Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
12 osób interesuje się tą książką
Ziutku, łajzo jedna, mały psychopato, miłości mojego życia! Mój piękny kudłaczu o czarnych, mądrych oczach. To ja, Wojtek Borsuk, twój pan, z którym dzielisz życie, nadstaw uszu i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia.
Opowiem ci o starzejących się mężczyznach: sfrustrowanych samotnością, znużonych życiem, zirytowanych polską szarzyzną i światową głupotą. Opowiem ci o tym, co się stało z tym krajem, jak wszystko zbrzydło i zidiociało. Mógłbym nawet powiedzieć, że spsiało, ale to nieprawda. Bo pies jest najlepszym, co może się przytrafić człowiekowi. Opowiem ci o zapomnianych geniuszach, zmarnowanych talentach, upadłych autorytetach. O mężczyznach, którzy uwierzyli że mogą zatrzymać czas, ale nie zauważyli, że ich świat już spłonął doszczętnie. O kobietach, które chciały żyć wiecznie, ale nie zrozumiały, że są już martwe.
A ty, Ziutku, chciałbyś po prostu mieć dobre życie, bo każdy normalny pies i każdy człowiek chce mieć dobre życie. A zarazem większość z nas, ludzi, wkłada ogromny wysiłek w to, żeby je spieprzyć i umrzeć samotnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Krzysztof Varga, 2025
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Małgorzata Uzarowicz, Elżbieta Krok / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-081-4
Jezu, przestań! Uspokój się! Nie ciągnij tak! Nie wytrzymam z tobą, uduszę cię! Chociaż potem będę potwornie cierpiał, bo nie mam nikogo prócz ciebie, ty łajzo cholerna, mały psychopato, jedyna miłości mojego życia.
Niech to się już skończy, niech ta ździra, kimkolwiek jest, wreszcie stąd zniknie. Nienawidzę jej, choć nawet nie widziałem jej na oczy, ale mam przez nią zszargane nerwy. Jak tylko wrócimy do domu, natychmiast wezmę relanium, bo przez twoje zachowanie trzęsę się jak nóżki w galarecie.
Relanium i hydroksyzyna to najlepsze, co mnie spotkało w ostatnich latach i skłoniło, by zacząć poważnie myśleć o wpadnięciu w lekomanię. Relanium i hydroksyzyna trzymają mnie jeszcze w pionie, a raczej w jednym kawałku. Tak, podjąłem przemyślaną decyzję, by zostać lekomanem, i tobie też sugeruję, byś podejmował przemyślane decyzje. Mówię to, ponieważ przez całe życie wpadałem w kłopoty na skutek nieprzemyślanych decyzji, dając się ponosić emocjom, porywom serca, wiedziony wyrwaną spod kontroli namiętnością, zwierzęcym instynktem, młodzieńczą fantazją i całkowitym ignorowaniem konsekwencji własnych zachowań. Decyzja o faszerowaniu się relanium i hydroksyzyną wynika z analizy wszystkich wad i zalet takiego postępowania, i mogę jedynie żałować, że małżeństwo, które zawarłem, a które zrujnowało mój świat i wpędziło mnie w ciężką nerwicę, zawiązane zostało w stanie bezmyślnego entuzjazmu, nie zaś zimnej kalkulacji, bo wówczas nie byłoby żadnego małżeństwa, a na pewno nie z moją byłą żoną.
Chociaż gdyby nie katastrofa mojego życia osobistego, to na ruinach i zgliszczach, które zostały po tych latach, gdy starzałem się, nie zauważając swojego starzenia, nie pojawiłbyś się ty, moje szczęście i pociecha, nawet jeśli teraz doprowadzasz mnie do szału swoją bezmyślnością.
Przestań więc tak ciągnąć, palancie, i posłuchaj, co mam ci do powiedzenia.
Nigdy nie wpadłem w nałóg przypadkiem, przez bezmyślne przedawkowywanie toksycznych substancji, ale rozmyślnie pogrążyłem się swego czasu w nikotynizmie i trzymałem się go straceńczo przez lata, paląc nie z powodu nieopanowanego głodu narkotyku, lecz by demonstrować swoje lekceważenie dla zdrowia i życia, wysyłając w świat komunikat, że chcę umrzeć na zawał serca bądź raka płuc. Później paliłem ze strachu, że po rzuceniu papierosów zacznę się kompulsywnie obżerać słodyczami i utyję monstrualnie, co sprawi, że nie tylko potwornie zbrzydnę, ale też popadnę w cukrzycę, choroby układu krążenia, otłuszczenie wątroby i tak dalej. A potem paliłem, bo uznałem, że i tak jest już za późno na rzucanie, gdyż zniszczenia w moich płucach są tak straszliwe, a stan uzależnienia tak silny, że mógłbym zrezygnować wyłącznie z powodu skąpstwa, by przestać tracić pieniądze na tę przyjemność, niebędącą już nawet przyjemnością, a jedynie mechaniczną czynnością dostarczania sobie kolejnej dawki trucizny. Wreszcie rzuciłem, bo palenie najzwyczajniej mi się znudziło, tak jak w pewnym momencie życia zaczyna nudzić się seks, podróże albo oglądanie piłki nożnej. Człowiek uwalnia się od męczących pragnień wyłącznie dzięki osiągnięciu stanu bezgranicznego znudzenia. Przy czym nie chodzi o zwykłą nudę – podstępną chorobę zabijającą ludzi bez wyobraźni i wpędzającą ich mózgi w stan wegetatywny, ale o bezbrzeżne znudzenie – zbawienny moment, kiedy przestaje ci zależeć na sprawach niewartych twojego czasu i emocji. Pewnego dnia obudziłem się ze świadomością, że nie zależy mi już na cierpieniu, tak samo jak nie zależy mi na miłości, do tego stopnia, że czuję w ustach kwaśny smak refluksu, gdy wypowiadam to splugawione do imentu słowo.
Ty też uwolnisz się kiedyś od tego, co w tym momencie gna cię przed siebie w samobójczym amoku, biedny kretynie. Wyzwolisz się z tego zakichanego freudowskiego popędu ku śmierci.
Chodź do domu, tam się uspokoisz, wyciszysz, ochłoniesz, a ja ci wszystko wytłumaczę, aż wreszcie zrozumiesz bezsens udręki, idiotyzm pożądania i bezproduktywność miłości. To pozwoli ci spojrzeć na świat trzeźwym wzrokiem i zacząć kierować się w działaniach mózgiem, a nie fiutem. Co prawda twój mózg nie jest chyba dużo większy ani cięższy od twojego fiuta, ale wierzę, że gdy się zepnie, to wykrzesze z siebie jakieś procesy myślowe. Na przykład szczury nie mają wcale większego mózgu od ciebie, nawet przeciwnie, mają o wiele mniejszy, a podobno są bardzo inteligentnymi stworzeniami.
No dobrze, chodź i słuchaj uważnie, nadstaw uszu i skup się, do cholery. Przestań na chwilę myśleć o tej pindzie, która swoją drogą może być brzydka, pokraczna i głupsza od tej kretynki beagle albo tego słodkiego gówienka z kokardą, co się nazywa shih-tzu. Pomyśl, że to buldożek francuski, koślawy i wiecznie ociekający flegmą, przecież to obrzydliwe.
Wróćmy więc do mnie. Otóż już na samym początku dorastania zrezygnowałem z narkomanii, bo od dzieciństwa byłem nieufny wobec specyfików zmieniających stan świadomości. Dlatego nigdy nie dałem się namówić na trawkę, haszysz ani grzybki, choć moi koledzy wciągali aż do podbrzusza i tam trzymali niemal do uduszenia się dym z samosiejek zbieranych przy torach kolejowych, a później sami usiłowali uprawiać marihuanę w doniczkach. A kiedy udało im się zdobyć prawdziwy haszysz, co nie było proste, bo pamiętaj, że żyliśmy w Polsce, a nie w Holandii, mieszali go z tytoniem i palili jak papierosy. Wyprawiali się też do lasu, by zbierać psie grzybki, suszyli je i podjadali jak chipsy albo nawet warzyli z nich napary, a najwięksi kretyni próbowali wilczych jagód, wypowiadając z masochistycznym namaszczeniem słowo „belladonna”, niczym imię mrocznej księżniczki, której chcieli oddać serce, podczas gdy oddawali umysł, zapominając, że w pierwszym członie łacińskiej nazwy tej rośliny zakodowane jest słowo „Atropos”, imię Mojry przecinającej nić życia. Było to oczywiście już po czasach, gdy kompot, mleko makowe i makiwara przetrzebiły społeczność infantylnych hipisów, ogłupiałych od ćpania i czytania bredni Leary’ego oraz wierszy bitników, a butapren zdemolował mózgi i wątroby dzieciaków z rozpadających się kamienic i bloków z wielkiej płyty. A gdy w masowy obieg weszły kokaina, amfetamina, kryształy, kwasy, ecstasy – całe to laboratorium chemiczne do usług wielkomiejskiej klasy średniej, ale także dresiarzy, kiboli, artystów, sportowców i dziennikarzy – ja byłem już głęboko uzależniony fizycznie i psychicznie od mojej żony, co niszczyło mi mózg i ciało skuteczniej i szybciej niż towar rozprowadzany przez dilerów. Mój proces samozabijania się trwał w najlepsze, więc wpadanie w narkomanię byłoby wyłącznie zbędną ekstrawagancją. Gdy całe miasto od piątku do niedzieli ćpało w amoku, ja mordowałem swe szare komórki, usiłując ogarnąć relację z Elwirą i desperacko ratując nasz związek, od pierwszego dnia skazany na poniżającą klęskę. Później z kolei odmówiłem sobie rozkoszy systematycznego zapijania się na śmierć, choć alkohol był dostępny wszędzie i o każdej porze. Nagle stacje benzynowe zamieniły się w świetnie zaopatrzone sklepy monopolowe, gdzie przy okazji sprzedawano drobne akcesoria do samochodów, płyn do spryskiwaczy oraz papierosy i słodycze. Większym wysiłkiem było nie kupić alkoholu, niż go kupić. Alkohol, od najgorszego piwa po porządne whisky, był w każdym sklepie, prócz warzywniaka i piekarni, z tym że liczba sklepów z alkoholem przewyższała kilkukrotnie liczbę tych z pieczywem i owocami, warzywami, serami, wędlinami, o sklepach rybnych nie wspominając. Na sto sklepów z wódką przypada w tym mieście jeden sklep z rybami, dwa sklepy z produktami dla zwierząt i może nawet trzy księgarnie, choć tu zapewne przesadzam.
W tamtych latach wszyscy pili wszystko: od cienkiego piwa przez nędzne wina, podrabiane szampany, słodkie likiery, ohydne wódki, podłe brandy po byle jakie whisky. Co najmniej połowa mojego życia upłynęła wśród ludzi, których picie przeszło ze wstępnej fazy ostentacyjnego hedonizmu w etap fizjologicznej, naturalnej jak jedzenie i wydalanie konieczności. Pili non stop, co nie znaczy, że wciąż byli pijani, byli raczej „troszkę wypici”, „lekko zrobieni”. Nie stali się degeneratami, rzadko lądowali w żłobkach, na detoksach i odwykach, nie był to także czas zapisywania się na psychoterapię. Boże uchowaj! Zostać przyłapanym na uczęszczaniu na psychoterapię oznaczało wówczas większą kompromitację, niż zostać przyłapanym z czyimś fiutem w ustach, nawet jeśli się było mężczyzną. Najzwyczajniej odżywiali się alkoholem, na śniadanie wypijali prostujące piwa, na obiad wysączali szybko małe buteleczki wina, wieczorem robili sobie doustną lewatywę z wódki i whisky. Wypełniali brzuchy pustymi kaloriami, puchli, nabrzmiewali, pocili się, w ich szklistych oczach pojawiała się bezdenna pustka i przebłyski panicznego strachu przed nieuchronnością otchłani, ale byli w stanie funkcjonować. Do czasu oczywiście, a z czasem ja zacząłem tracić ich z oczu. Płynęli powoli, leniwie, lecz nieodwołalnie ku temu miejscu, gdzie nurt nagle przyspiesza, wpada na próg skalny i wali się wodospadem w czeluść. Spodziewałem się, że niedługo zacznę chadzać na ich przedwczesne pochówki, ale jak dotąd tylko dwóch znajomych zapiło się na śmierć, w dodatku raczej dalszych, a reszta, ku mojemu, a może także ich zdziwieniu, wciąż żyje.
Ja zaś, jeśli chcesz wiedzieć, po kilku mało udanych próbach upicia się na wesoło zrezygnowałem z alkoholizmu. Alkohol w moim przypadku ujawniał się bowiem zawsze jako silny depresant i nawet po kieliszku wina zaczynało mi się robić niewymownie smutno, a przyszłość widziałem wyłącznie jako skromny kondukt pogrzebowy z moją tanią trumną, przedzierający się przez ulewny deszcz i grzęznący w listopadowym błocie.
Listopad, co może już zauważyłeś, to w naszym klimacie osobna pora roku, listopad w Polsce trwa niemal sześć miesięcy. Od kiedy ostatecznie zniknęły prawdziwe śnieżne i mroźne zimy, gdy dzieci lepiły bałwany i toczyły bitwy na śnieżki, a okres od października do marca stał się mieszanką gwałtownych wiatrów, ulewnych deszczy, wszechobecnego błota oraz unoszącego się w powietrzu smrodu zgnilizny, moje picie alkoholu zupełnie straciło sens. W stanie upojenia, zamiast zobaczyć przyszłość w jaskrawych barwach, ja widziałbym wyłącznie więcej błota i więcej deszczu oraz odczuwałbym silniejsze podmuchy wiatru. Mój nos sam by zgnił, tyle że nie od kokainy albo syfilisu, ale od zaduchu śmierci i rozkładu unoszącego się nad miastem przez pełne pół roku.
Zresztą drugie pół nie jest wcale lepsze, bo potwornie gorące, suche, duszne, oślepiająco słoneczne, fatalnie wpływające na układ krążenia. Wtedy też nie ma sensu pić, a tym bardziej się narkotyzować, a nawet uprawiać seksu. Człowiek, żłopiąc litry wody, marzy wyłącznie o tym, by te saharyjskie upały się skończyły, by znów przyszły deszcze, wiatry i błoto. I tak kręci się Ziemia w tym kraju, tak rodzą się, żyją i odchodzą kolejne pokolenia, w ciągłym zwątpieniu przerywanym pragnieniem, by po miesiącach błotnych przyszły miesiące słoneczne, a po miesiącach upalnych – deszczowe.
Gdy więc wszyscy wokół po alkoholu radośnie kretynieli, ja zaczynałem widzieć rzeczywistość w całej jej nędzy i żałości. Co nie znaczy, że dotknęły mnie zaburzenia afektywne. Moje roztrzęsienie, skołatane nerwy, chroniczne bezsenności, seryjne wybudzenia w nocy, napady lęku, strach przed chorobą i samotną śmiercią wynikały wyłącznie z doskonałej pracy mojego zdrowego mózgu i pełnej jasności umysłu. Nie byłem zapity, zaćpany, skretyniały, mój stan psychiczny nie był w najmniejszym stopniu rozchwiany, nie byłem zmienny w nastrojach, rozpięty szpagatem między histerią a rezygnacją, afektacją a załamaniem nerwowym. Nie cierpiałem na chroniczne napady narcyzmu, manifestacje egotyzmu, nie ratowałem swojej niskiej samooceny za pomocą autowaloryzacji, ponieważ nie miałem niskiej samooceny, tak samo jak nie miałem zawyżonej. Byłem człowiekiem przerażająco wręcz normalnym, co powodowało, że każdy cios rzeczywistości odczuwałem o wiele boleśniej niż ci tak chętnie i publicznie opowiadający o swojej nadwrażliwości, depresji, lękach i zdiagnozowanych ku ich satysfakcji zaburzeniach, dzięki którym mogli się pozbyć jakiejkolwiek odpowiedzialności za wszystkie kurewstwa czynione najbliższym. Moda na zburzenia osobowości doskonale pomogła psychopatom i socjopatom w sianiu spustoszeń wśród normalnych ludzi bez konieczności ponoszenia najmniejszych konsekwencji.
Nie popadłem więc w alkoholizm z powodów filozoficznych i metafizycznych. Degrengoladę mojej fizyczności, opuchniętą czerwoną gębę, drżące ręce, nadmierną potliwość, nadczynność ruchową, wysokie ciśnienie, migotanie przedsionków, nawet drgawki mógłbym od biedy wytrzymać, ale wspomagane przez alkohol poczucie całkowitej beznadziei życia byłoby nie do zniesienia.
Uzależnienie od leków uspokajających wydaje mi się najlepszym wyjściem z sytuacji, choć akurat hydroksyzyna podobno nie uzależnia, w przeciwieństwie do relanium. Co mnie zresztą nie martwi, zwłaszcza od kiedy okazało się, że zdobycie recepty zajmuje mniej czasu niż pójście do Żabki po butelkę wina. Potrzeba pięciu minut, by na specjalnej stronie wypełnić kilkoma kłamstwami prosty kwestionariusz, podać nazwisko oraz PESEL i po chwili telefon pika, bo przyszedł esemes z kodem do odebrania z apteki dwóch pudełeczek zawierających po dwadzieścia tabletek relanium oraz dwóch po trzydzieści hydroksyzyny, oczywiście tej dwudziestopięciomiligramowej, co wystarcza na ponad dwa tygodnie. Ktoś, kto ma uprawnienia lekarskie, wydaje e-receptę, mimo że w życiu nie widział mnie na oczy ani nawet nie rozmawiał ze mną przez telefon. I to nawet lepiej, tak należy załatwiać interesy – czysto, szybko, elegancko. Muszę tylko zapłacić przelewem kilkadziesiąt złotych za wystawienie recepty i mogę biec do apteki, gdzie dokupię jeszcze ketonal active i teraflu zatoki w saszetkach, choć nie mam zatkanych zatok, ale rozpuszczalny paracetamol o smaku cytrusowym bardzo mi smakuje, przywołując z dzieciństwa wspomnienia visolvitu, wysypywanego na rękę i po splunięciu nań tak ładnie się pieniącego, lepszego niż oranżada w proszku.
Kiedyś opowiem ci o moim dzieciństwie, nie było takie beztroskie jak twoje. Choć nie powinienem narzekać, wstyd byłoby się skarżyć, podczas gdy miliony dzieciaków wychowały się albo w patologiach, albo w lodowatej niemiłości rodziców toczących ze sobą wojnę trzydziestoletnią i teraz wydają niebotyczne pieniądze na terapeutów, oby ich piekło pochłonęło.
Wracajmy do domu, już się wysikałeś, a kupę robiłeś poprzednim razem, więc chodź, do cholery, nieszczęsny wariacie. Wyjdziemy jeszcze później, a teraz trzeba odpocząć, zrobić herbatę i wziąć tabletkę albo lepiej dwie.
Ty masz swoje gryzaki, smaczki i żwacze, a ja mam swoje relanium i hydroksyzynę, więc nie oceniaj mnie tak łatwo. Obecne czasy zostaną zapamiętane jako epoka ludzi nieustannie się obrażających, wypełnionych pretensjami i żądaniami, a jednocześnie oceniających innych według swoich wyśrubowanych standardów, których sami nie są w stanie albo nie mają wcale ochoty spełnić.
Ciekawe, że zacząłem objadać się relanium i hydroksyzyną dopiero po rozwodzie, gdy uwolniłem się od Elwiry, kobiety, której największą ambicją było rozwibrować mnie do stanu rozhisteryzowanego licealisty, w co wkładała mnóstwo wysiłku i pomysłowości. Teraz ty też wiesz, co to znaczy zostać rozwibrowanym emocjonalnie i znajdować się na granicy klinicznego obłędu, gdy ślepniesz na rzeczywistość, głuchniesz na racjonalne argumenty i tracisz węch na manipulacje. Biegniesz przed siebie z szaleństwem w oczach, a przed tobą fatamorgana rozkoszy, choć tak naprawdę to tylko bezkresna pustynia samotności, na której każda oaza okazuje się złudzeniem przegrzanego mózgu.
Wracamy do domu, dostaniesz suszonej kaczki i wysłuchasz, co mam do powiedzenia. Dam ci coś na uspokojenie, nie wiem, czy psy mogą brać relanium i hydroksyzynę, wolałbym, żebyś się nie przekręcił, ale może pół tabletki ci nie zaszkodzi? Na początek łykniesz ćwierć relanium, zobaczymy, jak zareagujesz. No chodźże, do cholery, nie opieraj się! No nie, znowu się zaparłeś i ciągniesz w drugą stronę! Nienawidzę tego uporu, a jeszcze patrzysz na mnie, jakbym ci matkę uśpił. Nie ma innego wyjścia, wezmę cię na ręce, tylko się nie wyrywaj!
Chyba ostatnio przytyłeś, bo jesteś wyraźnie cięższy, albo to ja słabnę, w końcu nie robię się młodszy, każdego dnia tracę promil swojej siły, bardzo powoli zaczynam znikać ze świata. Co zresztą mi nie przeszkadza, bo dopóki jestem w stanie wychodzić z tobą cztery razy dziennie na spacery, to wszystko gra, a poza tym mamy windę, więc zanim zdechniemy obaj w nadchodzącej apokalipsie, będziemy w zniedołężnieniu zaznawać małego luksusu jeżdżenia w górę i w dół.
Tymczasem posłuchaj: jeśli ktoś ci mówi, że zwariowałeś, zachowujesz się irracjonalnie, pędzisz ku zagładzie, to może oznaczać, że ten ktoś, zazwyczaj bliski, czuje, że wymykasz mu się z rąk, wylatujesz z jego orbity, i jest z tego powodu zwyczajnie zły. Bywa, że ci, którzy uważają się za twoich przyjaciół, w chwilach spotykających cię klęsk triumfują, widząc okazję do moralizowania. Ze swoim ułożonym życiem, poukładaną w szufladach równo jak skarpetki rutyną, z nudą codzienności zbliżającą ich każdego dnia ku otchłani mogą pokazać komuś, kto przeżywa zapomniane przez nich uniesienia, że jałowość ich życia, mechaniczna cykliczność zbędnych czynności stanowią najwyższą wartość. A jednak ich potrzebujemy, może najbardziej w życiu, tak jak ty mnie potrzebujesz, a ja ciebie. Potrzebujemy ich, bo trzymają nas w pionie i gdy należy, walą po pysku albo ściągają smycz, tak jak ja ci ściągam, kiedy pędzisz za wonią cieczki. I robię to dla twojego dobra. Trzeba im więc wybaczać wywyższanie się, wymądrzanie, fuknięcia, wzdęcia, obrażalstwa, że nie postępujemy zgodnie z ich dyrektywami. Trzeba szanować ich nudne życia, bo są cenniejsi niż ci, którzy oferują zachwyt, a potem gdzieś znikają.
No, już jesteśmy w domu, masz kaczuszkę, przecież ją uwielbiasz, nawet najpiękniejsza suka z dzielnicy nie ma szans z suszoną kaczką. A tu pół relanium, bo nie umiem pokroić na ćwiartki, za mała pastylka, choć kryje w sobie piękną moc. Spróbujemy z połówką, mam nadzieję, że się naćpasz, ale nie umrzesz. Nie będziemy nowocześni, Ziutku, nie będziemy brać xanaxu, prozacu, citalopramu, paroksetyny czy co się tam teraz bierze, nie będziemy, bo czujemy się świetnie, po prostu musimy łykać coś na uspokojenie, prawda? No weź, to tylko pół pastylki, na pewno nie zaszkodzi. Aha, nie chcesz, rozumiem, nie pachnie to zachęcająco, zaraz temu zaradzimy. Ulepimy kulkę z mielonej jagnięciny, pysznego klopsika, do którego włożymy pół relanium, o tak właśnie, no masz, pyszny klopsik, amć, amć, amć! Brawo! Wiedziałem, że się uda.
Moja matka robiła bardzo dobre klopsiki, drobiowe w sosie koperkowym albo wołowe w pomidorowym. Była koszmarną osobą, ale wygrałaby każdą olimpiadę w robieniu klopsików, zarówno w kategorii drobiowych w sosie koperkowym, jak i wołowych w pomidorowym. Widzisz, zjadłeś pół relanium, drugie pół zjem ja, a do tego dorzucę sobie jeszcze jedną całą pastylkę, pięciomiligramową oczywiście, bo jestem od ciebie o wiele cięższy, więc muszę brać większe dawki.
No to słuchaj dalej: im byłem starszy, tym bardziej zachowywałem się jak nastolatek. Młodniałem emocjonalnie, choć nie fizycznie, dziecinniałem umysłowo, ale nie cieleśnie. Zwoje mojego mózgu wygładzały się, świat zaczynałem znów widzieć w manichejskich barwach, stawałem się na powrót naiwny, tracąc całe doświadczenie życiowe, a fizycznie rozpadałem się na kawałki. Czułem, jak moje ciało powoli próchnieje, niczym pień pochyłego drzewa. Rozszczepiają go na ćwierci coraz częstsze bóle kręgosłupa, każdego ranka trudniej mi było zwlec się z łóżka, bo każda noc była cięższa, powietrze, którym oddychałem, coraz bardziej smoliste, a sen nie przynosił wypoczynku. Budziłem się szczęśliwy, że wciąż żyję, i obolały jak po spałowaniu przez pluton policji. Coraz większego wysiłku wymagało ubranie się i pójście po świeże pieczywo, by Elwira mogła dostać na śniadanie ulubiony chlebek bałkański i bułeczki cynamonowe oraz świeży sok jarmużowo-pietruszkowy. Potrzebowałem długiego prysznica i potrójnego espresso, by dojść do siebie, nabrać sił i być gotowym w chwili, gdy Elwira po sikaniu i prawie godzinnej toalecie, wypiwszy przygotowaną dla niej kawę z mlekiem migdałowym, zasiadała do stołu. Wtedy wyglądało na to, że wraca nasza, wybacz to słowo, Ziutku, miłość, ponieważ mało jest lepszych sprawdzianów na żywość relacji dwojga ludzi niż zjedzone w przyjemnej atmosferze wspólne śniadanie. A nasze śniadania były rozkoszne.
Ale to nic nie zmieniało – z każdym porannym zmartwychwstawaniem czułem się gorzej i jednocześnie widziałem, jak nasza bliskość znika, niczym starożytne freski pod wpływem kontaktu z powietrzem. W Rzymie Felliniego jest taka scena, gdy budowniczowie metra, drążąc tunel, odkrywają w podziemiach willę patrycjusza z epoki cezarów. Wielki świder przebija się przez ścianę i oczom budowlańców ukazuje się doskonale zachowane domostwo sprzed dwóch tysięcy lat, a w nim malowidła przedstawiające rzymską rodzinę z tamtych czasów. Na twarzach tych kobiet i mężczyzn, nieżyjących od dwudziestu stuleci, widać dostojeństwo i smutek, spokój i rezygnację. Choć zapewne gdy pozowali do tych portretów, poprawiając togi i stole, mrugając i przestępując z nogi na nogę, bo lędźwie bolały ich od długiego stania, i gdy doskakiwała do nich niewolnica, by poprawić fryzurę i makijaż, a młody chłopiec o gładkim, lśniącym ciele przynosił wino albo owoce, nie myśleli o tym, że przepadną w nicości. Nie mieli pojęcia, że świat zapomni ich imiona, nic nie będzie wiedział o ich emocjach, miłościach i zdradach, o ich nocach, porankach, śniadaniach i biesiadach. Oczywiście wierzyli w życie pozagrobowe, pokładali nadzieję w łaskawości bogów, wiernie uczestniczyli w Saturnaliach i innych świętach, ale w końcu każdy wtedy wierzył w jakichś bogów, nie było wówczas przecież ateistów.
W tej odkrytej Atlantydzie było też podziemne jezioro, kiedyś pewnie basen patrycjuszowskiej willi – jezioro zapomnienia, jak Lete płynąca przez zaświaty. I stały tam rzeźby, a na innych ścianach ciągnął namalowany korowód postaci, idących spokojnie ku niepamięci, tak jak miliardy ludzi przez tysiące lat szły nieświadomie ku zatraceniu.
A potem, gdy w ciągu tych kilku najsmutniejszych minut nie tylko w filmie Felliniego, ale i w całej historii kina, ich twarze znikają, a w tle słychać wycie wiatru hulającego po tunelu metra, widać dokładnie, jak wszystko obraca się w nicość. I także nasze życie, moje i Elwiry, nasza miłość, nasze małżeństwo zniknęły w ten sposób. Jej twarz, moja twarz, nasze „my”, nasze „zawsze”, nasze „aż do śmierci” płowiały, by coraz szybciej zblaknąć. Dwa tysiące lat naszej miłości, dwa tysiące lat małżeństwa, dwa tysiące lat wspólnych śniadań, obiadów i kolacji, dwa tysiące lat chodzenia do kina i teatru oraz po świeże pieczywo, dwa tysiące lat wspólnego leżenia i czytania, dwa tysiące lat rozmów o znajomych, dwa tysiące lat narzekania na politykę, planowania weekendów i podróży, wszystko to znikało i ja widziałem, że znika jak freski w patrycjuszowskiej willi. Widziałem i zupełnie nic nie mogłem z tym zrobić, Elwira zresztą też, bo wielki świder zagłady przewiercił już dziurę w ścianie i do domu wpadało morowe powietrze, by z dziejów świata wymazać nasze monidło.
Dopóki nie nadszedł ten błogosławiony dzień, gdy złożyliśmy podpisy pod dokumentem rozwodowym, a ja zablokowałem jej numer telefonu oraz skasowałem konto mailowe, by założyć zupełnie inne, z adresem jak najodleglejszym od poprzedniego, a także zlikwidowałem i tak niepotrzebny mi do niczego prócz zabijania czasu profil w mediach społecznościowych – które są przecież wyłącznie narzędziem brutalnej alienacji i rozsadnikiem frustracji – do tego czasu nieustannie czułem ćmienie każdego mięśnia i naciągnięcie każdego ścięgna.
Do tego dnia, gdy wyszliśmy z warszawskiego sądu okręgowego, w oczach państwa polskiego i wszystkich jego kafkowskich instytucji uwolnieni od siebie po wsze czasy, nie brałem nic na uspokojenie. Między rozstaniem z Elwirą a formalnym rozwodem żyłem w nieustannym dygocie, w napadach seryjnej bezsenności i rozedrgania, mogącego sugerować poważne zmiany neurologiczne, a jednak nie łykałem ani relanium, ani hydroksyzyny, bo znajdowałem się w wyostrzonej do granic szaleństwa przytomności umysłu. Ciągłe napięcie powodowało, że każdy element świata był surrealistycznie ostry i kontrastowy, jakbym odbierał rzeczywistość w formacie 4K Ultra High Definition. Rozdzielczość obrazów przed moimi oczami stała się tak nienaturalna, że najmniejszy kształt na drugim planie przysparzał mi cierpienia. Kontury najdrobniejszych przedmiotów kłuły w oczy, bryły większych gabarytów przytłaczały jak kamienie narzutowe. Tęskniłem za starymi taśmami filmowymi, telewizją sprzed technologicznej rewolucji, za mieszkaniem z rozmytymi zarysami mebli, za rozmazanym krajobrazem miasta i pastelowymi kolorami, a nie kakofonią psychodelicznego kalejdoskopu.
Musiałem lawirować w tym gigantycznym śmietniku z największą ostrożnością, czując się jak bohater niemieckiego filmu ekspresjonistycznego, tyle że nakręconego z użyciem ultranowoczesnej techniki komputerowej. Atakował mnie od wewnątrz własny układ nerwowy, a także krwionośny. Czułem pulsowanie rozgrzanej aorty, każda żyłka na wierzchniej części dłoni wybrzuszała się, niemal bliska pęknięcia, wszystkie stawy, każda kość, od miednicy i żeber aż po kość łódkowatą i paliczki, były rozrywane nieznośnym łupaniem. Maź stawowa bulgotała jak wrzący asfalt, naczynia włosowate w szpiku kostnym pęczniały, a płytki krwi były mikroskopijnymi ogniskami bólu. Ale nie brałem tabletek przeciwbólowych, nasennych ani uspokajających, bo stan permanentnego napięcia i wyostrzenia zmysłów nie pozwalał mi rozpaść się na atomy, tylko trzymał moje ciało i umysł w żelaznej dyscyplinie. Była to dyscyplina szaleńca, ale lepszy jest obłęd poddany wojskowemu rygorowi niż obłęd w ślepym galopie ku przepaści.
Po tym, jak Elwira odeszła, przestałem spać dłużej niż trzy godziny na dobę. O czwartej rano zawsze byłem na nogach: napięty, czujny, wściekły, przerażony i przepełniony pragnieniem odwetu. Tęskniący jak Łajka w kosmosie i gorejący nienawiścią mściciela. Moja żona zaś wyprowadziła się z domu i przemieszkała u rodziców nie więcej niż dwa miesiące, a jeszcze przed zakończeniem formalności rozwodowych osiedliła się w mieszkaniu autora wyjątkowo nieudanych dzieł wideo-artu, kogoś, kto chciał zostać nowym Rauschenbergiem czy innym Warholem, ale nie stawało mu talentu, za to nie brakło hucpy. To akurat był czas, gdy sztuka wideo święciła w Polsce triumfy. Każdy nieutalentowany malarz porzucał płótna i farby, by kręcić bardzo złe, pozbawione jakiegokolwiek przekazu filmy. Pięćdziesiąt lat po śmierci Duchampa i sto lat po jego bulwersującej Fontannie nagle obrodziło rewolucjonistami, odrzucającymi skostniałe, ograniczające ich ekspresję malarstwo sztalugowe.
Dopiero gdy przyszła ulga, wynikająca z ostatecznego zamknięcia tego rozdziału mojego życia, upiłem się raz a porządnie, i to w błogiej samotności. W kompletnej ciszy całą noc wlewałem w siebie czerwone wino, metodycznie, butelka za butelką, rzygając i pijąc dalej, aż wreszcie zasnąłem na podłodze w kałuży wymiocin wymieszanych ze łzami. Obudziłem się roztrzęsiony upiornym kacem, ale za to wewnętrznie spokojny, i wykąpawszy się, posprzątawszy mieszkanie, wyszorowawszy podłogę i wyrzuciwszy butelki do zielonego kontenera z napisem „szkło”, rozpocząłem nowy okres w życiu, zwieńczony twoim przyjściem do mnie i naszym wspólnym marszem ku nicości. Teraz mieszkanie wygląda gorzej niż za czasów Elwiry, jak na artystkę osoby zadziwiająco poukładanej i szokująco niebałaganiarskiej. Ale lepiej się czuję w tym lekkim bajzlu, wśród rozrzuconych ubrań, twoich zabawek, kopczyków piasku sypiącego się spomiędzy opuszek twoich łap, a nawet wolę twój smrodek niż zapach paczuli i różowego pieprzu unoszący się w mieszkaniu za czasów Elwiry.
A potem zamówiłem recepty na relanium i hydroksyzynę: rano jedno relanium, po południu drugie, wieczorem hydroksyzyna na lepszy sen. Czasami zmieniałem dawkowanie na jedno relanium i dwie hydroksyzyny, ponieważ znajdowałem w tym przyjemną odmianę. Nie chciałem odmian polegających na szukaniu nowych kochanek, poznawaniu młodych dziewcząt ani dojrzałych kobiet, rzucaniu się w kompulsywne uprawianie sportów, nie mówiąc o wolontariacie, medytacji, działalności charytatywnej czy nauce języków obcych. Interesowało mnie wyłącznie żonglowanie dawkami leków uspokajających, przeciwbólowych i nasennych.
Czasami więc po jedzeniu łykam jeden ibuprofen albo ketonal, to znaczy codziennie zjadam ibuprofen i ketonal, tylko w zależności od dnia ustalam, czy po śniadaniu ibuprofen, a po obiedzie ketonal, czy na odwrót. Dla smaku przed snem piję rozpuszczone w gorącej wodzie teraflu zatoki. Co drugi, trzeci wieczór biorę nasenny estazolam lub onirex, ewentualnie zamiennie z hydroksyzyną, choć raczej w zestawie. Jedna tabletka to jednak bywa za mało i czasem wybudzam się w godzinie wilka, najmroczniejszym momencie nocy, gdy przeogromna pustka świata jest wyraźna jak nigdy. Aby uniknąć napadu eschatologicznego lęku, szybko połykam dodatkową hydroksyzynę i już po kwadransie czuję, jak moje ciało rozlewa się bezradnie, a mnie ogarnia poczucie bezgranicznego bezpieczeństwa. Nie wiesz tego, bo zasypiasz jak kamień około dziewiątej i aż do siódmej nic cię nie interesuje, tylko czasami, nie przerywając snu, zmieniasz miejsce, wstajesz i przedreptujesz lunatycznie na drugi koniec łóżka. Nawet nie bardzo da się cię obudzić, bo najwyżej lekko odemkniesz nieprzytomne oczy i zaraz potem je zamykasz, przewracając się na drugi bok albo zwijając w ślimaka. Podziwiam to i zazdroszczę ci tego. Gdybym ja był w stanie bez leków spać dziesięć godzin, i to jeszcze nie będąc wyganiany do łazienki przez nabrzmiały pęcherz, byłbym szczęśliwy. O siódmej budzisz się, liżesz mnie po ręce i zaczepiasz łapą, a ja, wciąż uspokojony hydroksyzyną bądź relanium, wstaję powoli, a że dajesz mi czas na ubranie się i wypicie herbaty, to wychodzimy bez nerwów i pośpiechu. Spacerujemy w najlepszej porze dnia, gdy nie ma jeszcze tłumów innych psów, więc możesz spokojnie się wysikać i oddać rozkoszom defekacji, a ja pokontemplować walący się w gruzy świat. O ile nie ma w okolicy suki z cieczką oczywiście.
Wiesz, Ziutku, ty też kiedyś nabierzesz dystansu do świata i nabawisz się tej ratującej życie choroby, jaką jest nieufność do wielkich pojęć w rodzaju „miłość”. Mówię o tej nieufności, bo wyhodowałem ją w sobie przez lata małżeństwa, ale przecież gdy zacząłem spotykać się z Elwirą i zakochałem się w niej jak ogłupiały szczeniak, uwierzyłem w istnienie tego zjawiska, zapominając, że to wyłącznie sekwencja pewnych procesów chemicznych zachodzących w mózgu. To był czas, gdy frajerstwo stało się religią państwową, obowiązującym wyznaniem ekonomicznym, światopoglądowym i obyczajowym, tak to dziś oceniam z perspektywy lat. Dekalog naiwności stanowił, że gospodarka będzie się rozwijać w sposób nieskończony, PKB rosnąć bez limitu, społeczeństwo będzie nieustannie pokonywać kolejne etapy rozwoju cywilizacyjnego, każdy obywatel zwiększy z dnia na dzień swoje kompetencje kulturowe, kleptokracja, korupcja i kolesiostwo przegrają nieodwołalnie z europejskimi standardami służby społecznej i tak dalej, i tak dalej. Co się więc dziwić, że uwierzyłem też w to, że nasza miłość jest czymś wyjątkowym, niepowtarzalnym, a skoro tak, to w sposób oczywisty jej końcem będzie wyłącznie śmierć jednego z nas. To znaczy moja śmierć, biorąc pod uwagę statystyki długości życia mężczyzn i kobiet, no chyba że Elwirę dopadłby wcześniej rak piersi albo szyjki macicy. Brałem jednak pod uwagę, że to ja wcześniej doznam udaru, wylewu bądź zawału, tej trójcy świętej męskich przyczyn zgonu. Ale po mojej śmierci Elwira będzie już i tak zbyt zniedołężniała, żeby rozpoczynać nowe życie z kimś innym, a na pewno nie w głowie jej już będzie seks. To mnie pocieszało. Ludzie nie przepadają za tym, gdy ich mężowie bądź żony uprawiają seks z kimś innym, wam, psom, ten problem jest zupełnie obcy. Boże, jak ja często myślę, że chciałbym być psem! Jak ja chciałbym czasami być tobą, nie masz pojęcia!
Bo w zasadzie zajmujesz się tylko trzema rzeczami: spaniem, zabawą i jedzeniem, jedzeniem, zabawą, spaniem. No i spacerowaniem oczywiście, z powodów fizjologicznych oraz żeby sprawdzać, czy świat wciąż jest na swoim miejscu. I ja z tobą chodzę patrolować świat, razem pilnujemy jego trwania, choć ja wiem, że to się kiedyś skończy, świat przepadnie, a my wraz z nim. Ja też jem posiłki jak ty, czasem również coś między nimi przegryzam, takie ludzkie gryzaki, żwacze albo patyki z kaczką, śpię, ale zazdroszczę ci twojego spania, tych godzin spędzonych na łóżku, na kanapie, na dywanie nawet, gdy po drugim spacerze zwijasz się w kłębek i odpływasz do świata psich baśni, gdy rozwalasz się po południu na plecach, z rozrzuconymi łapami i otwartą paszczą, gdy wczesnym wieczorem układasz się do nocnego snu, gdy wpełzasz pod kołdrę i tam rozpłaszczasz się, przykryty czarnym niebem pościeli, i czasami wystaje jedynie koniec ogona albo tylne łapy celujące w sufit. Jakże ja ci zazdroszczę tej umiejętności nagłego zasypiania kamiennym snem, tej oceanicznej obojętności na świat, która cię wówczas ogarnia. Jak ja bym chciał spać tak dużo jak ty, i to bez hydro i relanium, bez onirexu i estazolamu, spać zdrowym, głębokim snem. Spałbym ciągle, spał, spał, a potem budził się i spał znowu. Dniami i nocami, miesiącami, latami, spałbym, spałbym przez dekady, wieki, epoki, ery, przez eony bym spał. Spalibyśmy obaj niekończącym się snem zimowym, spalibyśmy, nie starzejąc się, nie czując głodu ani naporu fizjologii, odczuwalibyśmy jedynie rozkosz nieustającego spania.
Śpij, śpij, Ziutku, a ja będę ci opowiadał o mojej żonie.
Elwirę poznałem na przełomie tysiącleci. Przyszła na debatę, którą prowadziłem, a która dotyczyła wielkiego projektu nowych tłumaczeń klasycznych dzieł literatury, począwszy od Homera przez Opowieści kanterberyjskie aż po Don Kichota. Wydawnictwo, w którym wówczas pracowałem i w którym, jak wiesz, nadal jestem zatrudniony jako redaktor, wpadło na fenomenalny pomysł odświeżenia kanonu literatury, aby uwolnić go z więzienia zatęchłych bibliotek i niewoli ramotowatych przekładów sprzed stu lat. Tak, to był pomysł geniusza, do którego zapaliłem się z prawdziwą młodzieńczą pasją. Pewnie dlatego, że to był MÓJ pomysł, i na dodatek udało mi się przekonać do niego szefostwo, zazwyczaj asekuranckie i przerażone wizją klęski finansowej. Terror rynku był już wyczuwalny, ale nie tak jak dzisiaj, gdy to wyłącznie sprzedaż decyduje o wartości książki, bo książka jest tyle warta, ile stanowi w tabelce Excela. W czasie tej debaty z zaproszonymi tłumaczami i filologami: klasycznym, romańskim i angielskim, podniosłem konieczność ponownego przełożenia Wielkiego Testamentu, Tristana i Izoldy oraz Pieśni o Rolandzie, argumentując, że tłumaczenia, które znamy, nie nadają się dziś do lektury, szczególnie okropnie archaizujące, niezrozumiałe już niemal sto lat temu tłumaczenie Wielkiego Testamentu.
Może Boy-Żeleński był wybitną postacią, a nawet wielkim tłumaczem, z pewnością niebywale pracowitym i zasłużonym, wystarczy wspomnieć jego przekład pięciu tomów Prousta i większości książek Balzaka oraz dodać do tego zaangażowanie w walkę o równouprawnienie kobiet i zniesienie tyranii Kościoła, ale Wielki Testament w jego spolszczeniu jest nieprzyswajalny, perorowałem w gorączce. I to musiało zafascynować Elwirę, kobietę, a wówczas jeszcze dziewczynę, przepełnioną artystowskimi fantazjami, o antyklerykalnych poglądach, z obrzydzeniem odnoszącą się do rozplenionej tu od zawsze tradycji obskurantyzmu i mentalnej parafiańszczyzny. Elwira nienawidziła całej tej zadowolonej z siebie zaściankowości, która zawsze miała decydujący wpływ na tutejszy ogląd świata.
Elwira była – i zapewne nadal jest, gdziekolwiek jest – malarką. Autorką ambitnych, szanowanych za wysoki poziom artystyczny, choć nędznie wycenianych przez rynek obrazów. Artystką szeroko znaną w wąskim kręgu pasjonatów. Była – i może nadal jest – ważnym elementem tej chaotycznej układanki zwanej sztuką współczesną, znała wszystkich z branży, a oni ją znali, lecz nie słyszałem, by któryś ze sławnych rodzimych kolekcjonerów kupił jej płótna do swojej kolekcji. Nie wystawiała w wiodących galeriach, jej nazwisko rzadko pojawiało się w rubrykach kulturalnych gazet i tygodników. Zawsze inne nazwiska były gorętsze, inne obrazy cenniejsze, inne wystawy ciekawsze.
Gdybym miał ci, Ziutku, wytłumaczyć, jak wyglądały obrazy Elwiry, to musiałbym powiedzieć, że przypominały dzieła Paula Delvaux malującego po pijanemu wspólnie z naćpanym Davidem Hockneyem. Podobało mi się to, że tworzyła obrazy figuratywne, ale ta jej skłonność nie brała się z metody twórczej, z własnego, osobnego spojrzenia na sztukę, tylko z panującego trendu. Mam na myśli ten okres, gdy performance oraz instalacje stały się niemodne, a do łask wróciły stare, dobre obrazy, choć także po to, by wkrótce z tych łask wypaść, bo triumfy zaczęły święcić „sztuki wizualne”. W czasie mojego narzeczeństwa i małżeństwa z Elwirą malarstwo było modne, ale była to jedynie przerwa między modą na performance oraz instalacje a modą na wideo-art i akcje artystyczne. Pod koniec naszego małżeństwa malarze zabrali się do kręcenia filmów, nawet pełnometrażowych, dlatego też Elwira, osoba, jeśli chodzi o trendy, zawsze zorientowana, po zerwaniu ze mną związała się z artystą wideo.
Niemniej w czasach naszego małżeństwa twórcy z jej kręgu chętnie wracali do malowania ludzkich postaci, a nie wyłącznie plam, pasków i psychodelicznych mandali. Abstrakcja umarła niezauważenie, współczesność domagała się konkretniejszej wypowiedzi, odpowiadającej na wyzwania czasu. Zabawa kształtami i kolorami okazała się impotentna w zderzeniu z samotnością i dojmującym wyobcowaniem młodych, ale już starzejących się ludzi. Bohaterki obrazów Elwiry przepełniało zagubienie i trawiła nieumiejętność podjęcia decyzji, nieustannie znajdowały się w pół kroku donikąd. Wyglądały, jakby bardzo czegoś pragnęły, ale potwornie bały się spełnienia tych pragnień. Przerażała je wizja, że cokolwiek zrobią, będzie to miało konsekwencje, podczas gdy one chciały konsekwencji unikać, nawet jeśli byłyby to konsekwencje przyjemne – rodzinne szczęście, spełniona miłość, zbawienna rutyna. Emanował z nich czarny smutek, uderzający w zestawieniu z agresywną pstrokacizną tła. To kalejdoskopowe natręctwo barw przytłaczało je, ich nadwrażliwość aż wylewała się poza płótno. A jednocześnie była w nich agresywna pretensja do wszystkich, dziecięcy egoizm, jakby płaczliwie zawodziły: „Ja chcę! Mnie się należy! Daj mi! Daj mi! Nie wiem, czego chcę, ale chcę to mieć!”. Tylko że kto miał im dać, jeśli ich kochankowie też byli dziećmi, wiecznie obrażonymi, napęczniałymi od fochów chłopcami przybierającymi pozy dorosłych mężczyzn? Wiem, dlaczego malarstwo Elwiry, celnie i bezlitośnie analizujące zbiorową niedojrzałość generacji urodzonej w okolicach upadku komunizmu, nie zyskało większej sławy – Elwira była o dziesięć lat starsza od bohaterów swoich obrazów. Nie mogła być głosem pokolenia. Była za stara, żeby mogli ją uznać za genialną.
Jej obrazy kupowali czasami napaleni faceci po pięćdziesiątce, licząc, że dzięki temu uda się im z nią przespać. Nie, Ziutku, wcale nie myślę, że się z nimi pieprzyła, raczej prowadziła z nimi grę. Kusiła, kokietowała, dawała nadzieję, a gdy wykonali przelew i zamówili transport dzieła, znikała wśród uśmiechów i machań rączką. Czasami udawało jej się coś sprzedać urządzającej się w nowym biurowcu redakcji kolorowego pisma, próbującego wcisnąć się w zatłoczony, a wciąż kurczący się rynek luksusowych magazynów dla kobiet. Jej obraz wisiał wtedy przez jakiś czas nad recepcją bądź w sali konferencyjnej, a potem był przenoszony w mniej eksponowane miejsce, żeby mógł go zastąpić nieudaczny wykwit zaburzeń emocjonalnych kolejnej wschodzącej gwiazdy, która miała zblaknąć szybciej, niż dane jej było zrozumieć, że przepadła. Elwira utrzymywała się na powierzchni, miała nawet sporadyczne wzloty, przeplatane jednak coraz dłuższymi okresami kompletnej flauty, gdy dziennikarze działów kulturalnych, kuratorzy wystaw oraz szefowie galerii zaczynali lansować kolejną artystkę, wcale nie zdolniejszą od Elwiry, często technicznie nieporadną, kompromitująco niedokształconą, ale bezczelną, wulgarną, sprytnie wykorzystującą efekt nowości i wyczuwającą polityczne prądy. A że wymiana pokoleń następowała szybciej niż premiery nowych modeli smartfonów, przyszłość mojej żony rysowała się bardziej w kolorach płócien Rembrandta niż Mondriana.
No widzisz, chyba się uspokoiłeś, bo co prawda nie śpisz, ale leżysz grzecznie i tylko tęsknie gapisz się w okno, ogłupiały od miłości, więc spróbuj słuchać dalej. Kiedy ci wszystko opowiem, sam zrozumiesz, że nie było sensu się tak zachowywać na spacerze.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Polecamy także
Weronika Murek
Urodziny
Premiera 7 maja 2025
Kim jest Jaga Babażyna? Starzejącą się aktorką, a może reżyserką inscenizującą spektakl grozy? Kogo gra w swoim życiu? A może to życie z nią pogrywa? A jeśli tak, to w którym ze światów? Brawurowa powieść Weroniki Murek o teatrze życia, w którym nie wiadomo, kto jest lalką, a kto pociąga za sznurki. Intryga nicująca rzeczywistość, zaburzenia, które wymykają się wszelkim regułom, i niepokój, który czai się tuż-tuż, w garderobie pełnej kostiumów i przy zejściu do metra.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I