Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podkomisarz Rowicki na policyjnej emeryturze chce już tylko spokojnie korzystać z życia. W ramach, rzecz jasna, swojego skromnego budżetu. I trzeba mieć prawdziwego pecha, by dać się dogonić zbrodni akurat na greckich wakacjach, które w dodatku spędza się z bardzo młodą kobietą. Bohater powieści Roberta Ostaszewskiego szybko się przekonuje, że można odejść z policji, ale policja nigdy nie wyjdzie z prawdziwego gliny. Rowicki rozpoczyna swoje śledztwo…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Prologi
1.
Wdowy w czerni zebrały się przed hotelem tuż po śniadaniu. Jak co dzień. Choć prawdopodobnie nie wszystkie były wdowami. Być może niektóre z nich wciąż miały mężów, na których mogły złorzeczyć, w ten prosty sposób radząc sobie z nadmiarem emocji. Niekoniecznie złych – jakichkolwiek. Można było założyć, że wśród odzianych na czarno kobiet ukrywały się także notoryczne panny szukające w grupie ciepła. Również – jakiegokolwiek.
Ledwie minęła ósma rano, a żar lejący się z nieba już odbierał oddech. Wdowy w czerni milczały, być może złowieszczo, raz po raz popatrując na bramę prowadzącą na rozległy teren otaczający kompleks budynków hotelowych. Od czasu do czasu któraś z nich rzucała krótkie pytanie, zdaje się, nie oczekując odpowiedzi. Suchy wiatr wiejący od lądu szurał i szeleścił w koronach zdziczałych drzewek oliwnych rosnących po drugiej strony drogi. Bus wciąż nie nadjeżdżał. Wdowy w czerni nerwowo przestępowały z nogi na nogę.
Wwiercające się w uszy skrzypienie sprawiło, że wdowy odwróciły się jak na komendę. Kobieta w bliżej nieokreślonym wieku, o poszarzałej twarzy i wyblakłych oczach, pchała wózek inwalidzki, na którym kulił się cień starca. Skinęła głową wdowom w czerni. Odpowiedziały powściągliwymi gestami. Odsunęły się od wózka, ledwie pół kroku, lecz zauważalnie. Starzec zaniósł się głuchym kaszlem, potem zaczął rzęzić. Jego opiekunka chwyciła maskę tlenową, ale mężczyzna tylko pokręcił głową. Przez kilka minut pokasływał z cicha. Kiedy atak minął, mężczyzna wyszeptał kilka słów, z trudem otwierając wąskie, sine usta. Opiekunka chwyciła rączki wózka, sprawnie zakręciła i ruszyła z powrotem do hotelu. Większość wdów w czerni patrzyła za nimi tak długo, aż zniknęli w budynku. Niektóre westchnęły pewnie z ulgą.
Wreszcie pojawił się bus. Kierowca gwałtownie zahamował, po czym szybko wyskoczył z samochodu, zdezelowanego mercedesa, który już dawno odsłużył swoje na niemieckich autobanach, choć jeszcze jakimś cudem jeździł. Kilka wdów w czerni zamruczało z dezaprobatą, jedna wskazała wymownie na zegarek – duży, męski, nie wiadomo jakim cudem trzymający się na chudej ręce poznaczonej sznurami żył i plamami wątrobowymi. Kierowca wzruszył ramionami, otworzył drugie drzwi i zapalił papierosa. Zaciągał się głęboko, patrząc na moszczące się w środku kobiety.
Bus ruszył z hotelowego podjazdu z piskiem opon, ale zaraz za bramą zwolnił, jakby kierowca nagle przypomniał sobie, że właściwie nigdzie mu się nie spieszy. Toczyli się pustą drogą w dół niewielkiego wzgórza. Po prawej były knajpki i pensjonaty poprzedzielane skrawkami pól, na których schły na wiór arbuzy. Albo dojrzewały, jak kto woli. Po lewej ciągnął się kolejny hotelowy kombinat, który zdawał się nie mieć końca. Wdowy w czerni nie patrzyły ani na prawo, ani na lewo. Wiedziały, co tam jest. Nic godnego uwagi. Co jakiś czas bus mijał grupki turystów obładowanych sprzętem plażowym, ciągnące nad morze. Niektóre z odzianych na czarno kobiet przesuwały po nich wzrokiem, choć bez większego zainteresowania. W większości zapewne były zdania, że ci obcokrajowcy, owszem, przydają się, dobrze, że zostawiają tutaj swoje euro, mimo że miały wątpliwości, czy te pieniądze zostały zarobione legalnie i zgodnie z zaleceniami moralnymi najpopularniejszej w okolicy religii. Ale lepiej by było, żeby za bardzo nie rzucali się w oczy i nie robili zbędnego zamieszania. Próżne nadzieje.
Samochód niemrawo zbliżał się do skrzyżowania. Wdowy w czerni zaczęły wciągać głębiej powietrze. Niektóre czuły zapach zgniłych jaj. Inne – siarczany zapaszek piekła, a przynajmniej wydawało się im, że tak właśnie powinno pachnieć w piekle. Trudno rozstrzygnąć, czy miały rację, czy nie. Tylko dwie z pasażerek busa nie czuły nic a nic, bo miały kłopoty z węchem. Jedna od urodzenia, druga po przebytej niedawno operacji zatok. Kierowca spojrzał w lewo, spojrzał w prawo. Niepotrzebnie. Pusto jak zwykle. Wrzucił bieg i na jedynce dotoczył się do pobliskiego parkingu, na którym stało kilka osobówek. Umiarkowanie zużytych, na miejscowych blachach.
Kobiety wygramoliły się z samochodu i ruszyły ścieżką ku otoczonej lasem dolince, niezbyt rozległej, przypominającej nieckę. Smród narastał. Z boku za drzewami majaczyły ruiny budowli, która mogła być kiedyś antyczną świątynią, ale niekoniecznie nią była. Kobiety minęły ją i poszły w stronę sporego, podniszczonego basenu, do którego cienkimi strumieniami spływała woda z pordzewiałych rur o niewielkim przekroju. Na całym terenie niecki widać było dziury i rowy, wszystkie wypełnione wodą. A właściwie mętną breją. Nad jednym z rowów siedziała grupka ludzi wyglądających jak statyści w kiepskim horrorze o kolejnej, niemożliwej do odparcia inwazji zombi. Ich twarze i odkryte części ciał pokrywała skorupa błota o zgniłozielonym kolorze. Tylko białka oczu lśniły w zastygłych maskach. I zęby, kiedy zdawkowo witali się z nowo przybyłymi.
Wdowy w czerni doszły do największego bajorka znajdującego się za basenem. Zaczęły się rozbierać. Niektóre miały na sobie kostiumy kąpielowe lub zwykłą, codzienną bieliznę, inne nie wiadomo co – jakieś długie koszulki zasłaniające więcej, niż potrzeba. Znały już swoje ciała, w końcu nie były tu razem po raz pierwszy, jednak wciąż rzucały na siebie niby przypadkowe spojrzenia. Przecież zawsze można było dostrzec jakiś nowy szczegół cielesności u siostry niedoli. Najlepiej taki, który poprawiłby, choćby na krótko, samopoczucie.
Stanęły nad brzegiem bajorka. Wyglądały jak złachane wiedźmy, choć daleko im było do demonizmu. Wokoło walały się kawałki dłuższych i krótszych gałęzi, desek i sklejki. Każda wzięła do ręki, co jej akurat przypasowało. To na pewno nie było spa z pełnym wyposażeniem, ale nie narzekały. Przynajmniej nie musiały płacić za błotną kąpiel, co w czasach kryzysu, którego końca nie było widać, stanowiło mocny argument. Mieszały w gęstej, nieprzejrzystej wodzie bajorka, wyciągały pecyny błota i rozsmarowywały po skórze. Niektóre pomrukiwały z zadowolenia, inne nie. Smród, który tężał wokół nich, znosiły bez słowa skargi. Dla zdrowia można znieść wiele. Krzepka, wysoka wdowa w staromodnej halce z wprawą operowała długą, masywną gałęzią. Nagle z jękiem klapnęła na tyłek. Gałąź uwięzła w mulistym dnie. To się zdarzało. Podeszła do niej druga wdowa, pomogła wstać, a potem we dwie pociągnęły za gałąź. Rozległo się ciche mlaśnięcie. Na powierzchni bajorka pojawiły się bąbelki powietrza. Krzepka wdowa oparła koniec gałęzi na ziemi i już chciała sięgnąć po solidną porcję błocka, kiedy zamarła w pół ruchu. W pierwszej chwili uznała, że ma zwidy. Czasami zdarzało się jej widzieć coś, czego inni nie widzieli, choć dbała, żeby nikt się o tym nie dowiedział. Zamknęła oczy, mocno potarła powieki palcami. Znowu zerknęła w dół. Było, nie zniknęło. Ostrożnie wyciągnęła gałąź i dotknęła tego, czego być tam nie powinno. A potem zaczęła wrzeszczeć.
Kierowca busa siedział na ławce ustawionej na skraju parkingu i palił papierosa. Lubił palić i przez całe dnie konsekwentnie pracował nad tym, by jak najbardziej skrócić czas od zgaszenia niedopałka do odpalenia nowego papierosa. Był właśnie w połowie cudownie wysuszonego marlboro, kiedy usłyszał przeraźliwy kobiecy krzyk. Histeryczki, pomyślał. Nie lubił wdów w czerni, za to cenił niezbyt męczącą pracę polegającą na wożeniu ich po okolicy. Poza tym przeżył już tyle lat, że zdążył poznać i zaakceptować trywialną prawdę, że życie jest sztuką kompromisów. Stęknął, podniósł się z ławki i poszedł w stronę dolinki.
Wdowy, już niekoniecznie w czerni, bo mniej lub bardziej rozebrane, stały niedaleko basenu. Wokół nich krążyło kilka osób, których kierowca nie znał. Zignorował je i podszedł do swoich podopiecznych. Tak określał je w myślach, może niezbyt słusznie, bo przecież nie otaczał ich nadmierną opieką. Kiedy wdowy go zobaczyły, zaczęły krzyczeć jedna przez drugą, z czego nic nie zrozumiał, i nerwowo wskazywać na największy ze zbiorników błocka – to był przekaz już nieco jaśniejszy. Poszedł tam, spojrzał i… zamarł. Na powierzchni wody unosiło się ciało. Wąsy i hiszpańska bródka wskazywały, że było to ciało płci męskiej. Chociaż właściwie w czasach narastających problemów z identyfikacją płciową nie było to do końca pewne. W przewalającej się po okolicy masie turystów różne rzeczy się widywało. Tym bardziej że pływające ciało od czubka głowy po stopy było pokryte szarozielonym błockiem. Włącznie z otwartymi oczami.
Kierowca busa patrzył na ciało, a w jego głowie krążyła jedna prosta jak jego psychika myśl: „Widzę trupa”. Stał tak nieruchomo, aż do momentu kiedy tkwiący między jego palcami papieros się dopalił. Wtedy wysyczał przekleństwo:
– Gamoto!
Trudno powiedzieć, co bardziej go dotknęło: widok czy oparzenie.
2.
Trzasnęła drzwiami. Słyszała, że wołał coś za nią, ale zignorowała krzyki. Miała po gwizdek przekonywania go, męczyły ją rozmowy na nieodmiennie ten sam temat, które nie prowadziły do sensownej konkluzji. Przynajmniej nie takiej, którą mogłaby zaakceptować. Zbiegła po schodach, szybkim krokiem przeszła przez placyk w centrum wioski. Potem zaczęła biec, najpierw chodnikiem wzdłuż drogi, potem przez rozległy gaj oliwny. Stare, powykręcane drzewa rosły w dużych odstępach, mogła więc biec bez przeszkód. Wysuszona trawa i zioła chrzęściły pod stopami. Biegła coraz szybciej, chciała, żeby pęd gorącego powietrza i narastające zmęczenie wytłumiły wszelkie myśli. Gorzkie. Oddychała ciężko, wiedziała, że w oblepiającym upale nie da się biec zbyt długo.
Nagle pośliznęła się, jedna noga odjechała w bok. Zaryła kolanami w ziemi, w której więcej było piasku i żwiru. Usiadła i obejrzała nogi. Nic wielkiego się nie stało, kilka rys i zadrapań. Zagoją się, nawet nie do wesela, pewnie przed zaręczynami. Ale na czym się wywróciła? Kamień, wystający korzeń? Spojrzała za siebie i zobaczyła wdeptanego w glebę niewielkiego żółwia. Kurde, zabiłam żółwia, pomyślała.
– Zabili mi żółwia.
– Że niby co? – spytała odruchowo, bardziej zdziwiona słowami niż niespodziewanym pojawieniem się mężczyzny.
– Był kiedyś taki zespół, który grał i trąbił. Raczej słaby.
– Co ty mi tu pierdolisz?
Trudno powiedzieć, czy było to pytanie, a jeśli faktycznie było, powinno brzmieć zupełnie inaczej, z czego zdała sobie sprawę, nim wybrzmiał jej głos. Na przykład: „Co ty tu robisz?”. Choć właściwie mogła na nie odpowiedzieć sama. Ruszył za nią, dyskretnie miał ją na oku. Taka natura psa, nic to, że byłego. Już raz się o to posprzeczali. Że daje jej za mało swobody, że chce ją chronić, chociaż ona żadnej ochrony nie potrzebuje, jest przecież dużą dziewczynką i poradzi sobie ze wszystkim bez niczyjej pomocy. W razie czego, w razie złego. Ale nic złego nie majaczyło na horyzoncie ani nie ukrywało się poza nim. Była o tym przekonana. On nie. Podejrzewała, że chodziło mu o kontrolę, i coraz mniej jej się to podobało. Prawdopodobnie miał dobre intencje, ale kto powiedział, że dobre intencje nie mogą prowadzić do złych czynów. Prostą jak strzelił drogą. Brukowaną lub nie. Nie zamierzała z nim tego omawiać, na ten dzień miała dość kłótni.
Kucnęła przy gadzie. Z ziemi wystawała ledwie góra skorupy. Mężczyzna usiadł po turecku naprzeciwko niej.
– Chyba tego nie przeżył – powiedziała i delikatnie dotknęła palcem żółwia. Nie zareagował. Nie mógł, skoro był martwy.
– Niekoniecznie. – Mężczyzna potarł policzek naznaczony kilkudniowym zarostem w kolorze pieprz i sól. – To żółw grecki, a właściwie żółwik, jeszcze dosyć mały. A takie młode osobniki mają dosyć miękką, plastyczną skorupę. Mógł przetrwać.
– A od kiedy to znasz się na żółwiach, w dodatku greckich?
– Lata temu kolega hodował coś takiego.
– To ty masz kolegów? – Nie mogła darować sobie drobnej złośliwości.
Westchnął i wbił w nią wzrok. Smutne oczy spaniela, którego chciałoby się przytulić i poczochrać. Nie zamierzała się nad nim litować ani wykonywać przyjacielskich gestów. Nie teraz, nie dzisiaj.
Delikatnie wygrzebał żółwika z piaszczystej ziemi, obejrzał. Skorupa wyglądała na nieuszkodzoną, a jej właściciel tkwił w środku. Żywy lub martwy. Na dwoje babka wróżyła. Tak samo jak z ich związkiem, krótkim, acz burzliwym.
3.
Cykady nie milkły. Na początku, kiedy przyjechał tu po raz pierwszy, ich upiorny, metaliczny chrzęst doprowadzał go do szału. A nawet na skraj obłędu. Tak wtedy myślał. I że „obłęd” to ciekawe słowo. Ktoś popada w obłęd, coś jest obłędne. Niuanse znaczeń. Zmieniał wtedy swoje życie, tkwił na styku światów, z których jeden był nieoswojony. Wiele rozmyślał. O cykadach, obłędzie i mechanizmach języka. Choć nie tylko.
Usiadł za biurkiem, położył przed sobą gęsto zapisaną kartkę formatu A4. Z przybornika stojącego w lewym górnym rogu blatu wyjął starannie zaostrzony ołówek i umieścił z prawej strony kartki. Lubił pisać ołówkiem. Od zawsze. Ołówek odtoczył się kilka milimetrów w bok. Widząc to, skrzywił się, poprawił. Przyjrzał się biurku. Czy wszystko było, jak trzeba? Z pewnym wahaniem otworzył znajdującą się pod blatem szufladę i wyjął z niej kalendarz w formie notesu. Na jego sfatygowanej okładce ze sztucznej skóry wytłoczony był napis: „Kalendarz na rok 1998”. Położył go powyżej kartki. Właściwie nie był mu do niczego potrzebny, świetnie pamiętał każde zdanie, każde zapisane w nim nazwisko. A jednak chciał mieć go przed oczami. Widok kalendarza nieodmiennie wzbudzał w nim gniew, mimo że minęło już tyle lat. Gniew był dobry, tym bardziej gdy był zimny i nie odbierał umiejętności trzeźwej kalkulacji.
Zawsze lubił planować, sporządzać spisy i konspekty. Na studiach wzbudzał tym zdziwienie kolegów, którzy uważali to za stratę czasu. Ale na zajęciach z metodyki i w czasie praktyk w szkołach jego konspekty lekcji były stawiane za wzór. Wszystko idealnie rozpisane co do minuty, klarowne i celowe. Czasami zastanawiał się, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby wykładowcy na studiach nie utwierdzali go w przekonaniu, że jest stworzony do zawodu nauczyciela. Prawdopodobnie potoczyłoby się tak samo. Bo już w liceum poczuł, że tłumaczenie kolegom zawiłości zadań matematycznych sprawia mu frajdę. Nawet jeśli koledzy byli niewyuczalnymi głąbami. A potem na studiach dawał tyle korepetycji, na ile tylko wystarczało mu czasu. Chętnych nie brakowało, odkąd rozeszła się wieść, że uczy skutecznie i tanio. A do tego jest nieludzko cierpliwy. Wiedział, że chce być nauczycielem, i zrobił wszystko, aby nim zostać. Wedle planu, metodycznie i celowo.
Westchnął. Cykady zamilkły. Nie wiedział, czy na chwilę, czy na dłuższy czas. Tego nigdy nie można było być pewnym. Sięgnął do przybornika po linijkę, drugą ręką po ołówek. Znalazł na kartce właściwy wiersz, dla pewności przeczytał treść punktu, bezgłośnie poruszając wargami, a potem powoli przekreślił go ołówkiem. Odłożył linijkę do przybornika, dmuchnął na kartkę, usuwając drobinki grafitu.
– Teraz nie ma już odwrotu – powiedział.
Nie było w tym zdaniu złości czy zdziwienia, jedynie stwierdzenie faktu. Zrealizował jeden punkt planu. I wcale nie poczuł ulgi.
Część I
Śmierć w promocji
Rozdział pierwszy
Niedola grecka
10 września 2014, środa, Grecja
Czułem się jak kurczak włożony do dobrze nagrzanego piekarnika. O ile kurczak pozbawiony głowy i wnętrzności może cokolwiek czuć. I pozbawiony łapek. Dawniej, kiedy jeszcze kupowało się żywy drób od baby na targu, Felicja gotowała kurze łapki i coś tam z nich obgryzała. Prawdę mówiąc, było to nieco obrzydliwe. Co tu kryć, pewne upodobania żywieniowe mojej ukochanej babki bywały osobliwe. Na przykład przegryzanie bigosu ciastem drożdżowym. Skupiałem się na logicznych wygibasach oraz wspominkach, by nie myśleć o tym, że się roztapiam, że jeszcze chwila, a pozostanie po mnie jedynie mokra plama na betonie.
Było już dobrze po dziesiątej wieczorem, ale duchota nadal odbierała oddech. Pot zalewał mi oczy, wzdłuż kręgosłupa płynęła wartka struga. Aż dziwne, że nie słyszałem jej szemrania. Powoli, noga za nogą, szedłem w stronę budynku portu lotniczego. Jaki tam znowu port! Wylądowaliśmy w Araksos na lotnisku wojskowym, które w sezonie wakacyjnym przyjmowało cywilne samoloty. Przynajmniej byliśmy dobrze chronieni, chociaż w tym momencie miałem to „gdzieś, dokładnie tam”, jak śpiewał Lech Janerka. Bardziej interesowało mnie, czy w lotniskowym budynku jest klima. Nie było, a jeśli nawet, to dyskretna. Była za to spora kolejka do okienka, w którym siedziała funkcjonariuszka greckiej straży granicznej, czy jak tam się ta ich służba nazywa. Na szczęście nasz transport spragnionych słońca białasów pochodził z właściwego, unijnego kraju, więc pogranicznica nie marudziła ze sprawdzaniem dokumentów. Potem jeszcze tylko kołowrót niepewności, wyczekiwanie na bagaż, który powinien się pojawić, ale przecież niekoniecznie na pewno, obserwowanie nerwowej krzątaniny ludzi, którzy pośród dziesiątek takich samych albo bardzo podobnych walizek próbują odnaleźć własną… I wreszcie wytoczyłem się z bagażami na zewnątrz. Byłem w Grecji.
Peloponez wita!
– Nie wierzę, że tu jestem z tobą – powiedziała Paulina i przytuliła się do mnie. Nie mogłem uwierzyć, że ona wcale nie jest spocona. Czyżby, niestety, kwestia wieku? A może mojego niezbyt higienicznego stylu życia?
Pracownicy biur podróży niczym dobrze wyszkolone psy pasterskie pozaganiali turystów do właściwych busów i autobusów. Załadowaliśmy nasze bagaże, zajęliśmy pierwsze lepsze wolne miejsca. Było dobrze, klima nastawiona na full. Mieliśmy przed sobą prawie godzinę jazdy.
Za oknem niespiesznie przesuwała się grecka ciemność, co jakiś czas rozświetlana światłami mijanych wiosek. Koło drogi majaczyły zagajniki i pola uprawne. Ciekawe, co oni tu uprawiają, myślałem. Przed wyjazdem czytałem w internecie, że większość Peloponezu to coś w rodzaju ziemi jałowej. Niekoniecznie tej z wiersza T.S. Eliota. Okazało się, że internet kłamie. Podobnie jak telewizja.
Paulina zasnęła, ledwie przyłożyła głowę do mojego ramienia. Nie mogłem się nadziwić, jak to robiła. Jeśli tylko była zmęczona czy znużona, zasypiała natychmiast na leżąco, siedząco, a raz nawet na stojąco, bez najmniejszego problemu. Jej włosy łaskotały mnie w szyję, dmuchałem w kruczoczarne pukle, ale niczym sprężynki wracały na swoje miejsce. Było w tym coś rozczulającego. Nie chciałem jej budzić, znosiłem łaskotki. Tak jak znosiłem powtarzające się ataki niepewności.
Paulinę Nosalską poznałem ponad dwa lata wcześniej, jeszcze w Ciechanowie. Była świeżo po maturze, a ja prowadziłem bardzo nieprzyjemne śledztwo w sprawie samobójstwa nastoletniej Jowity Dudek, córki miejscowego polityka. Coś nas wtedy z Pauliną zbliżyło… Nie chciałem jej mieszać do tego śledztwa, ale wyszło, jak wyszło. I nie skończyło się dobrze. Potem pojechała na studia do Gdańska, ja musiałem się zwolnić z policji. Od dwóch lat tkwiłem w zawieszeniu, nie mogąc się zdecydować, co zrobić ze swoim marnym życiem faceta w średnim wieku. Jako tako zarabiałem, prowadząc wykłady na różne tematy kryminalne. Na szczęście zaczęła się moda na kryminały i rozmaite uczelnie czy biblioteki szukały ludzi, którzy poopowiadają o Wampirze z Zagłębia, technikach kryminalistycznych czy seryjnych mordercach. Mogłem i umiałem to robić. Studia polonistyczne w końcu się na coś przydały.
Kilka miesięcy temu po wykładzie na temat najgłośniejszych śledztw w II RP, który miałem na Uniwersytecie Gdańskim, podeszła do mnie Paulina. Nie powiem, mocno się zdziwiłem. Poszliśmy na piwo, dobrze nam się rozmawiało, chociaż jak ognia unikaliśmy wszelkich ciechanowskich tematów. Później zaprosiła mnie na weekend i tak niepostrzeżenie… zaczęliśmy się spotykać. Byliśmy parą? Mieliśmy – ona, dwudziestoletnia studentka, ja, czterdziestodwulatek po przejściach – jakąś przyszłość? Nie wiedziałem. Wystarczało mi, że Paulina jest ze mną, obok mnie.
Autokar zatrzymywał się przy kolejnych hotelach, wypuszczając grupki hałaśliwych, nadmiernie pobudzonych wczasowiczów. Aż wreszcie dotarliśmy na miejsce. Przynajmniej tak mi się wydawało. Rezydentka z biura podróży wysiadła przy którymś z wcześniejszych hoteli, z obsługi pozostał grecki kierowca, który – jak to grecki kierowca – mówił jedynie po grecku. Wyrzucił z siebie ciąg słów i wskazał ręką w ciemność. Spojrzałem na niego, zlustrowałem ciemność. Znowu coś powiedział, wychwyciłem słowo, które mogło brzmieć jak Arkoudi. Grek znowu nerwowo zamachał ręką w stronę niczego. Co było robić, skinąłem na Paulinę, wyszliśmy, wyjęliśmy bagaże. Po chwili autobus zniknął.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytała rozespana Paulina, rozglądając się bezradnie dookoła.
– W Grecji – odpowiedziałem z pełnym przekonaniem i zgodnie z prawdą. Towarzyszka mojej greckiej niedoli zaczęła się głośno śmiać, a ja dołączyłem do niej.
Staliśmy na chodniku przy asfaltowej drodze. Droga zazwyczaj dokądś prowadzi, więc już nie było aż tak źle. Z lewej strony szosy ciągnął się – zdawało się, że bez końca – gaj oliwny, z prawej były jakieś chaszcze i chabazie, przed nami w oddali majaczyły światła. Miałem nadzieję, że właśnie tam jest wioska Arkoudi, w której znajduje się nasz hotel. Albo przynajmniej znajdować się powinien. W końcu byłem za granicą, gdzie niespecjalnie lubiłem bywać, i z założenia spodziewałem się wszystkiego, co najgorsze – jadowitych stworzeń, potraw o nieznanych nazwach i niejasnym składzie, autochtonów mówiących jedynie po autochtońsku. I oczywiście miejscowości, które w przedziwny sposób zawsze znajdują się nie tam, gdzie na mapie. Rozejrzałem się jeszcze raz wokoło. Powinniśmy znaleźć się w niewielkiej wiosce leżącej nad Morzem Jońskim. Morza nie widziałem ani nawet nie słyszałem. Trudno, jedyne, co nam pozostało, to iść w kierunku, który wskazał grecki kierowca, mając nadzieję, że wiedział, co czyni.
Doszliśmy do skrzyżowania, wybraliśmy drogę wyglądającą na główniejszą. Prowadziła lekko w dół, więc nasz nocny marsz na orientację nie był męczący. Dobre i tyle, pomyślałem, poprawiając zsuwający się z przepoconej koszulki pasek sporej torby. Paulina dreptała obok mnie, ambitnie, acz z wysiłkiem ciągnąc wielką walizę. Mogłem, jak na starego zgreda przystało, powiedzieć: „A nie mówiłem, że zabierasz za dużo ubrań i innych gadżetów?”. Wszystko to było podobno niezbędne dziewczynie do przeżycia w mniej więcej cywilizowanym świecie. Kobiety niezmiennie pakują za dużo rzeczy do zbyt wielkich waliz, których nie są w stanie unieść. Plus dla Pauliny, że przynajmniej sama taszczyła swój sakwojaż.
Odetchnąłem, widząc ustawioną przy drodze tablicę z nazwą wioski. Tej, do której mieliśmy trafić. Pojawiły się domy stojące na łagodnym zboczu. Szumu morza wciąż nie było słychać, za to do moich uszu dochodził narastający gwar. Minęliśmy ostry zakręt. I… stanąłem jak wryty.
– Co jest? – jęknęła Paulina, która nie zauważyła, że się zatrzymałem, i z całym impetem wpadła na mnie.
Odsunąłem się na bok i pokazałem ręką przed siebie.
– Zobacz – powiedziałem.
Przed nami rozciągał się spory plac o nieregularnym kształcie. Pełen ludzi. Równie tłoczno było w ogródkach kilku znajdujących się tam knajp. Wesołe gromadki komunikujące się w rozmaitych, bliżej nieznanych mi narzeczach biesiadowały przy zastawionych stołach, kelnerzy uwijali się jak w ukropie. Spojrzałem na zegarek, było kilka minut po północy.
Paulina wzruszyła ramionami i spytała:
– I co cię tak dziwi?
– Tłum o tej porze.
– Nic specjalnego, tak jest zawsze na Południu. Nie byłeś nigdy w Grecji?
Pokręciłem głową. Zrobiła oczy wielkie jak pięciozłotówki. Nic dziwnego, należała do pokolenia, dla którego zagraniczne podróże były czymś tak naturalnym i zwyczajnym, jak dla mnie wypady z kumplami na Mazury. Pewnie nie mieściło się jej w głowie, że ktoś mający ponad czterdzieści lat nigdy nie trafił do kraju Greków. No i nie wiedziała, że wyjazdy za granicę Polski to zdecydowanie nie moja bajka. Jakoś nie miałem okazji, by o tym wspomnieć. I że pewnie nigdy to się nie zmieni. Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wie i o wielu zapewne się nie dowie. Tak będzie lepiej.
– Byłem tylko w Chorwacji, na Korczuli, ale tam o tej porze było już w knajpach pusto, ludzie przenosili się do klubów i dyskotek.
– Też tam byłam.
Jakoś mnie to nie zdziwiło.
Owionął mnie zapach grillowanego mięsiwa. Poczułem, że jestem głodny. Bardzo. Nie było sensu zwlekać. Nasz hotel znajdował się zaraz za niewielką tawerną i wąską, krętą uliczką prowadzącą w górę kolejnego zbocza. Miał absolutnie niezapamiętywalną nazwę i przypominał willę. Nie zamierzałem męczyć się w hotelowym kombinacie pośród tysięcy ludzi zdeterminowanych, by świetnie się bawić. Za wszelką cenę. Cena zresztą też grała rolę, choć akurat o tym Paulina nie musiała wiedzieć. Sprzedałem jej wizję kameralnego i romantycznego miejsca, w którym będzie nam dobrze. Zdaje się, że to kupiła.
Greczynka w średnim wieku, królująca w recepcji, najwyraźniej chciała jak najszybciej skończyć dzień pracy, więc zameldowała nas błyskawicznie, wręczyła klucz i wysłała na drugie, ostatnie piętro, właściwie poddasze. Pokój jak pokój, skośny sufit, duże łóżko z nie najgorszym materacem, szafa, stolik i krzesła. Łazienka daleka od sterylności. Mnie to nie przeszkadzało, Paulina trochę kręciła nosem na wannę z rdzawym zaciekiem. Tłumaczyłem, że nikt nie każe jej się w niej moczyć, szybki prysznic jakoś przetrzyma. Do kompletu był jeszcze balkon z widokiem na morze. Ponoć, bo na razie widać z niego było jedynie ciemność złamaną słabą poświatą latarni oświetlających placyk. Pewnie Grecy oszczędzali na prądzie.
Zrobiło się zbyt późno na poszukiwanie knajpy, poszliśmy więc do tawerny po drugiej stronie uliczki. Usiedliśmy przy jedynym wolnym, niewielkim stoliku, tuż przy ulicy. Obok nas, dosłownie na wyciągnięcie ręki, spacerowali ludzie, pomiędzy nimi przemykali młodzieńcy na skuterach z podrasowanym, zawodzącym gromko wydechem, a co jakiś czas przez to całe zamieszanie ktoś próbował się przebić nawet samochodem. Chłopaki z ciechanowskiej drogówki mieliby używanie, choć cholera wie, jakie tu obowiązywały przepisy ruchu drogowego. Nie zdążyłem gruntownie przemyśleć tego zagadnienia, bo przy stoliku zjawił się chłopaczyna przepasany granatowym fartuchem i zagadał:
– Zdrastwujcie.
Paulina spojrzała na mnie, ja na nią. I wybuchliśmy śmiechem. Kelner wyglądał na lekko wstrząśniętego. Wytłumaczyliśmy mu, że do nas to raczej pasuje „Dzień dobry”, a z Rosją mamy jedynie tyle wspólnego, że w podstawówce uczyłem się języka Puszkina, lecz Paulina oczywiście już nie, i uważamy, że na Rosjan to my nawet nie wyglądamy. Kelner, gdy już wróciła mu mowa, łaskawie, choć bez większego przekonania, zgodził się z nami. Pierwsze lody zostały więc przełamane i kelner zaczął opowiadać, że Polska i Polacy, bardzo dobrze, Jan Paweł II i Wacika. Paulina nie zrozumiała, o jakiego Wacika chodzi, więc wytłumaczyłem jej, że o polskiego piłkarza Krzysztofa Warzychę, pseudo Gucio, który swego czasu podbił greckie boiska i serca potomków demokracji ateńskiej, co kelner potwierdził skinieniem głowy. I żeby nić porozumienia zaplątać w zgrabny węzeł, opowiedział o swoim koledze, który rok temu pracował we włoskiej pizzerii w Oświęcimiu. Kręte i niezbadane są ścieżki naszej globalnej wioski. Nie podzieliłem się z kelnerem tym przemyśleniem. Przede wszystkim dlatego, że z greckim młodzieńcem nie rozmawialiśmy my, ale jedynie Paulina, bo mój od dawna nieużywany angielski był mocno zardzewiały. Rozumiałem prawie wszystko, ale ze skleceniem sensownego zdania miałem już problem. Poprzestałem więc na dorzucaniu do konwersacji pojedynczych słów i szczerzeniu się jak debil.
I to oczywiście Paulina zamówiła naszą pierwszą grecką kolację.
11 września 2014, czwartek, Grecja
Następny dzień zaczął się od cudu. Znalazło się morze!
Przebudziliśmy się o barbarzyńskiej godzinie. Pewnie dlatego, że po podróży czy – jak to uwielbiają określać ludzie z branży turystycznej – transferze byliśmy skonani i padliśmy spać zaraz po kolacji, zapominając włączyć klimę. W pokoju było duszno i gorąco. Paulina pomknęła do łazienki, a ja wyszedłem na balkon. I wtedy objawiło mi się morze w całym swym oślepiającym błękicie. Czy może w zieleni. Trudno było to ubrać w słowa, tym bardziej że lśniło niczym nagle odnaleziony skarb piratów.
To znaczy nie objawiło się tak od razu, musiałem trochę wychylić się z balkonu. Ale to przecież drobiazg. Uznałem, że panienka z biura turystycznego mnie nie ołgała, zamówiony i dodatkowo opłacony balkon z widokiem na morze sztuk jeden – jest. Tę szczęśliwą chwilę uczciłem papierosem. Smakował jakoś dziwnie. Zacząłem rozważać, czy to wpływ nadmorskiego powietrza, czy Pauliny, która od jakiegoś czasu wypominała mi, że za dużo kurzę. Nie doszedłem do ostatecznego wniosku, bo poczułem, że moja dziewczyna chwyta mnie w pół i przytula się do moich pleców. Naga i mokra po kąpieli. I to by było na tyle, jeśli chodzi o poważne refleksje na temat bycia i życia.
– I gdzie to morze? – wymruczała.
– Wychyl się za barierkę, to zobaczysz.
– A jak zobaczy mnie jakiś Grek?
– Będę musiał go zabić.
Zaśmiała się i jakby od niechcenia posmyrała mnie to tu, to tam. Zaprawdę powiadam wam, było to miłe.
– Ale ty nie masz już broni.
– Znam inne sposoby uśmiercania – powiedziałem od niechcenia, niczym stuprocentowy kandydat na nowego Bonda.
– Chodź, mój wojowniczy ekspolicjancie. – Pociągnęła mnie lekko ku sobie.
Musiałem tylko wziąć błyskawiczny prysznic. A potem robiliśmy rzeczy na łóżku i podłodze, o których filozofom się nie śniło. Greckim.
Nieomal spóźniliśmy się na śniadanie. Prawdę mówiąc, lepiej, gdyby tak się stało. Kawa była podła, sok pomarańczowy rozcieńczony w stopniu haniebnym, a większość smakołyków ustawionych na szwedzkim stole zapewne pochodziła z pobliskiego dyskontu. Trudno się temu dziwić, bo cóż Grecy mogą wiedzieć o szwedzkich stołach. Podzieliłem się tą myślą o różnicach kulturowych z Pauliną, co doprowadziło ją do spazmatycznego śmiechu. Kiedy się już jako tako uspokoiła, poradziła mi, żebym spróbował greckiego jogurtu. Brwi podjechały mi na środek czoła. Ja i jogurt stanowiliśmy dwie bardzo odległe galaktyki. Ale czegóż nie robi się dla kobiety, więc spróbowałem. I się zdziwiłem. Jogurt był najlepszym punktem postnego śniadania.
Paulina z miejsca chciała biec na plażę, ale wytłumaczyłem jej, że najpierw powinniśmy rozejrzeć się po okolicy. Nie ma to jak dobre rozpoznanie terenu przed akcją, takie gliniarskie przyzwyczajenie. Nie tłumaczyłem już jednak, że ulegam – dobrze, że niebezwiednie – wdrukowanym w umysł schematom działania.
Placyk, który nocą wydawał się magiczny, w świetle dziennym przeistoczył się w całkiem zwyczajny. W ogródkach knajpek odbywało się niespieszne sprzątanie, ze sklepu spożywczego wychodzili klienci z plastikowymi siatkami, takimi samymi jak w dziesiątkach innych krajów, trzech taksówkarzy robiło to, co zwykle robią taksówkarze, czyli grało w karty. Środek placyku był wyłożony kamiennymi płytami, na których polegiwały chude koty, wyglądające na chore. Ale co ja tam wiem o kotach. Nigdy nie miałem żadnego zwierzaka, choćby najnędzniejszej złotej rybki w słoju. Rosło tu tylko jedno, za to potężne drzewo, nie wiedziałem jakie, ale podejrzewałem, że to platan. Słyszałem gdzieś albo czytałem, że w greckich wioskach sadzono je w centralnym miejscu. W jego cieniu siedziała na zwykłym domowym krzesełku staruszka w grubej, czarnej sukience z długim rękawem, opierając złożone dłonie na lasce. Wyglądało, że śpi. Z otwartymi oczami.
Paulina też ją zauważyła, bo ni to stwierdziła, ni to zapytała:
– Jak jej nie jest gorąco.
Spojrzałem na nią. To znaczy nie na staruszkę, tylko na Paulinę. Miała na sobie kuse szorty i zwiewny bezrękawnik w kolorze, który wymykał się mojej percepcji. Była to dosyć swobodna wariacja na temat żółtego.
– Pewnie mieszka tu przez całe życie, to i przywykła do gorąca.
– I co ona robi?
– Przygląda się, jak życie toczy się obok niej. Jak wielu staruszków.
Wzruszyła ramionami.
– Idziemy wreszcie?
W jej głosie pobrzmiewała niecierpliwość.
Arkoudi nie było dużą wioską, wystarczyło dziesięć minut spaceru w każdą stronę, by zwiedzić ją wzdłuż i wszerz. Domki, w większości otynkowane na biało, wyglądały na zadbane, żadnych ruin ani widywanej przeze mnie w Chorwacji prowizorki typu: „Postawimy sobie parter, a potem się zobaczy”. Niektóre wystawiono na sprzedaż. Informacje agencji nieruchomości były zazwyczaj pisane nie tylko po grecku i angielsku, lecz także po rosyjsku. Wyjaśniła się więc zagadka, czemu kelner pozdrowił nas tak, a nie inaczej. Czyżbyśmy trafili do ruskiej zony turystycznej? Uznałem jednak, że nie ma czym się zanadto przejmować, w końcu, co za różnica, czy w okolicy będą Ruscy, Niemce, czy Szwedy. I tak nie zamierzałem się z nikim bratać. Poza tym w Arkoudi było całkiem miło. Kilka małych knajpek, zapach ryb i wodorostów mieszający się z woniami grillowanego mięsa, ciepło i miejscowi wyglądający na wyluzowanych.
Z placyku do morza prowadziła wąska uliczka biegnąca w dół. Zapewne były też inne dojścia, jednak na razie nic o nich nie wiedziałem. Ale co się odwlecze… Kiedy już udało nam się wydostać spomiędzy ciasno stojących domów, przed nami otworzył się widok. Tak właśnie, otworzył się. I mniejsza, jak moi profesorowie z krakowskiej polonistyki skomentowaliby tę frazę. Niechże ona będzie grafomańska, niechże brzmi niczym żywcem wyjęta z książki pisarki, która postawiła na bezkompromisową i bezrefleksyjną zarazem afirmację świata. Albo z powieści jakiegoś pisarza.
– Zobacz, jak w bajce! – Paulinę, jak się okazało, też kręciły ładne widoczki.
– No nieźle. – Tą beznamiętną kwestią chciałem sam przed sobą zamaskować krótkie rozważania na temat otwierających się widoków i innych niedostatków stylu i języka.
Plaża leżała w zatoce, na której krańcach piętrzyły się czarne skały – po prawej nagie, postrzępione i wyglądające na niedostępne, po lewej wznoszące się łagodnie. Nic więc dziwnego, że stały się podstawą domostw. Sama plaża nie była długa, mogła mieć dwieście metrów, nie więcej. O dziwo, była jednak piaszczysta, chociaż gdzie tam greckiemu piachowi do naszego, ze złotych plaż, na których zbierałem bursztyny. Akurat nigdy nie zbierałem, ale przecież zawsze mogłem. Zarejestrowałem jeszcze kilka rzędów parasoli i leżaków, okupowanych, ale nieprzesadnie, przez wypoczywającą tu ludność oraz jeden bar. Czyli da się żyć. Nie żebym uważał, że bar na plaży jest niezbędny. Jednak czasami, co tu kryć, może się przydać. A poza tym morze kłuło mnie w oczy wręcz nieprzyzwoicie głębokim lazurem.
Paulina chwyciła mnie za rękę i krzyknęła:
– Chodź, zaślubimy się z morzem.
– Nie będziemy tu odstawiać błękitnej laguny.
Puściła mnie, stanęła twarzą w twarz i wpatrywała się we mnie uważnie. Prawdopodobnie powinienem powiedzieć, że to był żart. „Maciek, ja tylko żartowałem, nigdy tego powiedzieć nie chciałem”, jak mógłby zaśpiewać Kazik. Jednak żadną miarą żart to nie był.
– Zgred – rzuciła, po czym poczochrała mnie po zdecydowanie zbyt długich włosach i pobiegła w stronę morza.
Biegła i, niemal nie przystając, zrzucała szatki. Po prawdzie wiele do zrzucania nie miała, więc udało jej się dokonać ekwilibrystycznej rozbieranki bez upadku. Na szczęście zatrzymała się na kostiumie kąpielowym, a już przez chwilę myślałem, że rozbierze się do naga. Moja bogini weszła do morza. W mitologii to się odbywało nieco inaczej i w odrobinę innym miejscu. Ale kto tam teraz zna szczegóły mitów greckich. Patrzyłem, jak zaczyna płynąć, i zastanawiałem się, czy kiedy wyjdzie z toni, będzie bóstwem gniewnym.
Paulina boczyła się na mnie do obiadu. Przeszło jej nagle, gdy zasiedliśmy za stołem. Wiadomo, nic tak nie łagodzi obyczajów, jak wizja dobrego żarła. Siłą rozpędu poszliśmy do tej samej knajpki, w której jedliśmy po przyjeździe. Obsługiwał nas ten sam kelner, witając jak starych, dobrych przyjaciół. Zapamiętał nawet, żeby nie zagadywać do nas po rosyjsku. Punkt dla niego. Wiedziałem, że to tylko starożytny jak tamtejsza cywilizacja chwyt, mający przywiązać klienta do knajpy i zapewnić hojne napiwki. Bo jakżeż to, nie godzi się przecież nie docenić starań przyjaciela. Nie mówiąc o krzywdzeniu go. Ale godziłem się na takie rozwiązanie. Wolałem jednego oswojonego kelnera od dziesięciu, których musiałbym dopiero oswajać. Co oznaczałoby nowe egzotyczne garkuchnie, a co za tym idzie – nowe zagrożenia dla mojego żołądka. Niech Makłowicz jeździ po świecie w poszukiwaniu nowych smaków i aromatów, krzyżyk mu i jego wątrobie na długą drogę. Moje kulinarne poszukiwania spokojnie mogłyby się zamykać w obrębie Ciechanowa. Koniec końców, wiedziałem, że bigosu zapamiętale warzonego przez moją babkę nic nie przebije.
Przed wyjazdem miałem zamiar poczytać w internecie, co się w tej całej Grecji jada, aby wiedzieć, od czego trzymać się z daleka. Nie uśmiechała mi się gastryczna apokalipsa na wyjeździe. Ale oczywiście zapomniałem. W końcu byłem mistrzem planów, których nigdy nie wprowadzałem w życie. I teraz wpatrywałem się w kartę niczym w hieroglificzne zapiski pradawnej cywilizacji. Oszczędne angielskie tłumaczenia niewiele mi pomagały. Rozterkę musiałem mieć wypisaną na twarzy wielkimi literami, bo Paulina rzuciła mi koło ratunkowe:
– Weź sałatkę grecką.
Wbiłem w nią wzrok, węsząc grubą prowokację.
– Nawet ja wiem, jak smakuje sałatka grecka. Może jednak spróbowałbym czegoś nowego – wyartykułowałem niepewnie.
– Nie masz pojęcia o smaku sałatki greckiej. Aha, weź też kawałek musaki.
Nazwa tej potrawy kiedyś obiła mi się o uszy, choć nie pamiętałem, abym kiedykolwiek coś takiego jadł. Zaordynowałem, co Paulina poleciła, łudząc się, że nie zamierza pozbyć się mnie szybko i skutecznie. I nie żałowałem. Okazało się, że faktycznie to, co u nas podają jako sałatkę grecką, jest jedynie nędzną podróbką. Musaka zaś była wariacją na temat lasagne, którą lubiłem. Paulina nie przejmowała się żadnymi dietami i zasadami zdrowego żywienia, co niezmiernie mnie cieszyło, zjadła coś, co się nazywało souvlaki, a co na moje oko było zwykłym szaszłykiem wieprzowym. Mniejsza o nazwy, grunt, że oboje byliśmy smacznie najedzeni, a nasz zaprzyjaźniony kelner kontent z napiwku.
Szybko przeszliśmy przez hotel. W pokoju było jak w piekle. Czemu się dziwić, na zewnątrz z nieba lał się żar, nie taki jak w Polsce podczas upałów, zdecydowanie bardziej zjadliwy, oblepiający. Ale cóż, miało być gorąco, to i było. Trzymając w ręku torbę z ekwipunkiem plażowym, Paulina zarządziła:
– Idziemy na plażę.
Podejrzewałem, że przez najbliższe siedem dni będę słyszał to zdanie bardzo często.
Unosiłem się na wodzie. Jak korek. To mój ulubiony styl pływacki, który mogłem tu doskonalić do woli, dzięki dużemu zasoleniu wody. Unosiłem się w przyjemnie chłodnym błękicie, gapiąc się w błękit wyblakły od upału. Szczyt wakacyjnej tandety. Przepuszczanie czasu przez palce jak wody, a czasu i wody miałem tu skolko ugodno. Cholera, przez to powitanie po rosyjsku otworzyła mi się jakaś klapka w mózgu, zupełnie niepotrzebnie. Ciekawe, czy zacznę recytować z pamięci wiersze Puszkina i podśpiewywać przy goleniu piosenki Wysockiego?
Obróciłem się na bok, potem oparłem stopami o dno, które było równe, w miarę stabilne, bez kamieni. Nigdzie też, jak w Chorwacji, nie czaiły się upiorne jeżowce, szczerząc kły – to znaczy kolce. Zauważyłem, że Paulina mi pomachała. Odmachałem i zacząłem iść w stronę brzegu. Choć mógłbym popłynąć. Teoretycznie. Brodziłem powoli, rozglądając się po okolicy. Widać było, że sezon definitywnie zbliża się ku końcowi. Na plaży, w końcu jedynej porządnej w najbliższej okolicy, nie kłębił się tłum, choć wciąż było sporo golasów wystawiających się do słońca. Przy barze siedziały tylko dwie osoby raczące się kolorowymi specyfikami, których nie zamierzałem bynajmniej próbować. Ratownicy pływali plastikową łódką, zbierając bojki i linki wyznaczające akwen bezpiecznej kąpieli. Niech robią, co mają do zrobienia. Dla nas sezon dopiero się rozpoczynał.
Paulina wylegiwała się na drewnianym leżaku w pełnym słońcu. Usiadłem na sąsiednim, zastanawiając się, czy długo wytrwam w skwarze, który nie odpuszczał, mimo że było zdecydowanie bliżej wieczoru niż południa. Chciałem jednak nieco przeschnąć.
Patrzyłem na moją piękną dziewczynę. Nie tak dawno złapałem się na tym, że mogę wpatrywać się w nią bez końca. Ukradkiem albo otwarcie. Tak długo, jak mi na to pozwalała. Z pewnością nie był to zdrowy objaw. A już bez wątpienia nie świadczył o mojej dojrzałości emocjonalnej. Miałem czterdzieści dwa lata, przyszłość bardziej niż mglistą i – jak się okazało – siano w głowie. Wysoce niebezpieczna kombinacja, jak powiedziałaby Felicja. Oczywiście, gdybym z nią odbył szczerą rozmowę, której ostatnio skutecznie unikałem…
Paulina uniosła powieki, uśmiechnęła się i przeciągnęła leniwie.
– Patrzyłam, jak się taplasz.
– To miłe.
– Co takiego?
– Że poświęcasz mi tyle uwagi.
Roześmiała się w sposób, jak mi się zdało, z lekka nieprzyjemny. Jakby podśmiewała się ze mnie. Choć może było to tylko złudzenie.
– Typowy facet. Myśli, że cały świat z zapartym tchem śledzi jego niezwykłe przygody.
Chciałem zaprotestować, ale nie dała mi dojść do słowa.
– Patrzyłam i zastanawiałam się, czemu nie pływasz.
– Jak to nie!? – zaprotestowałem tylko pro forma, bo mniej więcej wiedziałem, ku czemu ta konwersacja zmierza.
– Ty to nazywasz pływaniem?! No, śmiech na sali.
– Każdy pływa tak, jak lubi.
– Nie ściemniaj, przyznaj się, że u ciebie z pływaniem słabo.
Mogłem się przyznać albo nie. Wybrałem jednak trzecie rozwiązanie, czyli unik. Moją ulubioną strategię życiową. Od lat. Chwyciłem ręcznik i zacząłem z pietyzmem i zupełnie mi obcą pedanterią osuszać każdy centymetr skóry.
Poderwała się z leżaka, nachyliła nade mną i cmoknęła mnie w usta.
– I tak cię kocham. – W półobrocie, odwracając się w stronę plaży, dorzuciła: – Idę popływać. Tak naprawdę.
I pobiegła.
Położyłem się, podłożyłem ramiona pod głowę i patrzyłem, jak powoli zanurza się w morzu.
Zaraz pojawił się strzaskany na czekoladowy brąz młodzian, który robił za kelnera i zarazem poborcę plażowego myta. Aby można było spokojnie korzystać z ustawionych wokół baru leżaków i parasoli, należało zakupić jakiś płyn chłodzący. Teoretycznie można było nic nie zamawiać, ale wtedy młodzian pojawiałby się co pięć minut, grzecznie dopytując, czy czegoś nie podać. Taka forma nękania. Wydukałem pytanie, czy mają piwo. Kelner odziany tylko w bermudy wyrzucił ciąg słów, z których niewiele zrozumiałem, powiedziałem „tak”, a on nie drążył dalej. Po chwili przyniósł butelkę piwa o wdzięcznej nazwie Mythos. Skrzywiłem się, pociągnąwszy łyk. Wprawdzie było zimne, jak trzeba, jednak zupełnie bez wyrazu. Siki świętej Weroniki, jak powiedziałaby Felicja. Niczego innego nie mogłem się spodziewać, byłem przecież w kraju wina.
Patrzyłem na Paulinę, która baraszkowała na sporych tego dnia falach. Powiedziała, że mnie kocha. Zresztą mówiła to już wcześniej. Też wyrwałem się raz czy dwa z deklaracjami uczuć. Nawet, zdaje się, szczerymi. Ale czy to cokolwiek znaczyło? Miałem jeszcze na tyle rozsądku, aby zdawać sobie sprawę, że robię to, co robię, w dużym stopniu dlatego, że jestem zauroczony. Dlatego często nazywałem Paulinę swoim zauroczeniem. Pewnie powinienem użyć liczby mnogiej. Robimy. Wpadliśmy w szczelinę czasu. Razem. Połączyła nas kiedyś kryminalna afera, w której dostaliśmy oboje po głowach. Ja dosłownie, Paulina w przenośni. Przed nami był październik, kiedy to wyjedzie na kolejny rok studiów na stomatologii w Gdańsku. A ja, co będę robił? Nie miałem bladego pojęcia, ale na razie nie musiałem, nie chciałem się nad tym zastanawiać. Pewnie nadal będę dawać wykłady, czekając, aż mnie coś albo ktoś pchnie na nową ścieżkę życia.
Paulina wypływała coraz dalej w morze. Nie bałem się, że coś jej się stanie, woda ewidentnie była jej żywiołem. Sięgnąłem po schowane w cieniu parasola piwo. Ciepławe w ogóle było do niczego, pożegnałem się z nim bez żalu, chociaż nie wypiłem nawet połowy. Jeszcze raz zerknąłem w stronę morza, z trudem wypatrzyłem wśród fal głowę Pauliny, daleko, bardzo daleko. Zmęczy się, to wróci, uznałem i zamknąłem oczy. Przez chwilę rozważałem, czy nie zapalić, na to jednak było zdecydowanie za gorąco. Nie chciało mi się też wstawać i przestawiać leżaka w cień. Odpłynąłem w błogi półsen.
Nie wiem, jak długo drzemałem. Nagle przesłonił mnie cień i pewnie to mnie obudziło.
– Ja pierdolę, no ja pierdolę, to naprawdę ty, zbóju!
Usłyszałem i zadrżałem.
Dziennik roku pierwszego I
29 sierpnia 1998
Plan był inny. Trochę mi to przeszkadza. Nie po to robi się plany, nie po to ja robię plany, żeby się ich potem nie trzymać. W ten sposób, nawet przez drobne odstępstwo, podważa się istotę planowania. Co powoduje, że w życie wkrada się chaos. A komu jest potrzebne życie w chaosie? Oczywiście, są ludzie, którym bałagan w myślach i codziennym życiu nie przeszkadza. Co więcej, im dłużej żyję, tym bardziej jestem przekonany, że takich ludzi jest zdecydowana większość. Nie należę do nich i nie chcę należeć. Nawet jeśli niektórzy podśmiewają się, że mam obsesję układania życia pod linijkę, nie będę się zmieniał. Mój wybór, moje prawo. Inni niech żyją sobie, jak im się podoba.
Od razu wpadłem w dygresje. Właśnie… Wyraźnie widać, czym kończy się odejście od pierwotnego planu. Nie trzeba długo czekać na skutki. Muszę wrócić do początku, do pierwszego punktu na liście.
Kupiłem kalendarz-notes, w którym teraz piszę, dopiero pod koniec czerwca. Nie było łatwo, bo kto robi tego rodzaju zakupy w połowie roku. Udało mi się jednak wyszperać go na zakurzonej półce w Księgarni Hetmańskiej. Pewnie zapomnieli o nim, nie zdjęli ze stanu. W ten sposób nieporządek innych wyszedł mi na dobre. Taki paradoks. Nie mogłem kupić notesu wcześniej, plan był inny. Opracowany dawno temu. Najpierw gwarancja pracy, potem notes. Nie odwrotnie. Choćbym miał czekać nie wiadomo ile. Trochę musiałem czekać. Więcej niż trochę.
Nie skończyłem jeszcze wątku kupna kalendarza, ale na razie muszę przerwać zapiski. Trudno, plan raz zmodyfikowany, modyfikuje się dalej samoistnie. Brzmi to niczym matematyczna formułka. Lubię formułki podobnie jak plany. Zbliża się dziesiąta wieczorem. Równo o dziesiątej muszę być już w łóżku. Ani później, ani wcześniej. Śpię osiem godzin. Budzę się o szóstej rano. Czasami wcześniej, ale nad tym akurat trudno zapanować. Wtedy leżę w łóżku i spokojnie czekam, aż wybije właściwa godzina. Nadałem życiu rytm. Dzięki temu nie mam problemu ze snem. Zawsze budzę się wypoczęty. Gotowy do pracy, którą danego dnia mam wykonać. Od dzisiaj integralną częścią moich zajęć będzie prowadzenie zapisków.
30 sierpnia 1998
Jedna z najradośniejszych niedziel w ostatnim czasie. Mimo że tak podobna do innych. Zawsze największą radość znajduję w tym, co powtarzalne. A dzięki temu oswojone i bezpieczne.
Znowu zacząłem nie tak, jak powinienem. O niedzieli napiszę za chwilę. Najpierw zamknę wątek z poprzedniego dnia. Po skończeniu studiów obiecałem sobie, że kiedy dostanę pierwszą stałą pracę, kupię notes i będę prowadził zapiski. Pamięć ludzka jest zawodna. A ja chciałem mieć możliwość wracania do zdarzeń sprzed tygodni czy miesięcy. Aby je analizować. Sprawdzać, co zrobiłem źle, a co dobrze. Co mogłem zrobić lepiej. Doskonalenie się jest podstawą tego zawodu. To twierdzenie wbijali nam do głowy wykładowcy. Zgadzam się w pełni.
Mam pracę, mam notes. Zacząłem pisać. Choć nie wiem, jak mi pójdzie. Nigdy wcześniej nie prowadziłem dziennika czy pamiętnika. Nie wydawało mi się to potrzebne. A robienie rzeczy zbędnych, takich, które nie przynoszą żadnego zysku czy pożytku, jest zwyczajną stratą czasu. Wracając do niedzieli…
Byłem z matką w kościele, potem zjedliśmy obiad i po krótkiej sjeście poszliśmy na spacer wokół Błoń. Tak jak zwykle. To nasz niedzielny rytuał. Niezwykła była radość i duma. Moja i matki. Bardzo cieszyła się, że wreszcie mam pracę i stabilną przyszłość. Wcześniej martwiła się, co ze mną będzie. Czy sobie poradzę, czy nie zostanę w blokach startowych. Czasy przecież wciąż były trudne. Wielu moich znajomych nie mogło znaleźć pracy. Nie tylko w zawodzie, jakiejkolwiek. Podobnie jak wielu znajomych matki. Bardzo mi zależało, żeby matka przestała się o mnie martwić. I żeby mogła być ze mnie dumna. W życiu i tak miała za dużo zmartwień. Rozwiodła się, kiedy miałem cztery lata. Mój ojciec był dobrym muzykiem, ale złym człowiekiem. Grał na trąbce w różnych zespołach jazzowych. I ciągle chodził pijany. Tak mówiła matka, bo ja czasów z ojcem właściwie nie pamiętam. Tylko pojedyncze sceny. Nic, co układałoby się w spójną opowieść. Ojciec był, ale dla mnie jakby go nie było. Być może jedyne, co mi dał, to talent matematyczny. Przecież muzyka i matematyka są sobie tak bliskie. Po rozwodzie matka wychowywała mnie sama. Nie związała się z nikim na stałe. Na pewno było jej ciężko. Poświęciła się dla mnie. I dlatego chciałem, żeby była ze mnie dumna.
31 sierpnia 1998
To prawie już. Ostatnia prosta.
Byłem dziś w pracy. Odbyła się narada. Wszystko zdaje się zapięte na ostatni guzik. Choć mnie pewnie trudno jest to do końca ocenić. Jestem w takiej sytuacji po raz pierwszy. Odczuwałem pewne napięcie wśród kolegów. Tylko niektórych, bo starsi wydawali się raczej znudzeni i niezbyt zainteresowani przekazywanymi im ostatnimi wskazówkami. Zdecydowanie bardziej zdawały się ich interesować wspominki z wakacji. Kto, gdzie i z kim. W Polsce czy za granicą. Zgubna rutyna? Mam nadzieję, że jej uniknę. Nie, to nie kwestia nadziei. Muszę mieć pewność, że dzięki systematycznej pracy i zaangażowaniu uniknę rutyny. Żeby dobrze wykonywać tę pracę, trzeba zawsze mieć świeży i otwarty umysł. Ponadto rutyna ma sporo wspólnego ze schematami, a schematy z planowaniem. Ciekawy problemat. Zdecydowanie DO PRZEMYŚLENIA.
Oczywiście, przywitałem się ze wszystkimi, ale trzymałem się z boku. Przecież jestem nowy. Obserwowałem i analizowałem. Jak zwykle w większych zespołach łatwo dało się zauważyć odrębne grupki. Czy będę należał do którejś z nich? Czy muszę? Taka sytuacja to też dla mnie nowość. W szkole czy na studiach byłem odpowiedzialny sam za siebie. Teraz będzie inaczej. Praca z ludźmi to wyzwanie, ale wiem, że mu podołam. MUSZĘ.
Jest wieczór. Nie mogę doczekać się jutra. Po raz pierwszy pójdę do szkoły jako nauczyciel. Nie jako praktykant, którego nikt nie traktuje poważnie, czy ktoś od krótkich zastępstw. NAUCZYCIEL ETATOWY.
Rozdział drugi
Wypadeczek
11 września 2014, czwartek, Grecja
Staszek Ale-O-Co-Chodzi Kiełbasa należał do ludzi irytujących.
Mały, chudy, z szopą blond włosów. Zawsze malowniczo rozczochranych. Szybko mówił, szybko się poruszał. Być może dlatego pojawiał się w miejscach, na spotkaniach, gdzie nikt go nie zapraszał. I gadał, i dopytywał, bo nie zawsze wszystko chwytał w lot. Szczególnie odporny był na dowcip i ironię. Albo tylko udawał, kto wie, żeby podtrzymać konwersację i być w centrum uwagi. Bywało przecież, że w innych sytuacjach, na studiach chociażby, wykazywał się sprytem. Oprócz tego, że był irytujący, okazywał się zwykle nie do spławienia. Nie reagował ani na zawoalowane sugestie, żeby opuścił towarzystwo, ani na formułowane wprost wyrazy niechęci. Nawet jeśli znikał, po jakimś czasie wracał. Typ bumeranga.
Uwolnienie się od Staszka zajęło mi niemal rok.
Na studiach zamieszkałem w naszym krakowskim lokum w kamienicy przy ulicy Dietla. Wcześniej, kiedy byłem w Ciechanowie, Felicja wynajmowała je różnym ludziom, ale jak dostałem się na polonistykę na UJ, babka stwierdziła, że nie będę tułał się po akademikach. Utrzymywać dom w Ciechanowie i mieszkanie w Krakowie nie było łatwo, chciałem babuleńce pomóc, wywiesiłem więc ogłoszenie na tablicy w moim instytucie, że mam do wynajęcia pokój. „Tanio, okazja, skarpety polecam”, jak pisał Marcin Świetlicki.
No i zjawił się Staszek.
Pochodził ze wsi gdzieś pod Kolbuszową, ale jego rodzina była stosunkowo majętna, więc nie miał większych szans na miejsce w akademiku, dlatego szukał pokoju. Szybko się dogadaliśmy, nawet ucieszyłem się, że będę mieszkał z kolegą z roku. Początkowo wydawał mi się zabawny ze swoją nadaktywnością królika Duracella i ciągłym rozgadaniem. Miałem też do kogo otworzyć gębę, co nie było bez znaczenia na pierwszym roku studiów, bo rozłąkę z Felicją znosiłem kiepsko. Z czasem Staszek zrobił się jednak nie do zniesienia. Wystarczyło, że rano poszedłem do kuchni, żeby zrobić sobie kawy, zaraz się pojawiał i nawijał bez opamiętania. Chciał się ciągle wymieniać notatkami, przygotowywać wspólnie do kolokwiów ze znienawidzonej przez prawie wszystkich gramatyki opisowej, która na UJ była tak nowatorska, że już prawie żadnej znanej ludzkości gramatyki nie przypominała. Wystarczyło, że zaległem na kanapie z książką, zaraz Staszek pojawiał się nade mną, pytając, co czytam. Nawet jeść chciał ciągle ze mną, tłumacząc, że on jest z dużej rodziny i samotne posiłki go dręczą oraz męczą. Był jawnym stalkerem obecnym wciąż na wyciągnięcie ręki, w czasach kiedy jeszcze nikomu o stalkerach u nas się nie śniło.
Wytrzymałem semestr, a potem zacząłem mu dawać do zrozumienia, że sorry Gregory, będziesz musiał się niedługo wynieść. Nie dotarło. W końcu powiedziałem mu wprost, że musi spadać. Dopytywał dlaczego, jakoś go zbyłem bzdurnymi tłumaczeniami. Potem on, chytrusek, zbywał mnie, tłumacząc, że trudno coś znaleźć wolnego w środku roku akademickiego, że już miał coś umówione, ale właścicielka mieszkania wystawiła go do wiatru. Wykurzyła go dopiero wizja przyjazdu mojej babki. Właściwie nawet nie wiem dlaczego. Odetchnąłem z ulgą.
Co ciekawe, Staszek Ale-O-Co-Chodzi Kiełbasa nie obraził się na mnie za wyrzucenie z mieszkania. Bo przecież praktycznie rzecz biorąc, wyrzuciłem go. Przez całe studia uważał mnie za najlepszego kumpla. A ja robiłem wszystko, żeby unikać typa. Z różnym skutkiem.
I ni stąd, ni zowąd, na plaży, w samym środku greckiego niczego, zobaczyłem Staszka, który stał nade mną i szczerzył się w radosnym uśmiechu. W pierwszej chwili pomyślałem, że czas zatoczył koło, a karma wraca. W drugiej – zacząłem sobie wyrzucać, że mogłem przecież wybrać wycieczkę do Chorwacji, Turcji czy Hiszpanii, mogłem trafić do dziesiątek innych miejsc w samej Grecji, ale trafiłem do Arkoudi. I los pokarał mnie Staszkiem.
– Konrad Rowicki, no nie mogę! To naprawdę ty, no ja, no ja nie mogę!
Też z wrażenia nie za bardzo mogłem, ale jednak podniosłem się z leżaka. Z jękiem, choć nic mnie nie bolało. Oprócz duszy, o ile ją miałem. Choć równie dobrze mogła to być trzustka. Byłem tak skołowany, że dałem się zaskoczyć i nie uniknąłem braterskiego uścisku. Musiało to nieźle wyglądać – dwa golasy rodzaju męskiego ściskające się na plaży. Szczęściem Kiełbasa ze swoimi gabarytami spokojnie mógł uchodzić za mojego syna. Więc nic zdrożnego. Niby. Zresztą byliśmy w krainie greckiej miłości, więc czym się właściwie martwiłem. Problemem nie był mój wizerunek, lecz demon ze studenckiej przeszłości.
– No góra z górą…! – wykrzykiwał Staszek. – Co ty, co tu robisz?!
– Podejrzewam, że to samo co ty – odparłem cierpko, powoli wracając do jako takiej równowagi.
– No tak, no tak. – Z podekscytowania mój były lokator drobił w miejscu, jakby szykował się do startu w biegu długodystansowym. Miałem nadzieję, że zaraz wystartuje. Próżną. – Tyle lat! Właściwie ile? Kiedyśmy się ostatnio widzieli?
Zaraz się zacznie orgia wspominek.
– Poczekaj, sam sobie przypomnę. – Staszek zmarszczył brwi. – Zaraz po dyplomie. Potem wróciłem do siebie na wioskę, a ty zostałeś w Kraku. Tak? Tak, no pewnie. Do policji poszedłeś. Widzisz, wszystko pamiętam, wszystko dokładniusieńko. Kto by pomyślał, że ty po polonistyce do policji. Dziwne, co nie? A ja też…
– Sam tu jesteś? – Wbiłem się w słowotok dawnego kumpla-niekumpla, bo wiedziałem, że może tak nawijać bez końca, zadając pytania i samemu udzielając sobie odpowiedzi.
Miałem zamiar jak najszybciej odbyć bzdurny rytuał wymiany podstawowych informacji na temat naszych losów, życzyć Staszkowi miłych wakacji bez udaru słonecznego i spławić go, nim pojawi się Paulina. Nie chciałem dopuścić, by się spotkali, bo mogło to się skończyć katastrofą. Więcej, byłem pewien, że katastrofą się skończy. Zerknąłem w stronę morza. Było za późno. Paulina właśnie wychodziła na brzeg, otrząsając z loków krople wody. Zapatrzyłem się, po prostu. Nie po raz pierwszy i pewnie nie po raz ostatni.
– …i córkę. – Kiełbasa szemrał już od jakiegoś czasu, ale przestał i spojrzał tam, gdzie ja.
Paulina zamachała do mnie. Odruchowo odmachałem. Staszek wodził wzrokiem od niej do mnie, ode mnie do niej. Paulina podeszła do nas i powiedziała z udawanym wyrzutem:
– Wystarczy, że cię zostawię na chwilę, a ty zaraz organizujesz sobie znajomości.
Pierwszy ocknął się mój kolega z roku.
– My, no my z Konradem to starzy kumple. Staszek jestem. Kiełbasa.
Wyciągnął rękę na powitanie. Paulina parsknęła śmiechem.
– Spoko, spoko luz. Nazwisko takie nieszczęśliwe. Przyzwyczaiłem się, że śmieszy ludzi. U nas na roku byli jeszcze Owsianka i Kasza. Niezły tercet egzotyczny, nie?
Roześmiał się i strzelił mnie w plecy. Jak to kumpla. Nic to, że nie z wojska.
– Przepraszam – zmieszała się – tak jakoś samo wyszło. Paulina.
– Staszek.
Uścisnęli sobie dłonie. Myślałem, że ta absurdalna scenka rodzajowa nie skończy się nigdy.
– To ja skoczę po coś do picia – powiedziała i poszła do baru.
Staszek wgapiał się w nią z ewidentną fascynacją. Za chwilę mu stuknę, przeleciało mi przez głowę.
– Pogratulować, dorodną masz córę.
Kiełbasa był nie tylko irytujący i upierdliwy, lecz także należał do prawdziwych wirtuozów gaf. Pewnie dlatego, że szybciej mówił, niż myślał. Choć to żadne usprawiedliwienie. Przez moment rozważałem, czy nie stuknąć mu już teraz. W ten prosty, choć nie nazbyt finezyjny sposób rozwiązałbym problem nagle objawionej zmory z odległej przeszłości. Prawdopodobnie jednak Staszek po nokaucie wstałby, otrzepałby się i zaczął dopytywać, o co mi właściwie chodziło. Wcale by się nie obraził.
– To nie jest moja córka – rzuciłem zimno.
– No, no, to tym bardziej pogratulować. Ty to masz fuksa, zawsze miałeś, z tego, co pamiętam, bo wiesz, moja stara…
Wyłączyłem nasłuch i kombinowałem, jak najskuteczniej pozbyć się Staszka. Nie chodziło o morderstwo, choć do końca nie wykluczałem takiej opcji. Wiedziałem, że jeśli nie pozbędę się go teraz, zaraz, to będziemy mieć go na głowie przez cały tydzień pobytu w Arkoudi. Chyba że przyjechał tutaj tylko na plażę, a stacjonował gdzieś dalej. Jednak nie mogłem liczyć na aż tak szczęśliwy zbieg okoliczności. Rzadko miewałem szczęście.
Paulina wróciła z kolorowym drinkiem w dłoni. Przyjrzała się krytycznie tkwiącej w nim wściekle różowej parasolce z papieru i wyrzuciła ją do śmietnika. Pociągnęła kilka łyków przez słomkę. Z wyraźną przyjemnością.
– …i mówiłem, że my tu już jesteśmy całą rodziną od tygodnia. – Być może mówił, nie zarejestrowałem tego. – I jeszcze tydzień zostaniemy. Jak wczasy, to wczasy, nie ma co oszczędzać. Nie, Konrad, nie?
– Nie – burknąłem.
Moje zauroczenie spojrzało na mnie przenikliwie.
– Niczego sobie miejsce, niczego. No więc, no więc, jak już taki przypadek czy tam inne zrządzenie losu jest… „Daaary, daaary losu” – nagle zaczął wyśpiewywać na fałszywą nutę, a ja byłem już pewien, że bez przemocy oraz przestępstw przeciw życiu i zdrowiu raczej się nie obędzie – i my tu wszyscy razem w jednym miejscu, to koniecznie musimy iść na kolację. Wszystkie tu już miejsca znam, to pokażę. To co, idziemy dziś?
Słowotok Staszka urwał się nagle. Już nabierałem w płuca powietrza, by wrzasnąć: „Nie ma, kurwa, takiej możliwości!”, kiedy Paulina powiedziała słodkim głosem:
– Będzie nam bardzo miło.
Wspinając się na szczyty erystyki i dokonując brutalnych psychomanipulacji, starałem się wybić Paulinie z głowy pomysł spotkania ze Staszkiem i jego, zapewne równie jak on przeuroczą, familią. Opowiedziałem historię pomieszkiwania z Kiełbasą przy Dietla w konwencji mrocznego thrillera psychologicznego. Wyszło mi skrzyżowanie „Lokatora” z „Siedem”. Przedstawiłem Staszka jako typa uciążliwego, a na dokładkę, kto wie, pewnie niebezpiecznego. Psychopatycznego. Na nic się to zdało. Paulina uznała, że przesadzam i że lata samotniczego życia najwidoczniej zryły mi psychę. Do tego stwierdziła, że mój kolega niekolega jest nawet zabawny.
– Będziesz miała ubaw jak w polskim kabarecie – skwitowałem.
– Weź nie zrzędź. – Uradowało mnie bogactwo słownika Pauliny, ale zaraz zrzedła mi mina, kiedy dodała: – Poza tym to pewnie jedyna okazja, żebym się wreszcie dowiedziała czegoś konkretnego o twojej przeszłości. Lubię tajemniczych facetów, ale bez jaj.
Róbmy sobie jaja, ale malutkie, przypomniało mi się jedno z powiedzonek Kozieja, technika policyjnego z komendy w Ciechanowie i jedynego mojego kumpla w tamtym miejscu. Jeśli chodzi o wprowadzanie Pauliny w meandry mojej przeszłości, można to było uznać za jaja co najmniej rozmiaru M. Oczywiście, opowiedziałem jej o tragicznym końcu mojego małżeństwa z Marią, wyznałem naturę więzi łączących mnie z babką Felicją, w zarysie streściłem moje losy. Nie ma co ukrywać, był to zarys bardzo ogólny, oparty na co lepszych kawałkach jasno oświetlonych reflektorem optymizmu. Wydawało mi się, że wciąż jeszcze za wcześnie na szczegóły i wyznania. Ile my byliśmy razem? Niewiele ponad kwartał. Do zwierzeń nie nastrajał mnie też fakt, że w moim życiu zdecydowanie więcej było złego niż dobrego, ponurych chwil niż radosnych. O czym tu opowiadać, by nie wyjść na smętnego dupka, który szuka kogoś, kto go utuli i pogłaszcze po głowie? Nie bez znaczenia było również, że zwyczajnie obawiałem się, że opowiastkami o przeszłości zrażę Paulinę. A zrazić nie chciałem. I tak wydawało mi się szczytem fartu, że się mną zainteresowała, uważała mnie za ciekawego, mądrego faceta. Skonstatowałem to z niejakim zdziwieniem. Czyżbym aż tak się zmieniał? Czyżbym po raz pierwszy od dawna chciał widzieć uznanie w czyichś oczach? Kiedyś mnie to waliło. Wolałem zbyt wiele nad tym nie rozmyślać. Nie teraz.
– Staszek jest wątpliwym źródłem informacji. Wierz mi.
– Mów, co chcesz – odparła.
A potem zniknęła w łazience, by zrobić się na bóstwo.
Poszedłem na balkon zapalić. Oparłem się o balustradę i popatrywałem na wieczorne życie turystycznej wiosczyny. Ruch był bez wątpienia o wiele większy niż w Ciechanowie o tej porze. Ale co tam! Ciechanów był daleko, a blisko była zmora z krakowskiej przeszłości. Aby się zrelaksować przed spotkaniem, które, jak sądziłem, dla mnie miłe nie będzie, zabawiłem się w wyobrażanie sobie, jak może wyglądać żona Staszka. Stawiałem na prawo kontrastu. Wedle tego pani Kiełbasowa powinna być większa i wyższa od męża, mieć sporą nadwagę i pragnienie, żeby nakarmić do syta wszystkich, którzy znajdą się w zasięgu jej wzroku. Pomyliłem się, i to bardzo.
Tak jak Paulina wcześniej ustaliła ze Staszkiem, czekali na nas pod hotelem. Tych dwoje w skowronkach, reszta towarzystwa z minami niekoniecznie wyrażającymi entuzjazm. Okazało się, że żona Kiełbasy, Małgorzata, była od niego niższa i jeszcze drobniejsza. W całkiem ładnej sukience w bliżej nieokreślone, przynajmniej dla mnie, kwiaty wyglądała trochę jak dziewczynka, której natura przez przypadek albo pomyłkę dała kilka zmarszczek. Przywlekli też ze sobą córkę, Basię, która z powodzeniem mogła robić za żywą antyreklamę fast foodów, choć wdziała strój maskujący w postaci za dużego o przynajmniej dwa numery T-shirta i obszernych płóciennych rybaczek. Mój kolega-niekolega był ubrany jak na rodaka w wakacyjnej delegacji przystało – bermudy w maziaje w kolorach bardziej niż kontrastowych, odprasowaną koszulkę polo, żółtą jak łan kwitnącego rzepaku, a na nogach gumowe klapki, które czas świetności przeżywały zapewne dwa sezony wcześniej. Jeśli nie trzy.
Po powitaniach Staszek powiódł nas do nieodległej – jak wszystko w Arkoudi – malowniczo położonej knajpki. Jej drewniany taras wychodził tak daleko w morze, że prawie nad nim wisiał. Nie za bardzo wierzyłem w grecką budowlankę, więc gdybym był religijny, z miejsca zacząłbym odmawiać zdrowaśki czy inne koronki. Ale nie byłem, więc jedynie miałem nadzieję, że konstrukcja wytrzyma. Wątłą. Staszek zachwalał, że jedzenie jest tam proste, ale świetne. I faktycznie, owoce morza i ryby, wszystko świeże i przygotowane bez zbędnych ceregieli. Szczególnie smakowały mi smażone kalmary, które u nas występowały jedynie w postaci przemrożonych krążków o konsystencji i smaku gumy. Uznałem, że właściwie nawet tylko po to, by ich skosztować, warto było kopnąć się do Grecji. Do tego różne pasty z warzyw i tzatziki. I wino, dużo wina w szklanych półlitrowych karafkach. Tak, wino mogło być jakimś rozwiązaniem na ten wieczór.
Po upalnym dniu wszyscy byli głodni, więc skupili się na jedzeniu, potem jednak nastąpiło nieuchronne i przeze mnie niepożądane, czyli konwersacja. Na stół wjechały kolejna karafka białego wina i kawa po grecku. Zauważyłem, że Staszka aż skręca, żeby wreszcie sobie pogadać. Miałem tylko nadzieję, że skupi się na monologach. Niestety, okazało się, że jest to dla mnie dzień pomyłek.
– No wiesz, no wiesz, zawsze mnie ciekawiło, czemu poszedłeś do policji?
– Przez przypadek – powiedziałem na odczepnego.
Staszek jednak, jak to Staszek, nie dał się łatwo zbyć.
– Nie no, żartujesz sobie. Przez przypadek to można zostać przedstawicielem handlowym i wciskać ludziom przyprawy pewnej nie za bardzo wiodącej firmy. Tak jak ja.
– Ciekawe, co byś mówił, jakby siedział z nami twój szef. – W głosie Gośki pobrzmiewało nieskrywane szyderstwo.
Kiełbasowie zmierzyli się wzrokiem. Czyżby w ich stadle brakowało miłości i zrozumienia? A może były to zwyczajne igraszki małżonków, którzy już zbyt długo byli ze sobą i od czasu do czasu muszą w ten czy inny sposób podnieść sobie nawzajem ciśnienie? Nie zamierzałem tego dociekać. Zauważyłem, że Paulina śledzi rozwój sytuacji przy stole z wyraźnym rozbawieniem. Przynajmniej jedna osoba tego wieczoru miała rozrywkę, choć trudno powiedzieć, czy na poziomie.
Staszek spuścił wzrok. Byłem pewien, że z pojedynków twarzą w twarz z żoną bardzo rzadko wychodził zwycięsko. A być może nigdy. Nic dziwnego, że wrócił do tego, co było dla niego zdecydowanie łatwiejsze, czyli do przesłuchiwania mojej skromnej osoby:
– Na początku byłeś rzecznikiem komendy. Nawet w telewizji cię widziałem. Pamiętasz, Gośka, jak ci pokazywałem Konrada w „Wiadomościach”? Pamiętasz, jak mówiłem, że to mój kumpel, z którym na studiach prycza w pryczę spaliśmy?
Z tym spaniem obok siebie przesadził, ale jego małżonka raczej o tym nie wiedziała, więc skinieniem głowy łaskawie potwierdziła jego wersję.
– Ale, ale… Potem zostałeś przecież zwykłym psem?
Baśka, która do tej pory ćwiczyła sprawność kciuków, pukając w smartfon, przerwała niecierpiącą zwłoki korespondencję ze światem i okolicami, by podzielić się doświadczeniem życiowym:
– Nie mów do psa pies. Kiedyś ziomek z klasy tak powiedział do psa z patrolu i miał grubo przechlapane.
– Baśka, zachowuj się – skarciła córę Gośka, nim szanowny małżonek zdążył otworzyć usta.
Roześmiałem się i wyciągnąłem do dziewczyny otwartą dłoń. Przybiła piątkę, choć z pewnym wahaniem. Być może wywracałem jej prosty, nastoletni świat wartości na nice, ale powiedziałem:
– Jestem psem i się tego nie wstydzę. A właściwie byłem.
– To ty po śmierci żony, jak ona miała na imię… – nie skończył, jęknął, spojrzał z wyrzutem na żonę i powiedział ze szczerym wyrzutem: – Nadepnęłaś mi na stopę.
Gośka przewróciła oczami, Paulina zamarła. Tylko Baśka zdawała się nie orientować, co dzieje się przy stole, i spokojnie wróciła do pukania w ekran telefonu. Bardzo prawdopodobne, że relacjonowała niemal na żywo to, co działo się przy stole, koleżaneczce czy koleżce, robiąc sobie podśmiechujki ze staroci, które nawijają jak potłuczone. Są sprawy, o których nie wypada mówić w towarzystwie. Na przykład o tragicznie zmarłych żonach. W tym momencie ze szczególnym uwzględnieniem mojej żony Marii. Mogłem utrudnić konwersację, sprawić, żeby wszystkim zrobiło się nieprzyjemnie, żeby odczuli dotkliwy psychiczny dyskomfort. Może poza Staszkiem, który zazwyczaj wykazywał wrażliwość dobrze wysuszonego bala drewna. I pewnie jeszcze całkiem niedawno bez zastanowienia tak bym zrobił. Mogłem także zgrabnie zmienić temat, brnąć w small talk z motywem przewodnim naszych, ze Staszkiem, studenckich przygód. Wybrałem pośrednie rozwiązanie. Coraz częściej łapałem się na tym, że powoli zmieniałem się w prawdziwego mistrza rozwiązań złotego środka. Nie powiem, żeby mnie to przesadnie cieszyło.
– A skąd ty właściwie wiesz o Marii? – spytałem Staszka.
– No ten, no wiesz… Nie kop mnie. – Pewnie chciał krzyknąć, ale ledwie pisnął przez ściśnięte gardło. Gośka tylko wzruszyła ramionami. – Koledzy mówili… Z roku. Ty się towarzysko za bardzo nie udzielałeś. Zresztą jak zawsze. Ale przy browarku czasami o tobie gadaliśmy. Byłeś przecież tak jakby gwiazdą.
„Tak jakby” było w tym zdaniu kluczowe. Choć pewnie Staszek nie zdawał sobie z tego sprawy. Nic a nic. Paulina zakrztusiła się mineralną, a kiedy już złapała oddech, spytała:
– Jaką niby gwiazdą? I czemu nic o tym nie wiem?
– Od czasu do czasu moja gęba pojawiała się w telewizorze. I tyle było tego gwiazdowania. Nie miałem żadnego parcia na szkło, to wszystko było służbowo, za czasów, gdy byłem rzecznikiem prasowym w krakowskiej komendzie.
– Tak więc… – Staszek nie dawał się zepchnąć na boczny tor konwersacji – no wiesz, gadało się o tobie i Marii. Szczególnie jak… umarła.
– Dawne dzieje – przerwałem Kiełbasie ostrym tonem. Nie chciałem, żeby się rozkręcił z opowieściami o Marii. Tym bardziej że nie miałem pojęcia, jaką opowieść sobie stworzył albo usłyszał od któregoś z kolegów, którzy, prawdę powiedziawszy, wcale nie byli moimi kolegami. I bez wątpienia niewiele o mnie wiedzieli. Co nie wadziło w stworzeniu mrocznej mitologii. – Poza tym, jak wspominałem, już nawet nie pracuję w policji.
– Jak to?
Twarz Staszka wyrażała bezgraniczne, czyste zdumienie. Znałem tę minę od dawna, choć nie podejrzewałem, że po latach niewidzenia kumpla-niekumpla wciąż tkwi w zakamarkach mojej pomięci.
– Normalnie. Nikt przecież nie pracuje w policji do osiemdziesiątki.
Próbowałem zbyć go pierwszym lepszym tekstem. Nie sądziłem, żeby historia mojego brawurowego i absolutnie niezgodnego z procedurami śledztwa w sprawie nagłej epidemii samobójstw nastolatek w Ciechanowie dotarła aż do Krakowa. Może pojawiły się krótkie notki na temat tej sprawy w mediach ogólnopolskich. Później wiceprezydent Dudek, niech mu grób córki wyrzutem będzie, zadbał, aby zbyt wiele się o tym nie mówiło i nie pisało. Skutecznie. Wydawało mi się więc, że mogę opowiadać Kiełbasie dowolne bajki na temat mojego odejścia ze służby. Jednak nie ze Staszkiem takie numery.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki