Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zmęczona prowadzeniem firmy pogrzebowej Donata zostaje instruktorką jogi śmiechu. Na prowadzonych przez nią warsztatach spotykają się Marta, Janeczka, Paula, Sylwia, Elwira. I Zuzanna, która siada w kącie i obserwuje, nie biorąc udziału w ćwiczeniach. Przychodzi również na kolejne zajęcia i zachowuje się tak samo.
Czego szuka Zuzanna? Czy w zastygłych schematach znajdzie przestrzeń na nowe?
Słońce w kieszeni to opowieść o przełamywaniu ograniczeń, odkrywaniu nowych ścieżek i wspierającej sile kobiet.
Ci, którzy czytali wcześniejsze książki Joanny M. Chmielewskiej, w Słońcu w kieszeni odnajdą znajome postacie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 363
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
– Zrobiłam to! Zrobiłam!
Marta odsunęła od ucha telefon.
– Natka, ciszej, bo ogłuchnę. Oczywiście, cieszę się razem z tobą, ale czy mogłabyś mi zdradzić powód tej naszej wspólnej radości?
– Zgadnij!
Donata była jak wicher; kochała niespodzianki i trudno było za nią nadążyć. Marta nie miała zielonego pojęcia, co przyjaciółka tym razem wymyśliła.
– Wygrałaś coś?
– Nie.
– Skoczyłaś ze spadochronem?
– Jeszcze nie, ale skoczę, zobaczysz! Tylko kasę muszę najpierw uzbierać.
– A może umówiłaś się z tym stolarzem od trumien?
– Niestety nie. On jest taki nieśmiały – westchnęła Donata.
– No to się poddaję.
– Zostałam instruktorką jogi śmiechu!
– Co? – Wprawdzie jakiś czas temu Natka wspominała, że ma już dość prowadzenia firmy pogrzebowej i chciałaby zmienić profesję, zastanawiała się nad biurem matrymonialnym i salonem przytulania, o jodze śmiechu też napomknęła, ale Marta brała to za pobożne życzenia, nie przypuszczając, że przyjaciółka zrealizuje któryś z tych pomysłów. A w każdym razie nie tak szybko.
– Właśnie ukończyłam kurs instruktorski i w przyszłym tygodniu zaczynam prowadzić zajęcia. Trzeba kuć żelazo, póki gorące. To jak? Spotkamy się?
– No pewnie! – Spotkania z Donatą zawsze dodawały Marcie energii i wnosiły miłe urozmaicenie do jej ostatnio dość monotonnej codzienności. Bo ileż w końcu można siedzieć przy komputerze, zajmując się tłumaczeniami technicznych tekstów nafaszerowanych specjalistycznym słownictwem? A teraz miała tylko takie zlecenia. Żadnych tekstów literackich ani list dialogowych do filmów, żadnego pola dla wyobraźni.
– Możesz przyjść w czwartek o piątej do „Zakątka” na Długiej? – zaproponowała Donata.
– Mają tam dobre wino?
– Wino?
– Przecież mamy uczcić twój nowy projekt. Chyba że zostałaś abstynentką?
– Pewnie, że uczcimy, ale po zajęciach. W „Zakątku” prowadzę jogę śmiechu.
– I o piątej kończysz? – upewniła się Marta.
– O piątej zaczynam, kończę o wpół do siódmej.
– W porządku. To od piątej będę trzymać kciuki i przyjdę po ciebie o wpół do siódmej.
– Proszę, przyjdź o piątej na warsztaty.
– Ja na jogę śmiechu? No coś ty! Wiesz przecież, że na samą myśl o zajęciach grupowych dostaję gęsiej skórki.
– Wiem... Ale potrzebna mi życzliwa dusza. To mój pierwszy raz. Mam okropną tremę i boję się, że nikt nie przyjdzie.
– A jak nie przyjdzie, to co? Będziemy śmiać się we dwie?
– Jak nikogo nie będzie, możemy iść na wino. Ale jak zjawi się tylko jedna albo dwie osoby, to co ja zrobię? Im więcej osób, tym większa energia grupy.
– Natka, nie możesz poprosić kogoś innego?
– Kogo? Alkę? Wyobrażasz ją sobie na zajęciach?
Tym razem wyobraźnia zawiodła Martę. Wiecznie skrzywiona i szukająca dziury w całym kuzynka Donaty z pewnością nie była odpowiednią osobą.
– A może masz na myśli moich chłopców?
– Twoich chłopców? A czemu nie? – zaśmiała się Marta, przypominając sobie okoliczności, w jakich poznała chłopców Donaty. Zemdlała wtedy na cmentarzu, a gdy otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą czterech grabarzy w strojach służbowych. Był to widok tak surrealistyczny, że wybuchnęła śmiechem, oni jej zawtórowali i długo nie mogli się uspokoić.
– Powiedzieliby, że szefowa całkiem zwariowała. Straciłabym autorytet. Tylko ciebie mogę prosić. Masz okazję do obserwacji i nowych doświadczeń, może to ci się przyda kiedyś do jakiejś książki. To jak? Przyjdziesz?
Marta westchnęła.
– A co mi pozostaje? Tylko żebyś czasem nie chlapnęła, że piszę.
– No wiesz! Będę milczeć jak grób! Przecież mnie znasz!
Marta wiedziała, że Donata świadomie nie zdradziłaby sekretu, ale nie była pewna, czy w emocjach coś jej się przypadkowo nie wymknie. Czytelnicy nie mieli pojęcia, kto ukrywa się pod pseudonimem „Tamar Wichrzyńska” i Marta chciała, by tak pozostało. Pseudonim, choć przyjęty kiedyś z zupełnie innego powodu, okazał się świetnym chwytem marketingowym. Tajemnica podsycała ciekawość. Przy okazji premiery każdej kolejnej książki powracała dyskusja w internecie, kim może być autorka, a wraz z nią zainteresowanie jej twórczością.
Odpowiedź znało zaledwie kilka osób; wydawca, Donata, Antonia, Maniek, no i jeszcze Filip...
– Marta, wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć. Ojej, muszę kończyć, służbowy telefon dzwoni. Do zobaczenia w czwartek. Pa!
Zuzanna wypatrywała tabliczek z numerami domów. 9, 11, 13... nad sklepem z butami nie było numeru, ale jeśli to piętnastka, następny dom powinien być tym, którego szuka. Rzeczywiście, nad drzwiami świeżo odnowionej willi dostrzegła siedemnastkę i szyld z napisem „Zakątek”. Napis jej się nie spodobał. Nie sama treść, przeciwko nazwie nic nie miała, ale ta czcionka? Zakrętas na zakrętasie, po co komu taki bałagan? Proste, czytelne litery sugerowałaby, że w „Zakątku” można liczyć na rzetelność, odpowiedzialność, poważne podejście do problemów i tego Zuzanna by oczekiwała. Fantazyjne zawijasy budziły skojarzenia z artystycznym klimatem, co w jej oczach wcale nie było zaletą. Wręcz przeciwnie. Artystyczny, czyli nieuporządkowany i nieprzewidywalny. A Zuzanna nie znosiła chaosu i niespodzianek. Wszystko starannie planowała i realizowała plany punkt po punkcie. Przewidywalność dawała jej poczucie bezpieczeństwa.
Dlatego teraz stała przed drzwiami, wahając się, czy wejść. Przeszła kilka kroków w jedną stronę, potem w drugą, uważnie przyglądając się budynkowi.
Solidna, przedwojenna willa, jasna elewacja, okiennice, stabilność. Gdyby nie ten fikuśny napis, no i elementy metalowego rusztowania, które leżały w ogrodzie. Pięknie odnowiony dom, urokliwy ogród, a do tego sterta zapaćkanego farbami żelastwa. Gdyby remont skończył się wczoraj, to zaniedbanie mogłaby jeszcze wybaczyć. Ale podobno „Zakątek” działał już co najmniej od tygodnia, jak nie dłużej. Dlaczego do tej pory nie zabrali tego szpecącego rusztowania? Przecież pracownicy „Zakątka” codziennie musieli na to patrzeć i nikt z nich się tym nie zajął? Wcale im to nie przeszkadzało? Nie pomyśleli, jak ten widok odbiorą klienci?
Zuzannie nie mieściło się to w głowie. Wiedziała, choć nie potrafiła ich zrozumieć, że są ludzie, którym bałagan nie przeszkadza, nawet ostatnio uczyła się ich tolerować, ale w takim miejscu wszystko należałoby dopiąć na ostatni guzik. Pierwsze wrażenie powinno dawać poczucie bezpieczeństwa, a twórcy tego miejsca z racji swojej profesji musieli o tym wiedzieć.
Mimo wszystko nacisnęła klamkę.
Wnętrze zyskało jej aprobatę. Jasne ściany, białe okrągłe stoliki i takiego samego koloru krzesła. Za ladą w recepcji pusto, ale Zuzannie tym razem było to na rękę. Nie będzie nikomu musiała tłumaczyć, po co przyszła. Tuż obok prowadzących na piętro schodów z ciemnego drewna zauważyła uchylone drzwi pokoju numer dwa. W środku nie było nikogo.
Przymknęła za sobą drzwi. Rozejrzała się, wypatrując znajomej sofy, fotela, stolika i półek z książkami. Zamiast nich zobaczyła kolorowe worki sako i stos karimat pod ścianą. Zmarszczyła brwi. Nie podobało jej się tutaj. Jak on to sobie wyobrażał? Nie mógł znaleźć czegoś innego? Podeszła do wychodzącego na ogród okna. Widok zieleni wcale jej nie uspokoił. Wszystko było nie takie. Nieoswojone. Obce.
Zrobiła parę kroków w jedną stronę, potem w drugą, kilka razy przeszła się po sali, wreszcie zatrzymała się w kącie przy samotnym granatowym siedzisku. Nigdy na czymś takim nie siedziała. Nie lubiła poduch, hamaków, bujanych foteli. Ceniła stabilność. Ale ten jeden jedyny raz, kiedy nikt na nią nie patrzył, mogła przecież sprawdzić, jak to jest.
Nieufnie oparła rękę o granatowe pokrycie, które ugięło się pod jej dotykiem. Chciała usiąść sztywno jak zwykle wyprostowana, ale nie udało się. Zapadła się w fotel, a tysiące malutkich styropianowych kuleczek wypełniających worek dostosowało się do kształtu jej ciała. Próbowała zmienić pozycję, lecz po chwili poddała się. To było nawet przyjemne. Budziło odległe skojarzenia, zaledwie cień jakiegoś wspomnienia, nie umiała go uchwycić. Przymknęła oczy, żeby lepiej się skoncentrować.
Donata jak zwykle spieszyła się. Zielone światło już migało, więc przebiegła przez ulicę, nie przejmując się, że takie zachowanie bardziej przystaje nastolatce niż pięćdziesięcioletniej kobiecie. No, tak naprawdę pięćdziesięciotrzyletniej, o czym z wymowną miną przypomniała jej niedawno o trzy lata młodsza kuzynka. Ale Donata nie przywiązywała wagi do swojego wieku. Czas płynął tak szybko, że zanim zdążyła przyzwyczaić się, że ma o rok więcej, okazywało się, że minął już kolejny albo nawet dwa. Machnęła więc ręką na kalendarz i zachowywała się tak, jak dyktowało jej serce.
Podekscytowana perspektywą nowej przygody omal nie ominęła „Zakątka”. Właściwie nie było w tym nic dziwnego. Kiedy ponad dwa tygodnie temu szukała miejsca na zajęcia, willę otaczały rusztowania i zabezpieczające płachty, a dziś mogła ją zobaczyć w pełnej krasie. Jakie piękne okiennice! I jak szybko uporali się z bałaganem! Jedyne ślady remontu to fragmenty rusztowania w ogrodzie. No i oczywiście olśniewająca odzyskaną urodą elewacja willi.
Donata pchnęła drzwi, obrzuciła spojrzeniem hol i widząc, że nikogo nie ma w recepcji, skierowała się do pokoju numer dwa. Miała nadzieję, że drzwi nie będą zamknięte na klucz. Nie były.
Otworzyła je tak cicho, że siedząca w kącie kobieta chyba nic nie usłyszała. Drgnęła dopiero, gdy zaskoczona jej widokiem Donata zamykała drzwi.
– Przepraszam, nie chciałam pani przestraszyć. Myślałam, że nikogo nie ma.
Kobieta sięgnęła po leżącą obok granatowego siedziska torebkę.
– Chciałam tylko zobaczyć...
– Ależ oczywiście – przerwała jej Donata, widząc, że pierwsza potencjalna uczestniczka zbiera się do wyjścia. Nie miała pojęcia, czym mogła ją spłoszyć, lecz przecież nie mogła pozwolić, żeby wycofała się jeszcze przed rozpoczęciem zajęć. – Dzisiejsze warsztaty są bezpłatne i do niczego nie zobowiązują. Inne osoby też pewnie przyjdą zorientować się, czy ten rodzaj aktywności im odpowiada. Bo chociaż joga śmiechu z każdym rokiem zyskuje na popularności, to jednak ciągle jeszcze jest mało znana w naszym kraju. A jeśli ktoś chciałby się tylko poprzyglądać, nie musi przecież brać udziału w ćwiczeniach. – Donata gotowa była jak Rejtan rzucić się na ziemię i własnym ciałem zagrodzić wyjście, jednak podejrzewała, że mogłoby to przynieść odwrotny skutek. Próbowała więc zatrzymać kobietę potokiem słów.
I któreś z nich musiało zadziałać, bo ta wróciła na fotel. Nie siedziała już tak swobodnie jak przedtem, jednak nie opuściła sali. I to było najważniejsze.
– Dzień dobry, joga śmiechu to tutaj? – W drzwiach stanęła krótko ścięta brunetka około czterdziestki, a zza jej ramienia nieśmiało wychylała się twarz szatynki w podobnym wieku.
– Tak, serdecznie zapraszam. Mamy jeszcze trochę czasu do rozpoczęcia zajęć, proszę się rozgościć. – Donata wskazała worki sako.
Brunetka rozejrzała się ciekawie po sali. Podeszła do wiszącej na ścianie korkowej tablicy zapełnionej wizytówkami masażystów, coachów, psychoterapeutów, trenerów fitness, ofertami różnych zajęć (wśród nich była też oczywiście joga śmiechu) oraz reklamą kosmetyków naturalnych i zdrowej żywności. Ze zmarszczonymi brwiami studiowała zawartość tablicy, coś tam sobie nawet zapisała, podczas gdy jej koleżanka chodziła za nią jak cień, nerwowo poprawiając apaszkę.
„Muzyka!” – przypomniała sobie Donata. Wyjęła z plecaka pomarańczowy głośnik i po chwili wiązanka energetycznych melodii wypełniła kłopotliwą ciszę. Sprawdzając co chwila czas, który wyjątkowo wolno płynął, modliła się w duchu, żeby jeszcze ktoś przyszedł. I najwidoczniej jej błagania zostały wysłuchane, bo tuż przed piątą do sali zajrzała niska korpulentna babeczka w wieku tak na oko wczesnoemerytalnym.
– Dzień dobry, zapraszam – Donata przywitała ją uśmiechem.
Kobieta wzięła głęboki oddech i przekroczyła próg z taką miną, jakby przekraczała Rubikon. Zaraz za nią weszła młoda blondynka, ściskając w ręku telefon. Jako ostatnia pięć minut po piątej wbiegła zdyszana Marta.
– Zaczynamy – zarządziła Donata. – Proponuję, żebyśmy na początek usiadły w kręgu, powiem kilka słów o jodze śmiechu, a potem sobie poćwiczymy. – Przeniosła jedno sako spod ściany trochę bliżej środka sali, a uczestniczki zajęć zrobiły to samo. Wszystkie oprócz tej w kącie, która w odpowiedzi na zapraszający gest prowadzącej pokręciła przecząco głową.
– W porządku. – Donata przesunęła swoje siedzisko tak, by krąg pozostał otwarty w kierunku kąta, gdzie siedziała kobieta.
– Witam wszystkich bardzo serdecznie. Nazywam się Donata Czupurek i muszę przyznać, że jestem trochę stremowana, bo pierwszy raz samodzielnie prowadzę zajęcia z jogi śmiechu. Dzisiaj są całkowicie bezpłatne, żeby można się było zorientować, na czym to polega i czy ta forma aktywności paniom odpowiada. Czy w czasie zajęć możemy mówić sobie po imieniu?
– Oczywiście – odezwała się brunetka, a inne pokiwały głowami. Tylko kobieta w kącie nie zareagowała.
– Mam nadzieję, że będziemy się wszystkie dobrze bawić. – Donata potoczyła wzrokiem po twarzach uczestniczek. Ta w kącie miała obojętną minę. Blondynka siedziała jak na szpilkach, nerwowo zerkając na telefon. Pozostałe były wyraźnie zaciekawione. Szczególnie jedna, ta najstarsza, wpatrywała się w prowadzącą tak, jakby usiłowała sobie coś przypomnieć.
– A gdyby ktoś umarł ze śmiechu, nie ma problemu, prowadzę salon pogrzebowy – dodała Donata, ale zaraz się zmitygowała. – Przepraszam, może to był kiepski żart. Ale takie skojarzenia to u mnie zboczenie zawodowe. Chyba już za długo siedzę w tej profesji.
– Naprawdę prowadzisz salon pogrzebowy? – zdziwiła się brunetka, która przed zajęciami przeglądała informacje na tablicy.
Zanim Donata zdążyła odpowiedzieć, korpulentna babeczka wykrzyknęła:
– Już wiem! Cały czas męczyło mnie poczucie, że gdzieś już cię widziałam, a przecież to ty organizowałaś pogrzeb ciotki Heleny. I tak pięknie odczytałaś jej mowę pożegnalną! Pamiętasz taki pogrzeb z tańcem z trumną?
– Oczywiście! – Donata rozpromieniła się. – Jak mogłabym zapomnieć! Helena...
– W Polsce? Taniec z trumną na pogrzebie? – wtrąciła brunetka. – Zorganizowałaś coś takiego? Niesamowite! Jak zareagowali uczestnicy pogrzebu? A tancerze skąd? Wyszkoliłaś grabarzy?
– To długa opowieść. Kto ciekawy, może zostać po zajęciach. – Donata była pewna, że historia pogrzebu Heleny zainteresowałaby słuchaczki, ale przecież ona miała teraz prowadzić warsztaty, a nie snuć opowieści. Chociaż właściwie ta historia świetnie wpisywała się w filozofię jogi śmiechu...
– Ale mnie zaintrygowałaś! I chyba nie tylko mnie. Nie czekajmy do końca zajęć – odezwała się brunetka, a inne uczestniczki ją poparły. Nawet w oczach tej w kącie przez moment mignęło zaciekawienie.
Donata nie dała się dłużej prosić.
– Doskonale pamiętam pierwsze spotkanie z Heleną. Skończyłam pracę i zamierzałam właśnie wyjść z biura, kiedy w drzwiach stanęła starsza pani z burzą siwych loków na głowie. Twarz miała pomarszczoną jak jabłko, które długi czas przeleżało zapomniane, zaś w oczach łobuzerski błysk jakby na przekór zmarszczkom.
– Piękną ma pani suknię – chlapnęłam, zanim zdążyłam pomyśleć, że to nie najlepsze zagajenie rozmowy w salonie pogrzebowym. Może ta staruszka dopiero co pożegnała kogoś bliskiego, a ja zamiast okazać empatię, podziwiam jej ubiór. Ale wzorzysta suknia w barwach obrazów Ludmiły Riabkowej była tak niespotykana, że nie mogłam opanować zachwytu.
– Też tak myślę. To moja ulubiona. Specjalnie dziś ją włożyłam. – Kobieta wykonała kilka tanecznych kroków, prezentując suknię z każdej strony. Ruchy miała płynne, jakby unosiła się nad ziemią.
Zanim cokolwiek zdążyłam powiedzieć, usiadła na krześle i oznajmiła:
– Chciałabym uzgodnić kwestię pogrzebu.
Wreszcie byłam na znajomym gruncie.
– Jaki termin panią interesuje? – spytałam, sięgając po terminarz.
– Oczywiście jak najbardziej odległy, ale pewnie nie będę miała na to wpływu – zaśmiała się.
Nie bardzo rozumiałam, co ma na myśli.
– Najbliższe trzy dni mamy zajęte, ale później nie ma problemu.
– O nie! W żadnym wypadku! Tak szybko to ja się na tamten świat nie wybieram! – zaprotestowała.
– Przepraszam, a czyj to ma być pogrzeb? – spytałam zdezorientowana.
– Mój! – oznajmiła radośnie.
Na moment mnie zamurowało, ale zaraz przypomniałam sobie, że to przecież pierwszy kwietnia, tylko nadal nie rozumiałam, dlaczego staruszka wybrała akurat mój salon pogrzebowy na miejsce primaaprilisowego psikusa.
Jednak to wcale nie był żart. Pani Helena naprawdę postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i póki jeszcze miała wpływ na przebieg zdarzeń, dograć szczegóły własnego pogrzebu.
– Sama pani rozumie, terminu teraz zaklepać nie mogę, ale inne sprawy możemy ustalić. Wpłacę zaliczkę i powiadomię rodzinę, że w odpowiedniej chwili mają się zwrócić do pani. – Podeszła do gabloty z urnami i przyglądała się im z krytyczną miną.
– Urny nie chcę. Proszę pochować mnie w tradycyjnej trumnie. Ma może pani jakieś, żeby zobaczyć?
Zaprowadziłam ją do magazynu.
– Ta mi się podoba. Mogę sprawdzić? – Zatrzymała się przed solidną dębową trumną.
– Co znaczy sprawdzić?
– Położyć się i zobaczyć, czy wygodnie – powiedziała to takim tonem, jakby przymiarka do trumny za życia była czymś powszechnie praktykowanym.
Co miałam zrobić?
Otworzyłam trumnę, a pani Helena zdjęła buty i dziarsko wskoczyła do środka. Umościła się wygodnie, poprawiła suknię.
– A teraz proszę mnie sfotografować.
Posłusznie pstryknęłam kilka fotek.
Staruszka uważnie obejrzała zdjęcia.
– Tak właśnie chciałabym wyglądać – powiedziała z zadowoleniem, gramoląc się z trumny. – Żeby mnie tylko czasami nie pochowali w jakimś nobliwym czarnym stroju. Na szczęście niczego takiego w mojej szafie nie znajdą, a mam nadzieję, że nie przyjdzie im do głowy kupno czegoś nowego. Pani Donato, proszę zachować sobie to zdjęcie na wzór. Chcę wyruszyć w ostatnią drogę w tej sukni i tych butach, fryzura i delikatny makijaż tak jak pani widzi. Jednak, jeśli wyglądałabym bardzo kiepsko, proszę nie otwierać trumny. W tej sprawie całkowicie zdaję się na panią. Mowę pogrzebową napiszę sama i bardzo proszę, żeby ją pani odczytała w stosownym momencie. No i jeszcze pozostaje jedna kwestia, chyba najtrudniejsza... tancerze...
– Tancerze?
– Tancerze – radośnie potwierdziła staruszka. – Bo widzi pani, ja kiedyś byłam tancerką, jeździłam po całym świecie, ach, gdzie to ja nie tańczyłam... Dawne czasy... A tak na koniec chciałabym jeszcze raz zatańczyć w silnych męskich ramionach – rozmarzyła się.
– Ale my zajmujemy się tylko tym, co jest po... – szukałam odpowiedniego słowa.
– Po śmierci – dokończyła pogodnie kobieta. – Kto jak kto, ale pani chyba zdążyła się z tym słowem oswoić. A wracając do tancerzy, jak najbardziej wiąże się to z pani działalnością. Mam na myśli taniec z trumną. Oglądałam taki filmik z Ghany. Widziała go pani?
Kiwnęłam głową, bo nie mogłam wydobyć słowa, co zdarza mi się naprawdę rzadko.
– Czyli wie pani, o co chodzi. Trzeba znaleźć tancerzy i ich przeszkolić. Cena nie gra roli. Musimy mieć też rezerwowych, bo wiadomo, kiedy termin jest odległy, różne rzeczy mogą się wydarzyć po drodze.
– Ach, jacy ci chłopcy byli przystojni! A jak tańczyli! – rozmarzyła się krewna pani Heleny. – Gdzie ich znalazłaś?
– W szkole tańca – odpowiedziała Donata. – Chłopakom spodobał się pomysł starszej pani. No i zapłata również. Zgłosiło się nawet więcej ochotników, niż było nam potrzeba. Zaczęły się próby. Helena (wtedy już mówiłyśmy sobie po imieniu) też w nich uczestniczyła, oczywiście nie w trumnie, tylko jako obserwatorka. Po dwóch tygodniach wszystko było dopięte na ostatni guzik. Tancerze wyćwiczeni, mowa pogrzebowa przygotowana, miejsce na cmentarzu zamówione. Pozostało jedynie czekać, aż główna bohaterka uroczystości będzie gotowa. A jej wcale się nie spieszyło. Odwiedzała mnie co jakiś czas, radośnie oznajmiając, że jeszcze żyje.
– Śmierci to ja się nie boję. Nawet jestem ciekawa, co tam jest po drugiej stronie. Bo coś jest na pewno. Przecież życie nie może się tak po prostu skończyć. Myślę, że śmierć to przygoda. Tylko to umieranie... nie każdemu uda się odejść szybko i bez bólu, oj nie każdemu... Ale może Pan Bóg da mi tę łaskę... A póki co cieszmy się, że słońce świeci, że człowiek da radę jeszcze chodzić i że drożdżowe wyrosło jak malowane. Przyniosłam ci, dziecko, kawałek, bo ty w tej pracy słodyczy za wiele nie masz.
Helena rozwijała ciasto, ja zaparzałam herbatę i gawędziłyśmy na zapleczu, dopóki jakiś interesant nie przyszedł. Co dwa miesiące spotykałyśmy się z tancerzami, żeby powtórzyć układ taneczny. Czas mijał, a Helena wcale się na tamten świat nie wybierała. Aż kiedyś nie przyszła na umówioną próbę. Czekaliśmy dwadzieścia minut, telefonu nie odbierała, chłopcy się niecierpliwili, więc zaczęliśmy bez niej, nie mając pojęcia, że to próba generalna. Helena odeszła tak, jak chciała, spokojnie i bez bólu, po prostu nie obudziła się z popołudniowej drzemki.
Na pogrzebie chłopcy dali z siebie wszystko. Jestem pewna, że Helena rozpromieniona biła im brawo gdzieś tam w zaświatach.
– A co na to ludzie? – spytała brunetka.
– Na początku uprzedziłam uczestników pogrzebu, że zgodnie z życzeniem zmarłej uroczystość będzie miała nietypowy przebieg, ale kiedy chłopcy ruszyli z trumną...
– To był szok – wtrąciła krewna zmarłej. – Największy dla mojej mamy. Były siostrami, ale mama nigdy Heleny nie rozumiała. A inni? Wszyscy wiedzieli, że po ciotce nigdy nie wiadomo czego się można spodziewać, lecz nikt nie przypuszczał, że jeszcze po śmierci może nas zaskoczyć. Długo się o tym w rodzinie mówiło; jedni ze zgorszeniem, inni z podziwem, a jeszcze inni komentowali pobłażliwie, że Helena nawet po śmierci musiała narobić rabanu.
– A ty? Jak to odebrałaś? – indagowała brunetka.
– Patrzyłam na tych młodych, pełnych życia chłopaków tańczących w słońcu, powietrze pachniało po deszczu, kwitły kasztany, nad trumną przeleciał gołąb i nie wiem, czy to ten sam czy inny siedział potem na drzewie przy grobie, a ja zupełnie nie wiedziałam, co powinnam myśleć i czuć. Gdyby ktoś mnie wtedy zapytał, co sądzę o pomyśle ciotki Heleny, nie potrafiłabym odpowiedzieć. Dopiero kiedy słuchałam mowy pogrzebowej... pamiętasz ją? – zwróciła się do Donaty.
– Oczywiście. Na pogrzebie trzymałam przed sobą kartkę, ale nie była mi potrzebna. Tekst miałam w głowie i nawet niespecjalnie musiałam się go uczyć.
– Pamięta go pani? – nieśmiało spytała koleżanka brunetki.
Donata skinęła głową. Pewnie, że pamiętała.
– Proszę powiedzieć – zachęciła siostrzenica Heleny.
Donata przymknęła oczy. Na moment znowu znalazła się na cmentarzu wśród żałobników, którzy jeszcze nie zdążyli ochłonąć po tańcu z trumną, a już zostali zaskoczeni informacją, kto jest autorką mowy pogrzebowej.
– Moi drodzy, prawdopodobnie jest to ostatnia szansa, kiedy mogę wam coś powiedzieć, więc nie omieszkam z niej skorzystać. Bardzo dziękuję, że przyszliście mnie dziś pożegnać. Jestem wdzięczna za wszystkie dobre chwile, które nas połączyły. A jeśli były między nami jakieś niesnaski, wybaczcie mi, proszę. – Donata przypominała sobie kolejne zdania. – Jak podoba się wam dzisiejsza uroczystość? Jestem pewna, że tancerze spisali się na medal. Ale niejeden z was pewnie myśli: stara wariatka, co też jej przyszło do głowy, jak to tak, tańce na pogrzebie? Chciała odejść z tej ziemi z przytupem? Wyróżnić się z tłumu pukających do Piotrowej bramy? Zbulwersować? Zgorszyć? Nic z tych rzeczy, kochani. Wiecie przecież, jak kocham tańczyć. Nie mówię kochałam, lecz kocham, bo jestem pewna, że dobry Bóg mi tej miłości nie odbierze. Pamiętacie, że na weselach mimo swojego wieku ostatnia schodziłam z parkietu. Ten pożegnalny taniec to moje przesłanie dla was. Niech wam przypomina, że można zrobić coś po swojemu, niekoniecznie tak, jak robią to wszyscy dookoła. Że można wyłamać się ze schematów. Że jeśli człowiekowi za ciasno w swojej codzienności, warto spróbować żyć inaczej. „Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj” – to słowa Marka Twaina. A ja dodam, że nie ma na co czekać. Bo pewnego dnia może się okazać, że jest już za późno. Do zobaczenia... Kiedyś... Wspomnijcie mnie czasami, a ja gdzieś tam będę trzymać za was kciuki.
Donata zamilkła. Przez chwilę nikt nie przerywał ciszy. Siostrzenica pani Heleny otarła oczy chusteczką i powiedziała cicho:
– Jestem tu dzisiaj dzięki ciotce Helenie.
– Naprawdę? – zdziwiła się Donata. – Ja też.
Podręcznik jogi śmiechu leżał gdzieś z boku, przebieg spotkania nijak się miał do tego, co zaplanowała, lecz pytające spojrzenia uczestniczek upewniły ją, że warto kontynuować ten temat. Niepokoiła ją tylko ta dziwna kobieta siedząca w kącie i blondynka, która przez cały czas ściskała w ręku telefon i od czasu do czasu zerkała na wyświetlacz.
– Wcale nie wybierałam się na emeryturę. I pewnie pracowałabym do dziś, gdyby zięć nie wyjechał do Belgii – zaczęła siostrzenica pani Heleny. – Zamierzał zarobić na budowę domu i wrócić. Bliźniaczki chodziły do przedszkola, Oskarek też miał pójść, a Ania, moja córka, miała dobrze płatną pracę, tyle że zmianową. Z drugiej zmiany wracała przed jedenastą w nocy, kiedy dzieci już spały. Córka nie prosiła mnie o nic, mówiła, że zatrudni nianię, ale czułam, że na mnie liczy. No i przecież nie mogłam dopuścić, żeby dzieciaki wychowały się tak bez ojca i matki, z jakąś obcą babą w domu. Przeszłam na emeryturę, zajęłam się wnukami, w domu było posprzątane, ugotowane, Ania zadowolona, a dzieciaki za mną przepadały. Czego to myśmy razem nie robili? Ciasteczka, bałwanki z twarogu, krokodyle z ogórka, myszy z jajek, wymyślałam różne zabawy, zagadki, wyprawy w poszukiwaniu roślin albo śladów zwierząt, czytałam książki, opowiadałam bajki albo wspólnie je wymyślaliśmy. Bardzo się zaangażowałam. Byłam entuzjastyczną babcią na pełen etat, a może i na dwa etaty. To był dobry czas... – Kobieta uśmiechnęła się smutno. – Ale Ania z Krzyśkiem nagle zmienili plany. Postanowili całą rodziną spróbować szczęścia w Belgii. Do Polski może kiedyś wrócą, a może i nie, zależy jak się wszystko ułoży. Ania rzuciła pracę, zabrała dzieci i wyjechała. A ja zostałam sama. Z biblioteczką pełną dziecięcych książek, z powiadomieniami z Facebooka z różnych grup związanych z rozwojem dzieci, z pomysłami na kolejne wyprawy, które już nie dojdą do skutku. Z pustką w sercu i mnóstwem niepotrzebnego nikomu czasu. Wydawało mi się, że nic ciekawego mnie w życiu nie czeka. Próbowałam wrócić do pracy na pół etatu, ale nikt mnie już nie chciał. I jeszcze zdrowie zaczęło szwankować. Lekarz powiedział, że to wszystko przez stres. I żebym nie siedziała sama w pustych ścianach, tylko znalazła sobie jakieś zajęcie, coś, co mnie zainteresuje i może psa wzięła albo kota. Z ludźmi się spotykała. Leków żadnych mi nie dał. Powiedział jeszcze, że śmiech to zdrowie. I żeby komedie oglądać. A jak wracałam od lekarza, to zobaczyłam ogłoszenie o jodze śmiechu. Zaciekawiło mnie. Ale pomyślałam, co ja tam stara baba będę robić? Że to dla młodych i nie ma się co wygłupiać. I wtedy przypomniała mi się ciotka Helena. Jej słowa, że warto wyłamać się ze schematów i spróbować czegoś nowego. I że będzie trzymać za nas kciuki. Więc przyszłam zobaczyć, co to takiego ta joga śmiechu. No i jestem. A z tobą jak było? – zwróciła się do Donaty.
– Za długo już pracuję w branży pogrzebowej. Wypaliłam się. Chciałam robić coś innego, ale ciągle odkładałam to na później. Aż znajdę kogoś, kto mnie zastąpi i będę mogła tylko doglądać firmę. Czas płynął, nikogo nie znalazłam, nie zapowiadało się, że w najbliższej przyszłości coś się zmieni, a ja miałam coraz mniej sił. I nagle pogrzeb dziewczynki. Nowotwór. Rozpacz ojca i otumanionej lekami matki, która pytała: „Dlaczego? Pani widzi to codziennie, więc może pani wie dlaczego? Dlaczego moje dziecko?”. Przez lata budowałam wewnętrzną barierę, żeby chronić się przed przejmowaniem cudzych emocji, ale w tym momencie pękła. Załatwiliśmy formalności, rodzice wyszli, a ja nie mogłam zapomnieć oczu tej kobiety. Nie znałam odpowiedzi na jej pytanie, a Ten, który mógłby odpowiedzieć, milczał. W przypływie bezsilnej złości porwałam terminarz i rzuciłam nim w ścianę. Kilka luźnych kartek wypadło na ziemię. Mała zapisana drobnym maczkiem wylądowała pod moimi nogami. Przepis na ciasto drożdżowe Heleny. Przypomniały mi się jej słowa: przyniosłam ci, dziecko, kawałek, bo ty w tej pracy słodyczy za wiele nie masz. Kawałek... Pomyślałam, że jeśli nie mogę mieć od razu całości, to może zdobędę choć kawałek, wygospodaruję trochę czasu na coś, co da mi satysfakcję i będzie odskocznią od pracy. I chociaż nie znalazłam osoby, która mogłaby mnie zastąpić w firmie, pojechałam na kurs instruktorski jogi śmiechu. Nigdy nie przypuszczałam, że od śmiechu można mieć zakwasy. I że można czuć się tak lekko. Odkryłam, że śmiech pomaga. Chcę tego doświadczać i chcę tym odkryciem dzielić się z innymi. Dlatego tu jestem. – Donata kątem oka spojrzała na zegar ścienny. – Ojej, ale się rozgadałam. Dziewczyny, teraz wasza kolej. Powiedzcie, proszę, jak macie na imię i jak trafiłyście na jogę śmiechu.
– Ja jestem Janka, a resztę już wiecie – przestawiła się siostrzenica Heleny.
– Mam na imię Elwira – odezwała się brunetka. – Moją pasją jest rozwój osobisty. Zaliczyłam warsztaty asertywności, budowania poczucia własnej wartości, odkrywania swojego potencjału, efektywnego stawiania celów, mandali, tańców w kręgu, świadomego oddychania, jogi ahstanga, kundalini, aerial jogi, ale o jodze śmiechu wcześniej nie słyszałam. Zobaczyłam ogłoszenie, postanowiłam spróbować. I jeszcze zmobilizowałam Sylwię. – Elwira wskazała koleżankę.
– Tak było – przyświadczyła Sylwia. – Elwira stwierdziła, że po czterdziestce należy zrobić coś, czego się do tej pory nie robiło i obiecała mi na urodziny karnet na miesiąc zajęć.
– A ja przyszłam, bo tu najbliżej – zaczęła blondynka i w tym momencie zawibrował jej telefon. Drgnęła, aparat wypadł jej z ręki, podniosła go, spojrzała na wyświetlacz, odetchnęła z ulgą i odrzuciła połączenie. – Przepraszam, myślałam, że to Piotruś, że coś nie tak z Pawełkiem. Pierwszy raz zostawiłam ich samych na dłużej niż godzinę.
– To twoje dzieci? – spytała Elwira.
– Tak, to znaczy nie. Pawełek ma trzy miesiące, a Piotruś to mój mąż. To był jego pomysł. „Nie możesz przez dwadzieścia cztery godziny bez przerwy myśleć o dziecku, bo zwariujesz” – powiedział. „Zrób coś dla siebie, spotkaj się z koleżankami albo znajdź sobie coś innego. My chłopaki sobie poradzimy”. Ale koleżanki też mają rodziny, obowiązki, no i nie udało nam się wykroić nawet godziny na babskie spotkanie bez dzieci. A wtedy Piotruś wypatrzył tę jogę śmiechu. „Spróbuj, pośmiejesz się, odstresujesz, a gdyby coś, to w pięć minut przybiegniesz do domu”. Nawet w cztery bym dobiegła, bo mieszkamy na sąsiedniej ulicy. Mam nadzieję, że gdyby coś się działo, tfu, tfu, to Piotruś dałby znać, a nie bohatera strugał. Trochę się denerwuję. Chyba do nich zadzwonię. – Znowu zerknęła na wyświetlacz.
– Daj ty, dziewczyno, tym swoim chłopakom spokój. Piotruś i Pawełek sobie poradzą – powiedziała Janka i było w jej głosie coś takiego, że kobieta odłożyła telefon. – A jak masz na imię?
– Paula.
– Trzy razy P – Paula, Piotruś, Pawełek – podsumowała Elwira.
– Tak właśnie sobie wymyśliliśmy. – Paula uśmiechnęła się i zwróciła się do Marty: – Twoja kolej.
– Marta. Donata mnie zachęciła, więc jestem. Nie mam pojęcia, co dalej będzie się działo, ale zaczęło się całkiem ciekawie. To na razie tyle.
Wszystkie spojrzały teraz na szatynkę w kącie, która jako jedyna jeszcze się nie przedstawiła, ale ta zacisnęła usta i przecząco pokręciła głową.
– To jeszcze tylko kilka słów wprowadzenia i przechodzimy do praktyki. – Donata przejęła pałeczkę. – Twórcą jogi śmiechu jest lekarz medycyny pochodzący z Indii, doktor Madan Kataria, który w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku zaczął gromadzić ludzi, żeby się wspólnie śmiać. Dlaczego reprezentant poważnej dziedziny nauki zajął się czymś z pozoru tak niepoważnym jak śmiech? Bo przecież śmiech to zdrowie – serio, w tym powiedzeniu nie ma cienia przesady. Śmiech obniża poziom hormonu stresu kortyzolu, dotlenia organizm, powoduje wydzielanie endorfin, podnosi poziom energii, wyzwala kreatywność, rozwija inteligencję emocjonalną, elastyczność, integruje ludzi. Można by jeszcze wymieniać i wymieniać, jak ktoś jest zainteresowany, mogę polecić materiały do przeczytania. – Donata wskazała skrypt i plik kartek, które ze sobą przyniosła. – Ale wróćmy do doktora Katarii. Pierwsze spotkania wyglądały tak, że ludzie spotykali się, opowiadali dowcipy i się z nich śmiali. Ale kiedy już zabrakło dowcipów akceptowanych przez wszystkich, a pojawiły się rasistowskie, szowinistyczne, wulgarne, które jednych śmieszyły, a innych oburzały, formuła się wyczerpała. Jednak doktor Kataria się nie poddał. Opracował metodę, która łączy śmiech z ruchem, oddechem i relaksacją. Traktujemy śmiech jako ćwiczenie, zaczynamy się śmiać, nie mając powodu do śmiechu. Jeśli ten śmiech wywołany przerodzi się w śmiech spontaniczny, a często w grupie tak się właśnie dzieje, to super, a jeśli nie, to nic straconego, bo mózg nie odróżnia śmiechu wywołanego od śmiechu spontanicznego. Jeden i drugi przynoszą takie same owoce. I wyobraźcie sobie, że joga śmiechu rozpowszechniła się już w ponad stu krajach. Do Polski sprowadził ją Piotr Bielski, który był uczniem doktora Katarii, ale do metody podchodzi twórczo, wprowadzając własne modyfikacje. I właśnie u Piotra niedawno zrobiłam kurs instruktorski. No, ale dość już teorii, pora na praktykę.