Ostrygi i kamienie. Opowieść o Normandii, Bretanii i Pikardii - Krzysztof Varga - ebook
NOWOŚĆ

Ostrygi i kamienie. Opowieść o Normandii, Bretanii i Pikardii ebook

Krzysztof Varga

4,0

54 osoby interesują się tą książką

Opis

Ta podróż zaczyna się w Fécamp, miejscowości, która istniała już w czasach Asteriksa i Obeliksa. W X wieku żył tu Ryszard Nieustraszony, a od początku XVI mnisi, którzy zostawili po sobie słynne opactwo i jeszcze słynniejszy benedyktyński likier ziołowy. Tu znajdują się też największe ruiny poniemieckich bunkrów. Na tle innych normandzkich miasteczek – nic specjalnego.

Normandia, Bretania i Pikardia są przesycone historią. Od tysięcy lat toczono tu wojny, czczono bogów, tworzono wielką sztukę. Tkanina z Bayeux niczym średniowieczny komiks opowiada losy Wilhelma Zdobywcy i inwazji na Anglię, a pozostałości dwudziestowiecznych fortyfikacji i cmentarze przypominają całkiem inną historię. Prehistoryczne menhiry sąsiadują z gotyckimi katedrami i gigantycznymi współczesnymi figurami w Dolinie Świętych. Kiedyś bywało głodno, dziś można do woli sycić żołądek – serem, ostrygami, gryczanym naleśnikiem lub mulami, jak kto woli. Nad wszystkim zaś czuwają latarnie morskie, milczący strażnicy, dziś już w większości obsługiwane zdalnie z głębi lądu.

Krzysztof Varga podróżuje po północnym wybrzeżu Francji w towarzystwie Flauberta, Chateaubrianda i innych nieśmiertelnych mieszkańców tych krain, żeby w końcu dojść do prostego wniosku: są miejsca, które przypadają nam z urodzenia. Inne należą do nas z wyboru.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © lach JJ / Andia / Universal Images Group / Getty Images

Copyright © by Krzysztof Varga, 2024

Redakcja Magdalena Błędowska

Korekta Anna Dajek / d2d.pl, Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-934-0

Jak brzydkie będzie to, co wydaje się piękne; jak głupie będzie to, co wydaje się pełne wdzięku; jak biedne to, co bogate: nasze pyszne buduary, nasze czarujące salony, nasze porywające stroje, nasze interesujące felietony, nasze wzruszające dramaty, nasze poważne książki, och! Skończymy upchnięci na strychu, zrobią z nas farsz, papier, nawóz!

Gustaw Flaubert, Maxime Du Camp, Polami i wybrzeżem

Fécamp: początek świata

Wszystko zaczęło się w niewielkim mieście Fécamp na Wybrzeżu Alabastrowym w pierwszych latach XXI wieku. W jednym z tych miejsc na mapie, których nie można nazwać „miasteczkiem”, lecz słowo „miasto” jest dla nich zbyt bombastyczne. Liczące koło dwudziestu tysięcy mieszkańców Fécamp niczym specjalnym się nie wyróżnia na tle innych normandzkich miejscowości, nawet jeśli posiada największe ruiny poniemieckich bunkrów, gdzie planowano zainstalować najpotężniejsze radary morsko-lotnicze, ale nie udało się przed inwazją aliantów w czerwcu 1944 roku. Nawet jeśli ma słynne opactwo benedyktyńskie oraz benedyktyński likier ziołowy, pędzony przez mnichów sprowadzonych do Fécamp w 1505 roku z Monte Cassino – a przecież dla Polaka Monte Cassino to coś o wiele więcej niż jakiś klasztor benedyktyński. Fécamp niczym specjalnym się nie wyróżnia, mimo iż rozwijało się już w czasach kultury galo-rzymskiej. Nawet jeśli tu urodził się i zmarł w X wieku Ryszard Nieustraszony, książę Normandii, syn Wilhelma Długiego Miecza, oraz tutaj urodził się i zmarł jego syn Ryszard Dobry. Wilhelm Długi Miecz został podstępnie zamordowany gdzieś nad Sommą, a Ryszard Nieustraszony bał się tylko Boga, nosił włosiennicę i pielgrzymował boso do ołtarza z Fécamp – chyba nie miał daleko, bo właśnie tam urzędował. Za jego rządów nastąpiła całkowita chrystianizacja Normandii, a potomkowie wikingów porzucili starych bogów na rzecz Boga Ojca i Syna Jego Jezusa Chrystusa. W Fécamp żył benedyktyński opat Jan z Fécamp – autor medytacyjnych tekstów chrześcijańskich. W Fécamp narodziła się historia Normandii. I w Fécamp zaczęła się moja fascynacja Normandią, a później Bretanią; wielokrotnie pielgrzymowałem do tego miejsca, choć jak to bywa z długoletnimi związkami, wszystko zaczęło się dość zwyczajnie i przypadkowo.

Nie wiedziałem tego wszystkiego, ani o bunkrach, ani o normandzkich władcach, chciałem tylko wreszcie znaleźć nocleg, a było już grubo po północy i ogarniał mnie strach, że zasnę za kierownicą. Hotel Normandy w samym centrum głęboko śpiącego Fécamp okazał się zbawieniem, bo miał wolne pokoje, i to chyba nawet w całkiem przystępnej cenie. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że będę za Fécamp tęsknił, że będę do niego powracał, że sama Normandia, a potem Bretania okażą się dla mnie krainami z dziwacznej mieszanki celtyckich, nordyckich i popkulturowych mitów, podań, legend i fantazji, ale przede wszystkim staną się moją ucieczką od Polski i azylem, gdzie mogę się skryć przed fatalizmem Europy Środkowej.

Byłem w Fécamp pewnie z dziesięć razy, a może tylko osiem, a nawet jeśli byłem tylko siedem, to i tak czuję, że to miasto-miasteczko jest mi bliskie prawie jak dzielnica, w której się urodziłem i w której mieszkam na stałe.

Hotel Normandy przy place Bigot miał w sobie przyjemną zapyziałość i lekką stęchliznę dawnej świetności, jeśli oczywiście kiedykolwiek przeżywał jakąś świetność. Główną atrakcję pokoju stanowiła łazienka z wielkim oknem wychodzącym na kościół Świętego Stefana i plac Adolphe’a Belleta.

Poranna kawa i przegląd prasy w tabaku Le Celtique przy place Nicolas Selle, świeża bagietka i parę kruchych ciasteczek w boulangerie-pâtisserie przy tym samym placu, zakupy na później: salceson w occie z pietruszką oraz pikantne marokańskie kiełbaski merguez w charcuterie tuż obok. Była tam też wołowina w occie, ale ona – w przeciwieństwie do salcesonu – się nie sprawdziła. Kupowaliśmy aromatyczną szynkę, jambon, ciętą w wielkie płaty z ogromnego kawała. Było mięso na steki, przyprawione na grilla drobiowe, wieprzowe i wołowe połcie, a ceny wypisano czarnym flamastrem na żółtych i czerwonych kartonach – od tej strony poznawałem Normandię, nie od strony kościołów i muzeów, ale sklepów rybnych i mięsnych. A potem poznałem Normandię i Bretanię od strony muzeów, szczególnie poświęconych wojnom. Oraz od strony morza, kamieni, błota, piasku, od strony skał i roślin, od strony prehistorycznych menhirów oraz od strony gotyckich katedr.

Zakorzenienie się w jakimś miejscu, powiedzmy – w normandzkim miasteczku jak Fécamp – polega na tym, że ma się swoją boulangerię, gdzie kupuje się świeże bagietki, swoją boucherię oraz że oswaja się i zasiedla znajdujący się parę kroków stamtąd tabak, ten specyficzny kiosk z prasą i papierosami połączony z małą kafeterią. Taki był Le Celtique, przez wiele lat dający tę lekko melancholijną przyjemność wypijania pierwszej café crème z biszkopcikiem i rzucenia okiem na lokalną gazetę „Ouest-France”. Nie dla szyku, tylko by skleić się jeszcze mocniej z miejscem, gdzie czyta się raczej dziennik ukazujący się w Normandii, Bretanii i Kraju Loary niż wielkomiejskie „Le Monde” czy „Le Figaro”. Trzeba się było jedynie wkupić w łaski prowadzącego ten przybytek małżeństwa koło pięćdziesiątki, może pod sześćdziesiątkę: koślawym francuskim zamawiać kawę, kupować gauloises’y i życzyć miłego dnia, by po kilku dniach stać się swojakiem, wymieniać zdawkowe pozdrowienia ze stałymi bywalcami, którzy przeglądali „L’Équipe” i tabloidy, wypełniali kupony totolotka i ze zrezygnowaniem szorowali paznokciem zdrapki, w których nigdy nic nie wygrywali. Tabak Le Celtique przez dekadę stanowił małe centrum niewielkiego świata na placyku naprzeciw mariny, ale jesienią 2022 roku, a co gorsza także wiosną następnego roku był uparcie zamknięty, jego witryny zasłonięto metalowymi żaluzjami i nie pozostawało nic innego, jak tylko pospekulować, co mogło się stać. Wreszcie sprawdziłem, że po dłuższej przerwie pojawiły się w Google kolejne opinie o Le Celtique, a w nich wspomniano, że mimo nowych właścicieli klimat się nie zmienił, co oznaczało wyłącznie tyle, że znów trzeba będzie pojechać do Fécamp, by przed zakupami w piekarni i mięsnym oraz zaopatrzeniem się w dyżurny zestaw normandzkich serów usiąść w Le Celtique, zamówić café crème, przejrzeć szpalty „Ouest-France” i koniecznie „L’Équipe”.

Do piekarni, mięsnego i tabaku Le Celitque szło się rano z kempingu de Reneville (zajął na długie lata miejsce hotelu Normandy) nadmorską promenadą, najpierw stromymi schodami w dół z wysokiego klifu, gdzie rozsiadły się bungalowy, aż do małego ronda, którym kończyła się droga tuż przed plażą, i stamtąd już była minuta do placyku z piekarnią, mięsnym i tabakiem Le Celtique. Choć można było też wybrać krótszą trasę, ulicą opadającą ku centrum miasteczka; traciło się wtedy w pewnym momencie widok na morze, za to mijało śmietniki na zapleczu trzykondygnacyjnego, długiego jak stonoga domu mieszkalnego, czy też z apartamentami do wynajęcia, i wchodziło w wąskie gardło przyklejonych do siebie niewielkich domów przy rue de la Plage. Lubiłem iść do piekarni, mięsnego i tabaku Le Celitque właśnie pozbawioną widoku na morze, ale też jakiejkolwiek roślinności, ponurą ulicą Plażową, ponieważ zdawało mi się, że w ten sposób staję się bardziej fecampczykiem, niż gdybym codziennie szedł jak zwykły turysta nadmorską promenadą, patrząc zachłannie na lekko burzące się pod naporem wiatru, a innym razem zblazowane, nieruchome wody La Manche.

Za pierwszym razem na kempingu de Reneville wynajęliśmy domek „Gypsy”, udający cygański wóz taborowy ze zdemontowanymi kołami. Jeden z najtańszych, ale z malutkiego balkoniku oferował widok na kanał i osuwającą się wieczorem powoli w głąb morza wielką pomarańczę słońca. A po kilku latach, już starsi, bardziej wygodniccy, wytrawni bywalcy Fécamp, szerokim gestem płaciliśmy za dom „Panoramique” na samym szczycie klifu, ze sporym tarasem, z widokiem na morze i dachy miasta. Po drodze były jeszcze inne domki, mniejsze, większe, wszystkie miały ściany zewnętrzne z cienkich deseczek, a między pokojami wręcz z papier mâché. Smażyliśmy ryby kupione w dużym, przypominającym w środku przychodnię lekarską, sklepie rybnym na quai Berigny, naprzeciw basenu portowego, bo nie mieliśmy śmiałości kupować ich na porannym targu rybnym. Sklep nazywał się „Poissonnerie La Nouvelle Vague”, co zabawne przecież, bo sugeruje, iż właściciel był wielbicielem francuskiej Nowej Fali, filmów Godarda, Truffauta, Chabrola, Resnais’go, że nie chodziło o jakąś falę morską przynoszącą ryby i owoce morza, tylko o kino, sztukę, miłość i emocje. Było tam wszystko: ryby całe i filetowane leżące na lodzie, kraby, krewetki i małże, a także zupy rybne w litrowych słojach, które braliśmy, podgrzewaliśmy w domku kempingowym i wycisnąwszy sporo cytryny, jedliśmy z rozkoszą, z jaką je się pomidorówkę o smaku dzieciństwa. Na malutkim targu przy basenie portowym, gdzie sprzedawano świeże ofiary porannego połowu, nic nie kupowaliśmy, tylko podziwialiśmy sprzedawców, jednym długim cięciem noża skórujących i filetujących ryby nieznanych nam gatunków; potrafili chirurgiczno-morderczym ruchem ściągnąć skórę z małego morskiego potwora, wyciągnąć mu kręgosłup, wykonać szybkie hokus-pokus i zapakować świeże zwłoki do siatek kupujących, którzy świetnie znali się na tym towarze i uważnie wybierali, co chcą nabyć. W wiklinowych koszach, a może w plastikowych skrzynkach, tego nie pamiętam, ruszały się ze zrezygnowanym chrobotem kraby, a także kłapiące paszczami małże różnych odmian, niczym zwały żywych kamieni.

Kamienista plaża w Fécamp nie jest wcale plażą marzeń, niełatwo znaleźć na niej parę ziarenek piasku. Składa się z milionów, a może dziesiątek milionów szarych otoczaków, w których można przebierać, wybierać, kolekcjonować je, bo najzwyczajniejsze kamienie bywają piękniejsze od kamieni szlachetnych. Gdyby plaża w Fécamp składała się z diamentów, rubinów, szafirów i szmaragdów, nie byłaby nawet w małej części tak piękna jak to gigantyczne składowisko kamieni, gdzie można wynajdywać okazy najdoskonalej wymodelowane przez pracowitą, trwającą miliony lat obróbkę odwiecznego morza. Kiedy idzie się wzdłuż tego bezkresnego oceanu, który po prawdzie jest przecież tylko kanałem La Manche, nogi lekko zapadają się w chrzęszczącej masie kamieni, ale ponieważ wszystkie są pozbawione ostrych krawędzi, czuje się raczej przyjemne masowanie stóp niż dyskomfort, raczej rodzaj uzdrawiającego całe ciało zabiegu paramedycznego niż walkę z oporem materii, jaką odczuwamy, gdy brniemy kilometrami przez głęboki piasek którejś z pięknych plaż bałtyckich.

Czas odmierzają tu przypływy i odpływy, ale nie dotykają one zazwyczaj głównej plaży wzdłuż nadmorskiej promenady, po której na początku XX wieku jeździły konne omnibusy, tylko tych miejsc pod najwyższymi klifami, patrząc na lewo od kempingu de Reneville i kasyna, zamykającego od zachodu promenadę i będącego w zasadzie rogatką miasta. Kasyno z zewnątrz wygląda jak fastfoodowa restauracja przy stacji benzynowej, w środku można grać w pokera, blackjacka i na automatach, ale nigdy, ani przez chwilę, mnie to nie pociągało. Mijałem kasyno z obojętnością, doprawioną z lekka absmakiem, a przecież pierwszy budynek kasyna w Fécamp powstał w 1908 roku według projektu Émile’a Mauge’a, z secesyjnym rozmachem i przepychem zbędnej ornamentyki. Na starych zdjęciach przypomina mi budapeszteńskie łaźnie Széchenyiego, otwarte pięć lat po normandzkim kasynie. Dziś kasyno to należy do sieciówki JOA, mającej jaskinie hazardu także w Le Tréport i Étretat. Współczesność tego miejsca jest zupełnie nieciekawa, choć w Latach Annie Ernaux wspominała rok 1957: „Bar w kasynie na plaży w Fécamp, gdzie pewnego niedzielnego popołudnia zafascynuje ją przytulona do siebie para tańcząca wolno bluesa na pustej estradzie. Kobieta, smukła blondynka, miała na sobie białą plisowaną sukienkę. Rodzice, których wyciągnęła tam wbrew ich woli, zastanawiali się, czy wystarczy im pieniędzy, żeby cokolwiek zamówić”.

Plage de galets – plaża kamieni, kamienna plaża, heroiczna opozycja wobec plage de sable – plaży piaszczystej, była moją pierwszą normandzką plażą, gdy już wypełzłem z hotelu Normandy po odespaniu godzin spędzonych za kierownicą, i być może wówczas uznałem, że wszystkie normandzkie plaże tak wyglądają. Co przecież jest nieprawdą, bo w całej Normandii znajduje się mnóstwo piaszczystych plaż, choćby słynna plaża Omaha, na której lądowali 6 czerwca 1944 roku alianci, by otworzyć drugi front w Europie, o którym to lądowaniu napisano setki książek i nakręcono dziesiątki filmów, więc o samej inwazji opowiadać nie będę, ale że odwiedziłem i plażę Omaha, i plażę Utah, nie mówiąc o kilku muzeach poświęconych bitwie o Normandię, to o nich opowiem we właściwym czasie.

Gdy jest przypływ, woda podchodzi niemal pod same klify, gdy odpływ – zostawia po sobie bajzel błota z wodorostami, brązowo-zieloną ohydną pulpę, przypominającą inteligentną formę życia z taniego horroru. Taki rodzaj plaży, ani kamienny, ani piaskowy, występujący wyłącznie tam, gdzie są silne pływy, nazywa się grève. Nie lubię grève, a właściwie to lubię wyłącznie wtedy, gdy cała plaża zalana jest falą przypływu. Gdy odsłania swoją cuchnącą, maziowatą, pełną małych żyjątek postać, wygląda upiornie. Ale i tak przecież jest ciekawsza i piękniejsza niż wszystkie plaże Karaibów, Tajlandii, Australii, a może nawet puste po sezonie plaże w nadbałtyckich miasteczkach, gdy wyjadą wczasowicze ze swoimi dziećmi, zwiną się parawany i wreszcie następuje cisza. Grève bowiem jest zawieszona między życiem a śmiercią, jest formą przejściową między ziemią a morzem, polem nieustannej walki dwóch żywiołów, z których każdy bierze górę co kilka godzin: morze napiera z upartym mozołem, niczym wroga armia podchodząca pod mury twierdzy, zdobywa kolejne tereny, już niemal wdziera się do zamku, lecz zostaje odparte i porzuca na pobojowisku zabitych i rannych. Ziemia triumfuje, lecz potwornie poraniona, a później zwiera szeregi, by bronić się przed kolejną falą najeźdźców. I tak to trwa od milionów lat i będzie trwało w nieskończoność. Tak właśnie wyobrażam sobie bezkres czasu: ciągłe przypływy i odpływy, woda podchodząca pod klify i uchodząca w głąb morza z regularnością sterowaną przez fazy księżyca. Spośród wszystkich naturalnych zjawisk, nad którymi nie jesteśmy w stanie panować, przypływy i odpływy wydają mi się najpotężniejsze i na zawsze nieposkromione. Prędzej okiełznamy wulkany i wyładowania atmosferyczne niż tę spokojną, acz niepohamowaną siłę.

Kiedy chodzę po grève, to mam wrażenie, że za chwilę z tej obrzydliwości zaczną się wyłaniać bulgoczące i pieniste stworzenia, pożerające wszystko na swojej drodze, niczym w nowej wersji Inwazji porywaczy ciał. Tymczasem pojawiają się ludzie, z wiaderkami, z kijkami, zgarbieni, skupieni na swoim zadaniu, wyszukujący małży na obiad, ponieważ to, co wyrzuciło morze, wolno zbierać i zjadać. Pojawiają się też pojedynczy Azjaci, skrupulatnie selekcjonują wodorosty, z eleganckim wstrętem odrzucają te nienadające się według nich do spożycia i z godną filozofii Wschodu spokojną satysfakcją wkładają do wiaderek te, które się nadają, zapewne by przyrządzić z nich sałatkę wakame albo dodać je do zupy miso.

Potężne w zamierzeniu, ale pozostałe w fazie prenatalnej poniemieckie bunkry stoją na Cap Fagnet, po prawej stronie od portu, patrząc w kierunku Anglii. To tu właśnie miały zostać zamontowane najsilniejsze w ówczesnym świecie radary wyłapujące alianckie okręty i samoloty, dające z wyprzedzeniem znać, że zaczyna się inwazja. Stanowią część Wału Atlantyckiego, który ciągnął się od granicy francusko-hiszpańskiej po wybrzeże norweskie i miał zatrzymać inwazję, ale – jak Linia Maginota – nie zatrzymał.

Cap Fagnet to jakby mały płaskowyż, za którym zaczyna się urwisko, sto metrów nad poziomem morza, pewnie idealne miejsce dla takich radarów, omiatających niebo na odległość trzystu kilometrów, do pułapu ośmiu tysięcy metrów. Antena śledząca samoloty miała mieć trzydzieści na szesnaście metrów, a ta wyłapująca okręty – dwadzieścia na czternaście, i były to pierwsze na świecie radary ze skanowaniem fazowym, najnowocześniejsze, a nawet o epokę wyprzedzające swój czas. Lecz zanim z fabryki firmy GEMA przyjechały te cuda techniki, Anglosasi pojawili się znienacka na plażach Omaha, Juno, Sword i Gold. Niemcy musieli się pożegnać z normandzkimi przyjemnościami i iść na front. Gdyby zdążyli z instalacją, to nie wiadomo, jak by wyglądał tamten czerwcowy dzień, mogliby przerzucić armię w kierunku tych pięknych piaskowych plaż, zepchnąć intruzów do morza, a tak Amerykanom, Brytyjczykom i Kanadyjczykom udało się to, co Wilhelmowi Zdobywcy osiemset siedemdziesiąt osiem lat wcześniej, tylko że w drugą stronę.

Wedle kroniki Wilhelma z Jumièges Normanowie chcieli wyprawić się na Anglię już koło roku 1030, gdy na Wyspach rządził Kanut, król Anglii, Danii i Norwegii. Robert Wspaniały, książę Normandii, wsparł pretensje do tronu angielskiego wysuwane przez Edwarda Wyznawcę, chwilowo na wygnaniu, i zgromadził jakoby właśnie w Fécamp wielką flotę inwazyjną. Ale wtedy do lądowania Normanów nie doszło, Robert Wspaniały i Kanut Wielki zeszli z tego świata w 1035 roku i dopiero trzydzieści jeden lat później Wilhelm Bękart, nieślubny syn Roberta Wspaniałego, desantował się w Anglii, pokonał Harolda II i dzięki temu zyskał przydomek Zdobywca. W istocie – lepiej, gdy nazywają cię zdobywcą niż bękartem. Kilka miesięcy po zwycięstwie nad Haroldem Wilhelm, wróciwszy do Normandii, świętował właśnie w Fécamp: „Tej wiosny [1067 roku] nie przestrzegano ściśle Wielkiego Postu i wszyscy w Normandii zachowywali się tak, jakby przypadał właśnie szczyt karnawału. Wszędzie, gdzie udał się Wilhelm, gromadzili się ludzie z odległych stron, aby go zobaczyć. W stolicy – Rouen – mężczyźni, kobiety i dzieci wykrzykiwali jego imię. Kościoły Normandii zasypano drogocennymi przedmiotami, szczodrze przekazywanymi przez kościoły angielskie. Książę, a teraz król, połączył się ze swoją małżonką, obecnie królową, oraz z resztą rodziny i przyjaciół, którzy zostali w domu. Świętując Wielkanoc w Fécamp, Wilhelm był otoczony nie tylko tłumem biskupów i opatów z Normandii, ale także delegacjami szlachty z sąsiedniej Francji” – pisze Marc Morris w książce Podbój normański. I dodaje, że na przyjęciu po mszy wielkanocnej „pito tylko z rogów złoconych na obu końcach lub ze srebrnych i złotych czarek”, a wśród gości zasiadali, oprócz normańskich notabli, także „przystojni, długowłosi goście z Anglii”. Te długie włosy odróżniały się od fryzur Normanów – kiedyś zarośniętych wikingów, którzy przeszedłszy na chrześcijaństwo, ostrzygli się, zgolili brody i zaczęli wyglądać tak, jak na słynnej Tkaninie z Bayeux, o której będzie jeszcze sporo w mojej opowieści, gdy dojadę wreszcie do tego miejsca w departamencie Calvados.

Osiemset siedemdziesiąt cztery lata po zwycięskim najeździe Wilhelma Anglię postanowił zdobyć Adolf Hitler. Na wrzesień 1940 roku planował operację „Lew Morski”, czyli desant na wybrzeża Albionu. Inaczej niż w czasach Zdobywcy warunkiem sukcesu było zdobycie panowania w powietrzu, co skończyło się klęską Niemców. Lew Morski nigdy nie ryknął i od niemal tysiąca lat Wyspy Brytyjskie nie zostały przez nikogo zdobyte.

Dziś na Cap Fagnet po niedoszłej stacji radarowej ostało się tylko kilka betonowych kloców, mających w zamierzeniu dźwigać owe monstrualne anteny, w tym największy, przygniatający swym bezsilnym ogromem, zwany „Mamutem” – wielkie podpory, jak betonowe zęby, które nie mają siły gryźć. Pozostałości „Mamuta” mogłyby zachwycić Ericha von Dänikena, bądź jego wyznawców, i gdyby znajdował się właśnie u szczytu swej manii, uznałby, że to budowle postawione przez kosmiczną cywilizację tysiące lat temu. „Mamut” przypomina przecież coś między egipską Doliną Królów a azteckimi piramidami, obiekty, których formalne przeznaczenie musiało być inne, niż nam zawsze wmawiano. Ten „Mamut” to tak naprawdę była stacja kosmitów, lądowisko dla statków międzygalaktycznych, w głębiach tego „Mamuta” znajdują się pewnie resztki technologii wciąż zbyt zaawansowanej, byśmy ją zrozumieli naszymi ograniczonymi ziemskimi mózgami.

Susan Sontag pisała o seksowności nazistowskich mundurów, ale nie mniej seksowne, w dodatku ornamentowane tajemnicami technologicznymi, są niemieckie wynalazki wojenne. Niemcy mieli najlepsze wszystko: czołgi, armaty, u-booty, rakiety, pierwsi wprowadzili do walki samoloty odrzutowe, jak Messerschmitt Me 262. Każdy ich wynalazek służący do zabijania przebijał swoimi możliwościami sprzęt aliancki, i anglosaski, i sowiecki. Do tego dochodziły oszalałe projekty wunderwaffe, jak najcięższe na świecie czołg Ratte i działo samobieżne Monster, ważące ponad tysiąc ton, czy mniejsze, ale i tak chorobliwie przerośnięte, Maus oraz Panzerkampfwagen E-100; żaden nie powstał, ich kariera skończyła się na deskach kreślarskich i pojedynczych prototypach, ale mają swoje miejsce w historii ludzkiej pychy i szaleństwa, niepohamowanej żądzy, by pokonać siły natury, zmusić ziemię, by uniosła tysiąctonowy pojazd (dzisiejsze czołgi ważą nie więcej niż siedemdziesiąt ton). System III Rzeszy stanowił fenomen, ponieważ łączył w sobie perfekcyjną organizację i technologiczne zaawansowanie, a jednocześnie był kompletnie oszalały, całkowicie irracjonalny.

Istnieje coś takiego, jak nienazistowska fascynacja dokonaniami technicznymi III Rzeszy. Ja sam nie jestem od niej w pełni wolny, a że występuje powszechnie, zawsze wiedzieli macherzy od popkultury. Kiedy jako dziecko oglądałem Działa Navarony, Komandosów z Navarony czy Ucieczkę na Atenę, zachwycałem się tymi gigantycznymi niemieckimi działami ukrytymi w wydrążonych skałach. Pamiętacie ten moment z Ucieczki na Atenę, gdy z greckiego monastyru wyjeżdża ogromna rakieta, a obok niej idą naziści w czarnych kombinezonach, z lustrzanymi przyłbicami, wyglądający nie jak żołnierze artylerii, tylko jak kosmonauci z filmu science fiction? Do tego dochodziła swoista ezoteryka nazistowska: w Poszukiwaczach zaginionej Arki Niemcy usiłowali znaleźć ni mniej, ni więcej, tylko biblijną Arkę Przymierza. O tym wszystkim właśnie myślałem, oglądając pozostałości bunkrów w Fécamp.

Ukojenia po wizycie na Cap Fagnet, albo przed odwiedzeniem go, należy szukać w kaplicy Notre-Dame du Salut, trochę romańskiej, trochę gotyckiej, postawionej tam w XIII wieku, ale poprzerabianej w XVIII. W środku wota morskie, obrazy marynistyczne, tablice pamięci tych, którzy nie wrócili z morza, obok plebania jak malutki Hogwart. I jest w tych kamiennych świątyniach, w tych przykościelnych budynkach więcej magii i tajemnicy niż we wszystkich wymyślonych zamkach czarodziejów, więcej jest świętości i diabelskości zarazem niż w opowieściach fantasy, ponieważ oddycha się tu powietrzem zamarłym osiemset lat temu.

Ogród Moneta

Oczywiście te klify, te kamienie, tę wodę, to niebo malowali rozliczni impresjoniści, których nazwisk nie da się spamiętać, ponieważ prądy artystyczne tworzą nie tylko geniusze, ale też tacy tylko trochę utalentowani, których nazwiska pozostają wyłącznie w pamięci historyków sztuki, w indeksach książek oraz w przypisach. Malował te klify, kamienie i wodę także sam Claude Monet, choć wydaje mi się, że w północnej Francji nie ma żadnego miejsca, którego by nie malował Monet. Dlatego ciekawsze są obrazy nieznanych malarzy pokazujących Fécamp jako port ze statkami i miasto z ludźmi gdzieś u schyłku XIX wieku.

W 1882 roku Monet namalował plażę w Pourville, wiosce, która dziś jest częścią miasteczka Hautot-sur-Mer, przyklejonego od zachodu do Dieppe. Plaża w Pourville była jedynym z tysięcy obrazów Moneta (sam cykl Nenufary to dwieście pięćdziesiąt płócien) w polskich zbiorach, lecz została w 2000 roku ukradziona z poznańskiego Muzeum Narodowego, gdzie wisiała od czasów kaisera Wilhelma II, z przerwą na niewolę sowiecką – miała już wtedy na zawsze zostać w Ermitażu. Finalnie obraz wrócił do Poznania, a stamtąd zabrał go właśnie maniakalny wielbiciel Moneta. Złodziej ukrywał wycięty z ram obraz w mieszkaniu w Olkuszu. Podoba mi się tego typu obłęd, choć obrazy zawsze wolałem oglądać w albumach, nie na żywo. W rzeczywistości zwykle wyglądały gorzej niż na reprodukcjach. Pojechałem jednak do Pourville-sur-Mer, by spojrzeć okiem Moneta na plażę i morze. Prócz samej plaży i morza widać masywny klif, dalej część zatoki, nad którą leży Dieppe, i jeszcze skrawek wybrzeża ciągnącego się aż do Le Tréport. Wyższość obrazu Moneta nad rzeczywistością polega na tym, że na obrazie nie ma żadnych ludzi.

Jednym z największych moich zachwytów były odwiedziny w domu Moneta w Giverny. Giverny to wioska po przeciwnej stronie Sekwany niż miasto Vernon, które jest trochę większe od Fécamp, ale mniej ciekawe, w zasadzie nic w nim pociągającego nie ma. Jak na Francję oczywiście, bo w Polsce nawet takie nieciekawe Vernon byłoby atrakcją turystyczną, bowiem Polska jest żałośnie biedna w zabytki kultury, w architekturę, we wszystko, co starsze niż sto lat, a to, co młodsze niż sto lat, jest tu z kolei paskudne. I ta zabiedzona Polska może zrzucać winę na komunizm i faszyzm, co nieustannie czyni, ale nie może to przesłonić faktu, że zawsze była intelektualnie, kulturalnie i duchowo zapyziałą prowincją, nawet w czasach swej potęgi politycznej i militarnej stanowiła monstrualną intelektualną, kulturalną i duchową prowincję.

Musiało być świeżo po jakimś zamachu terrorystycznym, bo po parkingu w Giverny przechadzali się parami żandarmi z pistoletami maszynowymi. Rue Claude Monet ciągnęli pątnicy z całego świata; przed wejściem do domu malarza stała kolejka jak po mięso w Peerelu, a gdy wreszcie udało się dostać do wnętrza, szło się w zwartej grupie sunącej przez kolejne pokoje tego długiego jak stajnia, piętrowego domiszcza o zielonych okiennicach, w którym jego właściciel zgromadził wielkie zbiory japońskiej grafiki. Monet, jak wielu impresjonistów w tym czasie, był wyznawcą „japonizmu”. Fascynował się sztuką tej odległej krainy, z której sprowadzano porcelanę i herbatę. To właśnie do paczek z herbatą Japończycy dodawali jako bonus tanie grafiki, które tak zachwyciły francuskich malarzy, że rozkręcili modę na japońszczyznę.

Mam słabość do kolekcjonerów, melancholików zbierających elementy ginącego świata, stawiających swoje zbiory poniekąd na równi z własnymi dziełami, jeśli nie wyżej. W mojej kolekcji powieści graficznych znajdują się Czarne nenufary – kryminał rozgrywający się w Giverny. Czasami do niego wracam, przekładam sztywne strony papieru kredowego, nie po to, by znów dać się porwać intrydze miłości i zbrodni, ale by się wciągnąć w to kolorowe bagno, gdzie mieszają się ze sobą bezlitosne przemijanie i trwanie w pewnego rodzaju nieśmiertelności. Nenufary na stawie w ogrodzie Moneta, które ten nudny geniusz malował obsesyjnie przez ostatnie trzydzieści lat życia, dzisiaj wciąż unoszą się na powierzchni wody w Giverny. Kiedy stanie się na japońskim mostku, uprzednio przeszedłszy pod łukowymi pergolami ogrodu, wzdłuż rabat róż, piwonii, astrów, anemonów, azalii oraz irysów, i popatrzy na wodę, gdzie pływają nenufary, dociera do nas wreszcie odpowiedź na pytanie o sens życia. Otóż sensem życia człowieka jest być ogrodnikiem. Ogrodnik – tak sobie wyobrażam – nie ma wątpliwości co do swojej pracy, nie dopadają go nigdy myśli, że jest beznadziejnym ogrodnikiem. Nawet jeśli poniesie jakąś ogrodniczą porażkę. Monet miewał bardzo częste i silne napady niewiary w sens swojego malowania, pod koniec życia zniszczył kilkadziesiąt obrazów. Oczywiście, jeśli ktoś pozostawia po sobie prawie półtora tysiąca płócien, to może sobie pozwolić na zniszczenie kilkudziesięciu, ale zwykły pacykarz nie zniszczyłby ani jednego. Artysta musi co jakiś czas popadać w depresyjne zwątpienie w sens swojej sztuki, tak jak pisarza musi dręczyć niepewność co do wartości jego książek. Grafoman nie zadaje sobie pytania: „Po co ja w ogóle piszę?”.

Największe wrażenie robiła kuchnia tego wielkiego domu, wyłożona biało-błękitnymi płytkami z Rouen – niekończące się szeregi miedzianych patelni, rondli i garnków. W jadalni, której żółtość ścian miała się komponować wedle zamierzeń malarza z błękitem kuchni, stał długi stół na kilkanaście osób, a na ścianach wisiały japońskie ryciny, dobrane przez samego Moneta. Spędził w tym domu czterdzieści trzy lata, aż do swojej śmierci w 1926 roku – kto powiedział, że geniusze muszą umierać młodo i dramatycznie? Żegnając się ze światem – a jego światem było Giverny – Monet zbliżał się do dziewięćdziesiątki. Kiedy ma się taki dom i przede wszystkim taki ogród, to nie warto zbyt wcześnie umierać. Można podzielić czas na dwie części: przez jedną połowę malować obrazy, przez drugą uprawiać ogród. Monet od świtu malował, a po południu był ogrodnikiem. Giverny go uratowało: gdy pewnego dnia w 1883 roku przypadkiem wyjrzał przez okno pociągu przejeżdżającego obok tej miejscowości, zachwycił się ponoć kwitnącymi jabłoniami. Wysiadł, ruszył na spacer i dowiedział się, że dom z hektarowym ogrodem szuka dzierżawcy, więc osiadł tam z Alice Hoschedé i ósemką dzieci: dwójką jego, wówczas już wdowca, oraz szóstką jej, wciąż oficjalnie mężatki.

Ogród w Giverny jest najpiękniejszym ogrodem na świecie. Wiem o tym z całą pewnością, mimo iż mało widziałem w życiu ogrodów. Nie trzeba jednak zwiedzić stu czy tysiąca, by wiedzieć, że ten jest najwspanialszy, ponieważ jest najwspanialszy dla mnie. Nie dlatego, że malarz-ogrodnik skomponował go tak, a nie inaczej, lecz z tego powodu, że uruchamia we mnie emocje, jakich wcześniej nie doświadczyłem. Być może są ogrody piękniejsze, jeśli przyłożyć do nich jakieś formalne, obiektywne według architektów krajobrazu kategorie, ale ja wiem, że żaden inny ogród nie okaże się równie kojący i pożądany, równie radosny i smutny, nudny i oszałamiający, jak ten obok domu Moneta. W Giverny uświadomiłem sobie, że można się zachwycić miejscem zbanalizowanym i nie trzeba na siłę szukać dla swojego zachwytu miejsca oryginalnego, bo ten zachwyt czasem okazuje się falsyfikatem.

Monet dzieciństwo spędzał w Hawrze, mimo że urodzony był w Paryżu. Tam, w hawrskim porcie, latem 1872 roku, mając trzydzieści dwa lata, namalował Impresję, wschód słońca i od tego tytułu wziął nazwę cały nowy kierunek malarski. Tam, w hawrskim porcie, narodziła się może największa rewolucja w dziejach sztuki, a na pewno najsympatyczniejsza, ponieważ impresjoniści postawili na piękno, uczucie, zmysły, na melancholię i nostalgię, nie zaś na szokowanie, niszczenie, epatowanie okropieństwem, na brutalne gwałcenie mieszczańskiego gustu, choć tym powinny przecież zajmować się rewolucje artystyczne.

Ojciec Moneta, biedny sklepikarz, chciał, by Claude poprowadził nędzny rodzinny biznesik, ale ten uparł się, na nasze, potomnych, szczęście, że zostanie malarzem. Impresjoniści byli pierwszą w dziejach generacją artystów, którzy malowanie uważali wyłącznie za działalność artystyczną, a nie zawód dający pieniądze. Tworzyli z potrzeby serca, w gorączce, nie licząc na apanaże, przez co też zazwyczaj byli biedni, schorowani, obłąkani; nieszczęście van Gogha stało się w pewnym sensie wyznacznikiem statusu impresjonisty. Monet przez większość czasu tonął w długach, dopiero po osiedleniu się w Giverny zyskał równowagę finansową, co dowodzi, że spokój ducha i bezpieczna przystań są dla artysty lepsze niż gwałtowne porywy emocji, miotanie się w cyganeryjnym modelu życia, malowniczym, lecz samobójczym. Łatwiej przejść do legendy, trudniej jednak osiągnąć wybitność, bo nawet geniusz potrzebuje ciszy i stabilizacji zamiast absyntu i syfilisu.

Monet malował też klify w Étretat, leżącym piętnaście kilometrów na zachód od Fécamp bombonierkowym miasteczku, z najsłynniejszymi nadmorskimi skałami w Normandii – to obok Mont Saint-Michel najbardziej zamęczony pocztówkowo i miliard razy obrobiony jako souvenir obrazek normandzkiego wybrzeża. Do Étretat z Fécamp najlepiej było dojść plażą, a wtedy odległość skracała się do dziesięciu kilometrów – po kamieniach, w cieniu pionowych, jak odkrojonych monstrualnym nożem skał, potem zapadając się w mokrym piachu, przez minijeziorka powstałe po odpływach, co zajmuje trzy albo cztery godziny. W połowie drogi, w Yport, można było zrobić postój. Przysiąść przy budce z kawą obok parkingu i zastanawiać się, jak w każdym z takich miejsc: co by się stało z moim życiem, gdybym urodził się w takim Yport, miasteczku o populacji liczącej dziewięćset osób, gdzie wszyscy się znają, a największe przygody obiecuje przystanek autobusu linii 24, bo można nim opuścić Yport i uciec do Hawru, a z Hawru to już dokądkolwiek, byle daleko. Albo też dlaczego nie mieszkam w Yport, skoro powinienem się tu osiedlić i umościć w splendid isolation, gdzieś nad samym morzem, z widokiem na La Manche, bo gdy idziesz w głąb miasteczka, odechciewa ci się osiedlania tutaj, dopada cię infernalny smutek, głębinowe poczucie osamotnienia, nie zaś wyniosłej osobności.

Tak było jeszcze jakieś dziesięć lat temu, lecz gdy zajechałem tam jesienią 2022, przejście brzegiem zostało już zamknięte, a tablice ostrzegały przed spadającymi odłamkami skał. Malutka plaża była jeszcze mniejsza, morze ciemniejsze, miasteczko bardziej puste, przez to prawdziwsze. Tylko kilka par turystów na rowerach, pedałujących z powolną desperacją, nie wiadomo po co, rue Emmanuel Foy. Yport się skurczyło, skompresowało, być może z nastaniem kolejnego sezonu ktoś za pomocą wielkiej pompki nadmie je do rozmiarów koniecznych, by przyjęło nową falę wczasowiczów.

Każde z tych miasteczek wygląda podobnie, bo tak zarządziła natura: krótka plaża, zazwyczaj kamienista, choć czasami wąska i piaszczysta, ograniczona z obu stron kredowymi klifami. Nad nią nadmorska promenada zamknięta rzędem kamieniczek, z kawiarniami, naleśnikarniami, bistrami. W głębi miasteczka ryneczek, kościół z prawie tysiącletnią historią, kilka uliczek handlowych. Tak zbudowane są Yport, Fécamp, Étretat, tak zbudowana jest brama do Normandii, trójmiasteczko na granicy Pikardii: Le Tréport – Eu – Mers-les-Bains.

Myślę, że zawsze walczyły we mnie te dwie emocje, gdy poznawałem kolejne normandzkie i bretońskie miejscowości. Pierwsza to przemożne pragnienie, by zamieszkać w którymś z kamiennych domków, przy wąskiej ulicy, blisko nadmorskiej promenady bądź zacisznej plaży, z niewielką kawiarenką tuż obok, z małym sklepikiem po drodze. Druga zaś emocja była taka, by nie dać się pod żadnym pozorem skusić pierwszej emocji, bo to, co może mnie tu czekać po pierwszych dniach ekstazy, to wyłącznie niekończąca się obcość, samotność, a w perspektywie rozpacz, pijaństwo i niemoc twórcza. Widziałem setki miast, miasteczek, mieścin, niektóre z nich były gwarne i rojne, tak zapluskwione turystami, że aż człowiek wpadał w panikę i był bliski hiperwentylacji, inne, te z dala od szlaków narysowanych w przewodnikach, zwyczajne, banalne, których populacja składała się wyłącznie z autochtonów, obojętnych wobec przejezdnych, z rzadka oglądających się za rejestracją samochodową z dziwnego kraju. Ale były też – i jakże one rozbudzały wyobraźnię! – te kamienne, czyste, jakby ktoś wyszlifował granitowe fasady, uporządkowane, z kwietnikami, z pelargoniami zwisającymi spod okien, zupełnie puste, gdzie ani po wąskich uliczkach, ani po głównym placu nie przebiegał nawet cień człowieka, a nawet gdyby ktoś przechodził, to można by się spodziewać, że i tak nie rzucałby cienia. Być może mieszkańcy tych miasteczek wychodzili ze swych oblepionych w ciągu dnia światłem słońca domów wyłącznie po zmroku, lecz to stanowiłoby jeszcze mocniejszą poszlakę, że nie ma ich wśród żywych. Czyż takie miejsca nie były ciekawsze niż ciemne piękności w rodzaju Locronan, gdzie tysiące zdesperowanych urlopowiczów zaliczały kolejny etap obowiązkowej marszruty, nie dając się ani na chwilę podejść myśli, że kiedyś panowały tu brud i fetor, ludzie miewali nędzne odzienie i nie było ani jednego sklepu z pamiątkami?

Arsène Lupin i tajemnica normandzkich serów

Wysokie białe klify w Étretat wyglądają jak ogromny tort przekrojony przez wielkoluda. Na te klify wspinają się całe procesje turystów, a rozsławił je w swoich powieściach mieszkaniec Étretat – pisarz Maurice Leblanc, ojciec najsłynniejszego włamywacza w dziejach popkultury, samego Arsène’a Lupina.

Muzeum Lupina, czyli ClosLupin, które znajduje się w domu Leblanca przy rue Guy de Maupassant (de Maupassant spędził część młodości w tym mieście), w rozległej willi z ogrodem, dowodzi, że można zrobić coś dość fascynującego właściwie z niczego. Przechodzimy z pokoju do pokoju, wsłuchani w hipnotyzującą narrację ze słuchawek, nieżyjący od ponad osiemdziesięciu lat Leblanc mówi do nas cudzym głosem, egzaltowanym angielskim, oprowadzając po swojej posiadłości, a jednocześnie po świecie Lupina, genialnego złodzieja oraz oszusta, który potrafił zmieniać wygląd tak, że nikt nie był w stanie go rozpoznać, i nasza sympatia była oczywiście po jego stronie, gdyż nigdy nie zabijał, zwyciężał dzięki swemu urokowi i inteligencji. Albowiem były to jeszcze czasy, gdy przestępca musiał być dżentelmenem, by wzbudzić naszą sympatię. Dziś naszą popkulturową sympatię wzbudzają psychopaci i seryjni mordercy.

Muzeum wygląda jak upadający sklep z bibelotami, ma jednak swój niezaprzeczalny urok, jak każde muzeum pisarza, gdzie grasuje więcej moli niż turystów, gdzie czuć lekki aromat pleśni, przyciężki zapach przeszłości, gdy podziwia się stare stroje, wyblakłe zdjęcia i archaiczną maszynę do pisania, która wtedy była nowocześniejsza niż jest mój laptop dzisiaj. Mimo to, drepcząc z pokoju do pokoju, trudno zapomnieć, że Leblanc był autorem literatury wagonowej i z pewnością o wiele więcej ludzi na świecie kojarzy nazwisko Lupina niż jego literackiego ojca. Powieści Leblanca – przeczytałem kilka, by utwierdzić się w swoim osądzie – to koszmarna tandeta, nadająca się wyłącznie na skup makulatury.

Étretat słynie jednak nade wszystko ze swoich oszałamiających klifów; te wapienne arcydzieła multiplikowane są na pocztówkach, kubkach, koszulkach i magnesach na lodówkę. Charakterystyczne wielkie kamienne bramy, wynik wielowiekowej erozji formacji skalnych: Porte d’Aval, Porte d’Amont i Manneporte, niczym nogi monstrualnego pająka brodzącego w morzu. Klify w Étretat stały się natchnieniem dla malarzy, i trudno się temu dziwić; Monet, ten stachanowiec impresjonizmu, namalował kilkadziesiąt obrazów przedstawiających te wspaniałe wytwory boskiej fantazji. Malował je wcześniej Gustave Courbet, jeden z największych egotyków wśród i tak masowo cierpiących na bolesny przerost ego artystów – w historii Courbeta, pełnej rojeń o wielkości, najciekawsze jest to, że pod koniec życia tak spuchł od nieprawdopodobnych ilości spożywanego alkoholu (potrafił dziennie wypić trzydzieści butelek piwa), że trzeba go było nakłuwać, by utoczyć z niego nadmiar płynów. Klify w Étretat malował też Delacroix, malował je legion uzdolnionych bądź nieuzdolnionych malarzy i pacykarzy, sławnych i anonimowych, te obrazy trafiały na okładki książek, na plakaty na ścianę, na podkładki pod talerze, stały się tak samo sprostytuowanym artefaktem jak nieszczęsne dzieła Klimta, a więc stały się kiczem.

Dziś tysiące ludzi ostrzeliwują je swoimi komórkami, jak kiedyś robiły to canonami i nikonami. Klify w Étretat zbanalizowały się do gruntu, a całe miasteczko wygląda jak wielki sklep z pamiątkami, jest jak odkurzacz zasysający walutę od otępiałych turystów, tych samych, którzy z męczeństwem wspinają się na klify, aby je zaliczyć. Gdyż turysta jedynie zalicza, a nie poznaje, turysta nie czuje epifanii, a tylko spełnia mozolnie swój wakacyjny obowiązek i zmęczony wraca do domu.

Najbardziej niezwykłym fragmentem klifów jest Iglica, wystający z morza siedemdziesięciometrowy falliczny stożek, tuż obok Porte d’Aval. Nic zatem zaskakującego, że Maurice Leblanc, który widział go w swoim życiu zapewne setki lub tysiące razy, musiał to wykorzystać literacko. W powieści Tajemnica wydrążonej iglicy (1909) genialny, irytujący swą narcystyczną arogancją siedemnastolatek, Izydor Beautrelet, detektyw amator, trafia na ślad Lupina, którego naturalnie zupełnie nie umie namierzyć nieudolna policja, ze słynnym inspektorem Ganimardem na czele. Intryga rozpoczyna się na zamku w fikcyjnym Ambrumésy, w którym należy doszukiwać się mieścinki Ambrumesnil, naście kilometrów od Dieppe.

Wiosną 2023 roku spacerowałem po plaży w Dieppe i myślałem o chyba najbardziej idiotycznej operacji wojskowej II wojny światowej, czyli o rajdzie na Dieppe, jaki latem 1942 roku urządzili alianci, by przetestować możliwość otwarcia drugiego frontu w Normandii. Wysłano tu, na tę kamienną plażę, pięć tysięcy Kanadyjczyków i tysiąc Brytyjczyków, mających rozpoznać bojem niemieckie pozycje, zniszczyć gniazda oporu, porwać jeńców, a potem się wycofać, co skończyło się masakrą Kanadyjczyków. Trzy czwarte z nich zginęło bądź dostało się do niewoli, ale dowódcy mogli w zaciszu gabinetów gdzieś w Londynie, a może w jakimś angielskim zamku, wpatrując się w mapy i słuchając raportów, uznać, że było warto i teraz trzeba wyciągnąć wnioski z tej poronionej misji. Wniosek brzmiał: bez porządnego przygotowania i użycia ogromnych sił inwazyjnych nie da się przegonić Niemców z Francji. Chodziłem więc po plaży w Dieppe i wyobrażałem sobie kanadyjskiego generała stojącego przed rzędem nieświadomych swojej nieuchronnej klęski samobójców i patetycznie mówiącego: „Kanada jest z was dumna!”. I wyobrażałem sobie kanadyjskiego generała, który wraz z generałem brytyjskim nadają jakieś kompletnie nieważne odznaczenia niedobitkom, którzy uniknęli śmierci albo niewoli, i mówią coś o wielkości imperium brytyjskiego albo sile honoru bądź niezłomności i tym podobne dęte liczmany. Chodziłem po plaży w Dieppe i przypominały mi się zdjęcia rozkraczonych czołgów Churchill, najnowocześniejszych w brytyjskiej armii, które ugrzęzły w miliardach kamieni i buksowały w miejscu; zostały pokonane przez owe kamienie wchodzące między gąsienice i dokonały żywota, spalone przez Niemców. Tylko idiota mógł wpaść na pomysł szturmu małymi siłami na to miasto, opierające się plecami o wysokie klify, ze stróżującym nad wybrzeżem średniowiecznym zamkiem, skąd też pewnie można było razić ogniem lądujących na plaży nieszczęśników.

Zamek w Dieppe jest masywny, przysadzisty, klocowaty, przywodzi na myśl spichrze obronne w Grudziądzu. Powstał pod koniec XII wieku, a nim ten wiek się skończył, zniszczono go, a potem odbudowano i obecną wersją jest ta z wieku XIV. Znajduje się w nim muzeum miejskie, ale nie czułem potrzeby zwiedzania go – wybitna kolekcja przedmiotów z kości słoniowej, a nawet papierów po Camille’u Saint-Saënsie nie były w stanie mnie skusić, by zobaczyć tę odstręczającą budowlę. Ale nie odmówiłem sobie przyjemności puszczenia poematu symfonicznego Saint-Saënsa Danse macabre.

Na początku XVII wieku z Rouen do Dieppe jechało się dyliżansem, wyruszał z największego miasta Górnej Normandii trzy razy w tygodniu, a pierwszy postój i nocleg były w połowie drogi, w leżącym trzydzieści trzy kilometry od Rouen miasteczku Tôtes. Tamże zjadano kolację i następnego dnia pozostawały jeszcze kolejne trzydzieści trzy kilometry. Dziś tę trasę pokonuje się w niecałą godzinę. Piszę te banalne słowa – cóż dziwnego, że kiedyś jechało się z Rouen do Dieppe dwa dni dyliżansem, a dzisiaj jedzie się godzinę samochodem – by mieć pretekst do przytoczenia nostalgicznych wywodów Gustawa Flauberta o dyliżansach. W 1847 roku autor Salambo pisał: „Mężczyźni, którzy teraz [jako dzieci] bawią się w policjantów i złodziei, oraz kobiety, które bawią się w udawane kolacje w ogrodzie, będą znać tylko z opowieści widok dyliżansu z kierowcą w haftowanej kurtce i pocztylionów pokrzykujących z kozła. Będą wyobrażać sobie tylne siedzenia dyliżansów, kopulaste budy powozów, punkty zmiany koni dla gońców pocztowych, gdzie po przyjeździe wiązało się opryskane błotem i parujące konie do pierścieni w ścianie – tak jak my rozmyślamy dziś o dawniejszych nocach spędzanych w zajazdach, na lichych posłaniach, o świecach zdmuchiwanych na korytarzach, pokrzykiwaniu służących, o gospodarzu, który klnie, o gospodyni, która krzyczy. Gdzie są dziś te historie o grzęznących w drodze karocach oraz o damach z wyższych sfer, które wypadały na błoto w drodze do swoich zamków?”. Nostalgia jest nieodłącznym elementem pisarstwa podróżniczego; tak jak Flaubert tęsknie wzdychał za karocami i zamkami, tak ja dzisiaj, przemierzając Normandię samochodem, mogę nostalgicznie oglądać namalowane dwieście lat temu obrazy z żaglowcami odpoczywającymi w portach nad kanałem La Manche.

Port w Dieppe namalował w 1826 roku William Turner i, jak to u Turnera, wszystko rozpływa się w brązach kadłubów statków handlowych, w spranych sepiach żagli, w zgaszonej żółci fasad domów i w przybrudzonym błękicie nieba, przez dziurę w którym wylewa się rozlazła plama zmęczonego słońca. Nie wiem, kto może Turnerowi dorównać w operowaniu światłem, w obrazowaniu świata jako nieogarnionej liczby odcieni żółci; Turner jest jak tabletka na uspokojenie, nawet gdy maluje sztorm na morzu, wściekły żywioł i ludzką wobec niego bezradność.

Ale nie spacer po plaży w Dieppe, gdzie płonęły czołgi Churchill i umierali Kanadyjczycy, nie wspomnienie tego idiotycznego rajdu i pogarda dla bufonady generałów, bawiących się ludzkim życiem tak, jak chłopcy bawią się małymi żołnierzykami, przewracając ich pstryknięciem palca i wydobywając z siebie onomatopeiczne „tratatatata!”, zakorzeniły mi się wtedy w pamięci, tylko równo przycięte i spłaszczone jak w wielkim opiekaczu do kanapek drzewa wzdłuż avenue Gambetta. Zjeżdżało się w dół ku centrum miasta w rozkwitającym szpalerze niczym wśród stojących na baczność inwalidów, jednonogich weteranów wojennych salutujących kikutami rąk. Zastanawiałem się, jaką operacją ogrodniczą dokonano takiego spustoszenia w naturalnie rozwijającej się roślinności, bo przecież nie chodziło wyłącznie o przycięcie gałęzi, wyglądało to tak, jakby wzdłuż avenue Gambetta przejechał okrutny i beznamiętny specjalistyczny sprzęt, ściskający w wielkich kleszczach te drzewa, jedno po drugim, by nie mogły w sposób sobie przyrodzony rozpuścić ramion, zielenić się bez oporów, ku radości swojej i ludzi. Później zacząłem zwracać uwagę na to eugeniczne barbarzyństwo objawiające się w kolejnych miastach, wzdłuż kolejnych dróg: władze lokalne, opętane manią kiełznania i udoskonalania przyrody, by ją dostosować do swoich estetycznych snobizmów, kastrowały bez litości i refleksji krzewy i drzewa, robiły z nich wpółmartwe dekoracje, zabawiały się w konstruowanie dziwacznych geometrii, jakby francuskiej wersji bonsai, lecz wielokroć większej niż japońskie karzełki. Nigdy żadne złamane wiatrem drzewo, spróchniałe, umierające ze starości bądź chorób, wyżerane przez pasożyty nie prezentowało tak smutnego widoku, jako owe piękne w zamierzeniu aleje francuskich miast obsadzone okaleczonymi ofiarami głupoty ludzi, gotowych zrobić wszystko, by zadowolić swój prostacki gust.

Nie jest to nowa moda, to jedna z nieśmiertelnych obsesji Francuzów, bo już Flaubert wściekał się na to małostkowe upiększanie natury poprzez jej oszpecanie, ów wyraz ograniczenia wyobraźni i zamiany wyczucia piękna na drobnomieszczańskie samozadowolenie z obcowania z pięknem zuniformizowanym, a zatem zohydzonym. Pisał: „Mam w sobie zaciekłą i wieczną nienawiść do każdego, kto przycina drzewo, aby je upiększyć, wałaszy konia, aby go osłabić; do wszystkich, którzy przycinają uszy lub ogony psom; do wszystkich, którzy tworzą z cisów pawie, budują kule i piramidy z bukszpanu; wszystkich tych, którzy restaurują, pacykują; do wydawców okrawających teksty, do tych, co zakrywają ich zdaniem profanującą nagość; do redaktorów piszących streszczenia i wersje skrócone; do wszystkich tych, którzy golą cokolwiek, żeby potem nałożyć na to coś perukę, i którzy – zaciekli w swoim pedantyzmie, bezwzględni w swojej niedorzeczności – posuwają się do amputowania dzieł przyrody: tej pięknej sztuki autorstwa dobrego Boga”.

Zamek w Crozant, zwany „Iglicą”, gdzie jako włoski baron nazwiskiem Anfredi ukrywa się Lupin, został zbudowany, jak czytamy, „w najczystszym stylu Ludwika XIII” (zatem musi pochodzić z przełomu XVI i XVII wieku), łączy renesans z barokiem, jest masywny, bogato inkrustowany, pełen intarsji. Crozant to miasteczko nad brzegiem rzeki Creuse, co znaczy właśnie „Wydrążona”, w departamencie o tejże nazwie, tyle że leży w Nowej Akwitanii, nie w Normandii. Iglica nad rzeką Wydrążoną jest ściemą, ma naprowadzić na fałszywy trop – prawdziwa Iglica to oczywiście ta w wodach La Manche. Nie w Nowej Akwitanii, tylko w departamencie Sekwana Nadmorska. Izydor odkrywa, że Lupin urządził sobie w Iglicy kryjówkę, a także skład skradzionych arcydzieł sztuki, z Moną Lisą na czele. Albowiem właściwie wszystko, co wisi w Luwrze, Prado i innych wielkich muzeach świata, zostało już przez Lupina skradzione i podmienione na doskonałe kopie. „Czterdzieści czy pięćdziesiąt metrów od ogromnego łuku nazywanego Porte d’Aval, który wyrasta ze skały niczym kolosalnych rozmiarów drzewo, chcące zapuścić korzenie w morskich odmętach, wznosi się wapienny ogromny stożek i jest on wydrążoną w środku skorupą zakończoną ostrym szpikulcem” – pisał Leblanc. Podług fantazji pisarza wnętrze Iglicy służyło cesarzom i królom jako kryjówka i skarbiec od czasów Cezara, Galów i Celtów, przez Karola Wielkiego, Rolla – pierwszego księcia Normandii, schrystianizowanego wikinga, i Wilhelma Zdobywcę, po Ludwika XIV i ostatniego z jej rezydentów – Lupina. Wnętrze Iglicy skrywa wiele kondygnacji i rozdzielonych potężnymi drzwiami komnat, można się do niej dostać z lądu ukrytym tunelem, można też uciec przed policyjną obławą za pomocą małej łodzi podwodnej, co czyni w finale nieuchwytny Lupin. Tajemnicę Iglicy znała Joanna d’Arc, spalona na stosie może właśnie w tym celu, by owej tajemnicy nie ujawniła. No i autor broszurki Tajemnica wydrążonej iglicy, opublikowanej własnym sumptem w nakładzie stu egzemplarzy, w której ujawnił tytułową tajemnicę. Tym autorem był nie mniej tajemniczy więzień Bastylii, którego znamy jako „Człowieka w Żelaznej Masce” – według Woltera przyrodni brat Ludwika XIV, według Aleksandra Dumasa jego brat bliźniak. Naturalnie Człowiek w Żelaznej Masce został wtrącony do lochu i ukryty przed światem ze względu na swoją wiedzę o Iglicy.

Leblanc był tandetnym pisarzem, ale sugestywnym i pomysłowym. Gdy stoi się na klifach, na które prowadzi dość wygodne, choć pełne turystów podejście, i spogląda na wbitą w morze Iglicę, nie sposób nie fantazjować o tym, co kryje jej wnętrze. Nic zatem dziwnego, że Lupin (pamiętacie serial z lat siedemdziesiątych z uroczym Georges’em Descrières’em jako Lupinem i z jego jeszcze fajniejszym służącym Grognardem?) pozostaje jedną z fundamentalnych postaci francuskiej popkultury.

Lupin pasjami grasował w trójkącie: Dieppe, Rouen, Hawr, a więc tam, gdzie bije serce Normandii, gdzie dojrzewają jej pleśniowe sery. Bez serów Normandia nie byłaby Normandią.

Bohater Serotoniny Houellebecqa, godny pożałowania jak wszyscy bohaterowie tego pisarza, sfrustrowany seksualnie, pozbawiony élan vital i charakteru nieszczęśnik, podejmuje się promowania normandzkich serów w Ameryce, a nawet w Rosji, Indiach i Chinach. To, że tej żałosnej postaci o imieniu Florent-Claude nie udało się rozsławić normandzkiego nabiału w Stanach Zjednoczonych, pozostaje wyłącznie winą jego nieudacznictwa, choć wyobrażam sobie, że wychowany na cheddarze i pizza cheese Jankes nie pojmie wzniosłej poezji cuchnącego jak zjełczała sperma livarota ani nie doceni gorzkawego pont-l’évêque. W „wielkiej normandzkiej trójcy”, którą ma promować Florent-Claude, jest jeszcze camembert. Nie rozumiem, dlaczego w tym zestawie zabrakło neufchâtela, sera w kształcie serca, którego sprężyste jak u camemberta ciałko skrywa właśnie serce, twarożkowy krążek, i wyrazistość camemberta przełamuje się w nim ze śmietankową delikatnością twarożku. Neufchâtel jest trochę eteryczny, zwiewny, a trochę po męsku zwarty, niczym bocage, specyficzny dla tego regionu żywopłot. Takimi żywopłotami upstrzona jest cała kraina, bocages tną pola i stoją niezłomnym szeregiem wzdłuż wąskich dróg. Okazały się przekleństwem aliantów w czasie inwazji w 1944, bo czołgi nie mogły się przez nie przebić, były też naturalnymi szańcami dla Niemców. Wolałbym już zrezygnować z pont-l’évêque’a, niż odmówić sobie i całej reszcie świata neufchâtela. Z livarota trudno byłoby zrezygnować, choć moja relacja z nim jest skomplikowana, pełna zmiennych nastrojów, w pewien sposób toksyczna, ocierająca się o Hassliebe. Ale przecież zamiast trójcy mogłaby być normandzka czwórca – w średniowieczu symbolika liczby cztery nie była oczywiście tak potężna jak liczby trzy oznaczającej Trójcę Świętą, cztery znaczyło za to dużo więcej. Po pierwsze czterech ewangelistów, a także cztery żywioły oraz cztery strony świata. I cztery rzeki płynące przez Eden: Piszon, Gichon, Tygrys i Eufrat, z których dwie pierwsze są tak tajemnicze, że nie można ich w żaden sposób zlokalizować, a dwie pozostałe istnieją naprawdę, choć w Biblii nazywają się Chiddekel i Perat. Wyznaję więc świętą czwórcę normandzkich serów, gdzie Bogiem Ojcem jest camembert, Synem Bożym pont-l’évêque, Duchem Świętym chyba musi być livarot, a Matką Boską – neufchâtel. Nie potrafię opisywać smaku wina, ciamkając i wąchając, wynajdywać pretensjonalnych porównań, by oddać walory sfermentowanych winogron. Wino mi smakuje albo nie smakuje; smakują mi wina ciężkie, pełne garbników, mięsiste w smaku, nie zaś te jak rozcieńczona wodą krew, zlewki z uczty w Kanie Galilejskiej. Smaku serów też nie potrafię dokładnie opisać, ale zapachy już umiem, wina raczej nie wącham przed konsumpcją, a sery jak najbardziej. Kto kiedyś powąchał livarota, ten nigdy nie zapomni tego wstrząsającego doświadczenia.

Jest jeszcze jeden ser, o którym ani Houellebecq nie pisze, ani o nim się nie mówi, bo nie należy ani do trójcy, ani do czwórcy, nie zasiada w serowym normandzkim panteonie, a nazywa się Carré de Bray – czyli po prostu „Kwadratowy z Bray”. Serów „carré” w całej Francji jest pewnie sto, ale ten akurat pochodzi z Gournay-en-Bray. Jest prawie niedojrzały, delikatny jak śmietana, zupełnie niecuchnący. Czuję trochę zakłopotanie, gdy przyznaję się do gustowania w tym niemal nienormandzkim, delikatniejszym nawet od camemberta serze i do tego, że sprawia mi przyjemność lekkie ugniatanie go, gdy wciąż jest w opakowaniu.

Liczby, hierarchie – to było fundamentalnie ważne dla ludzi średniowiecza, a ja, jeżdżąc po Normandii i Bretanii, znalazłem się w niewoli ciągłego myślenia o średniowieczu, od początku epoki karolińskiej po koniec głównej linii Kapetyngów. Liczby stanowiły chyba największą obsesję ludzi tamtych czasów, aż do momentu, gdy zbiorową fiksacją stało się nieustanne myślenie o grzechu, piekle i diable. Czyściec wymyślili sprytni zarządcy biznesu teologicznego dopiero w XII wieku. Jacques Le Goff w Człowieku średniowiecza pisze, że właśnie w XII wieku skodyfikowano też liczbę grzechów głównych (siedem) i liczbę córek diabła (dziewięć). Diabeł wydał je za mąż:

Symonię – za świeckich duchownych,

Hipokryzję – za mnichów,

Rabunek – za rycerzy,

Świętokradztwo – za chłopów,

Fałsz – za urzędników sądowych,

Lichwę – za mieszczan.

Wystawność oddał matronom, a Oszustwo kupcom. Rozpusty za mąż nie wydał, ponieważ jest ona kochanką wszystkich.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2024

Wydanie I