Śmierć - Ignacy Dąbrowski - ebook

Śmierć ebook

Ignacy Dąbrowski

3,5

Opis

Możliwe, że początkowa poczytność powieści Ignacego Dąbrowskiego pod szokującym w swej prostocie tytułem „Śmierć. Studium” spowodowana była aktualnością tematu: powszechną na przełomie XIX i XX wieku umieralnością na suchoty oraz ogólnie dekadenckim nastrojem epoki.

Autor odważył się jednak napisać (również w duchu epoki) naturalistyczne studium osoby umierającej — i to osoby, którą można określić jako jednego z wielu, everymana. To nie Chopin ani Dama Kameliowa śmiertelnie choruje i kona, ale zwykły młody człowiek, Józef Rudnicki, student trzeciego roku, zarabiający na utrzymanie korepetycjami, zostaje zaskoczony przez wyrok śmierci z powodu nieuleczalnej choroby u progu swego życia.

Notatki z jego dziennika dokumentują przeżycia dwóch ostatnich miesięcy: niedowierzanie, bunt, gniew, próby walki, wreszcie pogodzenie się z wyrokiem, który nad nim zapadł. Mimo swej młodości, a może właśnie dzięki niej, narrator staje się wcieleniem powszechnej ludzkiej postawy wobec śmierci: nieuniknionego nieprzygotowania.

Rudnicki konstatuje: „Jestem więc przejściem, zmiennością, tymczasowością, jestem istotą chwiejną, stojącą między dogmatyzmem a sceptycyzmem (…). Byłem ciągle w stanie przetwarzania się i urabiania. Niestety, śmierć przyszła, nie czekając końca pracy”. Refleksje głównego bohatera rozciągają się nie tylko na własne doświadczenia, ale dążą do uogólnień: „Jestem uosobioną przeciętnością tej falangi wpół wykształconych ludzi, z nicością w duszy, z drwinami na ustach, doskonale się obywających bez wszelkich światopoglądów i metafizycznych idei (…). Na życiu opieramy wszystko, dla niego pracujemy ciągle, nic poza nim nie dostrzegając. I żyć z tym dobrze, ale żyć tylko; a gdy umierać przyjdzie, stajemy się pastwą rozpaczy. (…) Z mistrzów życia stajemy się niedołęgami śmierci”.

Kiedy nad wymęczonym chorobą obejmuje opiekę pełna delikatności, ale i pewności siebie starsza siostra, przynosi mu to ulgę i prowadzi do rozmyślań na temat psychologicznych praw rządzących całymi społeczeństwami: „Niemocą a rozpaczą strawiona dusza staje się ofiarą silniejszego organizmu. Temu tylko Mahomety, Savonarole, Napoleony winni swoje powodzenie i entuzjazm, jaki wzbudzili. To tak dobrze, kiedy z własną myślą uporać się trudno, zaufać komuś ślepo, zrobić go swoim sumieniem i tak iść za rozkazem, iść — choćby po stopniach tronu albo rusztowania…”.

Dzięki takim przemyśleniom, ukazaniu nieprzezwyciężalnej chwiejności kondycji ludzkiej — studium to pozostaje utworem uniwersalnym i aktualnym.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Ignacy Dąbrowski
Śmierć
Epoka: Modernizm Rodzaj: Epika Gatunek: Powieść

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 192

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czarus20

Nie oderwiesz się od lektury

intrygujące
00

Popularność




Ignacy Dąbrowski

Śmierć

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-5991-3

Śmierć

Studium

W pocie oblicza twego będziesz pożywał chleba, aż się nawrócisz do ziemi, gdyżeś z niej wzięty; boś jest proch i w proch się obrócisz.

Genesis: III, 19.
Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!

25 lutego

Licho wie, co mi tam znów w piersi wlazło: kręci, wierci, kłuje i strzyka, że zipnąć porządnie nie można. I z czego się to złe przyplątało? Jedno głupie przeziębienie nie powinno chyba takich brewerii z człowiekiem wyprawiać. A tu naprawdę wszyscy diabli piknik sobie w moich płucach wyprawiają. Pluję, charczę na wszystkie strony, mało płuc z tym kaszlem z piersi nie wyrzucę, a żadnego z tych figlarzów retro1 do piekła odesłać nie mogę. Dalibóg, cierpliwości braknie. Bo żeby to jeszcze była jakaś poważniejsza choroba, tak np. jaka dżuma, cholera, a choćby i suchoty, no, toby człowiekowi i nie żal fatygi było pomocować się trochę z taką grubą sztuką — a choćby w końcu i klapnąć trzeba było — to i wielka rzecz!... fiu!... Ale ja przecież czuję doskonale, że to tylko jakaś przemijająca faiblesse2 i nic więcej. Influenza3 czy co, u licha?!

Bo że Stach przesadza, to więcej niż pewno. Do dziś nie mogę mu tego darować, że mnie wtedy do łóżka zapakował. Gdybym się był uparł4 i na swoim postawił, byłaby się ta cała choroba moja rozeszła5 jakoś. Alboż to raz tak było? Wieczorem wracam z lekcji zmoczony do nitki, nogi pływają, coś mnie w piersiach gniecie i kłuje — a ja na drugi dzień zdrów jak ryba, znowu od świtu do nocy po błocie maszeruję. A że tam kaszlu trochę było, to i wielka rzecz! — Ale nigdy tego suchego, najbardziej męczącego. Ot — odchrząkiwałem tylko może więcej od innych, ale to już widać natura moja taka.

I trzebaż nieszczęścia, żem mu tę krew wtedy pokazał. Boże! Jaką on miał minę! Malować, słowo honoru, malować tylko! Oczy wytrzeszczone, ręce dygocą; aż mi się go żal zrobiło, doprawdy, bo my się ogromnie z sobą kochamy. Więcej się jego przerażenia zląkłem niż tej swojej krwi. Naturalnie zmiękłem od razu jak masło. Dałem mu już wyprawiać ze mną, co mu się tylko spodobało; a że przy tym i te szelmowskie piersi piekielnie jak nigdy mnie bolały, skapcaniałem do reszty. No i naturalnie stało się straszne głupstwo. Zaczęliśmy się rozczulać wzajemnie (niech licho porwie wszelkie czułości!), ja się nie wiadomo z czego i po co rozmazałem jak stara histeryczka — potem w nocy gorączka, majaczenie, krwotok, historie — rano doktor, bańki, lód — jednym słowem, taka chryja, jakiej świat nie widział. No i jak też szczęśliwie z kochanym doktorkiem zapakowali mnie do łóżka, tak czwarty tydzień prawie się z niego nie podnoszę. Rozbabrali tylko chorobę, nic więcej, a to wszystko funta kłaków nie było warte. Stach zaraz pompatycznie nazwał moją chorobę zapaleniem płuc i kazał mi w to wierzyć jak w ewangelię, co nie przeszkadzało, żem się śmiał z tego od początku do końca. Niegodziwiec, chciał mi nawet papierosy skonfiskować: wyprawiłem mu o to taką awanturę, że się na mnie pół dnia dąsał.

A wreszcie — co mi do tego: wiem, że to wszystko farsa; a że się oni tam pokłopocą troszeczkę o moje zdrowie, nic im to, co prawda, nie zaszkodzi. Niepotrzebnie mnie tylko na babę wykierowali. Ale i to głupstwo jeszcze. Ciekawa jednak bardzo rzecz, co to się z lekcjami moimi stanie? Marne one, prawda, ale w braku innych i te dobre; choć na jakie takie życie wystarczały i uniwersytet opłacałem; no, a teraz co będzie? Oni tylko jedno potrafią powtarzać: „zdrowie! zdrowie!” — a co jeść będzie owo zdrowie, jak się na siłach bardziej wzmocni? Ha? Co dzień Stachowi kładę w głowę jedno i to samo, a on tylko: „kpij tam sobie z tego”. Dobrze, kpij sobie z tego, kiedy masz ochotę, ale mnie, dalibóg, wszelka chęć do kpin odchodzi, jak o tym pomyślę. Bo to wszystkie moje elewy6 — piramidalne osły: piecem przełażą, każda trójka wymodlona, wyproszona, i bez pomocy korepetytora ani rusz. Niepodobieństwo, żeby moi pryncypałowie7 na moje szacowne zdrowie oczekiwali; i tak pełno miałem zawsze wymówek: „p. Rudnicki, Kazio znów ma dwójkę z ekstemporaliów8” — „p. Józefie, Stefanek znów dziś w kozie siedział” — „Jasio ma pałkę z algebry!” — „Michasiowi oko podbili!” itp.

Przezacni chlebodawcy! A tożbym ja gagatkom waszym same piątki, nawet rzymskie, z plusami, podawał, słowo daję, gdybym tylko mógł. Dlaczego nie? — To wszystko zapoznane9 geniusze te wasze Kazie, Jasie i Michasie. Ja bym im od razu promocje do ósmej klasy podawał, bo i cóż by mi to szkodziło? Tylko, niestety, ja profesorem nie jestem, a oni... tacy wymagający! Nic nie zważają, że Kazio ma wrodzony wstręt do łaciny, że Stefanek lubi od czasu do czasu, zresztą rzadko, wesołe psikusy płatać, że Jasiowi nie nauka już w głowie itd. — a poza tym to wszystko niezmiernie genialne i doskonałe robaczki.

Co, u diabła! Znów widać mam gorączkę. Głowa rozpalona, oczy pieką. No... co oni mi narobili! Co oni mi narobili!

26 lutego

Jak babkę kocham, to dosyć przyjemna rzecz tak sobie niby pochorować odrobinkę. Ostatecznie człowiek nic nie robi, je (co prawda, nie zbytnio ja się i objadam znowu), pije, mógłby spać, gdyby mógł, niby się o nic nie troszczy, a za to wypoczywa, wypoczywa za wszystkie czasy, jak pamięcią sięgnę, nigdy takich długich i swobodnych nie miałem wakacji. A przecie już żyłem trochę. Jedenaście lat zeszło w gimnazjum, bo to rozmaicie się tam z tym przechodzeniem z klasy do klasy przytrafiało: i poprawki były, i zimowało się coś ze trzy razy w jednej klasie; a zawsze była praca, pośpiech, termin. Brrr... jak mi to wszystko obrzydło! A przede wszystkim łaciny i greckiego nie cierpiałem, całą antypatią mej duszy nie cierpiałem i z rozkoszą zapominałem wszystkich gramatycznych wyjątków tych językowych szpargałów. Teraz znów trzeci rok na prawie mija. Na trzecim kursie10 najwięcej pracy, egzaminów coś z mendel11 chyba, a wszystko jeden od drugiego nieznośniejsze. I znów praca i praca.

Wreszcie nie o pracę chodzi, bo i sam bym chwili na próżno nie zmarnował — ale ta terminowość, ten mus, ta nędza, co mi pracę potraja — to nuży i wściekle męczy.

A! Wypoczywam za wszystkie czasy! Pal już licho korepetycje: nie myślę teraz o tej zmorze. Przecież dostanę skądkolwiek choćby najmarniejsze; wreszcie to tylko cztery miesiące do końca roku, to się byle czym obędę. Aby tylko egzaminy zdać, a na lato mam już kondycję12 zapewnioną.

No, nie zginę; nie nowość dla mnie, jak czterdziestki na tanią kuchnię zabraknie, kawa i dwa serdelki na obiad; żeby choć na to starczyło — a przecież i gorzej bywało.

Tylko czy te niegodziwe kamasze przetrzymają jako przyzwoicie te parę miesięcy: tak się bezwstydnie rozklapały po błocie, że mi raz z nogi jeden o mały włos nie zleciał, kiedym się na psa zamierzył.

Da Bóg może ładną, suchą wiosnę, to przekołacę w nich jeszcze jako tako, bo o nowych nie ma co marzyć nawet. Skądże bym ja teraz pięć rubli gotówką wydobył?

A więc pozbywszy się już z głowy takich ciężarów, jak troska o lekcje i buty, nie mam na niej żadnych innych zaległości. Hm... — słowo daję, mógłbym się nazwać szczęśliwym teraz...

Tylko znów ta szelmowska choroba, a raczej ten przeklęty ból w piersiach. Naprawdę, że jak na farsę to już go za wiele. Świdrowanie ciągle takie, że wytrzymać trudno. Cała lewa strona piersi obolała do tego stopnia, że głębiej odetchnąć nie sposób. Naturalnie jest to tylko skutkiem choroby serca, gdyż i krwotok podobno tylko z powodu jakiejś nieprawidłowości serca nastąpił. Tak Starzecki mówi. Bo i z czegóż by innego? Nie z płuc chyba, boć ja przecie suchot nie mam. No, no... ładna by była historia, żeby to były suchoty, he... he... he!...

Kiedy się to jednak wszystko skończy? Ciekawym bardzo. Z sił opadłem już zupełnie, że i przez pokój przejść trudno, a przecież najdalej za trzy tygodnie muszę być zdrów jak ryba: trzeba będzie generalną bibę na swoje imieniny wyprawić. Można przecież choćby raz w rok, około swoich imienin, zabawić się troszeczkę. Aby tylko ten nieznośny ból z piersi ustąpił — aby on ustąpił i sił odrobinę przybyło, to i wszystko dobrze pójdzie.

27 lutego

Kiepsko jakoś ze mną. Wczoraj, rad nie rad, musiałem całe popołudnie w łóżku spędzić, pomimo żem się już zarzekł leżenia, jak grzechu śmiertelnego. Naturalnie, że jeżeli siły tracę, to tylko przez leżenie; tożby najzdrowszego chłopa ścięło z nóg takie przykucie do łóżka. Muskuły się tylko rozleniwiają i, jak przyjdzie do pracy, odmawiają posłuszeństwa. Bezwarunkowo trzeba będzie choćby przemocą podnosić się z łóżka. Rozpieściłbym się do reszty i może by przyszło z miesiąc jeszcze pokutować. Od dziś zacząłem racjonalną kurację: sam się ubrałem (pomimo komiczno-rozpaczliwych protestów Stacha), przywlekłem się do stolika i ot piszę sobie spokojnie; a choć mi głowa tańcuje na wszystkie strony i czuję, jak mi krew nieraz aż oczy zasłania, tak do głowy uderza, przesiedzę jednak do samego wieczora, żeby się umyślnie Stachowi sprezentować, jak po lekcjach wróci. Naśmieję się porządnie z jego tragicznych poglądów na moją chorobę.

Tylko co była u mnie Zosia i musiałem przerwać pisanie. A dobrze zrobiła, że przyszła, bo ją ogromnie lubię za jej niewyczerpany nigdy humor. Gdyby nie była moją siostrą, wyśmienita by z nas była para małżeńska; przynajmniej nigdy by nam smutno nie było. I skąd się u niej ten humor bierze? Nie ze zbytku szczęścia chyba, bo pracuje biedaczka od rana do nocy, lata po lekcjach, musi znosić czyjeś grymasy i fantazje, a mimo to wiecznie wesoła i zadowolona.

Ot i teraz wpadła do mnie taka rozradowana, jakby ją Bóg wie co radosnego spotkało. Słucham, słucham, co takiego, aż tu raptem tyle tylko, że jedna z jej uczennic zakrajała się w okrutny sposób w palec i nie będzie mogła co najmniej przez tydzień grać na fortepianie; a że lekcje nie na bilety, tylko miesięcznie, więc i wytrącać nie będą, a ona będzie mogła co dzień wpaść do mnie na godzinkę. Poczciwa, kochana dziewczyna, przyniosła mi w prezencie od dawna upragniony słownik niemiecki i... parę serdelków na śniadanie: biedaczka, zapomniała, że jestem na diecie. Ona często takie bąki strzela.

Przez cały czas nie dała mi przyjść do słowa, opowiadając, jak zwykle bezładnie, najrozmaitsze historie, a wszystkie ogromnie naiwne.

Podziwiam zawsze, skąd, przy takiej wietrzności i braku poważniejszego poglądu na życie, ta dziewczyna bierze natchnienie do muzyki? Bo przy fortepianie przeistacza się w zupełności: gra całą duszą, całą swoją istotą i dochodzi do zupełnego zapamiętania się. Dawniej nigdy nie wierzyłem ani w jej talent, ani w powodzenie, jakie miała w konserwatorium. Dopiero 3. Symfonia Haydna i Sonata Księżycowa Beethovena pogodziły mnie z jej talentem i na koniec uwierzyłem, że go posiada. Wiele, bardzo wiele chwil upojenia jej zawdzięczam. Szkoda tylko, że się ten talent na pięćdziesięciogroszowych lekcjach tak marnuje. Być może, iż większą tym korzyść przynosi społeczeństwu, niż gdyby miała po Europie na koncertach rozbijać fortepiany — zawsze to jednak przykro widzieć tę iskrę bożą tak zaprzedaną za kęs chleba.

Zresztą Zosia niewiele sobie z tego zdaje sprawy. Nie dostrzegłem w niej dotąd ani cienia zarozumiałości, a przez to niezadowolenia z życia. Ona przyjmuje wszystkie przymusy losu tak spokojnie, tak chętnie, jakby je uważała za spełnienie własnych marzeń. Dziecko z niej jeszcze takie, że nie zadaje sobie trudu nad dociekaniami w kwestiach życia. Przypuszczam, iż gdyby kto w nią wmówił, że powinna się wyrzec i muzyki nawet, zdołałaby się zastosować do takiego przymusu, choć z wielkim żalem, ale bez cienia goryczy i pretensji. I nie dlatego, żeby ta muzyka nie była dla niej niemal niezbędnym warunkiem umysłowej egzystencji — bo jest ona dotąd jedyną rozkoszą jej życia — ale po prostu dlatego, że w jej głowie nie postała nigdy myśl jakiegoś oporu względem tego, do czego zniewala życiowa walka.

Do jednego tylko los nie potrafiłby jej nagiąć — do samodzielności. Ta jej zupełna bierność i uległość dla wszystkiego i wszystkich nie pozwala mi zrobić nawet najdalszych przypuszczeń, coby to dziecko poczęło samo, pozostawione zupełnie bez opieki, bez poddawania myślowego, co ma robić i jak sobie radzić.

Często zadaję sobie pytanie, o ile to dziecinne jej usposobienie jest stanem przejściowym młodego wieku, a o ile wrodzonym i stale się już przejawiającym temperamentem życiowym. Jej lat 18 bardziej za tym drugim przypuszczeniem przemawia. Co ją czeka?

Z takim usposobieniem może przejść przez życie jak przez raj rozkoszy — ale może też paść ofiarą pierwszego wypadku, który wstrząśnie jej umysł swoją bezwzględnością, tym brutalniej, im mniej będzie do niego przygotowana. Oby tylko miała zawsze obok siebie jakieś serce kochające, o które by się wesprzeć mogła! Z niego zaczerpnie sił do zniesienia wszystkiego.

Zresztą ja nie opuszczę jej nigdy. Dotychczas ja jestem dla niej tym bożkiem, przed którym ona unicestwia się w zupełności. Kocha mnie tak ślepo, tak bezkrytycznie, iż jej do głowy nie przyszła dotąd myśl, że mogę się mylić w czymkolwiek. Ja wiem o tym i dlatego mimo woli tyranizuję ją nieraz. Znosi wszystkie moje kaprysy i dziwactwa z taką cierpliwością, prawie namaszczeniem, jak gdybym miał z góry udzielony patent nieomylności. Jestem dla niej ostatnią instancją we wszystkim, jej sumieniem i wyrocznią stanowczą. Mnie to śmieszy czasami, szczególniej kiedy się mnie radzi, jakiego koloru ma sobie suknię sprawić — bo i tych kwestii nie mogłaby bez mojej porady rozstrzygnąć.

Dotychczas uczuwałem trochę jakby wyrzutów sumienia za to mimowolne zgodzenie się służenia mojej Zosi za punkt oparcia w życiu, choć Bóg widzi, żem się nie starał zupełnie łudzić jej co do siebie. Teraz pozbywam się tych skrupułów, ponieważ dzielę moją rolę opiekuna ze Stachem, a on jest taką antytezą mojej istoty, że gdzie u mnie wada, tam u niego zaleta — gdzie u mnie nadmiar czego lub brak, u niego, przeciwnie, brak lub nadmiar. Gdyby z duszy mojej i Stacha można było zrobić jaką mieszaninę, a z tej dopiero sfabrykować nową duszę, sądzę, iż byłaby ona najwszechstronniejsza w świecie.

Zastanawiam się nieraz nad tym, co mnie ze Stachem, a raczej jego ze mną, wiązać może; bo rzeczywiście, od lat siedmiu, jak się znamy, a od trzech, jak wspólnie mieszkamy, trzymamy się razem, jak wierzch i podszewka jednego ubrania. Ja często tę kwestię poruszam w rozmowach ze Stachem, ale on nie lubi roztrząsać podobnych subtelności i nazywa to głupstwem. Może ma i słuszność, ale mnie, nie wiem czemu, kwestia ta interesuje niezmiernie. Może dlatego, że i ja kocham go bardzo — a ja lubię sobie zdawać sprawę ze wszystkich moich czynów i uczuć. Ale tu, dalibóg, analiza moja nic poradzić nie umie.

Bo nie było chyba nigdy dwóch natur tak zupełnie różnych, jak on i ja. On — powaga chodząca, wypchana dogmatami, człowiek olbrzymiej woli, dla siebie nieubłagany — przy tym natura z gruntu poczciwa, prosta, przede wszystkim prosta, i szczera aż do naiwności. Nerwy, rozczarowania, pesymizm, subtylizowanie uczuć i wrażeń nie istnieją dla niego. Uznaje je chyba tylko we mnie i mnie jednemu, jako wyjątkowi, pozwala być takim, jakim jestem i chcę być. Całą resztę świata mierzy swoim łokciem i gwałtem chciałby ją mieć według swego modelu. Wypływa to u niego z tej niewzruszonej siły przekonań, jaką się szczyci. Tak niezachwianie wierzy w te prawdy, które zdaje mu się, że posiadł, iż kwestię istnienia odmiennych przekonań spycha zawsze na grunt patologii umysłowej, jeśli naturalnie zechce uwierzyć w szczerość sądów stron przeciwnych. Inaczej — obwinia wszystkich o uprzedzenia kastowe, o nieszczery upór bronienia interesów osobistych i swojej kliki itd. Ach, te kasty, te kasty! Ileżem ja się nasłuchał już o nich!

Taka uparta niewyrozumiałość, zdawałoby się, powinna by go uczynić oschłym i obojętnym względem ludzi innych przekonań — a tymczasem nie. Potrafi zasiekać, pognębić, zbić na miazgę słowami swego przeciwnika; ale niech tenże sam przeciwnik powie, że go brzuch zabolał, potrafi także pobiec dla niego na dziesiątą ulicę po rumianek. Słowami nienawidzi niemal całego świata, rzuca przekleństwa, groźby, złorzeczenia — a w gruncie kocha go pewnie lepiej od wielu filantropów i dobroczyńców ludzkości. Sądzę nawet, że właśnie dlatego tak nienawidzi głośno, bo kocha po cichu, i boli go, że ta umiłowana z głębi duszy ludzkość tak się nie umie poznać na jego jedynie zbawiennej recepcie szczęścia i kroczy drogą, którą on za mylną uważa.

Takim jest mój Stasisko.

A ja? Ja właściwie nie jestem jeszcze niczym w porównaniu z jego wyrobionymi już i niezmiennymi przekonaniami — a więc właśnie dlatego jestem jeszcze wszystkim po trochu, i wszystkie wady i cechy całego świata znajdują we mnie swój odblask. Chociaż nie głęboko, ale choćby w zarodkach lub szczątkach, tkwią we mnie te wszystkie piętna świata, jakie mój Stach tak niezmordowanie zbija.

Jestem niby tymczasowo bez żadnych przekonań, tak społecznych, jak filozoficznych; nie przeszkadza mi to jednak w dysputach ze Stachem przybierać rozmaite role i zbijać jego dowodzenia, to ze stanowiska arystokraty, to bourgeois, to postępowca, to konserwatysty, to znów panteisty lub ateusza. W gruncie rzeczy nie dowierzam sam sobie i za prawdziwość swoich twierdzeń nie dałbym i trzech groszy, ale mnie coś kusi zawsze do prowadzenia z nim zażartych dysput, kończących się naturalnie na niczym — bo lubię bardzo słuchać Stacha, kiedy mówi w zapale, a tę lub inną rolę przyjmuję ot tak sobie, dla podtrzymania dyskursu, stosownie do tego, z jakiej on beczki zacznie. On wie, naturalnie, co sądzić o stałości mych przekonań, bo mu sam zawsze przy końcu dysputy powtarzam, żem mu przeczył tylko dla zasady przeczenia, byle i na słońcu znaleźć plamę, i że nie wierzę zarówno temu, co on mówi, jak i temu, co sam wygłaszam. To nam jednak nie przeszkadza zupełnie na drugi dzień wszcząć podobnego sporu i obydwaj w zapale (chociaż ja unoszę się rzadziej) prawie że wierzymy we własne słowa. Chętnie prowadzę z nim te dysputy — raz dlatego, że nie mogę znieść tej ciasnoty jego poglądów i bezwzględnej wiary w siebie, i ciągle pracuję nad rozszerzeniem jego punktu widzenia rzeczy — a po drugie, że lubię niesłychanie wszelkie subtelności i analizę odcieni myśli, a już pod tym względem dochodzę nieraz do artyzmu, i każda dysputa zaostrza mi tylko język i myśl. Ostatecznie skutek w zupełności nie odpowiada zamiarom. Punkt widzenia rzeczy u Stacha nie tylko się nie rozszerza, ale, przeciwnie, kurczy coraz bardziej, a ja znów, wbrew jego pragnieniom, nie tylko się nie wciskam do jego klatki przekonań, ale coraz więcej rozprzestrzeniam swoje stanowisko obserwacyjne. Stąpamy po wprost odwrotnych drogach. On się zacieśnia i potęguje wiarę w swoje idées fixes, ja się rozszerzam i uczę obalać wszystko, choćby ot tak sobie, aby dokazać sztuki.

W przekonaniach więc naszych nie ma żadnej zgody. Ale kto wie, czy i w usposobieniach naszych nie ma większej różnicy. Ja jestem straszny fantastyk. Wiem o tym; ale cóż mi z tego, że wiem, kiedy to nie zdoła powstrzymać w niczym moich wybryków. Czy to choroba już taka, czy zbytnia wrażliwość nerwów, licho tam wie — dość, że jestem nieraz wprost nieznośny. Przychodzą na mnie takie chwile rozdrażnienia jakiegoś, że umyślnie, świadomie, staram się wkoło siebie robić piekło. A że mieszkamy razem, on więc jest jedyną istotą, na którą mogę wyładować cały zapas złośliwości i sarkazmu. Cóż dziwnego, że mnie nieraz na czym świat stoi przeklina? Nazywa mnie babą, histeryczką, idiotą, hipochondrykiem, roznerwowanym czortem i licho tam jeszcze wie jak — ale to, niestety, nic a nic nie pomaga. Dawniej próbował w takich chwilach kłócić się ze mną i wymyślać; teraz jednak, jeśli mu nie zanadto dokuczę, nie odzywa się nic, tylko flegmatycznie słucha, albo się zabiera do czytania. Ja sam wiem o tym najlepiej, jakie ze mnie ziółko, i dlatego też nieraz staram się wszelkimi sposobami wynagrodzić mu te zatrute chwile. Jestem wtedy, doprawdy, ogromnie dobry. Stach tylko czeka takiej chwili. Kładziemy się wówczas obydwaj na łóżku — bo to dla nas najdogodniejsze locum z całego mieszkania — i długo, długo w noc rozmawiamy, marząc o przyszłości, rozważając sprawy ludzkości całej i społeczeństwa. On marzy jakoś realniej, prawdopodobniej — ja się zatapiam w jakieś rojenia mistyczno-idealne, niemożliwe do urzeczywistnienia. Ale dobrze nam tak razem i poczciwe, choć ułudne, mamy myśli. Tak nam noc nieraz do brzasku schodzi — i tak zasypiamy w ubraniu, ja zwykle z głową o jego piersi opartą.

Kiedym się pytał raz Stacha, dlaczego, pomimo mojego nieznośnego usposobienia, nie stara się zerwać ze mną stosunków, on mi odpowiedział że właśnie dla tych bezsennych nocy, strawionych na marzeniach. One mu wynagradzają wszystko. A i ja je kocham, te nasze noce romantyczne.

Od czasu do czasu gniewamy się na siebie po kilka dni nieraz. Naturalnie wina zawsze leży po mojej stronie: przyznaję się do tego bez żadnych zastrzeżeń. Utarczka najczęściej zaczyna się wieczorem. Wracam zły z lekcji, zmordowany, rozdrażniony, przygnębiony do reszty niepogodą. Byle błahostka wywołuje prawdziwy atak. Ot, choćby klucza zapomniałem i muszę czekać kilka minut w sieni, póki Stach nie nadejdzie. Wina, naturalnie, tylko moja — ale właśnie, że moja, właśnie, że do nikogo nic mogę mieć o to pretensji, wywołuje już to we mnie wzburzenie. Szukam zaczepki i heca gotowa. Stach ogromnie zagniewany; ja się uspokajam w końcu, ale najczęściej za późno, kiedym mu już porządnie dojechał. Kładziemy się spać, nie mówiąc sobie dobranoc. Rano Stach już żałuje swojej porywczości i szuka zaczepki do pojednania; to znowu ja mam do niego pretensję, że się mógł na mnie gniewać. Znów schodzi wieczór w milczeniu. Ale już na trzeci dzień strasznie nam jakoś głupio się robi. Ja nie zacznę nigdy pierwszy, Stach wie o tym i dlatego z góry już obmyśla sposoby pojednania. Ja już go znam tak dobrze, tak potrafiłem wystudiować tę niebogatą zresztą w objawach naturę, że z miny jego, z gestów, domyślam się, czego chce lub co ma powiedzieć.

Chodzi zwykle w takich razach z kwadrans po pokoju, paląc papierosa, z ukosa spoglądając na mnie, jakby się prosząc, żebym się domyślił jego zamiarów i ułatwił zadanie.

Ale ja udaję, że nic nie widzę. Wtedy on podchodzi, bierze mnie rękoma za głowę, wykręca do swej twarzy i mówi:

— No, słuchaj Józik, nie bądź głupim... co tam... jesteś rozgrymaszony dzieciak; ja źle robię, że się unoszę... co tam... daj pyska.

Dajemy sobie pyska i gniew skończony. Ja się bardzo rozczulam, przyznaję do winy — i znów nam wieczór i noc na marzeniach schodzi. A on to ogromnie lubi. Nieraz w nocy, kiedy nas bezsenność tłucze, on przychodzi do mego łóżka, na pogawędkę niby, ale w istocie żeby pomarzyć trochę. Nie zawsze jestem w usposobieniu do tego i zaczynam wtedy drwić z jego romantycznych zachcianek. A on się tego boi, boi się i wstydzi zarazem. Jest zawsze trzeźwy bardzo i chce za takiego uchodzić; jedne tylko te bezsenne noce są plamą na jego rozsądnym życiu, jak je sam nazywa. Gdym go się raz pytał, jak on może pogodzić tę trzeźwość życia z romantycznymi zachciankami, odpowiedział tylko:

— Ja wiem, ja wiem, że to strasznie głupio; cóż chcesz... to już widać w naturze mojej leży: trudno mi się jeszcze pozbyć wszystkich nabytków przeszłości. Ale ja czuję, że to głupio, i będę się starał odzwyczaić.