Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Na początku wszystko było proste jak drut” – zaczyna swoją opowieść Asger.
Potem sprawy zaczęły się komplikować: utrata pracy, rozstanie z dziewczyną, długi, alkohol. W akcie desperacji Asger odpowiada na ogłoszenie o poszukiwaniu asystenta osoby niepełnosprawnej. Tak poznaje młodego, ale znudzonego życiem i zgorzkniałego Waldemara. Mężczyzna porusza się na wózku inwalidzkim, mieszka na kopenhaskim blokowisku, pali skręty i cały dzień ogląda telewizję. Asger jest jedyną osobą, która potrafi znaleźć z Waldemarem wspólny język, bo sam też nie ma już nic do stracenia.
Ich znajomość okaże się tym, na co obydwaj czekali całe swoje życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Na początku wszystko było proste jak drut. Mieszkałem w Kopenhadze razem z Sarą i Amalie i kiedy wieczorem wstawałem z kanapy, na której siedzieliśmy i oglądaliśmy telewizję po położeniu Amalie spać, Sara pytała mnie: „Dokąd idziesz?”. Nawet w nocy, gdy szedłem się wysikać, pytała: „Dokąd idziesz?”. Odpowiadałem: „Wysikać się”, odpowiadałem: „Sprawdzić, co u Amalie”, odpowiadałem: „Zrobić kawę”, odpowiadałem: „Przewietrzyć się”.
Chodziłem dużo. Raz na jakiś czas po prostu musiałem wyjść z mieszkania, w ten sposób pilnowałem, żeby nie przybrać na wadze. Z czasem zauważyłem jednak, że ludzie mi się przyglądają. Zastanawiałem się, czy przypadkiem nie zaczęto mnie uważać za stały element pejzażu ulicy taki jak gość żebrzący o dwukoronówki, śpiewający Søren czy jakiś inny z całej zgrai wałęsających się typów. Wtedy ograniczyłem swoje łazikowanie. Ale wystarczył miesiąc, żebym popadł w marazm. Kąpiąc się pod prysznicem, przestawałem widzieć swoje włosy łonowe – i koniec końców wracałem do szwendania się po ulicach. „Wiecznie gdzieś łazisz” – narzekała Sara. Denerwowała ją ta moja skłonność do wychodzenia. Coraz bardziej graliśmy sobie na nerwach. Nie tylko od czasu do czasu – to był permanentny stan poirytowania, który pojawił się zdecydowanie zbyt wcześnie, zważywszy na to, że Amalie miała dopiero cztery lata i niedawno kupiliśmy mieszkanie.
Amalie nie była moim dzieckiem. Jej tak zwany biologiczny ojciec zachorował na psychozę, po której nigdy nie doszedł do siebie. Należy teraz do wyznawców Hare Kryszna. Widziałem go kiedyś, jak tanecznym krokiem przemierzał kopenhaski deptak z innymi krysznowcami. Brzdąkał na tamburynie ubrany w pomarańczowe fatałaszki. Wręczył mi małe ciasteczko. Nie miałem ochoty go zjadać. Nigdy nie mówiłem Sarze, że go spotkałem. Nie pytaj dlaczego, bo przecież nie było nic złego w tym, że go widziałem i że dostałem to ciastko. Chyba chodziło o to, że po prostu nigdy nie rozmawialiśmy na jego temat. Czasami łapałem się na myśleniu: „Oby to nie okazało się dziedziczne”. Na pewno byłoby w jakiś sposób lepiej dla Amalie, gdybym to ja był jej prawdziwym ojcem, ale z drugiej strony takie rozumowanie jest bez sensu, bo wtedy Amalie nie byłaby sobą. Widzisz? O to właśnie mi chodzi – i dlatego z reguły nie myślałem o tym zbyt wiele. Amalie nazywała mnie tatą.
Tego dnia skoczyłem w porze lunchu na sandwicz z pieczoną wieprzowiną i wróciłem do biura o wpół do pierwszej. Zostały mi dwie godziny, żeby złożyć do kupy propozycję kampanii, którą tego samego popołudnia mieliśmy przedstawić klientowi. Håkon, który z jakiegoś powodu mnie nienawidził, wiedział, że jestem w czarnej dupie z tą prezentacją, i kręcił się po biurze ze złośliwym uśmieszkiem, próbując mnie zdekoncentrować.
– Jak ci idzie?
– W porzo, Håkon.
– Super. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę, co wymyśliłeś.
– Nie wątpię.
Håkon usiadł za swoim biurkiem i zaczął klikać długopisem. Klik-klik, klik-klik, klik-klik. Chyba wiem, dlaczego mnie nienawidził. Kilka lat wcześniej podczas przedświątecznej imprezy w biurze zwierzył mi się po pijaku. To była jakaś intymna sprawa. Nie pamiętam, o co chodziło, ale wyrył mi się w pamięci obraz twarzy Håkona bardzo blisko mojej i jego małych, załzawionych oczek za szkłami okularów do komputera. Jego obecną nienawiść wywołało to, że się przede mną obnażył, że w jego wyobraźni miałem na niego haka, wiedziałem o jakiejś jego chwili słabości. Niestety tak się sprawy miały. Klik-klik, klik-klik, klik-klik. W ten sposób stwarzał teraz miłą atmosferę.
– Håkon, mógłbyś przestać klikać tym długopisem?
– Denerwuje cię to?
– Tak.
– A to przepraszam… Po prostu najlepiej mi się myśli, kiedy klikam.
Przestał. Dla pewności wyjąłem iPoda, włożyłem słuchawki do uszu i puściłem Nebraskę Bruce’a Springsteena. Wtedy zadzwoniła Sara z pytaniem, czy pamiętam, że o pierwszej mam odebrać Amalie z przedszkola. Skłamałem, że owszem, pamiętam i właśnie tam jadę. Nie miałem innego wyjścia, niż wymyślić coś po drodze do przedszkola i zabrać Amalie do biura na kilka godzin.
Powodem, dla którego przedszkole zamykano wcześniej, było to, że wszyscy opiekunowie potrzebowali wsparcia psychologicznego i wysyłano ich na terapię do Szpitala Królewskiego, ponieważ w mediach skrytykowano ich finanse. Była to afera z gatunku tych grubszych, miałbym z niej w sumie niezły ubaw, gdyby nie zdarzyła się w nieodpowiednim momencie.
Wybrałem się do przedszkola samochodem i przybyłem tam pięć po pierwszej. Jedna z opiekunek siedziała na trójnożnym zydlu i płakała. Druga, która stała obok i próbowała ją pocieszać gładzeniem po ramieniu, łypnęła na mnie wzrokiem pełnym pretensji. W kącie naprzeciwko Amalie biła się z jakąś dziewczynką o lalkę bez ręki jak z obrazów Hansa Bellmera[1].
Dziewczynce udało się wyrwać Amalie lalkę, której jedyna ręka sterczała w górę, jakby hajlowała. Zwyciężczyni uczciła ten triumf zapalczywym gryzieniem głowy swojego trofeum. Wziąłem Amalie na ręce, pocałowałem na przywitanie, pozbierałem jej rzeczy, pożegnałem się z obydwiema opiekunkami – tą płaczącą i tą drugą, która ją pocieszała – po czym skierowałem się do samochodu.
Po powrocie do biura dałem Amalie blok, jakieś pisaki i posadziłem obok siebie, gdzie zajęła się rysowaniem. Zapytałem, czy nie pomoże tatusiowi namalować jakichś ładnych obrazków do reklamy. Håkona nigdzie nie było widać.
Było to małe, nic nieznaczące zlecenie. Jakiś ważniak od kultury dostał z gminy kupę kasy na zorganizowanie targów sztuki wielokulturowej w poprzemysłowym kompleksie Kødbyen. Musiałem dostarczyć jedynie plakat reklamujący to wydarzenie, ale w głowie miałem kompletną pustkę, nie mogłem wyzbyć się niechęci wobec tej sztucznej imprezy o podejrzanie szlachetnych intencjach. Spotkałem tego typa tylko raz i jego błędny wzrok, z którym nie dało się nawiązać kontaktu, przyprawiał mnie o dreszcz. Amalie rozłożyła na biurku ukończone rysunki i zaczęła pracować nad następnym. Słoneczko w prawym rogu właśnie otrzymało promienie.
Targi sztuki miały się odbyć pod hasłem „Na wskroś kultur”. W mojej głowie zaświtała chora myśl. Wrzuciłem w Google „jedzenie spaghetti”. Wśród wielu innych obrazów wyświetliło mi się zdjęcie biznesmena wciągającego nitkę makaronu. Nadawało się idealnie. Po dalszym szukaniu w necie znalazłem zdjęcie wyznawcy sikhizmu składającego usta jak do pocałunku. Ściągnąłem obydwie fotki – na szczęście miały niezłą rozdzielczość – i zabrałem się do pracy. Rezultatem był fotomontaż przedstawiający białego biznesmena i Hindusa w turbanie, którzy wciągali każdy swój koniec tej samej nitki spaghetti, zupełnie jak w Zakochanym kundlu. Lepsze byłoby oczywiście upozowane zdjęcie z modelami, ale że gruszki nie rosną na wierzbie, pozostało mi tylko mieć nadzieję, że ważniak od kultury to kupi. Olałem wielkim siurem prawa autorskie do zdjęć. Ściągnąłem je z dwóch różnych stron internetowych, amerykańskiej i włoskiej, więc prawdopodobieństwo wykrycia ich źródeł uznałem za minimalne.
Ponadto wpadłem na pomysł, żeby wyprodukować pewną liczbę koszulek z nadrukiem: „Na wskroś kultur – Art has no homeland”, które organizatorzy mogliby rozdawać bezdomnym z Kopenhagi. Bezdomni byli bowiem w tamtym czasie na topie dla całej tak zwanej klasy kreatywnej. Bajerancko było wyglądać jak bezdomny, znać kogoś bezdomnego albo być kojarzonym z kimś takim.
Ważniak od kultury z miejsca połknął haczyk. Niezdolny do rozpoznania fuszerki, zachwycił się prowokacyjnym wydźwiękiem projektu. Håkona z żalu mało szlag nie trafił. Poprosiłem go, żeby podczas prezentacji przypilnował Amalie, a kiedy później oznajmiłem mu, że pomysł został sprzedany, jego twarz rozjaśniła się w uśmiechu tak fałszywym, że mała się rozpłakała. Wziąłem wolne na resztę dnia i pojechałem z Amalie do domu.
Po drodze zrobiliśmy zakupy na kolację, którą ugotowaliśmy wspólnie przed powrotem Sary. Wieczór okazał się wyjątkowo udany. Po posiłku i po przeczytaniu Amalie bajki na dobranoc zasiadłem przed telewizorem z kieliszkiem wina, czując dużą satysfakcję.
Minął miesiąc i wszystko się rypnęło. Okazało się, że ten tłuścioch w garniturze ze zdjęcia nie jest żadnym biznesmenem, tylko przewodniczącym stowarzyszenia włoskich faszystów. Rozpoznał go jeden z dziennikarzy i wybuchła gównoburza. Reprezentant Towarzystwa Przyjaźni Duńsko-Indyjskiej złożył skargę i zażądał oficjalnych przeprosin od wszystkich jak leci. Ważniak od kultury totalnie ześwirował, bo mój plakat odwrócił całą uwagę od organizowanej przez niego imprezy i jej image’u dobrej i podbudowującej. Zapytałem: „Dlaczego sztuka zawsze musi być dobra?”. I dodałem, że powinien się cieszyć z tego darmowego rozgłosu, ale on tego nie kupił. Jakby było mało, ten włoski wódz faszystów przez kompletny przypadek dowiedział się o tej mało znaczącej sprawie w naszym północnym grajdole, sprzymierzył się z fotografem, który miał prawa autorskie do zdjęcia, i razem pozwali moje biuro.
Działo się to w połowie 2008 roku, kiedy zaczął się kryzys. Wszystkie stanowiska w branży reklamowej zawisły na cienkim włosku, więc dla mojego szefa była to wymarzona okazja, żeby zwolnić kolejnego pracownika. Nie miałem innego wyjścia niż zamknąć swojego macbooka i pożegnać się z resztą kolegów. Håkon zgrywał wielce zasmuconego. Podejrzewam go o różne zakulisowe działania podczas gównoburzy.
Na początku aż tak strasznie się tym nie przejąłem.
Wysyłałem listy motywacyjne, zaproszono mnie nawet na kilka rozmów o pracę, ale byłem bliżej czterdziestki niż trzydziestki, co w branży reklamowej oznacza starość. Ponadto odnosiłem wrażenie, że takie rytualne upokarzanie kandydatów sprawiało przyjemność prowadzącym i właśnie dlatego odbywano te rozmowy, a nie z powodu prawdziwej chęci zatrudnienia kogoś. Wylądowałem na zasiłku jako kolejny z całej rzeszy bezrobotnych o zbyt wysokich kwalifikacjach i z biegiem czasu zaniechałem wysyłania podań. Przychodziłem o wyznaczonej porze do budynku urzędu pracy, gdzie w pokoju o pomalowanych na biało ścianach próbowano mnie zmotywować do szukania zatrudnienia, a ja uczestniczyłem w tej szopce, bo uważałem za swój obywatelski obowiązek dokładać starań, aby tamci mieli jakieś zajęcie.
Przestałem wychodzić. Długie spacery już nie sprawiały mi przyjemności, bo nie miałem o czym myśleć podczas chodzenia. Zamiast tego albo wylegiwałem się na kanapie, albo kręciłem się po mieszkaniu. W te dni, gdy Sara zawoziła Amalie do przedszkola, nawet nie wkładałem ubrania. Zauważałem poirytowanie Sary, gdy wracała do domu, a ja wciąż siedziałem w szlafroku, więc zacząłem się ubierać tuż przed jej przyjściem, ale po pewnym czasie także i ta rutyna odeszła w zapomnienie. Zostały mi tylko lodówka i kanapa. Zacząłem więcej jeść. Przez cały czas czułem głód. Potrafiłem obudzić się w nocy, przypomnieć sobie o resztce sałatki z szynką stojącej za zamkniętymi drzwiami lodówki, wstać i zeżreć to na stojąco, a potem żłopać aksamitny sok z kartonu. O godzinie dwunastej w południe z reguły otwierałem pierwszą puszkę piwa, do kolacji piłem wino, a whisky zostawiałem na wieczór. Powtarzałem sobie, że to tylko tymczasowe i że skoro nie ma teraz żadnej pracy, to nie ma sensu jej szukać, ale sytuacja na pewno się polepszy, jeśli nie za rok, to trochę później, gdy tylko odbije gospodarka, po prostu muszę to przeczekać. Puste puszki wyrzucałem przed przyjściem Sary. Nie wiem, czy wyczuwała mój piwny oddech i zauważała, że chodzę podchmielony jeszcze przed kolacją, ale nawet jeśli tak było, nic nie mówiła.
Pewnego dnia, gdy zacząłem dość wcześnie i właśnie uporałem się z pierwszym sześciopakiem, zgniotłem puszki i wyniosłem do kontenera na śmieci, zadzwoniła Sara z prośbą, żebym odebrał Amalie. Musiała zostać w pracy po godzinach.
Wziąłem jej rower – jedyny, na którym mieliśmy zamontowany fotelik dla dziecka. W drodze powrotnej Amalie siedziała w nim i paplała nieprzerwanie o najróżniejszych rzeczach, podczas gdy ja pedałowałem przez miasto, odpowiadając „tak” lub „nie” albo od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie. Błękitne niebo ze stojącym wysoko słońcem wyglądało jak na jednym z rysunków Amalie. Jakaś rodzina pakowała samochód, szykując się do wyjazdu na plażę. Udzieliła mi się ta wakacyjna atmosfera, przekręciłem głowę i rzuciłem: „Co powiesz na sprite’a i lody waniliowe?”, i w tym samym momencie najechałem przednim kołem na krawężnik, stopy ześlizgnęły mi się z pedałów, straciłem kontrolę nad rowerem i się przewróciliśmy.
„Na szczęście to mleczny ząb” – usłyszałem na pogotowiu. Moja wymięta koszula była upstrzona krwią Amalie. Mnie samemu nic się nie stało.
Przez cały następny tydzień nie mogłem znieść widoku uśmiechającej się Amalie. Gdy jedliśmy razem kolację, musiałem pociągnąć duży łyk czerwonego wina za każdym razem, gdy mój wzrok padał na wyrwę w miejscu, gdzie powinien wyrastać jeden z siekaczy. Amalie niespecjalnie się tym przejmowała. Zdecydowanie gorzej było z Sarą i po tygodniu nastąpił koniec. Po tym, jak ze mną zerwała, leżałem na kanapie, żarłem i chlałem na potęgę. W tle brzęczał telewizor.
Wprowadziłem się tymczasowo do mojego przyjaciela Stanleya. Rozsyłałem grupowe mejle, przeglądałem ogłoszenia na dba.dk[2] i publikowałem posty na Facebooku, aby jak najszybciej znaleźć jakieś lokum. Próbowałem dzwonić do Sary, ale nie odbierała. Spałem na kanapie Stanleya, za dnia sprzątałem i opróżniałem zmywarkę, żeby choć trochę mu się odwdzięczyć za nocleg. Stanley nie wyglądał, jakby miał coś przeciwko temu, że u niego mieszkam. W weekend wyszliśmy na miasto. Stanley pracował jako radca prawny w jednej z firm. Właśnie wygrali sprawę, więc oznajmił, że trzeba to oblać. „Dobrze ci zrobi wyjście do ludzi” – dodał. Trafiliśmy do jakiegoś fikuśnego baru w centrum. Towarzystwo siedzące obok składało się z Amerykanów, a ponieważ niemożebnie nas wkurzali i na dodatek okazało się, że siedzący na końcu stołu chłopak o wyglądzie studencika obchodził urodziny, zaimprowizowaliśmy dla niego następującą piosenkę:
How old are you now?
How old are you now? You’ll get cancer in the asshole And then you will die.
Parsknąłem głośnym rechotem. Zadowoleni ze swojego ostrego jak brzytwa dowcipu opuściliśmy bar i udaliśmy się do domu. Padłem na kanapę. Stanley siedział na krześle obok. Rozmawialiśmy o polityce i nie mogliśmy się ze sobą zgodzić, kogo bardziej nienawidzimy: tak zwanej prawicy, tak zwanej lewicy czy tak zwanych partii centrum. Stanley wyjął z barku butelkę whisky, rozlał do szklanek i wygłosił krótki monolog o słodzie jęczmiennym. Rozmawialiśmy o Sarze i Amalie. Nagle Stanley zaczął płakać i wyznał, że od dawna nosi na sobie dwie pary spodni, bo wstydzi się swoich cienkich nóg.
Nazajutrz obudziliśmy się z kacem. Usmażyłem bekon i sadzone jajka. Stanley zjadł jedną czwartą białka, a żółtko nakłuł widelcem, po czym siedział i patrzył, jak wypływa. W niedzielę dostałem propozycję wynajęcia kawalerki w dzielnicy Sydhavnen i natychmiast ją zaklepałem. Stanley i jeszcze jeden znajomy pomogli mi przetransportować moje rzeczy z dawnego mieszkania. Kiedy je zabieraliśmy, Sary nie było w domu. Kupiłem butelkę Highland Park dla Stanleya w ramach podziękowania za nocleg na kanapie.
Od przeprowadzki do Sydhavnen minęło pół roku. Przytyłem piętnaście kilo. Po tym, jak kilkakrotnie nie stawiłem się na spotkania mające na celu zaktywizować mnie do szukania pracy albo z powodu kaca, albo dlatego, że dni zlewały mi się w jeden i moja doba stanęła na głowie, objęto mnie kwarantanną i przestano wypłacać ubezpieczenie od bezrobocia. Dziękujemy, to już koniec. Był to czas nocnej telewizji. Jest coś wyjątkowego w oglądaniu telewizji nocą w zwykły dzień. W mieszkaniu panuje idealna cisza, na zegarze dochodzi trzecia, a ty przełączasz się z meczu hokeja poprzez telezakupy na serial amerykański, kolejne kanały wygasają jeden za drugim, aż na sam koniec ekran zaczyna śnieżyć. Podchodzisz do okna, przyglądasz się fasadom domów, gdzie większość okien jest zasłonięta. Mieszkają tutaj zdrowi ludzie, którzy mają pracę, leżą w łóżkach i śpią smacznym, naturalnym snem ludzi pracujących. Ale w niektórych oknach wciąż jest jasno i nie jest to żółtopomarańczowy blask świec, ale zimnoniebieska poświata telewizji oglądanej nocą, bijąca od aparatu, który gra nieprzerwanie od kolacji. Światło może też drgać w szarpiący sposób, charakterystyczny dla filmów porno, nazywałem je „pornoświatłem”, które można było poznać po rytmicznych zmianach, pulsującym za zasłonami ciepłym blasku w odcieniach skóry. Nie miałem odwagi wyłączać telewizora, dopóki nie znieczuliło mnie zmęczenie, dzięki czemu nagła cisza nie działała tak gwałtownie na zmysły, bo zaczynałem już zapadać w sen.
W korytarzu przy wejściu piętrzyły się reklamy i listy z przypomnieniami o płatnościach. Śmieci i puste butelki piętrzyły się przy drzwiach do kuchni. Brudne naczynia piętrzyły się na blacie obok zlewozmywaka. Tłuszcz piętrzył się pod skórą. Wszystko piętrzyło się i gromadziło – z wyjątkiem pieniędzy. Pewnego dnia, gdy stałem przy kasie w supermarkecie i przyszło do płacenia, okazało się, że mam zablokowaną kartę. Musiałem zostawić zakupy. Pożyczałem od znajomych, samemu Stanleyowi wisiałem dziesięć tysięcy.
Nadszedł dzień, gdy dłużej tak się nie dało. Podniosłem swoje spasione cielsko, skacowany wsiadłem do kolejki miejskiej kursującej w kierunku zachodnim i wysiadłem na stacji w dzielnicy Stentofte. Zaproszono mnie na rozmowę o pracę.
Pożyczyłem dodatkowe pięć koła od Stanleya na opłacenie czynszu, a on mnie wtedy przycisnął i kazał obiecać, że znajdę sobie jakąś pracę. Nieważne jaką. Odparłem, że to niemożliwe, przecież trwa kryzys finansowy. Powiedział, że jeśli nie będę wybredny, to zawsze się coś znajdzie – McDonland’s, 7-Eleven, agencje pracy tymczasowej. „Dobrze by ci to zrobiło – zaśmiał się – musisz wreszcie wyjść z tej nory”. Nawet zadzwonił rano, żeby mnie obudzić, bo chciał być pewny, że wstanę. Zaśpiewałem mu do słuchawki zaspanym, zgorzkniałym głosem Prawdziwych przyjaciół Jodle Birgego i się rozłączyłem. Mimo to wstałem, ubrałem się i powlokłem na stację Dybbølsbro. Ogłoszenie, na które odpowiedziałem, dotyczyło stanowiska asystenta osoby niepełnosprawnej.
Nigdy wcześniej nie byłem w Stentofte i gdy stanąłem na peronie, zrozumiałem dlaczego. Gdyby Hieronim Bosch albo Bruegel żyli w 2008 roku, nie malowaliby dziewek gwałconych przez kościotrupy, mężczyzn wijących się z wrzaskiem w skwierczącym tłuszczu na patelni szatana czy siejących spustoszenie armii umarlaków, o nie – namalowaliby wszechobecny beton Stentofte. Jeśli ci się zdaje, że piekła nie ma, wystarczy wsiąść w kolejkę i linią B dojechać do tej stacji.
Oczywiście przejeżdżałem tędy pociągiem w drodze na Jutlandię. Widywałem z okna przedziału postmodernistyczną maszkarę w postaci budynku stacji i stojący przed ratuszem Cokół Radości Życia, który wznosił się ponad zabudowania kolejowe, ale do tej pory nigdy nie stałem na tutejszym peronie. Skierowałem się ku ruchomym schodom i wjechałem nimi na górę. Spotkałem tu nielicznych podróżnych spieszących się do pracy, jakąś wynędzniałą postać śpiącą na ławce i grupkę młodych mężczyzn zebraną u samego szczytu schodów, tak że nie było innego wyjścia niż przemknąć tuż obok nich. Nie żeby komuś przeszkadzali, stali tu sobie najzwyczajniej w świecie, ale w ten czy inny sposób udało im się jednak wzbudzić strach u przechodzących obok. Jeden z nich rzucił za mną niedopałkiem papierosa. Inny głośno charknął i splunął na ziemię.
Po wyjściu z budynku zacząłem się gapić na fragment mapy, który wcześniej oderwałem od większej płachty i wetknąłem do kieszeni. Musiałem pójść w prawo. W przeciwnym kierunku stał wielki jak latarnia morska Cokół Radości Życia, którego wesoła kolorystka tylko podkreślała panujący wokół smutek i jeszcze bardziej wszystko pogarszała.
Na rogu stacji znajdowała się chińska restauracja. Splajtowała już dawno, szyby zamalowano na biało, ale mimo to na zewnątrz stał chudy pies i szczekał, jakby chciał wejść do środka. Za nią budynek się kończył i zaczynał teren niezabudowany. Plan był zapewne taki, że po ukończeniu stacji miały tu wyrosnąć bloki mieszkalne, ale tak się nie stało. Za tym rozległym polem przebiegała droga o dużym natężeniu ruchu, a po jej drugiej stronie znajdowała się placówka opieki dziennej nad dziećmi i boisko do piłki nożnej otoczone wysokim drucianym ogrodzeniem. Za boiskiem widać było wysokie bloki. Właśnie tutaj mieszkał Waldemar.
Podobno idealny labirynt składa się z jak największej liczby jednakowych modułów. Nie minęło dużo czasu, nim spóźniony zacząłem błądzić między identycznymi blokami z szarego betonu, sprawdzając widniejące nad czerwonymi i niebieskimi drzwiami numery, które wydawały się zmieniać w zupełnie przypadkowej kolejności. Doszedłem do placu zabaw i zacząłem podejrzewać, że mijałem go już wcześniej, ale wtedy spostrzegłem na zjeżdżalni ślady po ognisku, których nie rozpoznawałem. Musiał być to zatem jakiś inny plac zabaw. Trochę dalej budynki stały w nieco większej odległości, dzięki czemu znalazło się między nimi miejsce na spory trawnik. Poszedłem na przełaj. Śmierdziało tam psimi kupami. Było już grubo po dziewiątej i postanowiłem zawrócić na stację, gdybym w ciągu dziesięciu minut nie znalazł numeru 36 w bloku 3A. Z planów szybkiego powrotu jednak nic nie wyszło, bo oczywiście okazało się, że blok stojący na końcu trawnika ma właśnie numer 3A.
Waldemar mieszkał na parterze w mieszkaniu po lewej stronie. W lokalu po prawej żaluzje były spuszczone, ale spostrzegłem, że osoba stojąca za nimi zmieniła nieznacznie kąt nachylenia lameli, aby lepiej widzieć. Prostokątny przycisk domofonu najpierw wydawał się zepsuty, ale kiedy trochę go powciskałem, zamek zabrzęczał i wpuszczono mnie na klatkę schodową.
Czekając przed drzwiami, słyszałem, jak Waldemar zgrzyta zasuwą i łańcuchem. Byłem pewien, że sąsiad obserwuje mnie przez wizjer. W końcu mi otworzono.
Waldemar był niski. Nie tak bardzo, żeby nazwać go karłem, ale dość, żebym trafił wzrokiem w próżnię nad jego głową, kiedy drzwi się rozchyliły. Dopiero gdy skierowałem wzrok nieco bardziej w dół, napotkałem jego twarz: jego skóra była wampirzoblada ze skupiskiem wielkich wyprysków na czole, zielone oczy powiększone dodatkowo przez bardzo silne soczewki okularów w czarnych oprawkach. Włosy sięgały mu do ramion: na czubku głowy przylegały płasko, ale po odrośnięciu od czaszki zaczynały się skręcać w małe, czarne loczki. Przedziałek przypominał rozcięcie w zaciemniających zasłonach, przez które prześwitywało zimne światło. Wada postawy, której niewiele brakowało do garbu, sprawiała, że mężczyzna wydawał się jeszcze niższy. Zaprosił mnie do środka.
Na stoliku kawowym w dużym pokoju stały dwa kubki i termos. Pomieszczenie wydawało się dziwnie bezosobowe – nie żebym był typem, który ma świra na punkcie tego, żeby rzeczy miały osobisty charakter, ale to wnętrze było w pewien sposób przerażające. Przypominało szpitalną poczekalnię.
– Zaparzyłem prawdziwą kawę – oznajmił na dzień dobry.
Usiedliśmy przy stole.
Waldemar zaczął opowiadać o swoich chorobach. Był chodzącą encyklopedią na temat rzadkich, budzących grozę dolegliwości. Cierpiał na nieprawdopodobne mnóstwo różnych schorzeń i gdybym musiał zabić, aby uniknąć chociaż jednego z nich, bez wahania posunąłbym się do morderstwa. Przypomniał mi się film dokumentalny obejrzany w telewizji podczas jednego z moich nocnych seansów. Jego bohaterką była kobieta, w którą sześć razy uderzył piorun. W przypadku Waldemara mieliśmy do czynienia z podobną niedorzecznością.
Cierpiał na chorobę mięśni, która powodowała, że męczył się nawet po niewielkim wysiłku, i wadę serca, które dwukrotnie zostało rozkrojone przez lekarzy próbujących je zreperować, ale w ostatecznym rozrachunku wciąż nie było pewne, jak długo wytrzyma. Lekarze uznali wręcz za niezgodne z prawem natury, że Waldemar jeszcze nie umarł. Później dużo myślałem o tym, że musiał mieć w sobie olbrzymie pokłady wprost nieludzkiej wytrzymałości fizycznej, żeby przeżyć chociaż jeden dzień z tymi wszystkimi chorobami, którymi natura próbowała go usunąć z tego świata. Jedna z tych chorób hamowała jego wzrost, ale jestem pewien, że gdyby jej nie miał, wyrósłby z niego chłop jak dąb, minimum dwumetrowy dryblas. Gdyby nie zwiotczyła go choroba mięśni, odznaczałby się niesłychaną siłą, a gdyby nie spędził całego życia na pustyni głupoty, zaszedłby naprawdę daleko. Ale jego egzystencja pozbawiona była jakichkolwiek inspirujących elementów, a codzienność polegała na ciągłym nawigowaniu między strefami ludzkiej znieczulicy i protekcjonalnej arogancji. Był także najbardziej upartym człowiekiem, jakiego znałem, i uważam, że właśnie jego upór wprawiał ten strzęp mięśni, jaki mu został z serca, w ciągłe bicie.
Później miałem okazję się przekonać, że Waldemar nie przepadał za zbyt szczegółowym opowiadaniem o swoich chorobach, ale zapewne uznał, że podczas naszego pierwszego spotkania powinienem zapoznać się ze stanowiskiem pracy i mieć świadomość ryzyka związanego z możliwością jego nagłej śmierci.
Poruszał się na elektrycznym wózku inwalidzkim i nawet najprostsze domowe czynności pozbawiały go sił. Z tego powodu gmina przyznała mu pieniądze, aby sam mógł przeprowadzić procedurę zatrudnienia asystenta, który przez trzydzieści siedem godzin w tygodniu pomagałby mu we wszystkich praktycznych sprawach. Dotychczasowy asystent właśnie wypowiedział pracę i dlatego potrzebny był nowy. Ponadto dowiedziałem się, że Waldemar ma dwadzieścia dwa lata, a jego rodzice mieszkają w innym bloku na drugim końcu Stentofte.
Opowiedziałem mu trochę o sobie, w większości kłamstwa albo półprawdy.
Nieco później tego samego dnia, gdy znów siedziałem w swoim mieszkaniu w Sydhavnen, Waldemar zadzwonił z informacją, że dostałem tę pracę. Miałem zacząć następnego dnia. Rozłączyłem się i przez dłuższy czas gapiłem się w próżnię.
Wieczorem zadzwoniłem do Sary. Wciąż nie odbierała. Wyszedłem na spacer, pierwszy raz od dawna. Miałem nadzieję, że odrobina świeżego powietrza pomoże mi zasnąć. Myśl o Stentofte wzbudzała we mnie fizyczny wstręt. Pocieszyłem się, że może będzie lepiej, gdy nastanie prawdziwa wiosna – bo był dopiero marzec.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
[1] Hans Bellmer (1902–1975) – polsko-francuski artysta, związany z grupą paryskich surrealistów. Rozczłonkowane ciała lalek należały do jego ulubionych motywów.
[2] Duński portal z ogłoszeniami.
Tytuł oryginału: Døden kører Audi
Copyright © by Kristian Bang Foss & Gyldendal, 2012 Copenhagen
Copyright © by Kristian Bang Foss & Gyldendal, 2012 Copenhagen
Copyright © for Polish translation by Agata Lubowicka
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2022
Published by agreement with Gyldendal Group Agency, Denmark and Book/Lab Literary Agency, Poland
Projekt współfinansowany w ramach programu Unii Europejskiej „Kreatywna Europa”
Tłumaczenie książki dofinansowane przez Danish Arts Foundation
Fotografia autora na okładce: Thomas Lekfeldt / PAP
Projekt okładki: Zuzanna Leśniak
Redakcja: Anna Piwowarczyk
Korekta: Urszula Obara
Redaktorka prowadząca: Urszula Obara
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydanie I
Gdańsk 2022
ISBN 978-83-7528-275-7
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 303 1878, [email protected]
www.marpress.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek