem, że w oczach tych mężczyzn odbijało się niebo. Nie żadne iluzje, lecz jedynie absolutny błękit wczesnojesiennego nieba. Była w nim jednak pewna niezwykłość, która kazała mi pomyśleć, że drugi raz w życiu takiego widoku nie uświadczę – nieboskłon to rozciągał się na wysokościach, to szybował w dół w nieregularnym rytmie, jakby przejrzystość i szaleństwo stały się jednym.
Bezzwłocznie opisałem to doświadczenie w krótkim eseju – tak istotne mi się wydało.
Osiągnąłem punkt, w którym błękit nieba odczuwany przeze mnie poetycką intuicją bezspornie okazał się jednością z tym, który odbijał się w oczach owych zwykłych młodzieńców z sąsiedztwa. Ten od dawna wyczekiwany moment był niczym innym jak właśnie błogosławieństwem słońca i stali. Powodem, dla którego nie musiałem wątpić w tę jedność naszych doświadczeń, jest fakt, że w konkretnych warunkach fizycznych, przy względnie równym rozdzieleniu dźwiganego ciężaru, tak samo przeżywamy ból czy zmęczenie i wszyscy tak samo upajamy się ekstazą – a tym samym różnice między naszymi indywidualnymi odczuciami niemal zanikają. Jeśliby także odsunąć na bok taki czynnik, jak refleksje nad samym sobą, działające niczym narkotyczne wizje, trzeba by uznać, że to, co zobaczyłem, nie było w żadnym razie indywidualną halucynacją, tylko fragmentem pewnej wyrazistej wizji całej grupy. Dodam, że moja poetycka intuicja po raz pierwszy okazała się przywilejem dopiero później, gdy przy pomocy słów ową wizję odtworzyłem; moje spojrzenie, muskając rozkołysany nieboskłon, dotknęło samej istoty patosu stającej się udziałem uczestnika zdarzeń.
W tym właśnie niebie, które to wznosiło się, to nurkowało niczym ptak drapieżny z rozpostartymi skrzydłami, dostrzegłem prawdziwą naturę „tragedii”, bo tak właśnie od dawna to nazywałem.
Wedle mojej definicji tragizmu patos rodzi się w momencie, gdy najzupełniej zwyczajna wrażliwość nabiera uprzywilejowanego, niedostępnego dla otoczenia wysublimowania, a nie wtedy, gdy szczególna wrażliwość obnosi się ze swoimi przywilejami. Wynika stąd, że ten, kto para się słowami, potrafi tragedię stworzyć, ale uczestniczyć w niej już nie może. Co więcej, owo wysublimowanie musi bezwzględnie opierać się na pewnego rodzaju fizycznej odwadze. Elementy tragizmu – takie jak heroizm, upojenie i jasność widzenia – rodzą się w chwili, gdy zwyczajna wrażliwość, wyposażona w cielesną siłę, napotyka, jakby skrojony pod siebie, moment uprzywilejowania. Tragedia wymaga antytragicznej witalności i ignorancji, a przede wszystkim pewnej, by tak rzec, nieodpowiedniości. By człowiek mógł w jakimś momencie zbliżyć się do boskości, na co dzień boskim lub choćby prawie boskim absolutnie być nie może. Tylko tacy ludzie dostrzec mogą niezwykły, uświęcony nieboskłon, który – gdy i ja go wreszcie ujrzeć zdołałem – pozwolił mi po raz pierwszy uwierzyć w uniwersalność mojej wrażliwości, ukoił mój głód i pragnienie, uwolnił od chorobliwie ślepej wiary w moc słów. To wtedy dostąpiłem tragizmu wszechistnienia.
Gdy raz ujrzałem ten widok, wiele z dotychczas nieznanych mi spraw odsłoniło przede mną swą naturę. Wysiłek mięśni z łatwością wyjaśniał stworzone przez słowa misteria. Było to jak odkrywanie znaczeń języka erotyzmu. Powoli zaczynałem więc rozumieć, czym jest istnienie i działanie.
Znaczyć by to mogło tyle tylko, że – cokolwiek spóźniony – wkroczyłem na ścieżkę, którą inni już przemierzali. Miałem jednak odmienną wizję siebie. Nawet jeśli zdarza się tak, że jakiś koncept przenika do mojego ducha, powoduje jego rozrost, a w końcu doprowadza do całkowitego nim zawładnięcia – co w świecie ducha nie jest bynajmniej wydarzeniem niespotykanym – to ja, pomału już znużony dualizmem ciała i ducha, zaczynałem żywić oczywiste wątpliwości: dlaczego takie zdarzenie rodzi się wewnątrz mego ducha, a kończy na jego peryferiach. Rzecz jasna, dobrze znane są przykłady dolegliwości psychosomatycznych, takich jak wrzody żołądka powodowane udręką duchową. Ale moje rozmyślania nie ograniczały się do takich sytuacji. Bo skoro w dzieciństwie moja cielesność pojawiła się w skorodowanym słowami konceptualnym przebraniu, to czy obecnie nie byłoby możliwe odwrócenie tego procesu na moją korzyść: rozszerzenie myśli ze sfery ducha tak, by oddziałując na ciało, przyoblekła je w całości w metal konceptualnej zbroi?
Problem ten, o czym już wspomniałem, definiując tragizm, sprowadza się do zagadnienia cielesności. Według mojej logiki to właśnie ciało w wyższym od ducha stopniu podatne jest na oddziaływanie idei i potrafi wejść z nimi w głębszą zażyłość.
Idea bowiem – sama w sobie – obca jest ludzkiej egzystencji, tak jak i obce duchowi jest ciało, wypełnione niepodlegającymi naszej woli organami wewnętrznymi, mięśniami gładkimi i krwiobiegiem; człowiek może zatem użyć ciała wręcz jako metafory idei, gdyż jedno i drugie łączy pierwiastek obcości. Ponadto niezależny od nas automatyzm, z jakim idee atakują umysł – sprytnie udając, że niejako z mocy przeznaczenia tkwiły w nim od zawsze – jeszcze tylko umacnia ich uderzające podobieństwo do ciała, w którym tkwi każdy z nas. Na tym właśnie opiera się chrześcijański koncept Wcielenia, a nawet i stygmatów, które u wybranych osób pojawiają się na dłoniach i stopach.