Złota pagoda - Mishima Yukio - ebook + książka

Złota pagoda ebook

Mishima Yukio

4,3
30,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Złotej pagodzie wykorzystane jest wydarzenie, które miało miejsce pięć lat po zakończeniu wojny. W 1950 roku młody mnich buddyjski z trudnej do zrozumienia potrzeby popełnia samobójstwo podwójne, samobójstwo zakochanych, wraz z piękną budowlą w roli wybranki serca – podłożył ogień pod świątynię Kinkaku-ji (Świątynię Złotego Pawilonu).

Złota pagoda była czytana przez wiele osób i szeroko dyskutowana jako utwór, w którym pisarz, stosując jedyną w swoim rodzaju Mishimowską estetykę, zbeletryzował wydarzenie rzeczywiste, które odbiło się głośnym echem w prasie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 346

Oceny
4,3 (30 ocen)
16
10
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MagdalenaLegimi123

Dobrze spędzony czas

polecam. nietuzinkowa powieść
00
ligea1313

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepszy Mishima
00

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1591938326147570

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

Tytuł oryginału

金閣寺 (Kinkaku–ji)

Redaktor tomu

Paweł Orzeł

Ilustracja na okładce

Keiji Matsumoto, 名

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Sztwiertnia

Korekta

Kamil Kowalski

Copyright © 1956, The Heirs of Yukio Mishima

All rights reserved

© Copyright for the Polish edition by Państwowy Instytut Wydawniczy, 2017

© Copyright for the Polish translation by Anna Zielińska–Elliott

Księgarnia internetowawww.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2017

ul. Foksal 17, 00–372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e–mail: [email protected]

Wydanie pierwsze w tej edycji

ISBN 978–83–06–03446–2

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

OD TŁUMACZKI

Mija właśnie dwadzieścia lat od ukazania się tej książki nakładem wydawnictwa Wilga. Kiedy dowiedziałam się, że Państwowy Instytut Wydawniczy zamierza ją wznowić, postanowiłam na nowo przeczytać powieść i zobaczyć, czy przekład przetrwał próbę czasu. Stanisław Barańczak, pisząc o tłumaczeniu poezji, obawiał się, że jego uwagi mogą zostać odczytane jako „pełne obrzydliwej pychy, nieznośnego zarozumialstwa i dogmatycznej pewności własnych racji”. Ale tłumaczenie wymaga pewnej arogancji, wiary w to, że ma się rację, pomieszanej z pokorą i przekonaniem, że i tak nie da się w pełni przekazać treści i formy tego, co autor chciał w swoim utworze powiedzieć.

Mawia się często, że oryginały się nie starzeją, natomiast starzeją się przekłady. Nie potrafię ocenić, na ile ten się zestarzał, ale wiem na pewno, że sama mam o dwadzieścia lat więcej doświadczenia jako tłumaczka, nie mogłam się więc powstrzymać przed wnoszeniem poprawek. Zmiany są w większości kosmetyczne, ale wydaje mi się, że teraz książka czyta się lepiej. (To zdanie to właśnie przykład „obrzydliwej pychy i nieznośnego zarozumialstwa”). Tłumaczyłam tę powieść niedługo przed pojawieniem się wyszukiwarki Google, a więc wszelkich informacji musiałam szukać w bibliotekach. Teraz, po sprawdzeniu w internecie, okazało się, że dwie czy trzy nazwy własne odczytałam nieprawidłowo, więc je także poprawiłam. Znalazłam też — na szczęście nieliczne — błędy, które również usunęłam.

Chciałabym też przy tej okazji wspomnieć o polskim tytule powieści — Złota pagoda. Być może liczni czytelnicy wiedzą, że opisywana w powieści świątynia znana jest w większości języków europejskich jako „Złoty Pawilon”. Kiedy jednak zaczęłam tłumaczyć książkę w latach dziewięćdziesiątych, doszłam do wniosku, że użycie rzeczownika w rodzaju męskim, pociągające za sobą konieczność używania czasowników i przymiotników w tym samym rodzaju, daje dość nieoczekiwany i nie całkiem pożądany efekt w kontekście obsesji narratora na punkcie owego budynku.

Przez pewien czas rozważałam możliwość użycia słowa „świątynia”, ale doszłam do wniosku, że wyraz ten brzmi zbyt dostojnie i ciężko, podczas gdy narrator ciągle podkreśla, że budynek jest lekki, przewiewny, unosi się nad chmurami itp. Wtedy wpadłam na pomysł z „pagodą”. A może ktoś mi go zasugerował? Niestety, już tego nie pamiętam. Słownikowe definicje pagody zgadzały się z opisem Złotego Pawilonu, który niewątpliwie jest „świątynią buddyjską w kształcie wielokondygnacyjnej wieży o piętrach oddzielonych wygiętymi ku górze daszkami” (Słownik języka polskiego PWN), znajomi specjaliści od buddyzmu także po namyśle zgodzili się, że może być „pagoda”. W wyobraźni przeciętnego czytelnika pagoda ma pewnie więcej pięter niż Złoty Pawilon, ale uznałam, że lepsza będzie żeńska pagoda niż męski pawilon (oto przykład „dogmatycznej pewności własnych racji”). W rezultacie więc narrator zakochany jest w pagodzie, oczarowany urodą pagody, pagoda jawi mu się w marzeniach, wyłania się z mgły, staje mu przed oczami jakby zazdrosna, kilkakrotnie uniemożliwiając uwiedzenie dziewczyny. Mam nadzieję, że czytelnicy zrozumieją i wybaczą mi tę pagodę

Lizbona, 10 listopada 2017 r.

I

Kiedy byłem dzieckiem, ojciec często opowiadał mi o Złotej Pagodzie.

Urodziłem się na odludnym cyplu wysuniętym w Morze Japońskie, na północny wschód od Maizuru. Mój ojciec nie pochodził stamtąd, lecz z Shiraku, przedmieścia we wschodniej części Maizuru. Namówiono go, by został duchownym. Potem powierzono mu rolę kapłana w świątyni położonej na oddalonym cyplu, ożenił się z miejscową dziewczyną i urodziłem się ja.

W okolicach przylądka Nariu nie było odpowiedniej szkoły, tak więc wkrótce musiałem opuścić dom rodziców i zamieszkać u wuja w rodzinnym mieście ojca. Zacząłem uczęszczać do miejskiego gimnazjum w Maizuru Wschodnim.

Rodzinne miasto ojca było pełne światła. Jedynie w listopadzie i grudniu zdarzało się, że nawet w pogodne dni bez jednej chmurki miewaliśmy po kilka przelotnych deszczów. Myślę, że może właśnie temu zawdzięczam swoje zmienne usposobienie.

W majowe popołudnia wracałem ze szkoły, siadałem w swoim pokoju na piętrze i patrzyłem przez okno na wzgórza w oddali. Porośnięte wiosenną zielenią zbocza odbijały promienie zachodzącego słońca i wyglądało to tak, jakby ktoś ustawił tam złoty parawan. Patrząc na te wzgórza, wyobrażałem sobie Złotą Pagodę.

Prawdziwą Złotą Pagodę widywałem oczywiście na różnych zdjęciach i w podręcznikach, ale w moim sercu niepodzielnie panował obraz pagody z opowiadań ojca. Ojciec nigdy nie twierdził, że rzeczywiście jest pokryta złotem, mówił tylko, że nie ma na świecie nic piękniejszego. Znaki, jakimi pisane były słowa „Złota Pagoda”, a nawet samo ich brzmienie, wyryły się w moim sercu. Nic nie mogło się równać ze Złotą Pagodą.

Gdy tak przyglądałem się polom lśniącym złotem na zboczach dalekich wzgórz, myślałem, że to niewidzialna Złota Pagoda opromienia je swym blaskiem. Przełęcz Kichizaka, która oddziela prefekturę Fukui od Kioto, leży dokładnie na wschód — to właśnie nad nią wschodziło słońce. I choć Kioto znajduje się po przeciwnej stronie, ja wierzyłem, że to Złota Pagoda unosi się w promieniach słońca znad wzgórz w poranne niebo.

W ten sposób pagoda ukazywała mi się wszędzie, mimo że naprawdę nigdy nie było jej widać. Przypominała mi w tym tutejsze morze. Zatoka Maizuru była położona zaledwie o jakieś pięć kilometrów na zachód od Shiraku, lecz przesłaniały ją góry. Jednak w tej okolicy jakoś zawsze czuło się obecność morza. Czasem wiatr przynosił jego zapach, a kiedy było wzburzone, uciekające mewy obsiadały okoliczne pola.

Ponieważ fizycznie byłem słaby, zawsze przegrywałem w biegach czy w ćwiczeniach na poręczy. Poza tym od urodzenia się jąkałem i dlatego byłem raczej zamknięty w sobie. Wszyscy także wiedzieli, że wychowałem się w świątyni buddyjskiej. Źli chłopcy wyśmiewali się ze mnie — udawali mnichów, którzy jąkając się, recytują sutry. W jednej ze szkolnych lektur była historia o jąkającym się detektywie. Specjalnie bardzo głośno czytali mi fragmenty, w których się jąkał.

To jąkanie oczywiście stanowiło pewną barierę między mną a światem. Nigdy nie mogłem wykrztusić pierwszej litery. Była jak zamek w drzwiach, oddzielających mój świat wewnętrzny od świata zewnętrznego. I ten zamek nie dawał się łatwo otworzyć. Ludzie zazwyczaj swobodnie posługują się słowami i w ten sposób bez trudu otwierają drzwi między tymi dwoma światami, mogą nawet otworzyć je na oścież, ale mnie się to nigdy nie udawało. Mój zamek był kompletnie zardzewiały.

Gdy jąkała usiłuje wykrztusić ten pierwszy dźwięk, męcząc się i denerwując, przypomina trzepoczącego się ptaka, który stara wyrwać się z pułapki w owym wewnętrznym świecie. Kiedy w końcu mu się uda, jest już za późno. To prawda, że czasem rzeczywistość zewnętrznego świata przystaje na chwilę i czeka, aż uda mi się uwolnić. Ale ta czekająca rzeczywistość traci swoją świeżość. Kiedy wreszcie z trudem docieram do świata zewnętrznego, już coś w nim zmieniło kolor, stało się nieostre, niewyraźne... i rozpościera się tam tylko jedyna rzeczywistość odpowiednia dla kogoś takiego jak ja; już nie tak świeża, a lekko nadgniła.

Łatwo sobie wyobrazić, że z tego powodu rozwinąłem w sobie dwa przeciwstawne rodzaje żądzy władzy. Bardzo lubiłem czytać życiorysy wielkich tyranów. Gdybym ja — jąkający się i małomówny — był tyranem, moi poddani żyliby w ciągłym strachu, starając się z mego wyrazu twarzy odgadnąć, w jakim jestem humorze. Nie byłoby potrzeby uzasadniać mego okrucieństwa potoczystą, jasną mową. Moje milczenie usprawiedliwiłoby wszystkie okrucieństwa. Cieszyłem się na myśl o tym, jak karałbym, jednego po drugim, wszystkich pogardzających mną nauczycieli i kolegów, ale jednocześnie sprawiało mi radość wyobrażanie sobie, że jestem artystą obdarzonym spokojną umiejętnością jasnego widzenia, królem wewnętrznego świata. I choć cielesną powłokę miałem mizerną, moje życie wewnętrzne było znacznie bogatsze niż u innych ludzi. To chyba naturalne, że chłopiec z trudną do ukrycia wadą uważał siebie za człowieka wybranego? Wydawało mi się, że świat szykuje dla mnie w przyszłości jakąś misję.

Przypominam sobie pewne wydarzenie. Gimnazjum miejskie w Maizuru Wschodnim miało wielkie boisko, otoczone łagodnie falującymi wzgórzami, a budynek szkolny był nowy i jasny.

Pewnego majowego dnia jeden z absolwentów, który teraz był studentem Wydziału Inżynierii Wojskowej Akademii Morskiej w Maizuru, dostał akurat przepustkę i przyjechał w odwiedziny do swojej starej szkoły.

Był opalony, spod daszka głęboko nasuniętej na czoło mundurowej czapki wystawał pokaźnych rozmiarów nos, słowem, od stóp do głów — wzór młodego bohatera. Otoczony wianuszkiem młodszych uczniów, opowiadał o trudach życia w wojskowej dyscyplinie, ale mówił takim tonem, jakby to życie w rzeczywistości było luksusowe i wspaniałe. Cały promieniał dumą i choć był taki młody, wiedział już, jak udawać fałszywą skromność. Wypinał pierś odzianą w szamerowany mundur, jak galion na dziobie okrętu, nieustraszenie prującego wzburzone fale. Siedział na kamiennych schodkach prowadzących na boisko, wśród grupki zasłuchanych uczniów. Na klombie opadającym ku boisku rosły wiosenne kwiaty — tulipany, groszek, anemony i maki. Magnolia nad jego głową rozpościerała gałęzie obsypane dużymi białymi kwiatami.

Zastygli w bezruchu mówiący i słuchacze wyglądali z daleka jak jakiś pomnik. Siedziałem sam na ławce przy brzegu boiska, mniej więcej dwa metry od nich. Tak się zwykle zachowywałem. Tak się zachowywałem w stosunku do majowych kwiatów, do noszonego z dumą munduru i do wesołego śmiechu. Młody bohater, zamiast skupić się na swoich wielbicielach, musiał zwrócić uwagę na mnie. Najwyraźniej nie ugiąłem się przed jego majestatem i to zraniło jego dumę. Zapytał chłopców, jak się nazywam, i zawołał mnie, choć wcale się nie znaliśmy.

— Hej! Mizoguchi!

Spojrzałem mu prosto w oczy, ale się nie odezwałem. W jego uśmiechu skierowanym ku mnie kryła się fałszywa łaskawość władcy.

— Nie odpowiadasz? Jesteś niemową?

— Jąjąjąjąkam się — odpowiedział w moim imieniu jeden z wielbicieli i wszyscy wybuchnęli śmiechem.

Szyderczy śmiech jest oślepiający. Ten okrutny śmiech kolegów, tak typowy dla chłopców w tym wieku, zabłysnął w moich oczach jak młode listowie, od którego odbiło się światło.

— Co? Jąkasz się? Może wstąpiłbyś do Akademii Morskiej? Przetrzepaliby ci skórę i zaraz by jąkanie przeszło.

Nie wiem, jakim cudem udało mi się od razu i wyraźnie odpowiedzieć. Słowa popłynęły jedno za drugim, natychmiast, niemal mimowolnie:

— Nie wstąpię. Ja zostanę mnichem.

Wszyscy zamilkli. Młody bohater pochylił się, zerwał źdźbło trawy i włożył je do ust.

— Taak? W takim razie za kilka lat, kiedy trzeba mnie będzie pogrzebać, może i ja będę potrzebował twoich usług.

Tego roku rozpoczęła się wojna na Pacyfiku.

Właśnie wtedy bez żadnych wątpliwości coś sobie uświadomiłem. Uświadomiłem sobie mianowicie, że powinienem wyciągnąć ramiona w stronę tego ponurego świata i czekać. Wkrótce i te majowe kwiaty, i mundury, i złośliwi koledzy, wszystko do mnie przyjdzie. Miałem świadomość, że pewnego dnia wszystko dostanie się w moje ręce. Chwycę ten świat u podstaw i wycisnę. Jednak taka świadomość nie mogła stać się powodem do dumy młodego chłopca. Była zbyt ciężka. Powód do dumy powinien być lżejszy, weselszy, dobrze widoczny, lśniący. Chciałem czegoś widocznego. Czegoś, z czego każdy mógłby być dumny. Czymś takim był na przykład krótki miecz u pasa tego studenta. Taki miecz — marzenie każdego uczniaka — był naprawdę piękną ozdobą. Plotka głosiła, że studenci Akademii Morskiej po kryjomu ostrzą nimi ołówki, ale mnie używanie takiego imponującego symbolu do codziennych czynności wydawało się czymś robionym jedynie na pokaz.

Kurtka mundurowa zawisła teraz na pomalowanym na biało ogrodzeniu. Także spodnie i koszula. Otoczone kwiatami ubranie wydzielało woń potu młodego chłopaka. Na białej koszuli przysiadła pszczoła, myśląc, że to kwiat. Ozdobiona złotym zygzakiem czapka, zawieszona na słupku ogrodzenia, wyglądała tak samo jak przedtem na głowie studenta, nasunięta głęboko na oczy. Student poszedł na matę za szkołą, by spróbować się w zapasach, wyzwany przez młodszych kolegów.

To porzucone ubranie przypominało grób żołnierza, który zginął śmiercią bohatera. Bujne majowe kwiaty tylko wzmagały to wrażenie. Czapka z czarnym, błyszczącym daszkiem, wiszące obok skórzany pas i miecz. Oddzielone od ciała wyglądały jak pamiątki po młodym bohaterze. Emanowało z nich jakieś liryczne piękno, kompletne jak wspomnienie.

Upewniłem się, że w pobliżu nikogo nie ma. Od strony maty zapaśniczej dobiegły okrzyki. Wyjąłem z kieszeni zardzewiały nóż do temperowania ołówków, podkradłem się do ogrodzenia i zrobiłem kilka brzydkich cięć na spodzie czarnej pochwy tego pięknego miecza.

Po przeczytaniu tej historii niektórzy być może uznali mnie za poetycznie nastrojonego chłopca. Ale aż do dziś nie prowadziłem nawet żadnych zapisków, a co dopiero mówić o pisaniu wierszy. Nie czułem potrzeby, by to, w czym byłem gorszy od innych, nadrabiać tym, w czym byłem lepszy. Innymi słowy, byłem zbyt zadufany w sobie, by zostać artystą. Tyrani i wielcy artyści pozostawali w sferze marzeń i zupełnie nie miałem ochoty, by naprawdę zabrać się do czegoś i próbować coś osiągnąć.

Ponieważ moim jedynym powodem do dumy był fakt, że ludzie mnie nie rozumieją, nigdy nie czułem potrzeby, by próbować innym wytłumaczyć, co czuję. Myślałem, że los odmówił mi zdolności widzenia tego, co widzą inni. Moja samotność rosła i przybierała na wadze z dnia na dzień, jak tucznik.

Nagle przypomniałem sobie tragiczne wydarzenie, które miało miejsce w naszej wsi. Mimo że wcale nie byłem w nie zamieszany, nie opuszczało mnie przekonanie, że się do niego przyczyniłem, a nawet brałem w nim udział. Dzięki niemu nagle stanąłem twarzą w twarz ze wszystkim — z życiem, z cielesnością, zdradą, nienawiścią i miłością. A moja pamięć z przyjemnością odrzuciła i pominęła to, co było szlachetne i dobre.

O dwa domy od domu mojego wuja mieszkała piękna dziewczyna. Na imię było jej Uiko. Miała duże przejrzyste oczy. Zachowywała się bardzo wyniośle, pewnie dlatego, że pochodziła z zamożnej rodziny. Wszyscy strasznie się nad nią unosili, ale ona trzymała się zawsze na uboczu i nie wiadomo było, co właściwie myśli. Pewnie była jeszcze dziewicą, lecz zazdrosne kobiety plotkowały, że musi być bezpłodna, bo bezpłodne kobiety tak właśnie się zachowują. Uiko skończyła właśnie żeńskie gimnazjum i zaczęła pracować jako pielęgniarka ochotniczka w wojskowym szpitalu w Maizuru. Nie było to daleko i do pracy dojeżdżała na rowerze. Wychodziła z domu jeszcze przed świtem, ponad dwie godziny wcześniej niż my, licealiści.

Pewnej nocy, nie mogąc usnąć, leżałem pochłonięty melancholijnymi wyobrażeniami o ciele Uiko. Po ciemku wyślizgnąłem się z łóżka, włożyłem tenisówki i wyszedłem w letni mrok wczesnego poranka. Tej nocy nie po raz pierwszy myślałem o ciele Uiko. Myślałem o nim od czasu do czasu, aż stopniowo te myśli utrwaliły się i utworzyły pewną całość. I tak jak ten ciąg myśli, ciało Uiko przerodziło się w określony kształt, biały i prężny, wonny i pogrążony w cieniu. Myślałem o swoich gorących palcach, które go dotykają. I o prężnej skórze, którą czują. I o zapachu przypominającym pyłek kwiatowy.

Biegłem drogą pogrążoną w mroku. Nie potykałem się o żadne kamienie, prowadziła mnie ciemność.

Droga rozszerzała się i wiodła do małej osady Yasuoka, należącej do wioski Shiraku. Rosła tu wielka brzostownica. Pień był mokry od rosy. Ukryłem się za nim i czekałem na Uiko; powinna nadjechać od strony osady. Czekałem bez żadnych określonych zamiarów. Przybiegłem tu zdyszany, ale gdy trochę odpocząłem pod drzewem, zdałem sobie sprawę, że właściwie nie wiem, co dalej robić. Ponieważ jednak zawsze żyłem niejako bez związku z zewnętrznym światem, wyobrażałem sobie, że jeśli nagle się w nim znajdę, wszystko będzie łatwe i możliwe.

Komar uciął mnie w nogę. Zaczynały piać koguty. Wyjrzałem na drogę. W dali coś zajaśniało. Myślałem, że to pierwsze promienie świtu, ale to była Uiko. Jechała na rowerze; z przodu miał światło. Zbliżał się bezszelestnie. Wybiegłem zza drzewa i zagrodziłem jej drogę. Rower zatrzymał się gwałtownie.

Wtedy poczułem, że zamieniam się w kamień. Moja wola, pożądanie — wszystko skamieniało. Między mną a światem zewnętrznym nie było żadnego związku. Nadal otaczał mnie swoim nieruchomym bytem. Wybiegłem nocą w białych tenisówkach z domu wuja, dotarłem aż do tego drzewa i okazało się, że ciężko dysząc, biegłem tylko we własnym świecie. Kontury dachów rysujące się niewyraźnie w ciemności, czarne pnie drzew, szczyty wzgórz pokrytych zielenią, nawet stojąca przede mną Uiko — wszystko było całkowicie bez znaczenia. Rzeczywistość znalazła się tutaj bez mojego udziału. Ta wielka, ciemna, pozbawiona znaczenia rzeczywistość została mi dana i napierała na mnie z nieznaną mi wcześniej, ogromną siłą.

Jak zawsze pomyślałem, że w tej sytuacji słowa będą jedynym ratunkiem. To takie typowe dla mnie. Kiedy trzeba działać, ja poszukuję słów. A ponieważ słowa nie wypływają gładko z moich ust, skupiam się na mówieniu i zapominam o działaniu. Zawsze uważałem, że wspaniałemu działaniu powinny towarzyszyć wspaniałe słowa.

Nie patrzyłem na nią, ale wydawało mi się, że Uiko, która z początku się przestraszyła, zobaczywszy, że to tylko ja, wpatruje się w moje usta. Z pewnością wpatrywała się przez mrok w ten bezsensownie poruszający się, ciemny mały otwór, w ten brzydki mały otwór przypominający brudną jamę jakiegoś zwierzaka, wpatrywała się w moje usta. A upewniwszy się, że nie wydobędzie się stamtąd nic, co mogłoby mnie połączyć ze światem zewnętrznym, odetchnęła z ulgą.

— Co robisz? Po co się wygłupiasz? Jąkała jeden! — zawołała Uiko, a w jej głosie była racja i świeżość porannego wiatru. Uderzyła w dzwonek na kierownicy, postawiła stopę na pedale i ominęła mnie, tak jakby omijała kamień na drodze. Choć nigdzie nie było żywego ducha, jeszcze długo słyszałem, jak pedałując przez pola, złośliwie uderza w dzwonek.

Tego wieczoru matka Uiko, dowiedziawszy się o wszystkim od córki, przyszła do mego wuja. Zwykle łagodny, wuj strasznie na mnie nakrzyczał. Przekląłem Uiko i życzyłem jej śmierci. Po kilku miesiącach moja klątwa się spełniła. Od tego czasu wierzę w moc przekleństw.

Bez przerwy, we śnie i na jawie, prosiłem o śmierć Uiko. Prosiłem, by zniknął świadek mego upokorzenia. Myślałem, że jeśli zniknie świadek, to i upokorzenie zniknie z powierzchni ziemi. Wszyscy ludzie byli świadkami. Gdyby nie było ludzi, nie byłoby też upokorzeń. Obraz Uiko jaśniał w mojej wyobraźni jak woda w ciemności, a za jej oczami, wpatrującymi się w moje usta, widziałem świat innych ludzi, świat ludzi, którzy nigdy nie zostawiają nas samych, którzy stają się wspólnikami naszych przestępstw, ich świadkami. Wszyscy muszą zginąć. Świat musi zginąć, zanim ja będę mógł zwrócić twarz ku słońcu...

W dwa miesiące po tym, jak na mnie naskarżyła, Uiko zrezygnowała z pracy w szpitalu wojskowym i wróciła do domu. Ludzie we wsi snuli różne domysły. A pod koniec jesieni doszło do tego wydarzenia.

Nie miałem pojęcia, że w naszej wsi ukrywał się dezerter z marynarki wojennej. Pewnego dnia koło południa w urzędzie gminnym pojawili się żandarmi. Jednak w tym nie było nic niezwykłego, więc wcale się nie zdziwiłem.

Był to piękny dzień pod koniec października. Jak zwykle wróciłem ze szkoły, odrobiłem lekcje i przygotowywałem się do snu. Kiedy miałem zgasić światło, wyjrzałem przez okno i usłyszałem w dole głosy ludzi, biegających jak stado dyszących psów. Zszedłem na dół. Wuj i ciotka też wstali. W drzwiach stanął mój kolega z klasy, który wytrzeszczając z przejęcia oczy, zawołał:

— Żandarm właśnie złapał Uiko! Tam! Chodźmy!

Wsunąłem stopy w chodaki i wybiegłem. Noc była jasna, księżycowa. Stojaki ze snopami suszącego się ryżu rzucały cień na puste pola. Za kępą drzew widać było poruszające się sylwetki. Uiko w ciemnej sukience siedziała na ziemi. Była blada. Otaczało ją kilku żandarmów i rodzice. Jeden z żandarmów wyciągnął w jej stronę jakby zawiniątko z jedzeniem i krzyczał, wymachując tym ze złością. Ojciec Uiko odwracał się to w stronę żandarmów, przepraszając, to do córki, robiąc jej wyrzuty. Matka siedziała skulona i płakała.

Staliśmy przy miedzy, oddzieleni polem od tych wydarzeń. Zbierało się koło nas coraz więcej gapiów. Staliśmy w milczeniu, dotykając się ramionami. Księżyc, tak mały, jakby go ktoś wycisnął, wisiał nad naszymi głowami.

Kolega z klasy opowiadał mi szeptem, co się stało. O tym, jak Uiko została złapana przez czyhającego żandarma, gdy po cichu wyślizgnęła się z domu, niosąc zawiniątko z jedzeniem do pobliskiej osady. Że jedzenie było na pewno dla dezertera. Że Uiko poznała go w szpitalu, zaszła z nim w ciążę i dlatego wyrzucono ją z pracy. I wreszcie o tym, że żandarm próbuje ją zmusić do zdradzenia kryjówki dezertera, ale Uiko siedzi nieporuszona i trwa w upartym milczeniu.

Wpatrywałem się w twarz Uiko tak intensywnie, że nawet przestałem mrugać. Wyglądała jak wariatka, którą schwytano. W świetle księżyca jej twarz była zupełnie nieruchoma.

Nigdy przedtem nie widziałem twarzy wyrażającej takie odrzucenie wszystkiego. Uważam swoją twarz za coś, od czego świat się odżegnał, jednak twarz Uiko sama odżegnywała się od świata. Światło księżyca bezlitośnie oblewało jej czoło, oczy, nos i policzki, ale nieruchoma twarz Uiko jedynie pozwalała mu się obmywać. Gdyby tylko poruszyła oczami lub ustami, ten świat, który próbowała odrzucić, uznałby to za sygnał i spadł na nią jak lawina.

Wstrzymałem oddech i patrzyłem. Patrzyłem na twarz, w której zatrzymała się historia. Twarz, która nie miała nic powiedzieć ani o przyszłości, ani o przeszłości. Czasami można ujrzeć taką twarz w dopiero co ściętym pniu drzewa. Mimo że przekrój pnia jest świeży i gładki, już nie będzie rósł; czuje na sobie wiatr i słońce, których nigdy nie powinien poczuć. W tym pniu ściętego drzewa, nagle wystawionym na ludzkie spojrzenia, wystawionym na świat, do którego nie należy, odnajdujemy piękny rysunek słojów. Zadziwiająca twarz drzewa. Zetknęła się ze światem tylko po to, by go odrzucić.

Nie mogłem przestać myśleć o tym, że nigdy więcej w życiu Uiko, ani w moim życiu, życiu obserwatora, jej twarz nie będzie tak piękna. Jednak ta chwila minęła szybciej, niż się spodziewałem. W tej pięknej twarzy nagle zaszła zmiana.

Uiko wstała. Wydawało mi się, że się uśmiechnęła. Chyba widziałem błysk jej zębów w świetle księżyca. Nie umiem nic więcej powiedzieć o tej zmianie. Twarz stojącej Uiko wymknęła się bowiem jasnemu światłu księżyca i ukryła w cieniu rzucanym przez drzewa. Żałuję, że nie udało mi się zobaczyć zmiany na twarzy Uiko, gdy zdecydowała się na zdradę. Gdybym mógł ją dokładnie zobaczyć, być może i we mnie zrodziłaby się umiejętność przebaczania ludziom, umiejętność przebaczania wszelkiej brzydoty.

Uiko wskazała w stronę parowu zwanego Kawara, położonego u podnóża góry w pobliskiej osadzie.

— Jest w świątyni Kongōin1! — krzyknął żandarm.

Poczułem radosne podniecenie, jak przed jakimś świętem. Żandarmi podzielili się, postanowiwszy zajść świątynię ze wszystkich stron. Poprosili o pomoc mieszkańców wsi. Z mściwą ciekawością dołączyłem do pierwszej grupy, wraz z kilkoma innymi chłopakami. Uiko szła przodem, wskazując drogę. Zdziwiło mnie, jak pewnie stąpa przed siebie po tej księżycowej drodze, mając po obu stronach żandarmów.

Świątynia Kongōin znajdowała się u podnóża góry, piętnaście minut piechotą od Yasuoki. Swoją sławę zawdzięczała cisowi, posadzonemu własnoręcznie przez księcia Takaokę, i pięknej trzystopniowej pagodzie, przypisywanej Hidari Jingorō2. Latem często się tu bawiłem, kąpiąc się w wodospadzie po drugiej stronie wzgórza. Wzdłuż rzeki ciągnął się mur z suszonej cegły, który otaczał świątynię. Mur był podniszczony i porósł gęsto trawami. Ich lśniące, białe kłosy widać było nawet w ciemności. Przy bramie kwitły kamelie. W milczeniu posuwaliśmy się wzdłuż rzeki. Świątynia była wyżej. Trzeba było przejść mostek z drewnianych bali. Dalej po prawej stronie znajdowała się trzystopniowa pagoda, po lewej klonowy zagajnik, a w głębi wznosiły się porośnięte mchem kamienne schody prowadzące do świątyni, wykute w wapiennej skale. Miały sto pięć stopni. Były bardzo śliskie.

Gdy doszliśmy do mostku, żandarm odwrócił się i nas zatrzymał, podnosząc rękę. Podobno dawniej stała tu brama z postaciami świątynnych strażników, autorstwa dwóch słynnych rzeźbiarzy — Unkeia i Tankeia3. Zaczynające się w tym miejscu wzgórza Doliny Tsuzura należały do świątyni.

Wstrzymaliśmy oddech. Żandarm popędził Uiko. Przeszła przez mostek, a my szliśmy w pewnej odległości za nią. Dolna część schodów kryła się w ciemnościach, ale reszta oświetlona była blaskiem księżyca. Ukryliśmy się w tej dolnej, zacienionej części. Liście klonów zaczynały już czerwienieć, lecz w księżycowym świetle wydawały się czarne.

U szczytu schodów znajdował się główny gmach świątyni. W lewo odchodził krużganek prowadzący do pustego budynku, który wyglądał jak miejsce przeznaczone na tańce kagura4; jego bryła wzorowana była na konstrukcji balkonu słynnej świątyni Kiyomizu w Kioto. Wystawał ze zbocza prostopadle, podtrzymywany systemem pali i poprzecznych belek, przymocowanych do skały. Świątynia, pusty budynek po lewej oraz pale i belki, zbielałe od wiatru i deszczu, przypominały białe kości. Jesienią czerwieniejące liście klonów pięknie harmonizowały z tym białym szkieletem, ale w nocy, w przesianym przez liście blasku księżyca wyglądał tajemniczo i groźnie.

Dezerter prawdopodobnie ukrywał się w opuszczonym budynku. Żandarm postanowił go złapać, posługując się Uiko jako przynętą. My, świadkowie, staliśmy w ciemności, wstrzymując oddech. Pod koniec października noc była zimna, lecz moje policzki płonęły.

Uiko zaczęła wchodzić po stu pięciu stopniach. Szła dumnym krokiem kobiety szalonej. Między czarną sukienką a czarnymi włosami widać było piękny biały profil. Wśród księżycowej nocy, wśród chmur, z konturem wzgórz dotykających nieba czubkami wysokich cedrów, wśród cieni rzucanych przez księżyc, wśród bielejących gdzieniegdzie budynków świątynnych poczułem się upojony pięknem czystej i niewątpliwej zdrady Uiko. Miała prawo iść tak samotnie w górę po schodach z dumnie wypiętą piersią. W tej zdradzie było to samo co w gwiazdach, księżycu i cedrach. Żyła na tym samym świecie co my, świadkowie, i wśród tej samej przyrody. Szła po tych schodach jako nasza wysłanniczka.

Wstrzymałem oddech. Nie mogłem oprzeć się myśli, że poprzez swoją zdradę Uiko zaakceptowała także mnie. Właśnie teraz najbardziej do mnie należała.

Przychodzi chwila, gdy wydarzenia zacierają się w pamięci, ale ja wciąż mam przed oczami obraz Uiko, wchodzącej po stu pięciu omszałych stopniach. Wydawało się, że będzie tak szła w nieskończoność.

Jednak nagle stała się inną osobą. Gdy doszła do szczytu schodów, znowu mnie — nas — zdradziła. I ta nowa Uiko już nie odrzucała świata całkowicie. Nie była też całkowicie z nim pogodzona. Poddała się sile namiętności. Stała się kobietą, która wszystko poświęca dla mężczyzny.

Pamiętam to jak scenę z jakiejś starej ryciny. Uiko przeszła przez krużganek i zawołała w ciemność budynku. Pojawił się cień mężczyzny. Uiko coś do niego powiedziała. Mężczyzna zwrócił się w kierunku schodów i wystrzelił z trzymanego w ręku rewolweru. Żandarm odpowiedział strzałami z zarośli przy schodach. Mężczyzna ponownie podniósł rewolwer i wtedy Uiko zaczęła uciekać wzdłuż krużganku. Mężczyzna kilkakrotnie strzelił jej w plecy. Dziewczyna upadła. Wtedy mężczyzna przyłożył rewolwer do skroni i wystrzelił...

Wszyscy, z żandarmem na czele, rzucili się w kierunku dwóch ciał. Tylko ja tkwiłem skulony w cieniu klonów. Nade mną wznosiła się pajęczyna belek i pali. Tupot nóg biegnących po drewnianym krużganku dopłynął do mnie cichy i ledwie słyszalny. Światło kilku latarek popłynęło nad balustradą i zabłysło w gałęziach klonów.

Wydawało mi się, że to wszystko rozgrywa się gdzieś daleko. Ludzie nieczuli nie są przestraszeni, jeśli tylko nie widzą krwi. Krew płynie dopiero później, gdy tragedia już się wydarzy. Nie wiadomo kiedy zapadłem w sen. Gdy się obudziłem, okazało się, że wszyscy o mnie zapomnieli. Ćwierkały ptaki, a poranne słońce wdzierało się między gałęzie klonów. Biały szkielet świątyni wydawał się ożywać w oświetlających go od dołu promieniach. Spokojnie i dumnie wystawiał swój balkon w stronę doliny wypełnionej czerwonymi liśćmi.

Wstałem, przeciągnąłem się i roztarłem zdrętwiałe członki. Pozostał we mnie chłód. Z poprzedniej nocy pozostał we mnie tylko chłód.

W czasie ferii wiosennych następnego roku odwiedził mnie u wuja ojciec. Na cywilny mundur5 narzucił mnisią szatę. Powiedział, że zabiera mnie na kilka dni do Kioto. Jego choroba płuc bardzo się rozwinęła i przestraszyłem się, widząc, jak był przez nią zmieniony. Nie tylko ja, także wuj i ciotka odradzali mu wyjazd do Kioto, ale nie słuchał. Dopiero później zrozumiałem, że ojciec, póki jeszcze starczyło mu sił, chciał przedstawić mnie opatowi ze świątyni przy Złotej Pagodzie. Oczywiście przez długie lata marzyłem o zobaczeniu pagody, ale nie miałem ochoty na wycieczkę z ojcem, który — choć starał się być bardzo rześki — wyglądał na ciężko chorego. Gdy zbliżał się czas spotkania z nieznaną jeszcze Złotą Pagodą, w moim sercu rodziło się wahanie. Musiała być piękna. Teraz wszystko zależało nie od jej rzeczywistej urody, ale od tego, czy uda mi się pięknie ją sobie wyobrazić.

Wiedziałem o Złotej Pagodzie wszystko, co było dostępne i zrozumiałe dla chłopca w moim wieku. Typowy opis Złotej Pagody, jaki można znaleźć w książkach traktujących o historii sztuki, jest mniej więcej następujący:

Ashikaga Yoshimitsu6 przejął posiadłość Kitayama, należącą do rodziny Saionji, i zbudował tu wielką rezydencję. Składała się z budynków o przeznaczeniu religijnym, takich jak Shariden (Pawilon Relikwii), Gomadó (Komnata Kadzideł), Senbōdō (Komnata Pokutna), Hossuiin (Komnata Rytualna), oraz z budynków mieszkalnych, takich jak Shinden (Sala Cesarska), Kuge no ma (Sala Dworska), Kaijō (Sala Zebrań), Tenkyōkaku (Wieża Niebiańskiego Lustra), Kyōhokurō (Wieża Gwiazdy Polarnej), Izumidono (Pawilon Źródlany) i Kansetsutei (Altanka Śnieżnych Dni). Najwięcej wysiłku włożono w budowę Pawilonu Relikwii, który potem nazwano Złotą Pagodą. Nie wiadomo dokładnie, od kiedy zaczęto używać tej nazwy, prawdopodobnie po wojnach Ōnin7. W latach 1469–1487 nazwa ta powszechnie się już przyjęła.

Złota Pagoda jest dwupiętrową konstrukcją w kształcie wieży, wznoszącą się nad stawem Kyōkochi (Zwierciadlanym). Uważa się, że powstała około 1398 roku. Pierwsza i druga kondygnacja zbudowane są w stylu shinden–zukuri8z zasuwanymi okiennicami, ale trzecia, o powierzchni kwadratu o boku około pięć i pół metra, reprezentuje czysty styl zen. Pośrodku każdej ściany znajduje się okiennica w stylu chińskim, a po obu jej stronach dwa łukowate okna. Dach w stylu hōgyō–zukuri9, pokryty gontem z kory cyprysu, wieńczy figura złoconego feniksa z brązu. W kierunku stawu odchodzi ganek ze spadzistym dachem, zwany Tsuridono lub Sōsei. Jego kształt przerywa monotonię całości. Linie dachu Złotej Pagody opadają łagodnie, tworząc na rogach rynny. Niezwykle starannie wykonana, lekka i elegancka, Złota Pagoda jest wspaniałym osiągnięciem architektury ogrodowej, harmonijnym połączeniem elementów budynku mieszkalnego i architektury sakralnej. Tchnie atmosferą tamtych czasów i jest doskonałym wyrazem gustu sioguna Yoshimitsu, który przyswoił sobie estetykę kultury dworskiej.

Po śmierci Yoshimitsu, zgodnie z jego życzeniem, posiadłość Kitayama przekształcono w kompleks świątyń buddyjskich o nazwie Rokuonji. Później niektóre budynki przeniesiono gdzie indziej, inne popadły w ruinę. Tylko Złota Pagoda przetrwała na szczęście do dziś...

Pagoda ta pojawiła się jako symbol mrocznych wieków, jak księżyc na nocnym niebie. Dlatego pagoda z moich wyobrażeń wymagała, by ze wszystkich stron otaczała ją ciemność. W tej ciemności piękne, wysmukłe kolumienki stały w ciszy, jaśniejąc nikłym blaskiem. I choćby ludzie zwracali się do niej na różne sposoby, urzekająca Złota Pagoda musiała milczeć, ukazując wszem wobec swą delikatną strukturę i przeciwstawiając się ciemności.

Pomyślałem o pozłacanej brązowej figurze feniksa, który zdobił szczyt dachu. Przez tyle długich lat opierał się wiatrom i deszczom. Ten tajemniczy ptak nigdy nie piał o świcie, nigdy nie poruszył nawet skrzydłami, na pewno sam już zapomniał, że jest ptakiem. Nie można jednak powiedzieć, że wyglądał, jakby nie mógł latać. Inne ptaki szybowały w podniebnej przestrzeni, a ten złoty uniósł błyszczące skrzydła i płynął w morzu czasu. Czas w nie uderzał. Uderzał i płynął wstecz. Aby lecieć, feniks musiał tylko zastygnąć w bezruchu, z gniewnym wzrokiem unieść skrzydła, machnąć ogonem i dzielnie wyprostować majestatyczne złote nogi.

Gdy o tym myślałem, przyszło mi do głowy, że sama Złota Pagoda jest jak piękny okręt, który przebył morze czasu. Jej struktura, którą książki o historii sztuki opisywały jako „ażurową z niewieloma ścianami”, przywodziła na myśl konstrukcję statku. A staw, nad którym unosił się ten wspaniały okręt o trzech pokładach, wydawał się symbolem morza. Pagoda przybyła tu przez długą noc. Odbywała podróż, której koniec był nieznany. W ciągu dnia tajemniczy okręt rzucał kotwicę i pozwalał się podziwiać tłumom, a gdy przychodziła noc, czerpiąc siły z otaczającej ciemności, rozpinał żagle dachów i płynął dalej.

Myślę, że nie będzie przesadą stwierdzenie, że pierwszym prawdziwym problemem, z jakim zetknąłem się w życiu, był problem piękna. Mój ojciec był zwykłym prowincjonalnym mnichem buddyjskim z ograniczonym zasobem słów, więc mówił mi tylko: „nie ma na świecie nic piękniejszego niż Złota Pagoda”. Czułem wielkie niezadowolenie i zniecierpliwienie na myśl, że bez mojej wiedzy istnieje gdzieś już jakieś piękno. A skoro piękno już gdzieś istnieje, to znaczy, że ja, że moje istnienie zostało przez to piękno pominięte.

Złota Pagoda nie była jednak dla mnie tylko samym pojęciem. Zasłaniały ją góry, ale wiedziałem, że jest za nimi, i jeśli zechcę, to mogę tam pojechać i ją zobaczyć. Piękno było czymś, co można dotknąć i co da się naprawdę obejrzeć. Wiedziałem i wierzyłem, że mimo różnych przeobrażeń Złota Pagoda istnieje i pozostaje niezmienna.

Czasem wyobrażałem ją sobie jako delikatny, wymyślny ornament, który zmieściłby się w mojej dłoni, a czasem jako olbrzymią, monstrualną świątynię, wznoszącą się prosto do nieba. Będąc małym chłopcem, nie potrafiłem myśleć o pięknie jako o czymś w sam raz, ani małym, ani dużym. Widząc drobne letnie kwiaty, wilgotne od porannej rosy, wyglądające jakby wydzielały lekki blask, myślałem, że są piękne jak Złota Pagoda. Kiedy patrzyłem na chmury unoszące się zza gór, chmury nabrzmiałe piorunami, ciemne o złotych obrzeżach, ich wspaniałość przywodziła na myśl pagodę. W końcu nawet gdy zobaczyłem piękną twarz, w duchu myślałem: ta twarz jest piękna jak Złota Pagoda.

To była smutna wycieczka. Pociąg wyruszył z Maizuru Zachodniego i zatrzymując się na małych stacjach Magura i Uesugi, minął Ayabe i skierował w stronę Kioto. W wagonach było brudno i gdy przejeżdżaliśmy wzdłuż przełomu rzeki Hozu, pociąg często jechał tunelami, a wtedy dym z lokomotywy bezlitośnie wciskał się do wagonów. Z powodu tego gęstego dymu ojciec ciągle kaszlał.

Wśród pasażerów było wielu ludzi w jakiś sposób powiązanych z marynarką wojenną. Trzecią klasę wypełniali krewni żołnierzy stacjonujących w Maizuru, wracający z odwiedzin u podoficerów, marynarzy i maszynistów na statkach.

Wyglądałem przez okno na wiosenne niebo zasnute ciężkimi chmurami. Patrzyłem na pierś ojca pokrytą mnisią szatą na cywilnym mundurze i na piersi młodych, rumianych podoficerów, których oddechy unosiły rzędy złotych guzików. Wydawało mi się, że sam jestem gdzieś pośrodku. Niedługo, gdy osiągnę wiek poborowy, zostanę powołany do marynarki. Ale nawet jeśli zostanę marynarzem, czy będę umiał — tak jak ci podoficerowie tutaj — żyć, pilnie wypełniając swoją rolę? Miałem wrażenie, że znajduję się między dwoma światami. Choć byłem jeszcze taki młody, czułem, że w mojej brzydkiej, upartej głowie istnieją dwa światy. Świat umarłych, którym rządził mój ojciec, i świat żywych i młodych łączą się ze sobą przez wojnę. Ja będę tym, co je połączy. I choć w tej chwili stoję na rozstajach, jeśli zginę na wojnie, stanie się jasne, że od początku było wszystko jedno, którą drogę obiorę. Moje lata chłopięce były pogrążone w półmroku. Bałem się świata czarnych cieni, ale życie w ostrym świetle południa też do mnie nie pasowało.

Starałem się opiekować kaszlącym ojcem i wyglądałem przez okno na rzekę Hozu. Była ciemnoniebieska i gęsta, jak siarczek miedzi używany do doświadczeń chemicznych. Za każdym razem, gdy pociąg wyjeżdżał z tunelu, ukazywała się rzeka. Raz była daleko, to znowu nieoczekiwanie blisko. Otoczona ze wszystkich stron gładkimi skałami, z hukiem obracała swoje szafirowe koło garncarskie.

Ojciec ze wstydem rozwinął zawiniątko z białymi kulkami ryżowymi.

— To nie jest ryż czarnorynkowy. Zawdzięczam go dobroci moich wiernych i jem go z wdzięcznością — mówił głośno, tak by wszyscy usłyszeli, ale w końcu zjadł tylko jedną małą kulkę.

Trudno mi było uwierzyć, że ten pokryty sadzą pociąg naprawdę zmierza do dawnej stolicy. Pomyślałem, że w rzeczywistości wiezie nas ku stacji Śmierć. Wydawało mi się, że dym, który wypełniał wagon za każdym razem, gdy wjeżdżaliśmy do tunelu, przyniósł nagle zapach krematorium.

Jednak gdy stanąłem przed główną bramą Rokuonji, serce mi waliło. Miałem zobaczyć najpiękniejszą rzecz na świecie.

Słońce było już dość nisko i góry pokryły się mgiełką. Kilkoro zwiedzających znalazło się przy bramie mniej więcej w tym samym czasie co my. Za bramą po lewej stronie stała dzwonnica, a wokół niej zagajnik pełen śliw, które jeszcze ciągle były obsypane kwiatami. Przy wejściu do głównej świątyni rósł wielki dąb. Ojciec poprosił o widzenie z opatem, lecz powiedziano nam, że opat przyjmuje gości i że musimy poczekać około pół godziny.

— W takim razie chodźmy tymczasem obejrzeć Złotą Pagodę — powiedział ojciec.

Najwyraźniej zamierzał mi zaimponować swoimi znajomościami, wchodząc do środka za darmo, ale człowiek, który sprzedawał bilety wstępu i amulety, oraz ten, który sprawdzał bilety przy bramie, nie byli tymi samymi ludźmi co dziesięć lat temu, gdy często tu bywał.

— Kiedy tu będę następnym razem, pewnie znowu się zmienią — powiedział ojciec chłodno, ale czułem, że nie wierzył już w ten „następny raz”.

Wysunąłem się naprzód i pobiegłem wesoło jak młody chłopak — tylko kiedy bardzo się starałem, przypominałem młodego chłopca. I wtedy ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu nagle ukazała się przede mną Złota Pagoda. Złota Pagoda, o której tyle marzyłem.

Stałem nad brzegiem stawu Kyōkochi, a po drugiej stronie Pagoda lśniła w promieniach zachodzącego słońca. Ganek Tsuridono był częściowo ukryty po lewej stronie.

Pagoda wyraźnie odbijała się w stawie; na wodzie gdzieniegdzie unosiły się wodorosty i rzęsa. To odbicie wydawało się piękniejsze niż sama świątynia. Oświetlone zachodzącym słońcem okapy dachów kładły się na powierzchni wody, lekko drżąc. Te trzy dachy widziane od dołu lśniły oślepiającą jasnością w porównaniu z ciemniejącym światłem popołudnia, wydawało się wręcz, że Złota Pagoda dumnie się prostuje i odchyla, tak jak na rysunkach, gdzie przesadnie zastosowano perspektywę.

— No jak? Piękna jest, prawda? Pierwsza kondygnacja nazywa się Hossuiin, druga Chōondō, a trzecia Kukyōchō — ojciec położył wychudłą, schorowaną rękę na moim ramieniu.

Przyglądałem się, przechylałem głowę to w jedną, to w drugą stronę. Nie czułem wzruszenia. Był to tylko niewielki, stary, poczerniały, trzykondygnacyjny budynek. Feniks na szczycie dachu wyglądał raczej na kruka, który na chwilę tam przycupnął. Budowla nie tylko nie wydawała mi się piękna, ale wręcz pozbawiona harmonii i spokoju. I wtedy pomyślałem: czyżby piękno było właśnie takie, niezbyt piękne?

Gdybym był skromnym, kochającym naukę chłopcem, pewnie nie zniechęciłbym się tak łatwo, lecz żałował, że nie starcza mi umiejętności, by piękno rozpoznać i docenić. Ale ponieważ tak bardzo spodziewałem się je ujrzeć, ból z powodu zawiedzionych oczekiwań przyćmił możliwość jakiejkolwiek refleksji.

Pomyślałem, że może Złota Pagoda specjalnie ukryła swe piękno i udaje coś innego. Przecież to możliwe, że piękno, w swej własnej obronie, łudzi ludzkie oczy. Muszę zbliżyć się do niego, usunąć przeszkody, które wydają mi się brzydkie, zbadać cal po calu i dotrzeć do samego jądra piękna, ujrzeć je na własne oczy. To było zupełnie naturalne, że tak czułem, bo nie wierzyłem w piękno, którego nie mogłem zobaczyć.

W postawie pełnej szacunku ojciec poprowadził mnie do galerii otaczającej Hossuiin, pierwszą kondygnację Złotej Pagody. Najpierw obejrzeliśmy szczegółowy model Pagody w szklanej gablocie. Bardzo mi się podobał. Przypominał Złotą Pagodę, o jakiej marzyłem. Poza tym fakt, że wewnątrz dużej pagody znajdowała się identyczna mała, dał mi do myślenia o nieograniczonych powiązaniach. W wielkim wszechświecie istnieje mały wszechświat. Nareszcie mogłem marzyć. O jeszcze mniejszej niż model, malutkiej, ale idealnej Złotej Pagodzie, i o wielkiej, większej niż ta prawdziwa, takiej, która mogłaby pochłonąć cały świat.

Ale nie stałem w nieskończoność przed gablotką z modelem. Ojciec zaprowadził mnie teraz do słynnego posągu Yoshimitsu, uważanego za jeden ze skarbów kultury narodowej. Ten drewniany posąg znany był jako Rokuon’inden Michiyoshi, nazwany tak z powodu imienia, które przyjął Yoshimitsu, gdy został mnichem.

Posąg wydał mi się tylko sczerniałą dziwaczną rzeźbą, nie dostrzegałem w nim żadnego piękna. Następnie weszliśmy na piętro do Chōondō. Obejrzałem fresk na suficie, przedstawiający muzykujące anioły, przypisywany Kanō Masanobu10, a na ostatnim piętrze Kukyōchō żałosne resztki złoceń, które dawniej pokrywały ściany, ale nic nie wydawało mi się piękne.

Oparłem się o wąską balustradę i nieobecnym wzrokiem patrzyłem na staw w dole. Oświetlona zachodzącym słońcem woda przypominała antyczne zwierciadło z brązu, pokryte patyną. W tym zwierciadle wyraźnie odbijała się Złota Pagoda. W dole, głęboko poniżej wodorostów i rzęsy, widać było wieczorne niebo. To niebo różniło się od prawdziwego, które rozciągało się ponad nami. Było przezroczyste i pełne spokojnego światła. Pochłonęło cały świat od dołu i od wewnątrz, a Złota Pagoda zatonęła w nim jak poczerniała od rdzy wielka kotwica ze szczerego złota...

Opat świątyni, Tayama Dōsen, i mój ojciec znali się od czasów, gdy studiowali w świątyni zen. Przez trzy lata razem mieszkali. Uczęszczali do specjalnego seminarium buddyjskiego w świątyni Shōkokuji zbudowanej przez sioguna Yoshimitsu. Razem zostali wyświęceni w specjalnych ceremoniach i wstąpili do zakonu. Opat Dōsen opowiadał mi później w przypływie dobrego humoru, że byli przyjaciółmi nie tylko w surowej dyscyplinie buddyjskich praktyk, ale czasami w nocy wspinali się po murze, wykradali ze świątyni i szli zabawiać się z kobietami.

Po obejrzeniu Złotej Pagody wróciliśmy do głównego budynku świątyni. Długim korytarzem poprowadzono nas do gabinetu opata, mieszczącego się w Wielkiej Bibliotece, której okna wychodziły na ogród i słynną sosnę, zwaną okrętem.

Siedziałem wyprostowany i sztywny w moim szkolnym mundurku, za to ojciec jakby lekko się rozluźnił. Mimo że opat zaczął nauki religijne razem z ojcem, wyglądał teraz o wiele lepiej od niego. Ojciec był słaby, wyniszczony chorobą. Wyglądał biednie i miał ziemistą cerę. Za to opat przypominał rumianą bułeczkę. Na jego biurku, tak jak zresztą można było się spodziewać po biurku opata sławnej świątyni, piętrzyły się przeróżne jeszcze nieotwarte paczuszki, pisma, książki i listy. Opat wziął parę nożyczek w tłuściutkie palce i zręcznie otworzył jedną z paczuszek.

— To są ciasteczka przysłane z Tokio. W dzisiejszych czasach to rzadkość. Podobno nie ma ich w sklepach, dostarczają wszystko tylko wojsku i urzędom państwowym.

Piliśmy delikatną zieloną herbatę i jedliśmy suche europejskie ciasteczka, jakich nigdy przedtem nie próbowałem. Im bardziej się denerwowałem, tym więcej okruchów spadało mi na wyświecone czarne spodnie.

Ojciec i opat narzekali, że wojsko i rząd interesują się wyłącznie świątyniami sintoistycznymi, wcale nie zajmują się buddyjskimi, a nawet wywierają na nie naciski, i dyskutowali o tym, jak w przyszłości najlepiej administrować świątyniami.

Opat był dosyć zażywny, miał wiele zmarszczek, ale nawet zmarszczki wyglądały tak, jakby je w środku starannie szorował. Miał okrągłą twarz, tylko nos był dość długi i sprawiał wrażenie, jakby powstał ze spływającej po twarzy żywicy. Twarz opata była dobroduszna, ale gładko ogolona głowa wyglądała srogo i niemal zwierzęco. Zdawało się, że cała jego energia skupiła się w tej głowie.

Ojciec i opat wspominali czasy nauki w świątyni zen. Patrzyłem na sosnę–okręt w ogrodzie. Wielkie, nisko rozpościerające się gałęzie układały się w kadłub, a te tworzące dziób wznosiły się wysoko. Najwyraźniej przybyła jeszcze jakaś grupa zwiedzających, gdyż zza muru dobiegały stłumione odgłosy. Kroki i rozmowy, pochłonięte przez wiosenne niebo, brzmiały miękko i łagodnie; odpłynęły jak fala, i pomyślałem, że brzmią jak odgłos kroków ludzkości wędrującej po ziemi. Spojrzałem na feniksa na szczycie Złotej Pagody, na którym skupiły się resztki popołudniowego światła.

— Tego chłopca... — usłyszałem słowa ojca i odwróciłem się w jego stronę. W tym mroczniejącym pokoju ojciec powierzał opatowi troskę o moją przyszłość. — Mnie już pewnie nie zostało wiele czasu. I dlatego, kiedy mnie już nie stanie, chciałbym prosić o względy dla tego chłopca...

Opat Dōsen nie próbował dodać ojcu otuchy ani zdawkowo go pocieszać. Powiedział tylko:

— Dobrze. Zajmę się nim.

Później, ku mojemu zdziwieniu, zaczęli sobie wesoło opowiadać anegdotki o śmierci różnych słynnych mnichów. Jeden umarł, mówiąc „Nie chcę umierać!”, inny w chwili śmierci zawołał jak Goethe „Więcej światła!”, a jeszcze inny do ostatniej chwili robił świątynne rachunki.

Poczęstowano nas wieczerzą, którą mnisi nazywali remedium, i zaproszono do spędzenia nocy w świątyni. Po kolacji poprosiłem ojca, byśmy jeszcze raz poszli obejrzeć Złotą Pagodę. Chciałem ją zobaczyć w świetle księżyca.

Podniecenie wywołane spotkaniem z opatem po tylu latach bardzo go zmęczyło, ale gdy usłyszał słowa „Złota Pagoda”, podniósł się, ciężko dysząc i podążył za mną, opierając się na moim ramieniu.

Księżyc wschodził za górą Fudōsan. Pagoda, oświetlona od tyłu, zwinęła swój skomplikowany cień, i tylko łukowate okna trzeciej kondygnacji Kukyōchō pozwalały promieniom księżyca wślizgnąć się do budynku. Kukyōchō nie miało prawdziwych, solidnych ścian, i wydawało się, że to właśnie tam zamieszkało blade, księżycowe światło.

Od strony ciemnej wyspy Ashiwara dobiegł krzyk nocnych ptaków, wznoszących się do lotu. Czułem na ramieniu ciężar wątłej, wychudłej dłoni ojca. Kiedy na nią spojrzałem, zobaczyłem, że w świetle księżyca zmieniła się w biały szkielet.

Złota Pagoda, która tak mnie rozczarowała, po powrocie do Yasuoki dzień po dniu stawała się w moich myślach coraz piękniejsza, aż w końcu wydawała się nawet piękniejsza niż w mych pierwszych marzeniach. Nie umiałbym powiedzieć, co w niej było piękne. Wyobrażenie zetknęło się z rzeczywistością, która z kolei stała się bodźcem dla dalszych wyobrażeń.

Nie obserwowałem już rzeczy i zjawisk naokoło z nadzieją znalezienia w nich wizji Złotej Pagody. Pagoda stopniowo nabierała głębszego, niewzruszonego bytu. Miałem przed oczami jej kolumienki, jedną przy drugiej, łukowate okna, dach, feniksa na szczycie. Tak wyraźnie, że nieomal mogłem ich dotknąć. Najdrobniejsze szczegóły przywodziły na myśl całość. Tak jak przypomnienie jednej frazy przywodzi na myśl cały utwór muzyczny, tak wydobycie z pamięci jednego detalu przywołało pełen obraz Złotej Pagody.

„Miał ojciec rację, mówiąc, że Złota Pagoda jest najpiękniejszą rzeczą na świecie” — napisałem po raz pierwszy w liście do ojca, który po odwiezieniu mnie do domu wuja zaraz powrócił do swojej świątyni na dalekim przylądku.

W odpowiedzi przyszedł telegram od matki. Ojciec dostał strasznego krwotoku i zmarł.