Wyznanie maski - Mishima Yukio - ebook + książka

Wyznanie maski ebook

Mishima Yukio

4,3
30,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wyznanie maski jest opowieścią o dojrzewaniu Kōchana, chłopca żyjącego w Japonii w czasach wojny. W swoim wyznaniu, czy właściwie „spowiedzi”, opisuje zmagania ze swoją cielesnością, fizycznie zawsze ustępował rówieśnikom, oraz orientacją seksualną. Czując się inny od pozostałych szuka swojego miejsca na świecie, akceptacji i sposobu na życie w niesprzyjających warunkach. Przejmująca opowieść o zmaganiach z samym sobą, poszukiwania źródeł swojej tożsamości, przeplatana jest porywającymi porywającymi opisami przyrody. Wydana w 1949 powieść przyniosła młodemu Yukio Mishimie sławę na całym świecie. Czytelnicy doszukują się w opowieści  Kōchana wątków autobiograficznych, z kolei badacze uznają tę powieść za jedną z najważniejszych w powojennej historii Japonii i jedną z ważniejszych w XX-wiecznej literaturze światowej.

Jest to pierwszy wydanie prozatorskiego debiutu Yukio Mishimy w Polsce.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 261

Oceny
4,3 (114 oceny)
57
38
15
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MadameAL

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych jakie czytałam w tym roku!
00
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

Miskima ❤️
00
pozol

Dobrze spędzony czas

bardzo mi się podobalo :)
00
szenmiola

Dobrze spędzony czas

dość specyficzna ksiązka, niesposob szybko o niej zapomniec, porusza wazny temat, jakim jest odnajdywanie siebie, swojej orientacji, oraz dojzewanie
00

Popularność




Tytuł oryginału

假面の告白 (Kamen no kokuhaku)

Redaktor prowadzący

Paweł Orzeł

Ilustracja na okładce

Keiji Matsumoto

Projekt okładki

Anna Sztwiertnia

Redakcja

Barbara Słomka

Korekta

Kamil Kowalski

Copyright © 1949, The Heirs of Yukio Mishima

All rights reserved

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2019

© Copyright for the Polish translation by Beata Kubiak Ho-Chi

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019

ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Wydanie pierwsze

Skład i łamanie: Emilia Pyza

ISBN 978-83-66272-24-8

Skład wersji elektronicznej

Marcin Kapusta

konwersja.virtualo.pl

ROZDZIAŁ I

Przez długie lata byłem przekonany, że widziałem scenę własnych narodzin. Za każdym razem, gdy o tym mówiłem, dorośli śmiali się, lecz po chwili, podejrzewając, że stroję sobie z nich żarty, spoglądali wzrokiem z lekka zabarwionym wrogością na bladą twarz dziecka, które tak mało przypominało inne dzieci. Czasami, gdy zdarzyło mi się poruszyć ten temat przy gościach, którzy nie należeli do naszych bliskich znajomych, babka z obawy, że wezmą mnie za idiotę, ucinała rozmowę i ostrym tonem mówiła, żebym poszedł bawić się gdzie indziej.

Dorośli, z uśmiechem na ustach, najczęściej starali się mnie przekonać argumentami naukowymi. Z reguły tłumaczyli mi z nienaturalną gorliwością, używając przy tym słów łatwo zrozumiałych dla dziecka, że przecież w chwili narodzin niemowlę nie ma otwartych oczu, a nawet gdyby przypadkiem miało, to wrażenia, które wtedy odbiera, nie są wystarczająco silne, by mogły pozostać w pamięci. „No co, chyba się z tym zgadzasz?” — potrząsali moim małym ramieniem, obawiając się, że mogę jeszcze coś podejrzewać. Wyglądali przy tym, jakby w tej właśnie chwili uzmysłowili sobie, że o mało co nie wpadli w sieć mojej intrygi. Dzieci są naprawdę przebiegłe. Ani chybi, ten mały spryciarz stara się podstępnie skierować rozmowę na „te sprawy”. Za chwilę może zapytać z jeszcze bardziej rozbrajającą niewinnością: „A którędy przyszedłem na świat? Jak ja się urodziłem?”. W rezultacie na nowo przyglądali mi się w milczeniu, z zimnym, niewyraźnym uśmiechem, który mówił, że — z przyczyn całkowicie dla mnie niezrozumiałych — czuli się głęboko dotknięci.

Dręczyli się jednak niepotrzebnie. Ja przecież nie miałem najmniejszego zamiaru wypytywać ich o „te sprawy.” A nawet gdybym miał, to tak bardzo obawiałem się, że mógłbym zranić ich uczucia, że nawet przez myśl mi nie przeszło, by zastawiać na nich pułapkę.

Pomimo ich perswazji i szyderstw, i tak byłem przekonany, że widziałem własne narodziny. Być może, usłyszałem o tym od kogoś, kto był przy nich obecny. Możliwe też, że był to owoc mojej wybujałej wyobraźni. Pewny byłem jednego — na własne oczy widziałem obrzeże balii, w której kąpano mnie po raz pierwszy. Nowiutka balia zrobiona była z gładkiego, świeżego drewna. Leżąc w wodzie, widziałem jej brzeg, oświetlony delikatnymi promieniami słońca. Drewno błyszczało w tym jednym miejscu i wyglądało jak pozłacane. Kiedy woda falowała, jej drżące języki sprawiały wrażenie, jakby chciały to miejsce polizać, lecz im się to nie udawało. I bądź to na skutek odbicia światła, a może dlatego, że promienie docierały do wnętrza balii, woda poniżej brzegu połyskiwała łagodnie, a drobne, lśniące grupki fal zdawały się uderzać jedna o drugą.

Najmocniejszym argumentem podważającym wiarygodność mojego wspomnienia był fakt, że nie przyszedłem na świat za dnia. Urodziłem się o dziewiątej wieczorem. Nie mogły to być zatem promienie słoneczne. I choć dorośli przekomarzali się ze mną, że może było to światło elektryczne, to ja bez większego trudu uczepiłem się niedorzecznej myśli, że nawet jeśli był to środek nocy, to i tak to jedno jedyne miejsce na obrzeżu balii było oświetlone promieniami słońca. Tym to sposobem brzeg balii z drgającym lekko światłem utkwił w mojej pamięci jako coś, co na pewno widziałem podczas mej pierwszej kąpieli.

Urodziłem się dwa lata po trzęsieniu ziemi2.

Dziesięć lat wcześniej, w związku ze skandalem, który wydarzył się, kiedy mój dziadek pełnił funkcję generalnego gubernatora kolonii3 — wziął wtedy na siebie winę za podwładnego i zmuszony był podać się do dymisji (naprawdę nie przesadzę, jeśli powiem, że do tej pory nie spotkałem drugiego człowieka, który miałby tak bezgraniczne, idiotyczne wręcz zaufanie do ludzi, jak mój dziadek) — nasza rodzina zaczęła szybko podupadać, zachowując się przy tym zupełnie niefrasobliwie. Olbrzymie długi, konfiskaty ziemi, wyprzedaż majątku, a wraz z narastającymi trudnościami finansowymi mroczna skłonność do chorobliwej wręcz pychy. W związku z tą sytuacją przyszedłem na świat w starym wynajmowanym domu, stojącym na rogu ulicy w nie najlepszej dzielnicy miasta. Był to obskurny, ponury, wyniosły budynek, skonstruowany w sposób dość skomplikowany. Z przodu stała imponująca żelazna brama, za nią znajdował się frontowy ogród, następnie salon w stylu europejskim, duży jak wnętrze podmiejskiej świątyni. Gdy się patrzyło z góry, dom ten wyglądał jakby był parterowy, z dołu natomiast — piętrowy. Było w nim wiele ciemnych pokoi i sześcioro służących. W sumie razem z nimi, moim dziadkiem, babką, ojcem i matką dziesięć osób co wieczór kładło się spać i co rano wstawało w tym skrzypiącym jak stara komoda domu.

Powodem naszych rodzinnych zgryzot była namiętność do interesów, jaką przejawiał dziadek, oraz choroba i rozrzutność babki. Mój dziadek, wciągany przez wątpliwych przyjaciół w przeróżne interesy, często wyjeżdżał daleko, snując marzenia o wielkich pieniądzach. Babka natomiast pochodziła ze starego rodu, nie lubiła dziadka i gardziła nim. Była to kobieta uparta i zawzięta, o szalonej, trochę romantycznej duszy. Chroniczne bóle głowy szarpały jej nerwy podstępnie i nieustannie, przydając jednocześnie jej umysłowi bezużytecznej jasności. Kto wie, czy ataki furii, które nawiedzały ją aż do śmierci, nie były pamiątką po grzesznej młodości dziadka4.

Do takiego to właśnie domu mój ojciec wprowadził swoją śliczną i delikatną żonę — moją matkę.

Rankiem czternastego dnia pierwszego miesiąca czternastego roku ery Taishō5 matka poczuła bóle porodowe. O dziewiątej wieczorem urodziło się niewielkie niemowlę ważące dwa kilo sześćset. Siódmego dnia, pod wieczór, noworodka ubrano w bieliznę z flanelki i delikatnego jedwabiu w kolorze kremowym, a na nią nałożono wielobarwne kimono z jedwabnej krepy. Następnie dziadek wypisał moje imię na eleganckim białym papierze, położył go na ofiarnym stoliczku sanbō6 i umieścił w tokonomie7.

Przez długi czas miałem jasne włosy. Ale ściemniały, gdyż często smarowano je oliwką.

Rodzice zajmowali piętro domu. Babka, pod pretekstem, że dziecko nie powinno mieszkać na piętrze ze względu na jego bezpieczeństwo, wyrwała mnie z ramion matki w czterdziestym dziewiątym dniu mojego życia. Dziecięce łóżeczko zostało ustawione w sypialni, obok łóżka chorej babki. Drzwi do sypialni były zawsze zamknięte i panował w niej duszący zapach starości i choroby. Kiedy miałem niecały rok, spadłem z trzeciego stopnia schodów i zraniłem się w czoło. Babka była wtedy w teatrze, więc matka, korzystając z chwili wolności, bawiła się głośno wraz z kuzynami i kuzynkami ojca. W pewnej chwili poszła po coś na górę, a ja, drepcząc za nią, wplątałem się w tył jej kimona i upadłem.

Wysłano wiadomość do teatru kabuki. Babka wróciła do domu. Opierając się na trzymanej w prawej ręce lasce, stanęła w progu i utkwiła nieruchome spojrzenie w ojcu, który wyszedł jej na spotkanie. Jej głos był dziwnie spokojny, kiedy przemówiła, cedząc słowa:

— Nie żyje?

— Żyje...

Wtedy weszła do domu pewnym krokiem, jak kapłanka miko8...

Rankiem w dzień Nowego Roku niedługo przed moimi czwartymi urodzinami zwymiotowałem coś, co przypominało swoim kolorem kawę. Lekarz rodzinny nie był pewien, czy przeżyję. Zrobiono mi tyle zastrzyków z kamfory i glukozy, że wyglądałem jak poduszeczka do igieł. Przez ponad dwie godziny puls w nadgarstku i na szyi był niewyczuwalny. Uznali mnie za zmarłego.

Przygotowano całun, przyniesiono moje ulubione zabawki i zwołano całą rodzinę. Minęło znów około godziny i wtedy pojawił się mocz. Brat matki, który był lekarzem, powiedział, że będę żył. Pojawienie się moczu miało według niego oznaczać, że akcja serca została wznowiona. Po chwili znów pojawił się mocz i moje policzki zabarwiły się słabym kolorem życia.

Choroba ta, zwana autointoksykacją, stała się chroniczna. Nawiedzała mnie raz w miesiącu, w lżejszej bądź cięższej postaci. Przeszedłem niezliczoną liczbę ataków. Po symptomach zbliżającej się choroby nauczyłem się rozpoznawać, jak bardzo atak przybliży mnie do śmierci.

Pierwsze wspomnienie, którego dziwnie wyrazisty obraz pojawia się uporczywie w moich myślach, pochodzi właśnie z tego okresu.

Nie wiem, kto prowadził mnie za rękę — może to była matka, może opiekunka, służąca, a może ciotka? Porę roku również trudno mi sobie uprzytomnić. Popołudniowe słońce rzucało przyćmione światło na domy rozrzucone na wzgórzu. Trzymany za rękę przez tę kobietę o nieznanej twarzy, szedłem pod górę drogą prowadzącą do domu. Ponieważ z naprzeciwka ktoś schodził w dół, kobieta szarpnęła mnie mocno za rękę i zatrzymała się na skraju drogi, aby pozwolić mu przejść.

Nie ulega wątpliwości, że obraz ten przywoływany i powtarzany w moich myślach miliony razy, umacniał się i skupiał na sobie całą uwagę, nabierając za każdym razem nowego znaczenia. Bowiem w scenie, której kontury są zamazane, jedynie postać Tego Który Schodzi w Dół pojawia się z nieuzasadnioną wyrazistością. I nie ma w tym nic dziwnego, gdyż był to właśnie pierwszy niezapomniany obraz, który dręczył mnie i przez całe życie napawał lękiem.

Ze wzgórza schodził młody człowiek. Na ramionach niósł drąg z umocowanymi na obu jego końcach naczyniami, które wypełniały nieczystości. Z brudną szmatą przepasaną wokół głowy, ładnie zaczerwienionymi policzkami i błyszczącymi oczyma szedł w naszym kierunku, rozkładając ciężar ładunku na obie nogi. Był to owaiya — czyściciel kloak, człowiek zajmujący się wybieraniem ekskrementów. Na nogach miał szmaciane robocze buty na gumowej podeszwie i granatowe obcisłe kalesony. Wpatrywałem się w niego niezwykle przenikliwym jak na czteroletniego chłopca wzrokiem. Nie wiedziałem jeszcze dokładnie, co to znaczy, lecz z pewnością było to odkrycie jakiejś mocy; wzywał mnie mroczny i tajemniczy głos. To, że moc ta objawiła się pod postacią czyściciela kloak, jest alegoryczne, ponieważ ekskrementy są symbolem ziemi, a nie ma wątpliwości, że wzywała mnie właśnie złowieszcza miłość Matki Ziemi.

Ogarnęło mnie wtedy przeczucie, że istnieje na tym świecie pragnienie podobne do palącego bólu. Kiedy tak patrzyłem na tego brudnego młodego mężczyznę, zawładnęła mną nieodparta myśl: „Chciałbym się nim stać! Ja chcę nim być!”. Przypominam sobie dokładnie, że pragnienie to łączyło się z dwiema rzeczami. Pierwszą z nich były te granatowe kalesony, drugą — jego zajęcie. Granatowe obcisłe kalesony wyraźnie uwidaczniały dolną połowę jego ciała. Poruszała się ona giętko i sprawiała wrażenie, jakby szła w moim kierunku. Zrodził się wtedy we mnie niewysłowiony podziw dla tych kalesonów. Nie miałem pojęcia dlaczego.

Jego zajęcie... Dokładnie tak jak każde dziecko, które osiągając wiek rozumny, chce zostać generałem, ja w tamtej właśnie chwili zapragnąłem zostać czyścicielem kloak. Można przyjąć, że źródłem tego pragnienia były granatowe kalesony, ale nie należy ograniczać się wyłącznie do nich. Pragnienie to umacniało się we mnie samo, ewoluowało, aż nabrało własnego, szczególnego charakteru.

Na myśl o tym zawodzie czułem coś w rodzaju przenikliwego żalu, tęsknoty, która rozdziera serce. Poprzez ten zawód odczuwałem tragiczność w najbardziej zmysłowym tego słowa znaczeniu. Kojarzył mi się z jakimś poświęceniem, nonszalancją, z bliskością niebezpieczeństwa, z cudownym melanżem nicości i siły witalnej. Wszystkie te odczucia przelewały się przeze mnie, wywierały presję, aż uczyniły z małego, czteroletniego chłopca swojego zakładnika. Być może myliłem się co do istoty profesji czyściciela kloak. Możliwe, że usłyszałem coś na temat innego zawodu i zmylony przynależnym mu strojem, mimowolnie przypisałem jego cechy czyścicielowi kloak. To jest chyba jedyne wytłumaczenie.

Taaak, tak właśnie musiało być, bo niedługo potem te same emocje przeniosłem na konduktorów ukwieconych kolorowych tramwajów hanadensha9 i na pracowników metra, dziurkujących bilety przy wejściu. Na ich widok odczuwałem mocno ich „tragiczne życie”, którego nie znałem i z którego, jak mi się wydawało, byłem na zawsze wykluczony. Szczególnie zapach gumy i mięty, unoszący się w tamtych czasach w metrze, w połączeniu z widokiem rzędów złotych guzików na piersiach mężczyzn w błękitnych uniformach, którzy dziurkowali bilety, pobudzał skojarzenia z „rzeczami tragicznymi”. Z niewiadomej przyczyny wydawało mi się czymś „tragicznym” wieść życie wśród takiego zapachu. Miejsca, których pragnąłem wszystkimi zmysłami, a do których nie miałem dostępu, życie, które toczyło się poza mną, wydarzenia i ludzie z nimi związani — to wszystko składało się na moją definicję „rzeczy tragicznych”. Rozpacz, że jestem z tego wszystkiego na zawsze wykluczony, nieustannie przeobrażała się w moich marzeniach w żal nad ich egzystencją i poprzez moje własne cierpienie starałem się brać bolesny udział w ich „tragicznym bycie”.

Tak więc to, co odczuwałem jako „rzeczy tragiczne”, stanowiło być może jedynie projekcję mego żalu, spowodowanego instynktownym przeczuciem, że nigdy nie będę do ich świata należał.

Mam jeszcze jedno wspomnienie z wczesnego dzieciństwa.

Nauczyłem się pisać i czytać w wieku pięciu lat. Tej książki z obrazkami nie umiałem jednak przeczytać, więc musiałem mieć wtedy cztery lata.

Spośród wielu książek z obrazkami tylko ta jedna, a właściwie tylko jedna jej ilustracja przyciągnęła moją uwagę i zrobiła na mnie wyjątkowe wrażenie. Kiedy się w nią wpatrywałem, zapominałem o długich, nudnych popołudniach, lecz gdy tylko ktoś nadchodził, budziło się we mnie poczucie winy i szybko przewracałem kartkę na drugą stronę. Zaczęła mi przeszkadzać opieka pielęgniarki czy służącej. Myślałem sobie, że mógłbym tak spędzić całe życie, dzień za dniem, wpatrując się w tę jedną ilustrację. Gdy otwierałem książkę na tej właśnie stronie, serce zaczynało walić mi w piersiach, choć inne strony zupełnie mnie nie interesowały.

Ilustracja przedstawiała siedzącego na białym koniu rycerza, z mieczem uniesionym nad głową. Koń, z rozdętymi nozdrzami, wzbijał tumany kurzu mocnymi przednimi kopytami. Na srebrnej rycerskiej zbroi widniał przepiękny herb. Przez wizjer wyzierała piękna twarz rycerza, który groźnie wymachiwał obnażonym mieczem w kierunku błękitnego nieba, jak gdyby chciał zmierzyć się ze śmiercią lub inną złowieszczą siłą. Byłem przekonany, że w następnym momencie zostanie zabity i że, jeśli szybko przewrócę kartkę, ujrzę ilustrację z nieżywym rycerzem. Jak gdyby istniał sposób na to, by obrazki z książki zmieniały się w jednej chwili w „następny moment”...

Ale pewnego dnia pielęgniarce udało się jakoś otworzyć książkę na tej właśnie stronie i kiedy ukradkiem przyglądałem się jej z boku, usłyszałem:

— Zna panicz tę historię?

— Nie…

— Ten człowiek wygląda na mężczyznę, prawda? Ale to kobieta. Naprawdę. To jest opowieść o kobiecie, Joannie d’Arc, która poszła na wojnę bronić swego kraju w przebraniu mężczyzny.

— Kobieta?!

Poczułem się zdruzgotany. Osoba, o której myślałem jako o „nim”, była „nią”. Jak to możliwe, że ten piękny rycerz był kobietą? (Do dziś mam wyjątkową, niewytłumaczalną awersję do kobiet w męskim stroju). Było to coś w rodzaju pierwszej w życiu „zemsty rzeczywistości”, z którą miałem do czynienia i która wydała mi się okrutna, szczególnie w stosunku do słodkich myśli, jakie snułem na temat śmierci rycerza.

Wiele lat później odkryłem gloryfikację śmierci pięknego rycerza w wierszu Oscara Wilde’a:

Piękny ten rycerz, co leży zabity

W trzcinach i oczeretach...

Od tamtego wydarzenia nie zwracałem już na tę książkę najmniejszej uwagi. Nie brałem jej nawet do ręki.

Huysmans w powieści Lá-bas studiuje postać Gilles’a de Rais, członka straży przybocznej Joanny d’Arc z rozkazu króla Karola VII. Miał się on „wkrótce zmienić i dopuścić się okrucieństw najbardziej wyrafinowanych i zbrodni najdoskonalszych”, ale pierwszym impulsem dla jego mistycyzmu były liczne niewiarygodne cuda, dokonane na jego oczach przez Joannę d’Arc. Choć wpływ, jaki Dziewica Orleańska wywarła na mnie, był przeciwny (obudziła we mnie uczucie wstrętu), to jednak odegrała dużą rolę w moim życiu.

I jeszcze jedno wspomnienie.

Zapach potu. Zapach, który mnie porywał, rozbudzał moje pragnienia i miał nade mną władzę. Nadstawiam uszu i słyszę coś w rodzaju głuchego, lekkiego skrzypienia, które brzmi jak groźba. Czasami dołącza do niego dźwięk trąbki, przybliża się odgłos pieśni, zadziwiająco prostej i rzewnej. Trzymam za rękę służącą, ponaglam ją, szybciej, szybciej, jak szalony pragnę się znaleźć przy bramie, na jej rękach. Przed naszym domem przechodził oddział żołnierzy, wracających z manewrów. Żołnierze lubią dzieci i zawsze cieszyłem się, kiedy dostawałem od nich łuski po nabojach. Babka mówiła, że to niebezpieczne i zakazała mi przyjmowania takich prezentów, dlatego też moja radość miała w sobie posmak tajemnicy. Ciężki odgłos żołnierskich butów, pobrudzone mundury i las karabinów na ramieniu wystarczy, żeby zafascynować każde dziecko. Ale mnie pociągał przede wszystkim ich zapach i to on właśnie stanowił ukryty cel mojego oczekiwania na łuski.

Zapach żołnierskiego potu — podobny do zapachu morskiej bryzy, jak złotawe gorące powietrze unoszące się nad plażą — ten zapach wpadał w moje nozdrza i upajał mnie. Jest to chyba moje najwcześniejsze doznanie olfaktoryczne. Nie miało ono wtedy oczywiście nic wspólnego z doznaniami seksualnymi, ale powoli rozbudzało we mnie silny zmysłowy pociąg do takich rzeczy jak los żołnierzy, tragizm ich zawodu, śmierć, dalekie kraje, które mieli zobaczyć…

Pierwszymi rzeczami, z jakimi zetknąłem się w życiu, były właśnie te dziwne obrazy. Stały przede mną od samego początku, naprawdę doskonałe. Nie brakowało w nich absolutnie niczego. Kiedy wiele lat później poszukiwałem w nich źródła swoich uczuć i czynów, również nie miały żadnych braków.

Moja koncepcja ludzkiego życia już od czasów dzieciństwa nie odbiegała od augustyńskiej teorii predeterminacji. I choć nieraz dręczyły mnie bezsensowne wątpliwości — teraz zresztą też mnie dręczą — uznałem, że są one czymś w rodzaju pokusy, i wytrwałem przy moich deterministycznych myślach. Otrzymałem coś, co można by określić jako menu moich trudności życiowych, gdy byłem jeszcze za młody, aby móc to menu przeczytać. Mogłem tylko rozłożyć serwetkę i usiąść do stołu. Nawet to, że będę pisał taką dziwną książkę, jak ta właśnie, od samego początku zapisane było w menu i musiałem to mieć przed oczami.

Dzieciństwo to scena teatralna, na której przestrzeń i czas mieszają się ze sobą. Z jednej strony miałem informacje, których dostarczali mi dorośli na temat wydarzeń w różnych krajach — wybuch wulkanu czy bunt w armii, z drugiej strony wiele rzeczy działo się na moich oczach — ataki choroby u babki albo drobne rodzinne kłótnie — i wreszcie rzeczy wyimaginowane, ze świata fantazji, w który dopiero co wkroczyłem. Wydawało mi się, że te trzy rodzaje rzeczy mają tę samą wartość i że należą do jednej kategorii. Nie przypuszczałem, że świat może być bardziej skomplikowany niż budowla z klocków ani że tak zwane „społeczeństwo”, którego częścią miałem się niedługo stać, może być bardziej olśniewające od świata bajek. W ten sposób, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy, do głosu doszedł jeden z czynników decydujących w moim życiu. A ponieważ od samego początku z nim walczyłem, wszystkie moje fantazje zabarwione były przedziwnie doskonałą rozpaczą, podobną do namiętnego pragnienia.

Pewnej nocy ujrzałem rozświetlone miasto unoszące się w ciemnościach otaczających moje łóżko i rozciągających się gdzieś poza nim. Było dziwnie spokojne, choć przepełniał je blask i tajemniczość. Widziałem wyraźnie mistyczne piętno odbijające się na twarzach ludzi, którzy się tam znaleźli. W ich słowach i gestach, gdy wracali późną nocą do domów, wciąż widać było oznaki jakiegoś tajnego porozumienia, które przywoływało na myśl masonów. Co więcej, ich twarze lśniły ze zmęczenia, onieśmielając do spojrzeń prosto w oczy. Wydawało mi się, że są jak te maski świąteczne, po dotknięciu których pozostają na palcach srebrne ślady pudru, że wystarczy dotknąć ich twarzy, by dowiedzieć się, jakimi kolorami zostali namalowani przez nocne miasto.

Niedługo potem zobaczyłem, jak noc podnosi kurtynę tuż przed moimi oczami. Na scenie stała Shōkyokusai Tenkatsu10. (Występowała wtedy wyjątkowo w teatrze w dzielnicy Shinjuku; chociaż numer magika Dantego, który widziałem w tym samym teatrze kilka lat później, robił dużo większe wrażenie, to ani Dante, ani nawet cyrk Hagenbecka podczas Wystawy Światowej nie oczarował mnie tak jak Tenkatsu, kiedy widziałem ją po raz pierwszy).

Poruszała się po scenie ze swobodą i nonszalancją, a jej ciało o obfitych kształtach spowite było w szaty godne Wielkiej Nierządnicy z Apokalipsy. Charakterystyczna dla iluzjonistów wyniosła wielkoduszność, jak u arystokracji na wygnaniu, swoisty czar pełen melancholii i ruchy godne heroiny w połączeniu z kostiumem w złym guście, błyszczącym tak, jak tylko tandetne rzeczy błyszczeć mogą, makijażem mocnym jak u kobiet śpiewających smutne pieśni rokyoku, warstwą białego pudru widoczną nawet na palcach u stóp i pięknymi bransoletami wysadzanymi obficie sztucznymi kamieniami tworzyły, o dziwo, jakąś melancholijną harmonię. Innymi słowy, ten delikatny rozdźwięk dawał wrażenie szczególnego rodzaju harmonii.

Miałem niejasną świadomość, że pragnienie „zostania Tenkatsu” i pragnienie „zostania konduktorem tramwaju” różniły się od siebie zasadniczo. Największa różnica polegała na tym, że w przypadku Tenkatsu zupełnie brakowało czegoś takiego jak tęsknota za „rzeczami tragicznymi”. W chęci stania się nią nie było tego irytującego posmaku pragnienia z domieszką wstydu. A jednak któregoś dnia, starając się powstrzymać bicie serca, wśliznąłem się do pokoju matki i otworzyłem komodę, w której trzymała kimona.

Spośród wszystkich kimon matki wyciągnąłem najwspanialsze, najbardziej rzucające się w oczy. Wybrałem pas obi w szkarłatne róże, namalowane olejnymi farbami, i opasałem się nim kilkakrotnie, jak turecki pasza. Głowę owinąłem chustką z jedwabnej krepy. Kiedy stojąc przed lustrem, zobaczyłem, że w tym zaimprowizowanym nakryciu głowy podobny jestem do pirata z Wyspy Skarbów, policzki zapłonęły mi szaloną radością. Ale było jeszcze dużo do zrobienia. Każda najmniejsza cząstka mnie, aż po koniuszki palców, musiała być godna tego misterium: za pas obi zatknąłem podręczne lusterko i lekko upudrowałem na biało twarz; następnie uzbroiłem się w latarkę srebrnego koloru, stare wieczne pióro z rzeźbioną metalową skuwką, wszystko, co tylko przyciągało wzrok.

Przybrałem poważny wyraz twarzy i ruszyłem do salonu babki. Biegałem tam i z powrotem po pokoju, nie mogąc powstrzymać zwariowanego śmiechu pełnego obłędnej radości, i wykrzykiwałem: „Jestem Tenkatsu! Jestem Tenkatsu!”. W pokoju oprócz leżącej w łóżku chorej babki była moja matka, jakiś gość i służąca przydzielona do opieki nad chorą. Lecz ja nie widziałem nikogo. W swoim entuzjazmie skoncentrowany byłem na tym, aby wszystkim przedstawić Tenkatsu, za którą się przebrałem, i nie widziałem nikogo poza sobą samym. W pewnym momencie spojrzałem na matkę. Siedziała z nieobecnym wyrazem twarzy, lekko pobladła. A kiedy nasze spojrzenia się skrzyżowały, gwałtownie odwróciła wzrok.

Zrozumiałem. Do oczu nabiegły mi łzy.

Cóż takiego wtedy zrozumiałem, czy też co zaczynałem rozumieć? Czyżby treść następnych lat — te wyrzuty sumienia będące zapowiedzią winy — dała wtedy po raz pierwszy o sobie znać? A może dostałem wtedy nauczkę, jak groteskowo prezentuje się moja samotność w kochających oczach i jednocześnie zrozumiałem, że sam odrzucam miłość... Służąca złapała mnie i zaprowadziła do drugiego pokoju. W jednej chwili, zupełnie jakbym był kurczakiem, którego należy oskubać, ściągnęła ze mnie to skandaliczne przebranie.

Moja pasja przebierania się nasiliła się jeszcze bardziej, od kiedy zacząłem chodzić do kina i trwała niezmiennie mniej więcej do dziewiątego roku życia.

Pewnego dnia poszedłem ze studentem, który służył u nas jako chłopiec do pomocy, na film muzyczny Fra Diavolo. Aktor, grający rolę Diavola, miał na sobie niezapomniany kostium dworzanina, z kaskadą koronek przy mankietach. Kiedy powiedziałem studentowi, jak bardzo chciałbym ubrać się w taki kostium i jak bardzo pragnę założyć taką perukę, uśmiechnął się pogardliwie. A przecież wiedziałem, że on też nieraz w pokoju dla służby bawił służące naśladowaniem księżniczki Yaegahime.

Po Tenkatsu oczarowała mnie Kleopatra. Pewnego śnieżnego dnia pod koniec roku uprosiłem zaprzyjaźnionego lekarza, żeby poszedł ze mną do kina. Ze względu na porę roku w kinie było niewielu ludzi. Lekarz oparł nogi o balustradę i zasnął. Patrzyłem więc sam z wielkim zafascynowaniem na wkraczającą do Rzymu królową Egiptu, niesioną przez niewolników w dziwnej starodawnej lektyce. Melancholijne spojrzenie jej oczu spod pomalowanych mocnymi cieniami powiek, strój zupełnie jakby z innego świata, a do tego jej półnagie ciało koloru bursztynu na tle perskiego dywanu.

Tym razem, uciekając przed spojrzeniami babki i rodziców (już wtedy wiedziałem, czym jest grzeszna radość), za przyzwoleniem młodszej siostry i brata, znajdowałem upodobanie w przebieraniu się za Kleopatrę. Czego oczekiwałem od tych kobiecych ubrań? Dużo później odkryłem oczekiwania podobne do moich u Heliogabala, tego dekadenckiego bestialskiego cesarza Rzymu, niszczyciela dawnych bogów rzymskich.

Tak więc opowiedziałem o dwóch rodzajach przesłanek. Dla przypomnienia, pierwszą z nich stanowił czyściciel kloak, Dziewica Orleańska i zapach żołnierskiego potu. Tenkatsu i Kleopatra składały się na drugą. I była jeszcze trzecia, o której powinienem opowiedzieć.

Jako dziecko czytałem wszystkie bajki, jakie tylko wpadły mi do ręki, ale nie lubiłem królewien. Lubiłem wyłącznie królewiczów. A już szczególnym uczuciem darzyłem królewiczów zabitych i takich, w których los wpisana była śmierć. Przepadałem za wszystkimi młodzieńcami, którzy zostali zabici.

Ale nie rozumiałem jeszcze, dlaczego pośród wszystkich baśni Andersena jedynie baśń zatytułowana Elf różany rzucała głęboki cień na moją duszę. W baśni tej piękny młody człowiek został zabity wielkim nożem przez nędznika, który odciął mu głowę w chwili, gdy młodzieniec całował różę podarowaną mu na pamiątkę przez ukochaną. Nie rozumiałem dlaczego spośród licznych bajek Wilde’a fascynowała mnie jedynie bajka Rybak i jego dusza, w której na brzeg wyrzucone zostało ciało martwego młodego rybaka trzymającego w ramionach syrenę.

Oczywiście lubiłem różne inne bajki dla dzieci. Podobał mi się na przykład Słowik Andersena, czytałem też wiele dziecięcych komiksów. A jednak nic nie było w stanie zakłócić skłonności mojego serca do śmierci, nocy i krwi.

Uparcie prześladowały mnie obrazy „zabitych królewiczów”. Kto mógłby mi wyjaśnić, skąd brało się w mojej wyobraźni to upodobanie do łączenia noszonych przez nich rajtuzów, obcisłych i uwydatniających kształty, z ich okrutną śmiercią? Tu przychodzi mi na myśl pewna węgierska baśń. Przez lata moje serce zniewolone było ilustrującym ją niezwykle realistycznym obrazkiem, namalowanym żywymi kolorami.

Królewicz na tym obrazku ubrany był w czarne obcisłe rajtuzy i w różową tunikę, wyszywaną na piersiach złotymi nićmi. Na plecy narzucony miał niebieski płaszcz podszyty szkarłatnym materiałem, a biodra opasywał mu pas zielony i złoty. Stroju dopełniały zielono-złoty hełm, jaskrawoczerwony miecz i zielony skórzany kołczan. W lewej ręce, na którą założył białą rękawiczkę, trzymał łuk, a prawą oparł o pień starego leśnego drzewa; poważny i majestatyczny, patrzył w straszliwą paszczę smoka, który chciał go pożreć. Z jego twarzy można było wyczytać, że był gotowy na śmierć. Gdyby los dał mu szansę zwycięskiego wyjścia z walki ze smokiem, nie pociągałby mnie zbytnio. Ale na szczęście królewicz przeznaczony był śmierci.

Ku mojemu rozczarowaniu śmierć ta nie była jednak doskonała. Królewicz, by uratować swoją siostrę oraz poślubić piękną królewnę, po siedmiokroć poddawany był śmiertelnym próbom i siedem razy, dzięki diamentowi, który miał w ustach, powracał do życia; ostatecznie żył długo i szczęśliwie.

Ilustracja ta pokazywała scenę bezpośrednio sprzed jego pierwszej śmierci, kiedy to został pożarty przez smoka. Potem „złapał go olbrzymi pająk, który wstrzyknął mu do ciała truciznę i zachłannie go pożarł”. Następnie został utopiony, usmażony w ogniu, użądlony śmiertelnie przez pszczoły i ugryziony przez żmiję, a wreszcie wrzucony do jamy naszpikowanej niezliczoną liczbą wielkich ostrych noży i zmiażdżony pod ciężarem olbrzymich głazów, które spadały na niego „jak wielka ulewa”. Jego śmierć w paszczy smoka opisana była z najdrobniejszymi szczegółami:

„Smok zachłannie pożerał królewicza. Królewiczowi trudno było wytrzymać z bólu, kiedy smok gryzł go na małe kawałeczki, ale zebrał całą swoją odwagę i wytrzymał tortury, aż został całkowicie pogryziony. A wtedy jego ciało natychmiast scaliło się i królewicz dziarsko wyskoczył z paszczy smoka. Nie miał nawet najmniejszego zadrapania. Smok w jednej chwili przewrócił się i umarł”.

Czytałem ten fragment setki razy. Ale zdanie: „Nie miał nawet najmniejszego zadrapania”, wydawało mi się oczywistym błędem. Czytając je, czułem się, jakby autor mnie zdradził, i jednocześnie wydawało mi się, że popełnił poważny błąd.

Po jakimś czasie udało mi się dokonać pewnego odkrycia. Polegało ono na czytaniu tego fragmentu, z zasłanianiem ręką części: „A wtedy jego ciało natychmiast scaliło się i królewicz dziarsko wyskoczył z paszczy smoka. Nie miał nawet najmniejszego zadrapania. Smok…”. I wtedy opowiadanie stawało się idealne: „Smok zachłannie pożerał królewicza. Królewiczowi trudno było wytrzymać z bólu, kiedy smok gryzł go na małe kawałeczki, ale zebrał całą swoją odwagę i wytrzymał tortury aż został całkowicie pogryziony. W jednej chwili przewrócił się i umarł”.

Osoba dorosła z pewnością wiedziałaby, że takie cięcia w czytaniu są absurdalne. Młody i arogancki cenzor, który łatwo padał ofiarą własnych upodobań, również odczuwał wyraźną sprzeczność zdań: „aż został całkowicie pogryziony” i „ W jednej chwili przewrócił się”, ale nie potrafił żadnego z tych zdań odrzucić.

Z drugiej strony znajdowałem przyjemność w wyobrażaniu sobie sytuacji, w których to ja ginąłem na polu walki albo byłem mordowany. A przecież bałem się śmierci bardziej niż ktokolwiek. Któregoś dnia dokuczyłem służącej tak bardzo, że się aż rozpłakała, ale następnego ranka podawała mi śniadanie z pogodną, roześmianą twarzą, jak gdyby nic się nie stało. Ta roześmiana twarz dała mi wiele do myślenia. To nie mogło być nic innego jak diaboliczny uśmiech, który skrywał w sobie absolutną pewność zwycięstwa. Podejrzewałem, że służąca w akcie zemsty planuje mnie otruć. Przez moje serce przelała się fala przerażenia. Byłem pewien, że do mojej zupy miso11 została dodana trucizna i tego ranka nawet jej nie tknąłem. Ileż to razy po skończeniu posiłku wstawałem od stołu i patrzyłem służącej w oczy, jakbym chciał powiedzieć: „Widziałaś?”. Wydawało mi się, że stojąca po drugiej stronie stołu kobieta była onieśmielona, że odkryłem jej trucicielskie plany, i nie mogła nawet drgnąć, tylko z żalem wpatrywała się w ostygłą zupę, w której pływały jakieś drobinki.

Babka, przez wzgląd na moje słabe zdrowie i w trosce, bym nie nauczył się czegoś nieprzyzwoitego, zakazała mi bawić się z chłopcami z sąsiedztwa. Moimi towarzyszkami zabaw, oprócz służących i pielęgniarek, były mieszkające niedaleko trzy dziewczynki, które wybrała dla mnie babka. Najmniejszy hałas źle działał na nerwobóle w jej prawym kolanie — zbyt gwałtownie otwarte lub zamknięte drzwi, dziecięca trąbka, zapasy, wystarczył jakikolwiek głośniejszy dźwięk i nasze zabawy musiały robić się spokojniejsze nawet od zwykłych zabaw dziewcząt. O wiele bardziej wolałem więc czytać samotnie książki, bawić się klockami, oddawać się ulubionemu fantazjowaniu czy też rysować. Później, kiedy na świat przyszli moja siostra i brat, ojciec zadbał o to, żeby nie oddać ich w ręce babki, jak to się stało ze mną, tylko zapewnił im przysługującą dzieciom swobodę. Ale ja wcale nie zazdrościłem im wolności ani nieokrzesania.

Sytuacja zmieniała się jednak, gdy szedłem bawić się do moich kuzynek. Wymagano wtedy ode mnie, bym zachowywał się jak prawdziwy „chłopiec”. Wydarzenie, o którym warto opowiedzieć, miało miejsce na początku wiosny, kiedy skończyłem sześć lat, niedługo przed rozpoczęciem nauki w szkole, w domu kuzynki — nazwę ją tutaj Sugiko. Babka, która mnie tam zaprowadziła, zadowolona z pochwał moich ciotecznych babek: „Ależ on urósł, jaki on już duży!”, zrobiła szczególny wyjątek dotyczący potraw, które miałem jeść w domu kuzynki. Do tej pory była tak przerażona moimi częstymi atakami autointoksykacji, o których już wcześniej wspominałem, że nie pozwalała mi jeść żadnych ryb „o niebieskiej skórze”. Mogłem jeść wyłącznie te gatunki, które miały białe mięso, a więc halibuta, flądrę, doradę; ziemniaki jadłem utłuczone i przetarte przez sito; co do słodyczy, to zakazane były wszystkie galaretki, a dozwolone lekkie biszkopty, gofry i podobne ciasteczka; z owoców zaś jadłem tylko jabłka pokrojone na niewielkie kawałki i mandarynki w małych ćwiartkach. Pierwszą niebieską rybą, jaką zjadłem, z wielką zresztą radością, była seriola. Jej cudowny smak był dla mnie znakiem, że w końcu przyznano mi pierwsze z praw przysługujących dorosłym ludziom, lecz jednocześnie, za każdym razem, gdy to odczuwałem, na końcu języka pozostawał gorzkawy smak niepokoju — ciężar „stawania się dorosłym”.

Sugiko była zdrowym, pełnym życia dzieckiem. Kiedy zostawałem na noc w jej domu i spałem w tym samym pokoju co ona, na łóżku ustawionym obok jej łóżka, obserwowałem z lekką zazdrością i podziwem, jak Sugiko zasypia natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki, zupełnie jak maszyna, podczas gdy ja nigdy nie zasypiałem łatwo. W jej domu miałem o wiele więcej wolności niż w swoim własnym. W związku z tym, że nie było tutaj potencjalnych wrogów, którzy mogliby mnie porwać — moich rodziców — babka była spokojniejsza i dawała mi więcej swobody. Nie musiałem być ciągle w zasięgu jej wzroku, jak to się działo w domu.

A jednak nie potrafiłem cieszyć się zbytnio wolnością, którą mi dano. Zupełnie jak chory, stawiający pierwsze kroki podczas rekonwalescencji, czułem się zażenowany, jakbym został zmuszony do działania pod wpływem niewidzialnego obowiązku. Tęskniłem za swoim łóżkiem, w którym mogłem leniuchować. Tymczasem w tym domu bezgłośnie domagano się ode mnie, bym zachowywał się jak chłopiec. A więc niechętnie rozpoczynałem przedstawienie.

W tym okresie zacząłem sobie niejasno uświadamiać pewien mechanizm — to, co ludzie uznawali za moją grę, było w rzeczywistości wyrazem mej potrzeby afirmacji własnego prawdziwego charakteru, to zaś, co wydawało im się we mnie naturalne, było właśnie grą.

To podczas takich przedstawień, którym przecież byłem niechętny, wołałem: „Bawmy się w wojnę!”. Nie była to najwłaściwsza zabawa, bo przecież moimi towarzyszkami były dwie dziewczynki, Sugiko i jeszcze jedna kuzynka. Co więcej, moje przeciwniczki Amazonki nie wykazywały najmniejszego entuzjazmu. To, że proponowałem im tę zabawę, brało się z dziwnie pojmowanego przeze mnie obowiązku, to znaczy czułem się zobowiązany nie starać im się przypodobać, lecz wprost przeciwnie, sprawić im trochę kłopotu.

W promieniach zachodzącego słońca bawiliśmy się więc niezdarnie w wojnę, w domu i na dworze, choć to nas wszystkich nudziło. Sugiko, skryta w cieniu krzaków, naśladowała odgłos karabinu maszynowego: „Tadadadadadada”. Wtedy pomyślałem, że należałoby już to skończyć. Wbiegłem do domu, a kiedy żołnierki wpadły za mną, kontynuując swoje „tadadadadadada”, złapałem się za serce i padłem ciężko na podłogę.

— Co się stało, Kō-chan? — Dziewczynki przybliżyły zaniepokojone twarze.

— Poległem na polu walki — powiedziałem, nie otwierając oczu ani nie poruszając ręką.

Cieszyłem się, kiedy widziałem w wyobraźni moje leżące, skręcone ciało. Odczuwałem niewypowiedzianą radość na myśl, że zostałem zastrzelony i że umieram. Myślałem sobie, że gdyby tak naprawdę dosięgła mnie kula, to nic by mnie nie bolało...

Dzieciństwo…

Moja pamięć natrafia na scenę, która jest swego rodzaju symbolem. Teraz scena ta stanowi dla mnie samo sedno dzieciństwa. Kiedy na nią patrzyłem, czułem, jak moje dziecięce lata odchodzą, machając mi ręką na pożegnanie. Miałem wtedy przeczucie, że cały subiektywnie odczuwany przeze mnie czas uniesie się, zatrzyma przed tą sceną i powstanie wtedy dokładna kopia składających się na nią ludzi, ich gestów i głosów; a gdy kopia będzie już gotowa, oryginalna scena zostanie przez ten czas wchłonięta, podczas gdy w mej pamięci pozostanie jedynie jej imitacja, niebędąca niczym więcej niż eksponatem dokładnie spreparowanym przez moje dziecięce lata. Każdemu chyba zdarzyło się w dzieciństwie coś takiego. Lecz w większości przypadków wydarzenie to jest tak nieistotne, że trudno je nawet nazwać wydarzeniem, co sprawia, że na ogół pozostaje niezauważone.