Śmierć last minute - Robert Ostaszewski - ebook + audiobook + książka

Śmierć last minute ebook

Robert Ostaszewski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Podkomisarz Rowicki na policyjnej emeryturze chce już tylko spokojnie korzystać z życia. W ramach, rzecz jasna, swojego skromnego budżetu. I trzeba mieć prawdziwego pecha, by dać się dogonić zbrodni akurat na greckich wakacjach, które w dodatku spędza się z bardzo młodą kobietą. Bohater powieści Roberta Ostaszewskiego szybko się przekonuje, że można odejść z policji, ale policja nigdy nie wyjdzie z prawdziwego gliny. Rowicki rozpoczyna swoje śledztwo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 451

Oceny
4,1 (61 ocen)
25
23
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Majka888

Dobrze spędzony czas

zbyt rozwleła
00
Jolcyk123

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
00
TenPajak

Z braku laku…

Pierwsza znacznie lepsza
00
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna narracja,doskonałe pióro,stopniowanie napięcia,dialog super, temat na czasie! Ciekawa postać Konrada Rowickiego byłego podkomisarza i detektywa amatora---postać nie jednoznaczna, pełna wahań i pechowa. Czyta się lekko a akcja wciąga...Czekam na cd
00

Popularność




Pro­logi

Pro­logi

1.

Wdowy w czerni zebrały się przed hote­lem tuż po śnia­da­niu. Jak co dzień. Choć praw­do­po­dob­nie nie wszyst­kie były wdo­wami. Być może nie­które z nich wciąż miały mężów, na któ­rych mogły zło­rze­czyć, w ten pro­sty spo­sób radząc sobie z nad­mia­rem emo­cji. Nie­ko­niecz­nie złych – jakich­kol­wiek. Można było zało­żyć, że wśród odzia­nych na czarno kobiet ukry­wały się także noto­ryczne panny szu­ka­jące w gru­pie cie­pła. Rów­nież – jakie­go­kol­wiek.

Led­wie minęła ósma rano, a żar lejący się z nieba już odbie­rał oddech. Wdowy w czerni mil­czały, być może zło­wiesz­czo, raz po raz popa­tru­jąc na bramę pro­wa­dzącą na roz­le­gły teren ota­cza­jący kom­pleks budyn­ków hote­lo­wych. Od czasu do czasu któ­raś z nich rzu­cała krót­kie pyta­nie, zdaje się, nie ocze­ku­jąc odpo­wie­dzi. Suchy wiatr wie­jący od lądu szu­rał i sze­le­ścił w koro­nach zdzi­cza­łych drze­wek oliw­nych rosną­cych po dru­giej strony drogi. Bus wciąż nie nad­jeż­dżał. Wdowy w czerni ner­wowo prze­stę­po­wały z nogi na nogę.

Wwier­ca­jące się w uszy skrzy­pie­nie spra­wiło, że wdowy odwró­ciły się jak na komendę. Kobieta w bli­żej nie­okre­ślo­nym wieku, o posza­rza­łej twa­rzy i wybla­kłych oczach, pchała wózek inwa­lidzki, na któ­rym kulił się cień starca. Ski­nęła głową wdo­wom w czerni. Odpo­wie­działy powścią­gli­wymi gestami. Odsu­nęły się od wózka, led­wie pół kroku, lecz zauwa­żal­nie. Sta­rzec zaniósł się głu­chym kasz­lem, potem zaczął rzę­zić. Jego opie­kunka chwy­ciła maskę tle­nową, ale męż­czy­zna tylko pokrę­cił głową. Przez kilka minut poka­sły­wał z cicha. Kiedy atak minął, męż­czy­zna wyszep­tał kilka słów, z tru­dem otwie­ra­jąc wąskie, sine usta. Opie­kunka chwy­ciła rączki wózka, spraw­nie zakrę­ciła i ruszyła z powro­tem do hotelu. Więk­szość wdów w czerni patrzyła za nimi tak długo, aż znik­nęli w budynku. Nie­które wes­tchnęły pew­nie z ulgą.

Wresz­cie poja­wił się bus. Kie­rowca gwał­tow­nie zaha­mo­wał, po czym szybko wysko­czył z samo­chodu, zde­ze­lo­wa­nego mer­ce­desa, który już dawno odsłu­żył swoje na nie­miec­kich auto­ba­nach, choć jesz­cze jakimś cudem jeź­dził. Kilka wdów w czerni zamru­czało z dez­apro­batą, jedna wska­zała wymow­nie na zega­rek – duży, męski, nie wia­domo jakim cudem trzy­ma­jący się na chu­dej ręce pozna­czo­nej sznu­rami żył i pla­mami wątro­bo­wymi. Kie­rowca wzru­szył ramio­nami, otwo­rzył dru­gie drzwi i zapa­lił papie­rosa. Zacią­gał się głę­boko, patrząc na mosz­czące się w środku kobiety.

Bus ruszył z hote­lo­wego pod­jazdu z piskiem opon, ale zaraz za bramą zwol­nił, jakby kie­rowca nagle przy­po­mniał sobie, że wła­ści­wie ni­gdzie mu się nie spie­szy. Toczyli się pustą drogą w dół nie­wiel­kiego wzgó­rza. Po pra­wej były knajpki i pen­sjo­naty poprze­dzie­lane skraw­kami pól, na któ­rych schły na wiór arbuzy. Albo doj­rze­wały, jak kto woli. Po lewej cią­gnął się kolejny hote­lowy kom­bi­nat, który zda­wał się nie mieć końca. Wdowy w czerni nie patrzyły ani na prawo, ani na lewo. Wie­działy, co tam jest. Nic god­nego uwagi. Co jakiś czas bus mijał grupki tury­stów obła­do­wa­nych sprzę­tem pla­żo­wym, cią­gnące nad morze. Nie­które z odzia­nych na czarno kobiet prze­su­wały po nich wzro­kiem, choć bez więk­szego zain­te­re­so­wa­nia. W więk­szo­ści zapewne były zda­nia, że ci obco­kra­jowcy, ow­szem, przy­dają się, dobrze, że zosta­wiają tutaj swoje euro, mimo że miały wąt­pli­wo­ści, czy te pie­nią­dze zostały zaro­bione legal­nie i zgod­nie z zale­ce­niami moral­nymi naj­po­pu­lar­niej­szej w oko­licy reli­gii. Ale lepiej by było, żeby za bar­dzo nie rzu­cali się w oczy i nie robili zbęd­nego zamie­sza­nia. Próżne nadzieje.

Samo­chód nie­mrawo zbli­żał się do skrzy­żo­wa­nia. Wdowy w czerni zaczęły wcią­gać głę­biej powie­trze. Nie­które czuły zapach zgni­łych jaj. Inne – siar­czany zapa­szek pie­kła, a przy­naj­mniej wyda­wało się im, że tak wła­śnie powinno pach­nieć w pie­kle. Trudno roz­strzy­gnąć, czy miały rację, czy nie. Tylko dwie z pasa­że­rek busa nie czuły nic a nic, bo miały kło­poty z węchem. Jedna od uro­dze­nia, druga po prze­by­tej nie­dawno ope­ra­cji zatok. Kie­rowca spoj­rzał w lewo, spoj­rzał w prawo. Nie­po­trzeb­nie. Pusto jak zwy­kle. Wrzu­cił bieg i na jedynce doto­czył się do pobli­skiego par­kingu, na któ­rym stało kilka oso­bó­wek. Umiar­ko­wa­nie zuży­tych, na miej­sco­wych bla­chach.

Kobiety wygra­mo­liły się z samo­chodu i ruszyły ścieżką ku oto­czo­nej lasem dolince, nie­zbyt roz­le­głej, przy­po­mi­na­ją­cej nieckę. Smród nara­stał. Z boku za drze­wami maja­czyły ruiny budowli, która mogła być kie­dyś antyczną świą­ty­nią, ale nie­ko­niecz­nie nią była. Kobiety minęły ją i poszły w stronę spo­rego, pod­nisz­czo­nego basenu, do któ­rego cien­kimi stru­mie­niami spły­wała woda z pordze­wia­łych rur o nie­wiel­kim prze­kroju. Na całym tere­nie niecki widać było dziury i rowy, wszyst­kie wypeł­nione wodą. A wła­ści­wie mętną breją. Nad jed­nym z rowów sie­działa grupka ludzi wyglą­da­ją­cych jak sta­ty­ści w kiep­skim hor­ro­rze o kolej­nej, nie­moż­li­wej do odpar­cia inwa­zji zombi. Ich twa­rze i odkryte czę­ści ciał pokry­wała sko­rupa błota o zgni­ło­zie­lo­nym kolo­rze. Tylko białka oczu lśniły w zasty­głych maskach. I zęby, kiedy zdaw­kowo witali się z nowo przy­by­łymi.

Wdowy w czerni doszły do naj­więk­szego bajorka znaj­du­ją­cego się za base­nem. Zaczęły się roz­bie­rać. Nie­które miały na sobie kostiumy kąpie­lowe lub zwy­kłą, codzienną bie­li­znę, inne nie wia­domo co – jakieś dłu­gie koszulki zasła­nia­jące wię­cej, niż potrzeba. Znały już swoje ciała, w końcu nie były tu razem po raz pierw­szy, jed­nak wciąż rzu­cały na sie­bie niby przy­pad­kowe spoj­rze­nia. Prze­cież zawsze można było dostrzec jakiś nowy szcze­gół cie­le­sno­ści u sio­stry nie­doli. Naj­le­piej taki, który popra­wiłby, choćby na krótko, samo­po­czu­cie.

Sta­nęły nad brze­giem bajorka. Wyglą­dały jak zła­chane wiedźmy, choć daleko im było do demo­ni­zmu. Wokoło walały się kawałki dłuż­szych i krót­szych gałęzi, desek i sklejki. Każda wzięła do ręki, co jej aku­rat przy­pa­so­wało. To na pewno nie było spa z peł­nym wypo­sa­że­niem, ale nie narze­kały. Przy­naj­mniej nie musiały pła­cić za błotną kąpiel, co w cza­sach kry­zysu, któ­rego końca nie było widać, sta­no­wiło mocny argu­ment. Mie­szały w gęstej, nie­przej­rzy­stej wodzie bajorka, wycią­gały pecyny błota i roz­sma­ro­wy­wały po skó­rze. Nie­które pomru­ki­wały z zado­wo­le­nia, inne nie. Smród, który tężał wokół nich, zno­siły bez słowa skargi. Dla zdro­wia można znieść wiele. Krzepka, wysoka wdowa w sta­ro­mod­nej halce z wprawą ope­ro­wała długą, masywną gałę­zią. Nagle z jękiem klap­nęła na tyłek. Gałąź uwię­zła w muli­stym dnie. To się zda­rzało. Pode­szła do niej druga wdowa, pomo­gła wstać, a potem we dwie pocią­gnęły za gałąź. Roz­le­gło się ciche mla­śnię­cie. Na powierzchni bajorka poja­wiły się bąbelki powie­trza. Krzepka wdowa oparła koniec gałęzi na ziemi i już chciała się­gnąć po solidną por­cję błocka, kiedy zamarła w pół ruchu. W pierw­szej chwili uznała, że ma zwidy. Cza­sami zda­rzało się jej widzieć coś, czego inni nie widzieli, choć dbała, żeby nikt się o tym nie dowie­dział. Zamknęła oczy, mocno potarła powieki pal­cami. Znowu zer­k­nęła w dół. Było, nie znik­nęło. Ostroż­nie wycią­gnęła gałąź i dotknęła tego, czego być tam nie powinno. A potem zaczęła wrzesz­czeć.

Kie­rowca busa sie­dział na ławce usta­wio­nej na skraju par­kingu i palił papie­rosa. Lubił palić i przez całe dnie kon­se­kwent­nie pra­co­wał nad tym, by jak naj­bar­dziej skró­cić czas od zga­sze­nia nie­do­pałka do odpa­le­nia nowego papie­rosa. Był wła­śnie w poło­wie cudow­nie wysu­szo­nego marl­boro, kiedy usły­szał prze­raź­liwy kobiecy krzyk. Histe­ryczki, pomy­ślał. Nie lubił wdów w czerni, za to cenił nie­zbyt męczącą pracę pole­ga­jącą na woże­niu ich po oko­licy. Poza tym prze­żył już tyle lat, że zdą­żył poznać i zaak­cep­to­wać try­wialną prawdę, że życie jest sztuką kom­pro­mi­sów. Stęk­nął, pod­niósł się z ławki i poszedł w stronę dolinki.

Wdowy, już nie­ko­niecz­nie w czerni, bo mniej lub bar­dziej roze­brane, stały nie­da­leko basenu. Wokół nich krą­żyło kilka osób, któ­rych kie­rowca nie znał. Zigno­ro­wał je i pod­szedł do swo­ich pod­opiecz­nych. Tak okre­ślał je w myślach, może nie­zbyt słusz­nie, bo prze­cież nie ota­czał ich nad­mierną opieką. Kiedy wdowy go zoba­czyły, zaczęły krzy­czeć jedna przez drugą, z czego nic nie zro­zu­miał, i ner­wowo wska­zy­wać na naj­więk­szy ze zbior­ni­ków błocka – to był prze­kaz już nieco jaśniej­szy. Poszedł tam, spoj­rzał i… zamarł. Na powierzchni wody uno­siło się ciało. Wąsy i hisz­pań­ska bródka wska­zy­wały, że było to ciało płci męskiej. Cho­ciaż wła­ści­wie w cza­sach nara­sta­ją­cych pro­ble­mów z iden­ty­fi­ka­cją płciową nie było to do końca pewne. W prze­wa­la­ją­cej się po oko­licy masie tury­stów różne rze­czy się widy­wało. Tym bar­dziej że pły­wa­jące ciało od czubka głowy po stopy było pokryte sza­ro­zie­lo­nym błoc­kiem. Włącz­nie z otwar­tymi oczami.

Kie­rowca busa patrzył na ciało, a w jego gło­wie krą­żyła jedna pro­sta jak jego psy­chika myśl: „Widzę trupa”. Stał tak nie­ru­chomo, aż do momentu kiedy tkwiący mię­dzy jego pal­cami papie­ros się dopa­lił. Wtedy wysy­czał prze­kleń­stwo:

– Gamoto!

Trudno powie­dzieć, co bar­dziej go dotknęło: widok czy opa­rze­nie.

2.

Trza­snęła drzwiami. Sły­szała, że wołał coś za nią, ale zigno­ro­wała krzyki. Miała po gwiz­dek prze­ko­ny­wa­nia go, męczyły ją roz­mowy na nie­odmien­nie ten sam temat, które nie pro­wa­dziły do sen­sow­nej kon­klu­zji. Przy­naj­mniej nie takiej, którą mogłaby zaak­cep­to­wać. Zbie­gła po scho­dach, szyb­kim kro­kiem prze­szła przez pla­cyk w cen­trum wio­ski. Potem zaczęła biec, naj­pierw chod­ni­kiem wzdłuż drogi, potem przez roz­le­gły gaj oliwny. Stare, powy­krę­cane drzewa rosły w dużych odstę­pach, mogła więc biec bez prze­szkód. Wysu­szona trawa i zioła chrzę­ściły pod sto­pami. Bie­gła coraz szyb­ciej, chciała, żeby pęd gorą­cego powie­trza i nara­sta­jące zmę­cze­nie wytłu­miły wszel­kie myśli. Gorz­kie. Oddy­chała ciężko, wie­działa, że w oble­pia­ją­cym upale nie da się biec zbyt długo.

Nagle pośli­znęła się, jedna noga odje­chała w bok. Zaryła kola­nami w ziemi, w któ­rej wię­cej było pia­sku i żwiru. Usia­dła i obej­rzała nogi. Nic wiel­kiego się nie stało, kilka rys i zadra­pań. Zagoją się, nawet nie do wesela, pew­nie przed zarę­czy­nami. Ale na czym się wywró­ciła? Kamień, wysta­jący korzeń? Spoj­rzała za sie­bie i zoba­czyła wdep­ta­nego w glebę niewiel­kiego żół­wia. Kurde, zabi­łam żół­wia, pomy­ślała.

– Zabili mi żół­wia.

– Że niby co? – spy­tała odru­chowo, bar­dziej zdzi­wiona sło­wami niż nie­spo­dzie­wa­nym poja­wie­niem się męż­czy­zny.

– Był kie­dyś taki zespół, który grał i trą­bił. Raczej słaby.

– Co ty mi tu pier­do­lisz?

Trudno powie­dzieć, czy było to pyta­nie, a jeśli fak­tycz­nie było, powinno brzmieć zupeł­nie ina­czej, z czego zdała sobie sprawę, nim wybrzmiał jej głos. Na przy­kład: „Co ty tu robisz?”. Choć wła­ści­wie mogła na nie odpowie­dzieć sama. Ruszył za nią, dys­kret­nie miał ją na oku. Taka natura psa, nic to, że byłego. Już raz się o to posprze­czali. Że daje jej za mało swo­body, że chce ją chro­nić, cho­ciaż ona żad­nej ochrony nie potrze­buje, jest prze­cież dużą dziew­czynką i pora­dzi sobie ze wszyst­kim bez niczy­jej pomocy. W razie czego, w razie złego. Ale nic złego nie maja­czyło na hory­zon­cie ani nie ukry­wało się poza nim. Była o tym prze­ko­nana. On nie. Podej­rze­wała, że cho­dziło mu o kon­trolę, i coraz mniej jej się to podo­bało. Praw­do­po­dob­nie miał dobre inten­cje, ale kto powie­dział, że dobre inten­cje nie mogą pro­wa­dzić do złych czy­nów. Pro­stą jak strze­lił drogą. Bru­ko­waną lub nie. Nie zamie­rzała z nim tego oma­wiać, na ten dzień miała dość kłótni.

Kuc­nęła przy gadzie. Z ziemi wysta­wała led­wie góra sko­rupy. Męż­czy­zna usiadł po turecku naprze­ciwko niej.

– Chyba tego nie prze­żył – powie­działa i deli­kat­nie dotknęła pal­cem żół­wia. Nie zare­ago­wał. Nie mógł, skoro był mar­twy.

– Nie­ko­niecz­nie. – Męż­czy­zna potarł poli­czek nazna­czony kil­ku­dnio­wym zaro­stem w kolo­rze pieprz i sól. – To żółw grecki, a wła­ści­wie żół­wik, jesz­cze dosyć mały. A takie młode osob­niki mają dosyć miękką, pla­styczną sko­rupę. Mógł prze­trwać.

– A od kiedy to znasz się na żół­wiach, w dodatku grec­kich?

– Lata temu kolega hodo­wał coś takiego.

– To ty masz kole­gów? – Nie mogła daro­wać sobie drob­nej zło­śli­wo­ści.

Wes­tchnął i wbił w nią wzrok. Smutne oczy spa­niela, któ­rego chcia­łoby się przy­tu­lić i poczo­chrać. Nie zamie­rzała się nad nim lito­wać ani wyko­ny­wać przy­ja­ciel­skich gestów. Nie teraz, nie dzi­siaj.

Deli­kat­nie wygrze­bał żół­wika z piasz­czy­stej ziemi, obej­rzał. Sko­rupa wyglą­dała na nie­usz­ko­dzoną, a jej wła­ści­ciel tkwił w środku. Żywy lub mar­twy. Na dwoje babka wró­żyła. Tak samo jak z ich związ­kiem, krót­kim, acz burz­li­wym.

3.

Cykady nie mil­kły. Na początku, kiedy przy­je­chał tu po raz pierw­szy, ich upiorny, meta­liczny chrzęst dopro­wa­dzał go do szału. A nawet na skraj obłędu. Tak wtedy myślał. I że „obłęd” to cie­kawe słowo. Ktoś popada w obłęd, coś jest obłędne. Niu­anse zna­czeń. Zmie­niał wtedy swoje życie, tkwił na styku świa­tów, z któ­rych jeden był nie­oswo­jony. Wiele roz­my­ślał. O cyka­dach, obłę­dzie i mecha­ni­zmach języka. Choć nie tylko.

Usiadł za biur­kiem, poło­żył przed sobą gęsto zapi­saną kartkę for­matu A4. Z przy­bor­nika sto­ją­cego w lewym gór­nym rogu blatu wyjął sta­ran­nie zaostrzony ołó­wek i umie­ścił z pra­wej strony kartki. Lubił pisać ołów­kiem. Od zawsze. Ołó­wek odto­czył się kilka mili­me­trów w bok. Widząc to, skrzy­wił się, popra­wił. Przyj­rzał się biurku. Czy wszystko było, jak trzeba? Z pew­nym waha­niem otwo­rzył znaj­du­jącą się pod bla­tem szu­fladę i wyjął z niej kalen­darz w for­mie notesu. Na jego sfa­ty­go­wa­nej okładce ze sztucz­nej skóry wytło­czony był napis: „Kalen­darz na rok 1998”. Poło­żył go powy­żej kartki. Wła­ści­wie nie był mu do niczego potrzebny, świet­nie pamię­tał każde zda­nie, każde zapi­sane w nim nazwi­sko. A jed­nak chciał mieć go przed oczami. Widok kalen­darza nie­odmien­nie wzbu­dzał w nim gniew, mimo że minęło już tyle lat. Gniew był dobry, tym bar­dziej gdy był zimny i nie odbie­rał umie­jęt­no­ści trzeź­wej kal­ku­la­cji.

Zawsze lubił pla­no­wać, spo­rzą­dzać spisy i kon­spekty. Na stu­diach wzbu­dzał tym zdzi­wie­nie kole­gów, któ­rzy uwa­żali to za stratę czasu. Ale na zaję­ciach z meto­dyki i w cza­sie prak­tyk w szko­łach jego kon­spekty lek­cji były sta­wiane za wzór. Wszystko ide­al­nie roz­pi­sane co do minuty, kla­rowne i celowe. Cza­sami zasta­na­wiał się, jak poto­czy­łoby się jego życie, gdyby wykła­dowcy na stu­diach nie utwier­dzali go w prze­ko­na­niu, że jest stwo­rzony do zawodu nauczy­ciela. Praw­do­po­dob­nie poto­czy­łoby się tak samo. Bo już w liceum poczuł, że tłu­ma­cze­nie kole­gom zawi­ło­ści zadań mate­ma­tycz­nych spra­wia mu frajdę. Nawet jeśli kole­dzy byli nie­wy­uczal­nymi głą­bami. A potem na stu­diach dawał tyle kore­pe­ty­cji, na ile tylko wystar­czało mu czasu. Chęt­nych nie bra­ko­wało, odkąd roze­szła się wieść, że uczy sku­tecz­nie i tanio. A do tego jest nie­ludzko cier­pliwy. Wie­dział, że chce być nauczy­cie­lem, i zro­bił wszystko, aby nim zostać. Wedle planu, meto­dycz­nie i celowo.

Wes­tchnął. Cykady zamil­kły. Nie wie­dział, czy na chwilę, czy na dłuż­szy czas. Tego ni­gdy nie można było być pew­nym. Się­gnął do przy­bor­nika po linijkę, drugą ręką po ołó­wek. Zna­lazł na kartce wła­ściwy wiersz, dla pew­no­ści prze­czy­tał treść punktu, bez­gło­śnie poru­sza­jąc war­gami, a potem powoli prze­kre­ślił go ołów­kiem. Odło­żył linijkę do przy­bor­nika, dmuch­nął na kartkę, usu­wa­jąc dro­binki gra­fitu.

– Teraz nie ma już odwrotu – powie­dział.

Nie było w tym zda­niu zło­ści czy zdzi­wie­nia, jedy­nie stwier­dze­nie faktu. Zre­ali­zo­wał jeden punkt planu. I wcale nie poczuł ulgi.

Część I. Śmierć w pro­mo­cji

Część I

Śmierć w pro­mo­cji

Roz­dział pierw­szy

Roz­dział pierw­szy

Nie­dola grecka

10 wrze­śnia 2014, środa, Gre­cja

Czu­łem się jak kur­czak wło­żony do dobrze nagrza­nego pie­kar­nika. O ile kur­czak pozba­wiony głowy i wnętrz­no­ści może cokol­wiek czuć. I pozba­wiony łapek. Daw­niej, kiedy jesz­cze kupo­wało się żywy drób od baby na targu, Feli­cja goto­wała kurze łapki i coś tam z nich obgry­zała. Prawdę mówiąc, było to nieco obrzy­dliwe. Co tu kryć, pewne upodo­ba­nia żywie­niowe mojej uko­cha­nej babki bywały oso­bliwe. Na przy­kład prze­gry­za­nie bigosu cia­stem droż­dżo­wym. Sku­pia­łem się na logicz­nych wygi­ba­sach oraz wspo­min­kach, by nie myśleć o tym, że się roz­ta­piam, że jesz­cze chwila, a pozo­sta­nie po mnie jedy­nie mokra plama na beto­nie.

Było już dobrze po dzie­sią­tej wie­czo­rem, ale duchota na­dal odbie­rała oddech. Pot zale­wał mi oczy, wzdłuż krę­go­słupa pły­nęła wartka struga. Aż dziwne, że nie sły­sza­łem jej szem­ra­nia. Powoli, noga za nogą, sze­dłem w stronę budynku portu lot­ni­czego. Jaki tam znowu port! Wylą­do­wa­li­śmy w Arak­sos na lot­ni­sku woj­sko­wym, które w sezo­nie waka­cyj­nym przyj­mo­wało cywilne samo­loty. Przy­naj­mniej byli­śmy dobrze chro­nieni, cho­ciaż w tym momen­cie mia­łem to „gdzieś, dokład­nie tam”, jak śpie­wał Lech Janerka. Bar­dziej inte­re­so­wało mnie, czy w lot­ni­sko­wym budynku jest klima. Nie było, a jeśli nawet, to dys­kretna. Była za to spora kolejka do okienka, w któ­rym sie­działa funk­cjo­na­riuszka grec­kiej straży gra­nicz­nej, czy jak tam się ta ich służba nazywa. Na szczę­ście nasz trans­port spra­gnio­nych słońca bia­ła­sów pocho­dził z wła­ści­wego, unij­nego kraju, więc pogra­nicz­nica nie maru­dziła ze spraw­dza­niem doku­men­tów. Potem jesz­cze tylko koło­wrót nie­pew­no­ści, wycze­ki­wa­nie na bagaż, który powi­nien się poja­wić, ale prze­cież nie­ko­niecz­nie na pewno, obser­wo­wa­nie ner­wo­wej krzą­ta­niny ludzi, któ­rzy pośród dzie­sią­tek takich samych albo bar­dzo podob­nych wali­zek pró­bują odna­leźć wła­sną… I wresz­cie wyto­czy­łem się z baga­żami na zewnątrz. Byłem w Gre­cji.

Pelo­po­nez wita!

– Nie wie­rzę, że tu jestem z tobą – powie­działa Pau­lina i przy­tu­liła się do mnie. Nie mogłem uwie­rzyć, że ona wcale nie jest spo­cona. Czyżby, nie­stety, kwe­stia wieku? A może mojego nie­zbyt higie­nicz­nego stylu życia?

Pra­cow­nicy biur podróży niczym dobrze wyszko­lone psy paster­skie poza­ga­niali tury­stów do wła­ści­wych busów i auto­bu­sów. Zała­do­wa­li­śmy nasze bagaże, zaję­li­śmy pierw­sze lep­sze wolne miej­sca. Było dobrze, klima nasta­wiona na full. Mie­li­śmy przed sobą pra­wie godzinę jazdy.

Za oknem nie­spiesz­nie prze­su­wała się grecka ciem­ność, co jakiś czas roz­świe­tlana świa­tłami mija­nych wio­sek. Koło drogi maja­czyły zagaj­niki i pola uprawne. Cie­kawe, co oni tu upra­wiają, myśla­łem. Przed wyjaz­dem czy­ta­łem w inter­ne­cie, że więk­szość Pelo­po­nezu to coś w rodzaju ziemi jało­wej. Nie­ko­niecz­nie tej z wier­sza T.S. Eliota. Oka­zało się, że inter­net kła­mie. Podob­nie jak tele­wi­zja.

Pau­lina zasnęła, led­wie przy­ło­żyła głowę do mojego ramie­nia. Nie mogłem się nadzi­wić, jak to robiła. Jeśli tylko była zmę­czona czy znu­żona, zasy­piała natych­miast na leżąco, sie­dząco, a raz nawet na sto­jąco, bez naj­mniej­szego pro­blemu. Jej włosy łasko­tały mnie w szyję, dmu­cha­łem w kru­czo­czarne pukle, ale niczym sprę­żynki wra­cały na swoje miej­sce. Było w tym coś roz­czu­la­ją­cego. Nie chcia­łem jej budzić, zno­si­łem łaskotki. Tak jak zno­si­łem powta­rza­jące się ataki nie­pew­no­ści.

Pau­linę Nosal­ską pozna­łem ponad dwa lata wcze­śniej, jesz­cze w Cie­cha­no­wie. Była świeżo po matu­rze, a ja pro­wa­dzi­łem bar­dzo nie­przy­jemne śledz­two w spra­wie samo­bój­stwa nasto­let­niej Jowity Dudek, córki miej­sco­wego poli­tyka. Coś nas wtedy z Pau­liną zbli­żyło… Nie chcia­łem jej mie­szać do tego śledz­twa, ale wyszło, jak wyszło. I nie skoń­czyło się dobrze. Potem poje­chała na stu­dia do Gdań­ska, ja musia­łem się zwol­nić z poli­cji. Od dwóch lat tkwi­łem w zawie­sze­niu, nie mogąc się zde­cy­do­wać, co zro­bić ze swoim mar­nym życiem faceta w śred­nim wieku. Jako tako zara­bia­łem, pro­wa­dząc wykłady na różne tematy kry­mi­nalne. Na szczę­ście zaczęła się moda na kry­mi­nały i roz­ma­ite uczel­nie czy biblio­teki szu­kały ludzi, któ­rzy poopo­wia­dają o Wam­pi­rze z Zagłę­bia, tech­ni­kach kry­mi­na­li­stycz­nych czy seryj­nych mor­der­cach. Mogłem i umia­łem to robić. Stu­dia polo­ni­styczne w końcu się na coś przy­dały.

Kilka mie­sięcy temu po wykła­dzie na temat naj­gło­śniej­szych śledztw w II RP, który mia­łem na Uni­wer­sy­te­cie Gdań­skim, pode­szła do mnie Pau­lina. Nie powiem, mocno się zdzi­wi­łem. Poszli­śmy na piwo, dobrze nam się roz­ma­wiało, cho­ciaż jak ognia uni­ka­li­śmy wszel­kich cie­cha­now­skich tema­tów. Póź­niej zapro­siła mnie na week­end i tak nie­po­strze­że­nie… zaczę­li­śmy się spo­ty­kać. Byli­śmy parą? Mie­li­śmy – ona, dwu­dzie­sto­let­nia stu­dentka, ja, czter­dzie­sto­dwu­la­tek po przej­ściach – jakąś przy­szłość? Nie wie­dzia­łem. Wystar­czało mi, że Pau­lina jest ze mną, obok mnie.

Auto­kar zatrzy­my­wał się przy kolej­nych hote­lach, wypusz­cza­jąc grupki hała­śli­wych, nad­mier­nie pobu­dzo­nych wcza­so­wi­czów. Aż wresz­cie dotar­li­śmy na miej­sce. Przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało. Rezy­dentka z biura podróży wysia­dła przy któ­rymś z wcze­śniej­szych hoteli, z obsługi pozo­stał grecki kie­rowca, który – jak to grecki kie­rowca – mówił jedy­nie po grecku. Wyrzu­cił z sie­bie ciąg słów i wska­zał ręką w ciem­ność. Spoj­rza­łem na niego, zlu­stro­wa­łem ciem­ność. Znowu coś powie­dział, wychwy­ci­łem słowo, które mogło brzmieć jak Arko­udi. Grek znowu ner­wowo zama­chał ręką w stronę niczego. Co było robić, ski­ną­łem na Pau­linę, wyszli­śmy, wyję­li­śmy bagaże. Po chwili auto­bus znik­nął.

– Gdzie my jeste­śmy? – zapy­tała roze­spana Pau­lina, roz­glą­da­jąc się bez­rad­nie dookoła.

– W Gre­cji – odpo­wie­dzia­łem z peł­nym prze­ko­na­niem i zgod­nie z prawdą. Towa­rzyszka mojej grec­kiej nie­doli zaczęła się gło­śno śmiać, a ja dołą­czy­łem do niej.

Sta­li­śmy na chod­niku przy asfal­to­wej dro­dze. Droga zazwy­czaj dokądś pro­wa­dzi, więc już nie było aż tak źle. Z lewej strony szosy cią­gnął się – zda­wało się, że bez końca – gaj oliwny, z pra­wej były jakieś chasz­cze i cha­ba­zie, przed nami w oddali maja­czyły świa­tła. Mia­łem nadzieję, że wła­śnie tam jest wio­ska Arko­udi, w któ­rej znaj­duje się nasz hotel. Albo przy­naj­mniej znaj­do­wać się powi­nien. W końcu byłem za gra­nicą, gdzie nie­spe­cjal­nie lubi­łem bywać, i z zało­że­nia spo­dzie­wa­łem się wszyst­kiego, co naj­gor­sze – jado­wi­tych stwo­rzeń, potraw o nie­zna­nych nazwach i nie­ja­snym skła­dzie, auto­chto­nów mówią­cych jedy­nie po auto­chtoń­sku. I oczy­wi­ście miej­sco­wo­ści, które w prze­dziwny spo­sób zawsze znaj­dują się nie tam, gdzie na mapie. Rozej­rza­łem się jesz­cze raz wokoło. Powin­ni­śmy zna­leźć się w nie­wiel­kiej wio­sce leżą­cej nad Morzem Joń­skim. Morza nie widzia­łem ani nawet nie sły­sza­łem. Trudno, jedyne, co nam pozo­stało, to iść w kie­runku, który wska­zał grecki kie­rowca, mając nadzieję, że wie­dział, co czyni.

Doszli­śmy do skrzy­żo­wa­nia, wybra­li­śmy drogę wyglą­da­jącą na głów­niej­szą. Pro­wa­dziła lekko w dół, więc nasz nocny marsz na orien­ta­cję nie był męczący. Dobre i tyle, pomy­śla­łem, popra­wia­jąc zsu­wa­jący się z prze­po­co­nej koszulki pasek spo­rej torby. Pau­lina drep­tała obok mnie, ambit­nie, acz z wysił­kiem cią­gnąc wielką walizę. Mogłem, jak na sta­rego zgreda przy­stało, powie­dzieć: „A nie mówi­łem, że zabie­rasz za dużo ubrań i innych gadże­tów?”. Wszystko to było podobno nie­zbędne dziew­czy­nie do prze­ży­cia w mniej wię­cej cywi­li­zo­wa­nym świe­cie. Kobiety nie­zmien­nie pakują za dużo rze­czy do zbyt wiel­kich waliz, któ­rych nie są w sta­nie unieść. Plus dla Pau­liny, że przy­naj­mniej sama tasz­czyła swój sakwo­jaż.

Ode­tchną­łem, widząc usta­wioną przy dro­dze tablicę z nazwą wio­ski. Tej, do któ­rej mie­li­śmy tra­fić. Poja­wiły się domy sto­jące na łagod­nym zbo­czu. Szumu morza wciąż nie było sły­chać, za to do moich uszu docho­dził nara­sta­jący gwar. Minę­li­śmy ostry zakręt. I… sta­ną­łem jak wryty.

– Co jest? – jęk­nęła Pau­lina, która nie zauwa­żyła, że się zatrzy­ma­łem, i z całym impe­tem wpa­dła na mnie.

Odsu­ną­łem się na bok i poka­za­łem ręką przed sie­bie.

– Zobacz – powie­dzia­łem.

Przed nami roz­cią­gał się spory plac o nie­re­gu­lar­nym kształ­cie. Pełen ludzi. Rów­nie tłoczno było w ogród­kach kilku znaj­du­ją­cych się tam knajp. Wesołe gro­madki komu­ni­ku­jące się w roz­ma­itych, bli­żej nie­zna­nych mi narze­czach bie­sia­do­wały przy zasta­wio­nych sto­łach, kel­ne­rzy uwi­jali się jak w ukro­pie. Spoj­rza­łem na zega­rek, było kilka minut po pół­nocy.

Pau­lina wzru­szyła ramio­nami i spy­tała:

– I co cię tak dziwi?

– Tłum o tej porze.

– Nic spe­cjal­nego, tak jest zawsze na Połu­dniu. Nie byłeś ni­gdy w Gre­cji?

Pokrę­ci­łem głową. Zro­biła oczy wiel­kie jak pię­cio­zło­tówki. Nic dziw­nego, nale­żała do poko­le­nia, dla któ­rego zagra­niczne podróże były czymś tak natu­ral­nym i zwy­czaj­nym, jak dla mnie wypady z kum­plami na Mazury. Pew­nie nie mie­ściło się jej w gło­wie, że ktoś mający ponad czter­dzie­ści lat ni­gdy nie tra­fił do kraju Gre­ków. No i nie wie­działa, że wyjazdy za gra­nicę Pol­ski to zde­cy­do­wa­nie nie moja bajka. Jakoś nie mia­łem oka­zji, by o tym wspo­mnieć. I że pew­nie ni­gdy to się nie zmieni. Wielu rze­czy jesz­cze o mnie nie wie i o wielu zapewne się nie dowie. Tak będzie lepiej.

– Byłem tylko w Chor­wa­cji, na Kor­czuli, ale tam o tej porze było już w knaj­pach pusto, ludzie prze­no­sili się do klu­bów i dys­ko­tek.

– Też tam byłam.

Jakoś mnie to nie zdzi­wiło.

Owio­nął mnie zapach gril­lo­wa­nego mię­siwa. Poczu­łem, że jestem głodny. Bar­dzo. Nie było sensu zwle­kać. Nasz hotel znaj­do­wał się zaraz za nie­wielką tawerną i wąską, krętą uliczką pro­wa­dzącą w górę kolej­nego zbo­cza. Miał abso­lut­nie nie­za­pa­mię­ty­walną nazwę i przy­po­mi­nał willę. Nie zamie­rza­łem męczyć się w hote­lo­wym kom­bi­na­cie pośród tysięcy ludzi zde­ter­mi­no­wa­nych, by świet­nie się bawić. Za wszelką cenę. Cena zresztą też grała rolę, choć aku­rat o tym Pau­lina nie musiała wie­dzieć. Sprze­da­łem jej wizję kame­ral­nego i roman­tycz­nego miej­sca, w któ­rym będzie nam dobrze. Zdaje się, że to kupiła.

Gre­czynka w śred­nim wieku, kró­lu­jąca w recep­cji, naj­wy­raź­niej chciała jak naj­szyb­ciej skoń­czyć dzień pracy, więc zamel­do­wała nas bły­ska­wicz­nie, wrę­czyła klucz i wysłała na dru­gie, ostat­nie pię­tro, wła­ści­wie pod­da­sze. Pokój jak pokój, sko­śny sufit, duże łóżko z nie naj­gor­szym mate­ra­cem, szafa, sto­lik i krze­sła. Łazienka daleka od ste­ryl­no­ści. Mnie to nie prze­szka­dzało, Pau­lina tro­chę krę­ciła nosem na wannę z rdza­wym zacie­kiem. Tłu­ma­czy­łem, że nikt nie każe jej się w niej moczyć, szybki prysz­nic jakoś prze­trzyma. Do kom­pletu był jesz­cze bal­kon z wido­kiem na morze. Ponoć, bo na razie widać z niego było jedy­nie ciem­ność zła­maną słabą poświatą latarni oświe­tla­ją­cych pla­cyk. Pew­nie Grecy oszczę­dzali na prą­dzie.

Zro­biło się zbyt późno na poszu­ki­wa­nie knajpy, poszli­śmy więc do tawerny po dru­giej stro­nie uliczki. Usie­dli­śmy przy jedy­nym wol­nym, nie­wiel­kim sto­liku, tuż przy ulicy. Obok nas, dosłow­nie na wycią­gnię­cie ręki, spa­ce­ro­wali ludzie, pomię­dzy nimi prze­my­kali mło­dzieńcy na sku­te­rach z pod­ra­so­wa­nym, zawo­dzą­cym gromko wyde­chem, a co jakiś czas przez to całe zamie­sza­nie ktoś pró­bo­wał się prze­bić nawet samo­cho­dem. Chło­paki z cie­cha­now­skiej dro­gówki mie­liby uży­wa­nie, choć cho­lera wie, jakie tu obo­wią­zy­wały prze­pisy ruchu dro­go­wego. Nie zdą­ży­łem grun­tow­nie prze­my­śleć tego zagad­nie­nia, bo przy sto­liku zja­wił się chło­pa­czyna prze­pa­sany gra­na­to­wym far­tu­chem i zaga­dał:

– Zdra­stwuj­cie.

Pau­lina spoj­rzała na mnie, ja na nią. I wybu­chli­śmy śmie­chem. Kel­ner wyglą­dał na lekko wstrzą­śnię­tego. Wytłu­ma­czy­li­śmy mu, że do nas to raczej pasuje „Dzień dobry”, a z Rosją mamy jedy­nie tyle wspól­nego, że w pod­sta­wówce uczy­łem się języka Pusz­kina, lecz Pau­lina oczy­wi­ście już nie, i uwa­żamy, że na Rosjan to my nawet nie wyglą­damy. Kel­ner, gdy już wró­ciła mu mowa, łaska­wie, choć bez więk­szego prze­ko­na­nia, zgo­dził się z nami. Pierw­sze lody zostały więc prze­ła­mane i kel­ner zaczął opo­wia­dać, że Pol­ska i Polacy, bar­dzo dobrze, Jan Paweł II i Wacika. Pau­lina nie zro­zu­miała, o jakiego Wacika cho­dzi, więc wytłu­ma­czy­łem jej, że o pol­skiego pił­ka­rza Krzysz­tofa Warzy­chę, pseudo Gucio, który swego czasu pod­bił grec­kie boiska i serca potom­ków demo­kra­cji ateń­skiej, co kel­ner potwier­dził ski­nie­niem głowy. I żeby nić poro­zu­mie­nia zaplą­tać w zgrabny węzeł, opo­wie­dział o swoim kole­dze, który rok temu pra­co­wał we wło­skiej piz­ze­rii w Oświę­ci­miu. Kręte i nie­zba­dane są ścieżki naszej glo­bal­nej wio­ski. Nie podzie­li­łem się z kel­nerem tym prze­my­śle­niem. Przede wszyst­kim dla­tego, że z grec­kim mło­dzień­cem nie roz­ma­wia­li­śmy my, ale jedy­nie Pau­lina, bo mój od dawna nie­uży­wany angiel­ski był mocno zardze­wiały. Rozu­mia­łem pra­wie wszystko, ale ze skle­ce­niem sen­sow­nego zda­nia mia­łem już pro­blem. Poprze­sta­łem więc na dorzu­ca­niu do kon­wer­sa­cji poje­dyn­czych słów i szcze­rze­niu się jak debil.

I to oczy­wi­ście Pau­lina zamó­wiła naszą pierw­szą grecką kola­cję.

11 wrze­śnia 2014, czwar­tek, Gre­cja

Następny dzień zaczął się od cudu. Zna­la­zło się morze!

Prze­bu­dzi­li­śmy się o bar­ba­rzyń­skiej godzi­nie. Pew­nie dla­tego, że po podróży czy – jak to uwiel­biają okre­ślać ludzie z branży tury­stycz­nej – trans­fe­rze byli­śmy sko­nani i padli­śmy spać zaraz po kola­cji, zapo­mi­na­jąc włą­czyć klimę. W pokoju było duszno i gorąco. Pau­lina pomknęła do łazienki, a ja wysze­dłem na bal­kon. I wtedy obja­wiło mi się morze w całym swym ośle­pia­ją­cym błę­ki­cie. Czy może w zie­leni. Trudno było to ubrać w słowa, tym bar­dziej że lśniło niczym nagle odna­le­ziony skarb pira­tów.

To zna­czy nie obja­wiło się tak od razu, musia­łem tro­chę wychy­lić się z bal­konu. Ale to prze­cież dro­biazg. Uzna­łem, że panienka z biura tury­stycz­nego mnie nie ołgała, zamó­wiony i dodat­kowo opła­cony bal­kon z wido­kiem na morze sztuk jeden – jest. Tę szczę­śliwą chwilę uczci­łem papie­ro­sem. Sma­ko­wał jakoś dziw­nie. Zaczą­łem roz­wa­żać, czy to wpływ nad­mor­skiego powie­trza, czy Pau­liny, która od jakie­goś czasu wypo­mi­nała mi, że za dużo kurzę. Nie dosze­dłem do osta­tecz­nego wnio­sku, bo poczu­łem, że moja dziew­czyna chwyta mnie w pół i przy­tula się do moich ple­ców. Naga i mokra po kąpieli. I to by było na tyle, jeśli cho­dzi o poważne reflek­sje na temat bycia i życia.

– I gdzie to morze? – wymru­czała.

– Wychyl się za barierkę, to zoba­czysz.

– A jak zoba­czy mnie jakiś Grek?

– Będę musiał go zabić.

Zaśmiała się i jakby od nie­chce­nia posmy­rała mnie to tu, to tam. Zaprawdę powia­dam wam, było to miłe.

– Ale ty nie masz już broni.

– Znam inne spo­soby uśmier­ca­nia – powie­dzia­łem od nie­chce­nia, niczym stu­pro­cen­towy kan­dy­dat na nowego Bonda.

– Chodź, mój wojow­ni­czy eks­po­li­cjan­cie. – Pocią­gnęła mnie lekko ku sobie.

Musia­łem tylko wziąć bły­ska­wiczny prysz­nic. A potem robi­li­śmy rze­czy na łóżku i pod­ło­dze, o któ­rych filo­zo­fom się nie śniło. Grec­kim.

Nie­omal spóź­ni­li­śmy się na śnia­da­nie. Prawdę mówiąc, lepiej, gdyby tak się stało. Kawa była podła, sok poma­rań­czowy roz­cień­czony w stop­niu hanieb­nym, a więk­szość sma­ko­ły­ków usta­wio­nych na szwedz­kim stole zapewne pocho­dziła z pobli­skiego dys­kontu. Trudno się temu dzi­wić, bo cóż Grecy mogą wie­dzieć o szwedz­kich sto­łach. Podzie­li­łem się tą myślą o róż­ni­cach kul­tu­ro­wych z Pau­liną, co dopro­wa­dziło ją do spa­zma­tycz­nego śmie­chu. Kiedy się już jako tako uspo­ko­iła, pora­dziła mi, żebym spró­bo­wał grec­kiego jogurtu. Brwi pod­je­chały mi na śro­dek czoła. Ja i jogurt sta­no­wi­li­śmy dwie bar­dzo odle­głe galak­tyki. Ale cze­góż nie robi się dla kobiety, więc spró­bo­wałem. I się zdzi­wi­łem. Jogurt był naj­lep­szym punk­tem post­nego śnia­da­nia.

Pau­lina z miej­sca chciała biec na plażę, ale wytłu­ma­czy­łem jej, że naj­pierw powin­ni­śmy rozej­rzeć się po oko­licy. Nie ma to jak dobre roz­po­zna­nie terenu przed akcją, takie gli­niar­skie przy­zwy­cza­je­nie. Nie tłu­ma­czy­łem już jed­nak, że ule­gam – dobrze, że nie­be­zwied­nie – wdru­ko­wa­nym w umysł sche­ma­tom dzia­ła­nia.

Pla­cyk, który nocą wyda­wał się magiczny, w świe­tle dzien­nym prze­isto­czył się w cał­kiem zwy­czajny. W ogród­kach knaj­pek odby­wało się nie­spieszne sprzą­ta­nie, ze sklepu spo­żyw­czego wycho­dzili klienci z pla­sti­ko­wymi siat­kami, takimi samymi jak w dzie­siąt­kach innych kra­jów, trzech tak­sów­ka­rzy robiło to, co zwy­kle robią tak­sów­ka­rze, czyli grało w karty. Śro­dek pla­cyku był wyło­żony kamien­nymi pły­tami, na któ­rych pole­gi­wały chude koty, wyglą­da­jące na chore. Ale co ja tam wiem o kotach. Ni­gdy nie mia­łem żad­nego zwie­rzaka, choćby naj­nędz­niej­szej zło­tej rybki w słoju. Rosło tu tylko jedno, za to potężne drzewo, nie wie­dzia­łem jakie, ale podej­rze­wa­łem, że to pla­tan. Sły­sza­łem gdzieś albo czy­ta­łem, że w grec­kich wio­skach sadzono je w cen­tral­nym miej­scu. W jego cie­niu sie­działa na zwy­kłym domo­wym krze­sełku sta­ruszka w gru­bej, czar­nej sukience z dłu­gim ręka­wem, opie­ra­jąc zło­żone dło­nie na lasce. Wyglą­dało, że śpi. Z otwar­tymi oczami.

Pau­lina też ją zauwa­żyła, bo ni to stwier­dziła, ni to zapy­tała:

– Jak jej nie jest gorąco.

Spoj­rza­łem na nią. To zna­czy nie na sta­ruszkę, tylko na Pau­linę. Miała na sobie kuse szorty i zwiewny bez­rę­kaw­nik w kolo­rze, który wymy­kał się mojej per­cep­cji. Była to dosyć swo­bodna waria­cja na temat żół­tego.

– Pew­nie mieszka tu przez całe życie, to i przy­wy­kła do gorąca.

– I co ona robi?

– Przy­gląda się, jak życie toczy się obok niej. Jak wielu sta­rusz­ków.

Wzru­szyła ramio­nami.

– Idziemy wresz­cie?

W jej gło­sie pobrzmie­wała nie­cier­pli­wość.

Arko­udi nie było dużą wio­ską, wystar­czyło dzie­sięć minut spa­ceru w każdą stronę, by zwie­dzić ją wzdłuż i wszerz. Domki, w więk­szo­ści otyn­ko­wane na biało, wyglą­dały na zadbane, żad­nych ruin ani widy­wa­nej przeze mnie w Chor­wa­cji pro­wi­zorki typu: „Posta­wimy sobie par­ter, a potem się zoba­czy”. Nie­które wysta­wiono na sprze­daż. Infor­ma­cje agen­cji nie­ru­cho­mo­ści były zazwy­czaj pisane nie tylko po grecku i angiel­sku, lecz także po rosyj­sku. Wyja­śniła się więc zagadka, czemu kel­ner pozdro­wił nas tak, a nie ina­czej. Czyż­by­śmy tra­fili do ruskiej zony tury­stycz­nej? Uzna­łem jed­nak, że nie ma czym się zanadto przej­mo­wać, w końcu, co za róż­nica, czy w oko­licy będą Ruscy, Niemce, czy Szwedy. I tak nie zamie­rza­łem się z nikim bra­tać. Poza tym w Arko­udi było cał­kiem miło. Kilka małych knaj­pek, zapach ryb i wodo­ro­stów mie­sza­jący się z woniami gril­lo­wa­nego mięsa, cie­pło i miej­scowi wyglą­da­jący na wylu­zo­wa­nych.

Z pla­cyku do morza pro­wa­dziła wąska uliczka bie­gnąca w dół. Zapewne były też inne doj­ścia, jed­nak na razie nic o nich nie wie­dzia­łem. Ale co się odwle­cze… Kiedy już udało nam się wydo­stać spo­mię­dzy cia­sno sto­ją­cych domów, przed nami otwo­rzył się widok. Tak wła­śnie, otwo­rzył się. I mniej­sza, jak moi pro­fe­so­ro­wie z kra­kow­skiej polo­ni­styki sko­men­to­wa­liby tę frazę. Niech­że ona będzie gra­fo­mań­ska, niech­że brzmi niczym żyw­cem wyjęta z książki pisarki, która posta­wiła na bez­kom­pro­mi­sową i bez­re­flek­syjną zara­zem afir­ma­cję świata. Albo z powie­ści jakie­goś pisa­rza.

– Zobacz, jak w bajce! – Pau­linę, jak się oka­zało, też krę­ciły ładne widoczki.

– No nie­źle. – Tą bez­na­miętną kwe­stią chcia­łem sam przed sobą zama­sko­wać krót­kie roz­wa­ża­nia na temat otwie­ra­ją­cych się wido­ków i innych nie­do­stat­ków stylu i języka.

Plaża leżała w zatoce, na któ­rej krań­cach pię­trzyły się czarne skały – po pra­wej nagie, postrzę­pione i wyglą­da­jące na nie­do­stępne, po lewej wzno­szące się łagod­nie. Nic więc dziw­nego, że stały się pod­stawą domostw. Sama plaża nie była długa, mogła mieć dwie­ście metrów, nie wię­cej. O dziwo, była jed­nak piasz­czy­sta, cho­ciaż gdzie tam grec­kiemu pia­chowi do naszego, ze zło­tych plaż, na któ­rych zbie­ra­łem bursz­tyny. Aku­rat ni­gdy nie zbie­ra­łem, ale prze­cież zawsze mogłem. Zare­je­stro­wa­łem jesz­cze kilka rzę­dów para­soli i leża­ków, oku­po­wa­nych, ale nie­prze­sad­nie, przez wypo­czy­wa­jącą tu lud­ność oraz jeden bar. Czyli da się żyć. Nie żebym uwa­żał, że bar na plaży jest nie­zbędny. Jed­nak cza­sami, co tu kryć, może się przy­dać. A poza tym morze kłuło mnie w oczy wręcz nie­przy­zwo­icie głę­bo­kim lazu­rem.

Pau­lina chwy­ciła mnie za rękę i krzyk­nęła:

– Chodź, zaślu­bimy się z morzem.

– Nie będziemy tu odsta­wiać błę­kit­nej laguny.

Puściła mnie, sta­nęła twa­rzą w twarz i wpa­try­wała się we mnie uważ­nie. Praw­do­po­dob­nie powi­nie­nem powie­dzieć, że to był żart. „Maciek, ja tylko żar­to­wa­łem, ni­gdy tego powie­dzieć nie chcia­łem”, jak mógłby zaśpie­wać Kazik. Jed­nak żadną miarą żart to nie był.

– Zgred – rzu­ciła, po czym poczo­chrała mnie po zde­cy­do­wa­nie zbyt dłu­gich wło­sach i pobie­gła w stronę morza.

Bie­gła i, nie­mal nie przy­sta­jąc, zrzu­cała szatki. Po praw­dzie wiele do zrzu­ca­nia nie miała, więc udało jej się doko­nać ekwi­li­bry­stycz­nej roz­bie­ranki bez upadku. Na szczę­ście zatrzy­mała się na kostiu­mie kąpie­lo­wym, a już przez chwilę myśla­łem, że roz­bie­rze się do naga. Moja bogini weszła do morza. W mito­lo­gii to się odby­wało nieco ina­czej i w odro­binę innym miej­scu. Ale kto tam teraz zna szcze­góły mitów grec­kich. Patrzy­łem, jak zaczyna pły­nąć, i zasta­na­wia­łem się, czy kiedy wyj­dzie z toni, będzie bóstwem gniew­nym.

Pau­lina boczyła się na mnie do obiadu. Prze­szło jej nagle, gdy zasie­dli­śmy za sto­łem. Wia­domo, nic tak nie łago­dzi oby­cza­jów, jak wizja dobrego żarła. Siłą roz­pędu poszli­śmy do tej samej knajpki, w któ­rej jedli­śmy po przy­jeź­dzie. Obsłu­gi­wał nas ten sam kel­ner, wita­jąc jak sta­rych, dobrych przy­ja­ciół. Zapa­mię­tał nawet, żeby nie zaga­dy­wać do nas po rosyj­sku. Punkt dla niego. Wie­dzia­łem, że to tylko sta­ro­żytny jak tam­tej­sza cywi­li­za­cja chwyt, mający przy­wią­zać klienta do knajpy i zapew­nić hojne napiwki. Bo jak­żeż to, nie godzi się prze­cież nie doce­nić sta­rań przy­ja­ciela. Nie mówiąc o krzyw­dze­niu go. Ale godzi­łem się na takie roz­wią­za­nie. Wola­łem jed­nego oswo­jo­nego kel­nera od dzie­się­ciu, któ­rych musiał­bym dopiero oswa­jać. Co ozna­cza­łoby nowe egzo­tyczne gar­kuch­nie, a co za tym idzie – nowe zagro­że­nia dla mojego żołądka. Niech Makło­wicz jeź­dzi po świe­cie w poszu­ki­wa­niu nowych sma­ków i aro­ma­tów, krzy­żyk mu i jego wątro­bie na długą drogę. Moje kuli­narne poszu­ki­wa­nia spo­koj­nie mogłyby się zamy­kać w obrę­bie Cie­cha­nowa. Koniec koń­ców, wie­dzia­łem, że bigosu zapa­mię­tale warzo­nego przez moją babkę nic nie prze­bije.

Przed wyjaz­dem mia­łem zamiar poczy­tać w inter­ne­cie, co się w tej całej Gre­cji jada, aby wie­dzieć, od czego trzy­mać się z daleka. Nie uśmie­chała mi się gastryczna apo­ka­lipsa na wyjeź­dzie. Ale oczy­wi­ście zapo­mnia­łem. W końcu byłem mistrzem pla­nów, któ­rych ni­gdy nie wpro­wa­dza­łem w życie. I teraz wpa­try­wa­łem się w kartę niczym w hie­ro­gli­ficzne zapi­ski pra­daw­nej cywi­li­za­cji. Oszczędne angiel­skie tłu­ma­cze­nia nie­wiele mi poma­gały. Roz­terkę musia­łem mieć wypi­saną na twa­rzy wiel­kimi lite­rami, bo Pau­lina rzu­ciła mi koło ratun­kowe:

– Weź sałatkę grecką.

Wbi­łem w nią wzrok, węsząc grubą pro­wo­ka­cję.

– Nawet ja wiem, jak sma­kuje sałatka grecka. Może jed­nak spró­bo­wał­bym cze­goś nowego – wyar­ty­ku­ło­wa­łem nie­pew­nie.

– Nie masz poję­cia o smaku sałatki grec­kiej. Aha, weź też kawa­łek musaki.

Nazwa tej potrawy kie­dyś obiła mi się o uszy, choć nie pamię­ta­łem, abym kie­dy­kol­wiek coś takiego jadł. Zaor­dy­no­wa­łem, co Pau­lina pole­ciła, łudząc się, że nie zamie­rza pozbyć się mnie szybko i sku­tecz­nie. I nie żało­wa­łem. Oka­zało się, że fak­tycz­nie to, co u nas podają jako sałatkę grecką, jest jedy­nie nędzną pod­róbką. Musaka zaś była waria­cją na temat lasa­gne, którą lubi­łem. Pau­lina nie przej­mo­wała się żad­nymi die­tami i zasa­dami zdro­wego żywie­nia, co nie­zmier­nie mnie cie­szyło, zja­dła coś, co się nazy­wało souvlaki, a co na moje oko było zwy­kłym szasz­ły­kiem wie­przo­wym. Mniej­sza o nazwy, grunt, że oboje byli­śmy smacz­nie naje­dzeni, a nasz zaprzy­jaź­niony kel­ner kon­tent z napiwku.

Szybko prze­szli­śmy przez hotel. W pokoju było jak w pie­kle. Czemu się dzi­wić, na zewnątrz z nieba lał się żar, nie taki jak w Pol­sce pod­czas upa­łów, zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zja­dliwy, oble­pia­jący. Ale cóż, miało być gorąco, to i było. Trzy­ma­jąc w ręku torbę z ekwi­pun­kiem pla­żo­wym, Pau­lina zarzą­dziła:

– Idziemy na plażę.

Podej­rze­wa­łem, że przez naj­bliż­sze sie­dem dni będę sły­szał to zda­nie bar­dzo czę­sto.

Uno­si­łem się na wodzie. Jak korek. To mój ulu­biony styl pły­wacki, który mogłem tu dosko­na­lić do woli, dzięki dużemu zaso­le­niu wody. Uno­si­łem się w przy­jem­nie chłod­nym błę­ki­cie, gapiąc się w błę­kit wybla­kły od upału. Szczyt waka­cyj­nej tan­dety. Prze­pusz­cza­nie czasu przez palce jak wody, a czasu i wody mia­łem tu skolko ugodno. Cho­lera, przez to powi­ta­nie po rosyj­sku otwo­rzyła mi się jakaś klapka w mózgu, zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. Cie­kawe, czy zacznę recy­to­wać z pamięci wier­sze Pusz­kina i pod­śpie­wy­wać przy gole­niu pio­senki Wysoc­kiego?

Obró­ci­łem się na bok, potem opar­łem sto­pami o dno, które było równe, w miarę sta­bilne, bez kamieni. Ni­gdzie też, jak w Chor­wa­cji, nie cza­iły się upiorne jeżowce, szcze­rząc kły – to zna­czy kolce. Zauwa­ży­łem, że Pau­lina mi poma­chała. Odma­cha­łem i zaczą­łem iść w stronę brzegu. Choć mógł­bym popły­nąć. Teo­re­tycz­nie. Bro­dzi­łem powoli, roz­glą­da­jąc się po oko­licy. Widać było, że sezon defi­ni­tyw­nie zbliża się ku koń­cowi. Na plaży, w końcu jedy­nej porząd­nej w naj­bliż­szej oko­licy, nie kłę­bił się tłum, choć wciąż było sporo gola­sów wysta­wia­ją­cych się do słońca. Przy barze sie­działy tylko dwie osoby raczące się kolo­ro­wymi spe­cy­fi­kami, któ­rych nie zamie­rza­łem by­naj­mniej pró­bo­wać. Ratow­nicy pły­wali pla­sti­kową łódką, zbie­ra­jąc bojki i linki wyzna­cza­jące akwen bez­piecz­nej kąpieli. Niech robią, co mają do zro­bie­nia. Dla nas sezon dopiero się roz­po­czy­nał.

Pau­lina wyle­gi­wała się na drew­nia­nym leżaku w peł­nym słońcu. Usia­dłem na sąsied­nim, zasta­na­wia­jąc się, czy długo wytrwam w skwa­rze, który nie odpusz­czał, mimo że było zde­cy­do­wa­nie bli­żej wie­czoru niż połu­dnia. Chcia­łem jed­nak nieco prze­schnąć.

Patrzy­łem na moją piękną dziew­czynę. Nie tak dawno zła­pa­łem się na tym, że mogę wpa­try­wać się w nią bez końca. Ukrad­kiem albo otwar­cie. Tak długo, jak mi na to pozwa­lała. Z pew­no­ścią nie był to zdrowy objaw. A już bez wąt­pie­nia nie świad­czył o mojej doj­rza­ło­ści emo­cjo­nal­nej. Mia­łem czter­dzie­ści dwa lata, przy­szłość bar­dziej niż mgli­stą i – jak się oka­zało – siano w gło­wie. Wysoce nie­bez­pieczna kom­bi­na­cja, jak powie­dzia­łaby Feli­cja. Oczy­wi­ście, gdy­bym z nią odbył szczerą roz­mowę, któ­rej ostat­nio sku­tecz­nie uni­ka­łem…

Pau­lina unio­sła powieki, uśmiech­nęła się i prze­cią­gnęła leni­wie.

– Patrzy­łam, jak się taplasz.

– To miłe.

– Co takiego?

– Że poświę­casz mi tyle uwagi.

Roze­śmiała się w spo­sób, jak mi się zdało, z lekka nie­przy­jemny. Jakby pod­śmie­wała się ze mnie. Choć może było to tylko złu­dze­nie.

– Typowy facet. Myśli, że cały świat z zapar­tym tchem śle­dzi jego nie­zwy­kłe przy­gody.

Chcia­łem zapro­te­sto­wać, ale nie dała mi dojść do słowa.

– Patrzy­łam i zasta­na­wia­łam się, czemu nie pły­wasz.

– Jak to nie!? – zapro­te­sto­wa­łem tylko pro forma, bo mniej wię­cej wie­dzia­łem, ku czemu ta kon­wer­sa­cja zmie­rza.

– Ty to nazy­wasz pły­wa­niem?! No, śmiech na sali.

– Każdy pływa tak, jak lubi.

– Nie ściem­niaj, przy­znaj się, że u cie­bie z pły­wa­niem słabo.

Mogłem się przy­znać albo nie. Wybra­łem jed­nak trze­cie roz­wią­za­nie, czyli unik. Moją ulu­bioną stra­te­gię życiową. Od lat. Chwy­ci­łem ręcz­nik i zaczą­łem z pie­ty­zmem i zupeł­nie mi obcą pedan­te­rią osu­szać każdy cen­ty­metr skóry.

Pode­rwała się z leżaka, nachy­liła nade mną i cmok­nęła mnie w usta.

– I tak cię kocham. – W pół­ob­ro­cie, odwra­ca­jąc się w stronę plaży, dorzu­ciła: – Idę popły­wać. Tak naprawdę.

I pobie­gła.

Poło­ży­łem się, pod­ło­ży­łem ramiona pod głowę i patrzy­łem, jak powoli zanu­rza się w morzu.

Zaraz poja­wił się strza­skany na cze­ko­la­dowy brąz mło­dzian, który robił za kel­nera i zara­zem poborcę pla­żo­wego myta. Aby można było spo­koj­nie korzy­stać z usta­wio­nych wokół baru leża­ków i para­soli, nale­żało zaku­pić jakiś płyn chło­dzący. Teo­re­tycz­nie można było nic nie zama­wiać, ale wtedy mło­dzian poja­wiałby się co pięć minut, grzecz­nie dopy­tu­jąc, czy cze­goś nie podać. Taka forma nęka­nia. Wydu­ka­łem pyta­nie, czy mają piwo. Kel­ner odziany tylko w ber­mudy wyrzu­cił ciąg słów, z któ­rych nie­wiele zro­zu­mia­łem, powie­dzia­łem „tak”, a on nie drą­żył dalej. Po chwili przy­niósł butelkę piwa o wdzięcz­nej nazwie Mythos. Skrzy­wi­łem się, pocią­gnąw­szy łyk. Wpraw­dzie było zimne, jak trzeba, jed­nak zupeł­nie bez wyrazu. Siki świę­tej Wero­niki, jak powie­dzia­łaby Feli­cja. Niczego innego nie mogłem się spo­dzie­wać, byłem prze­cież w kraju wina.

Patrzy­łem na Pau­linę, która barasz­ko­wała na spo­rych tego dnia falach. Powie­działa, że mnie kocha. Zresztą mówiła to już wcze­śniej. Też wyrwa­łem się raz czy dwa z dekla­ra­cjami uczuć. Nawet, zdaje się, szcze­rymi. Ale czy to cokol­wiek zna­czyło? Mia­łem jesz­cze na tyle roz­sądku, aby zda­wać sobie sprawę, że robię to, co robię, w dużym stop­niu dla­tego, że jestem zauro­czony. Dla­tego czę­sto nazy­wa­łem Pau­linę swoim zauro­cze­niem. Pew­nie powi­nie­nem użyć liczby mno­giej. Robimy. Wpa­dli­śmy w szcze­linę czasu. Razem. Połą­czyła nas kie­dyś kry­mi­nalna afera, w któ­rej dosta­li­śmy oboje po gło­wach. Ja dosłow­nie, Pau­lina w prze­no­śni. Przed nami był paź­dzier­nik, kiedy to wyje­dzie na kolejny rok stu­diów na sto­ma­to­lo­gii w Gdań­sku. A ja, co będę robił? Nie mia­łem bla­dego poję­cia, ale na razie nie musia­łem, nie chcia­łem się nad tym zasta­na­wiać. Pew­nie na­dal będę dawać wykłady, cze­ka­jąc, aż mnie coś albo ktoś pchnie na nową ścieżkę życia.

Pau­lina wypły­wała coraz dalej w morze. Nie bałem się, że coś jej się sta­nie, woda ewi­dent­nie była jej żywio­łem. Się­gną­łem po scho­wane w cie­niu para­sola piwo. Cie­pławe w ogóle było do niczego, poże­gna­łem się z nim bez żalu, cho­ciaż nie wypi­łem nawet połowy. Jesz­cze raz zer­k­ną­łem w stronę morza, z tru­dem wypa­trzy­łem wśród fal głowę Pau­liny, daleko, bar­dzo daleko. Zmę­czy się, to wróci, uzna­łem i zamkną­łem oczy. Przez chwilę roz­wa­ża­łem, czy nie zapa­lić, na to jed­nak było zde­cy­do­wa­nie za gorąco. Nie chciało mi się też wsta­wać i prze­sta­wiać leżaka w cień. Odpły­ną­łem w błogi pół­sen.

Nie wiem, jak długo drze­ma­łem. Nagle prze­sło­nił mnie cień i pew­nie to mnie obu­dziło.

– Ja pier­dolę, no ja pier­dolę, to naprawdę ty, zbóju!

Usły­sza­łem i zadrża­łem.

Dzien­nik roku pierw­szego I

29 sierp­nia 1998

Plan był inny. Tro­chę mi to prze­szka­dza. Nie po to robi się plany, nie po to ja robię plany, żeby się ich potem nie trzy­mać. W ten spo­sób, nawet przez drobne odstęp­stwo, pod­waża się istotę pla­no­wa­nia. Co powo­duje, że w życie wkrada się chaos. A komu jest potrzebne życie w cha­osie? Oczy­wi­ście, są ludzie, któ­rym bała­gan w myślach i codzien­nym życiu nie prze­szka­dza. Co wię­cej, im dłu­żej żyję, tym bar­dziej jestem prze­ko­nany, że takich ludzi jest zde­cy­do­wana więk­szość. Nie należę do nich i nie chcę nale­żeć. Nawet jeśli nie­któ­rzy pod­śmie­wają się, że mam obse­sję ukła­da­nia życia pod linijkę, nie będę się zmie­niał. Mój wybór, moje prawo. Inni niech żyją sobie, jak im się podoba.

Od razu wpa­dłem w dygre­sje. Wła­śnie… Wyraź­nie widać, czym koń­czy się odej­ście od pier­wot­nego planu. Nie trzeba długo cze­kać na skutki. Muszę wró­cić do początku, do pierw­szego punktu na liście.

Kupi­łem kalen­darz-notes, w któ­rym teraz piszę, dopiero pod koniec czerwca. Nie było łatwo, bo kto robi tego rodzaju zakupy w poło­wie roku. Udało mi się jed­nak wyszpe­rać go na zaku­rzo­nej półce w Księ­garni Het­mań­skiej. Pew­nie zapo­mnieli o nim, nie zdjęli ze stanu. W ten spo­sób nie­po­rzą­dek innych wyszedł mi na dobre. Taki para­doks. Nie mogłem kupić notesu wcze­śniej, plan był inny. Opra­co­wany dawno temu. Naj­pierw gwa­ran­cja pracy, potem notes. Nie odwrot­nie. Choć­bym miał cze­kać nie wia­domo ile. Tro­chę musia­łem cze­kać. Wię­cej niż tro­chę.

Nie skoń­czy­łem jesz­cze wątku kupna kalen­da­rza, ale na razie muszę prze­rwać zapi­ski. Trudno, plan raz zmo­dy­fi­ko­wany, mody­fi­kuje się dalej samo­ist­nie. Brzmi to niczym mate­ma­tyczna for­mułka. Lubię for­mułki podob­nie jak plany. Zbliża się dzie­siąta wie­czo­rem. Równo o dzie­sią­tej muszę być już w łóżku. Ani póź­niej, ani wcze­śniej. Śpię osiem godzin. Budzę się o szó­stej rano. Cza­sami wcze­śniej, ale nad tym aku­rat trudno zapa­no­wać. Wtedy leżę w łóżku i spo­koj­nie cze­kam, aż wybije wła­ściwa godzina. Nada­łem życiu rytm. Dzięki temu nie mam pro­blemu ze snem. Zawsze budzę się wypo­częty. Gotowy do pracy, którą danego dnia mam wyko­nać. Od dzi­siaj inte­gralną czę­ścią moich zajęć będzie pro­wa­dze­nie zapi­sków.

30 sierp­nia 1998

Jedna z naj­ra­do­śniej­szych nie­dziel w ostat­nim cza­sie. Mimo że tak podobna do innych. Zawsze naj­więk­szą radość znaj­duję w tym, co powta­rzalne. A dzięki temu oswo­jone i bez­pieczne.

Znowu zaczą­łem nie tak, jak powi­nie­nem. O nie­dzieli napi­szę za chwilę. Naj­pierw zamknę wątek z poprzed­niego dnia. Po skoń­cze­niu stu­diów obie­ca­łem sobie, że kiedy dostanę pierw­szą stałą pracę, kupię notes i będę pro­wa­dził zapi­ski. Pamięć ludzka jest zawodna. A ja chcia­łem mieć moż­li­wość wra­ca­nia do zda­rzeń sprzed tygo­dni czy mie­sięcy. Aby je ana­li­zo­wać. Spraw­dzać, co zro­bi­łem źle, a co dobrze. Co mogłem zro­bić lepiej. Dosko­na­le­nie się jest pod­stawą tego zawodu. To twier­dze­nie wbi­jali nam do głowy wykła­dowcy. Zga­dzam się w pełni.

Mam pracę, mam notes. Zaczą­łem pisać. Choć nie wiem, jak mi pój­dzie. Ni­gdy wcze­śniej nie pro­wa­dzi­łem dzien­nika czy pamięt­nika. Nie wyda­wało mi się to potrzebne. A robie­nie rze­czy zbęd­nych, takich, które nie przy­no­szą żad­nego zysku czy pożytku, jest zwy­czajną stratą czasu. Wra­ca­jąc do nie­dzieli…

Byłem z matką w kościele, potem zje­dli­śmy obiad i po krót­kiej sje­ście poszli­śmy na spa­cer wokół Błoń. Tak jak zwy­kle. To nasz nie­dzielny rytuał. Nie­zwy­kła była radość i duma. Moja i matki. Bar­dzo cie­szyła się, że wresz­cie mam pracę i sta­bilną przy­szłość. Wcze­śniej mar­twiła się, co ze mną będzie. Czy sobie pora­dzę, czy nie zostanę w blo­kach star­to­wych. Czasy prze­cież wciąż były trudne. Wielu moich zna­jo­mych nie mogło zna­leźć pracy. Nie tylko w zawo­dzie, jakiej­kol­wiek. Podob­nie jak wielu zna­jo­mych matki. Bar­dzo mi zale­żało, żeby matka prze­stała się o mnie mar­twić. I żeby mogła być ze mnie dumna. W życiu i tak miała za dużo zmar­twień. Roz­wio­dła się, kiedy mia­łem cztery lata. Mój ojciec był dobrym muzy­kiem, ale złym czło­wie­kiem. Grał na trąbce w róż­nych zespo­łach jaz­zo­wych. I cią­gle cho­dził pijany. Tak mówiła matka, bo ja cza­sów z ojcem wła­ści­wie nie pamię­tam. Tylko poje­dyn­cze sceny. Nic, co ukła­da­łoby się w spójną opo­wieść. Ojciec był, ale dla mnie jakby go nie było. Być może jedyne, co mi dał, to talent mate­ma­tyczny. Prze­cież muzyka i mate­ma­tyka są sobie tak bli­skie. Po roz­wo­dzie matka wycho­wy­wała mnie sama. Nie zwią­zała się z nikim na stałe. Na pewno było jej ciężko. Poświę­ciła się dla mnie. I dla­tego chcia­łem, żeby była ze mnie dumna.

31 sierp­nia 1998

To pra­wie już. Ostat­nia pro­sta.

Byłem dziś w pracy. Odbyła się narada. Wszystko zdaje się zapięte na ostatni guzik. Choć mnie pew­nie trudno jest to do końca oce­nić. Jestem w takiej sytu­acji po raz pierw­szy. Odczu­wa­łem pewne napię­cie wśród kole­gów. Tylko nie­któ­rych, bo starsi wyda­wali się raczej znu­dzeni i nie­zbyt zain­te­re­so­wani prze­ka­zy­wa­nymi im ostat­nimi wska­zów­kami. Zde­cy­do­wa­nie bar­dziej zda­wały się ich inte­re­so­wać wspo­minki z waka­cji. Kto, gdzie i z kim. W Pol­sce czy za gra­nicą. Zgubna rutyna? Mam nadzieję, że jej uniknę. Nie, to nie kwe­stia nadziei. Muszę mieć pew­ność, że dzięki sys­te­ma­tycz­nej pracy i zaan­ga­żo­wa­niu uniknę rutyny. Żeby dobrze wyko­ny­wać tę pracę, trzeba zawsze mieć świeży i otwarty umysł. Ponadto rutyna ma sporo wspól­nego ze sche­ma­tami, a sche­maty z pla­no­wa­niem. Cie­kawy pro­ble­mat. Zde­cy­do­wa­nie DO PRZE­MY­ŚLE­NIA.

Oczy­wi­ście, przy­wi­ta­łem się ze wszyst­kimi, ale trzy­ma­łem się z boku. Prze­cież jestem nowy. Obser­wo­wa­łem i ana­li­zo­wa­łem. Jak zwy­kle w więk­szych zespo­łach łatwo dało się zauwa­żyć odrębne grupki. Czy będę nale­żał do któ­rejś z nich? Czy muszę? Taka sytu­acja to też dla mnie nowość. W szkole czy na stu­diach byłem odpo­wie­dzialny sam za sie­bie. Teraz będzie ina­czej. Praca z ludźmi to wyzwa­nie, ale wiem, że mu podo­łam. MUSZĘ.

Jest wie­czór. Nie mogę docze­kać się jutra. Po raz pierw­szy pójdę do szkoły jako nauczy­ciel. Nie jako prak­ty­kant, któ­rego nikt nie trak­tuje poważ­nie, czy ktoś od krót­kich zastępstw. NAUCZY­CIEL ETA­TOWY.

Roz­dział drugi

Roz­dział drugi

Wypa­de­czek

11 wrze­śnia 2014, czwar­tek, Gre­cja

Sta­szek Ale-O-Co-Cho­dzi Kieł­basa nale­żał do ludzi iry­tu­ją­cych.

Mały, chudy, z szopą blond wło­sów. Zawsze malow­ni­czo roz­czo­chra­nych. Szybko mówił, szybko się poru­szał. Być może dla­tego poja­wiał się w miej­scach, na spo­tka­niach, gdzie nikt go nie zapra­szał. I gadał, i dopy­ty­wał, bo nie zawsze wszystko chwy­tał w lot. Szcze­gól­nie odporny był na dow­cip i iro­nię. Albo tylko uda­wał, kto wie, żeby pod­trzy­mać kon­wer­sa­cję i być w cen­trum uwagi. Bywało prze­cież, że w innych sytu­acjach, na stu­diach cho­ciażby, wyka­zy­wał się spry­tem. Oprócz tego, że był iry­tu­jący, oka­zy­wał się zwy­kle nie do spła­wie­nia. Nie reago­wał ani na zawo­alo­wane suge­stie, żeby opu­ścił towa­rzy­stwo, ani na for­mu­ło­wane wprost wyrazy nie­chęci. Nawet jeśli zni­kał, po jakimś cza­sie wra­cał. Typ bume­ranga.

Uwol­nie­nie się od Staszka zajęło mi nie­mal rok.

Na stu­diach zamiesz­ka­łem w naszym kra­kow­skim lokum w kamie­nicy przy ulicy Die­tla. Wcze­śniej, kiedy byłem w Cie­cha­no­wie, Feli­cja wynaj­mo­wała je róż­nym ludziom, ale jak dosta­łem się na polo­ni­stykę na UJ, babka stwier­dziła, że nie będę tułał się po aka­de­mi­kach. Utrzy­my­wać dom w Cie­cha­no­wie i miesz­ka­nie w Kra­ko­wie nie było łatwo, chcia­łem babu­leńce pomóc, wywie­si­łem więc ogło­sze­nie na tablicy w moim insty­tu­cie, że mam do wyna­ję­cia pokój. „Tanio, oka­zja, skar­pety pole­cam”, jak pisał Mar­cin Świe­tlicki.

No i zja­wił się Sta­szek.

Pocho­dził ze wsi gdzieś pod Kol­bu­szową, ale jego rodzina była sto­sun­kowo majętna, więc nie miał więk­szych szans na miej­sce w aka­de­miku, dla­tego szu­kał pokoju. Szybko się doga­da­li­śmy, nawet ucie­szy­łem się, że będę miesz­kał z kolegą z roku. Począt­kowo wyda­wał mi się zabawny ze swoją nadak­tyw­no­ścią kró­lika Dura­cella i cią­głym roz­ga­da­niem. Mia­łem też do kogo otwo­rzyć gębę, co nie było bez zna­cze­nia na pierw­szym roku stu­diów, bo roz­łąkę z Feli­cją zno­si­łem kiep­sko. Z cza­sem Sta­szek zro­bił się jed­nak nie do znie­sie­nia. Wystar­czyło, że rano posze­dłem do kuchni, żeby zro­bić sobie kawy, zaraz się poja­wiał i nawi­jał bez opa­mię­ta­nia. Chciał się cią­gle wymie­niać notat­kami, przy­go­to­wy­wać wspól­nie do kolo­kwiów ze znie­na­wi­dzo­nej przez pra­wie wszyst­kich gra­ma­tyki opi­so­wej, która na UJ była tak nowa­tor­ska, że już pra­wie żad­nej zna­nej ludz­ko­ści gra­ma­tyki nie przy­po­mi­nała. Wystar­czyło, że zale­głem na kana­pie z książką, zaraz Sta­szek poja­wiał się nade mną, pyta­jąc, co czy­tam. Nawet jeść chciał cią­gle ze mną, tłu­ma­cząc, że on jest z dużej rodziny i samotne posiłki go drę­czą oraz męczą. Był jaw­nym stal­ke­rem obec­nym wciąż na wycią­gnię­cie ręki, w cza­sach kiedy jesz­cze nikomu o stal­ke­rach u nas się nie śniło.

Wytrzy­ma­łem semestr, a potem zaczą­łem mu dawać do zro­zu­mie­nia, że sorry Gre­gory, będziesz musiał się nie­długo wynieść. Nie dotarło. W końcu powie­dzia­łem mu wprost, że musi spa­dać. Dopy­ty­wał dla­czego, jakoś go zby­łem bzdur­nymi tłu­ma­cze­niami. Potem on, chy­tru­sek, zby­wał mnie, tłu­ma­cząc, że trudno coś zna­leźć wol­nego w środku roku aka­de­mic­kiego, że już miał coś umó­wione, ale wła­ści­cielka miesz­ka­nia wysta­wiła go do wia­tru. Wyku­rzyła go dopiero wizja przy­jazdu mojej babki. Wła­ści­wie nawet nie wiem dla­czego. Ode­tchną­łem z ulgą.

Co cie­kawe, Sta­szek Ale-O-Co-Cho­dzi Kieł­basa nie obra­ził się na mnie za wyrzu­ce­nie z miesz­ka­nia. Bo prze­cież prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, wyrzu­ci­łem go. Przez całe stu­dia uwa­żał mnie za naj­lep­szego kum­pla. A ja robi­łem wszystko, żeby uni­kać typa. Z róż­nym skut­kiem.

I ni stąd, ni zowąd, na plaży, w samym środku grec­kiego niczego, zoba­czy­łem Staszka, który stał nade mną i szcze­rzył się w rado­snym uśmie­chu. W pierw­szej chwili pomy­śla­łem, że czas zato­czył koło, a karma wraca. W dru­giej – zaczą­łem sobie wyrzu­cać, że mogłem prze­cież wybrać wycieczkę do Chor­wa­cji, Tur­cji czy Hisz­pa­nii, mogłem tra­fić do dzie­sią­tek innych miejsc w samej Gre­cji, ale tra­fi­łem do Arko­udi. I los poka­rał mnie Stasz­kiem.

– Kon­rad Rowicki, no nie mogę! To naprawdę ty, no ja, no ja nie mogę!

Też z wra­że­nia nie za bar­dzo mogłem, ale jed­nak pod­nio­słem się z leżaka. Z jękiem, choć nic mnie nie bolało. Oprócz duszy, o ile ją mia­łem. Choć rów­nie dobrze mogła to być trzustka. Byłem tak sko­ło­wany, że dałem się zasko­czyć i nie unik­ną­łem bra­ter­skiego uści­sku. Musiało to nie­źle wyglą­dać – dwa golasy rodzaju męskiego ści­ska­jące się na plaży. Szczę­ściem Kieł­basa ze swo­imi gaba­ry­tami spo­koj­nie mógł ucho­dzić za mojego syna. Więc nic zdroż­nego. Niby. Zresztą byli­śmy w kra­inie grec­kiej miło­ści, więc czym się wła­ści­wie mar­twi­łem. Pro­ble­mem nie był mój wize­ru­nek, lecz demon ze stu­denc­kiej prze­szło­ści.

– No góra z górą…! – wykrzy­ki­wał Sta­szek. – Co ty, co tu robisz?!

– Podej­rze­wam, że to samo co ty – odpar­łem cierpko, powoli wra­ca­jąc do jako takiej rów­no­wagi.

– No tak, no tak. – Z pod­eks­cy­to­wa­nia mój były loka­tor dro­bił w miej­scu, jakby szy­ko­wał się do startu w biegu dłu­go­dy­stan­so­wym. Mia­łem nadzieję, że zaraz wystar­tuje. Próżną. – Tyle lat! Wła­ści­wie ile? Kie­dy­śmy się ostat­nio widzieli?

Zaraz się zacznie orgia wspo­mi­nek.

– Pocze­kaj, sam sobie przy­po­mnę. – Sta­szek zmarsz­czył brwi. – Zaraz po dyplo­mie. Potem wró­ci­łem do sie­bie na wio­skę, a ty zosta­łeś w Kraku. Tak? Tak, no pew­nie. Do poli­cji posze­dłeś. Widzisz, wszystko pamię­tam, wszystko dokład­niu­sieńko. Kto by pomy­ślał, że ty po polo­ni­styce do poli­cji. Dziwne, co nie? A ja też…

– Sam tu jesteś? – Wbi­łem się w sło­wo­tok daw­nego kum­pla-niekum­pla, bo wie­dzia­łem, że może tak nawi­jać bez końca, zada­jąc pyta­nia i samemu udzie­la­jąc sobie odpo­wie­dzi.

Mia­łem zamiar jak naj­szyb­ciej odbyć bzdurny rytuał wymiany pod­sta­wo­wych infor­ma­cji na temat naszych losów, życzyć Stasz­kowi miłych waka­cji bez udaru sło­necz­nego i spła­wić go, nim pojawi się Pau­lina. Nie chcia­łem dopu­ścić, by się spo­tkali, bo mogło to się skoń­czyć kata­strofą. Wię­cej, byłem pewien, że kata­strofą się skoń­czy. Zer­k­ną­łem w stronę morza. Było za późno. Pau­lina wła­śnie wycho­dziła na brzeg, otrzą­sa­jąc z loków kro­ple wody. Zapa­trzy­łem się, po pro­stu. Nie po raz pierw­szy i pew­nie nie po raz ostatni.

– …i córkę. – Kieł­basa szem­rał już od jakie­goś czasu, ale prze­stał i spoj­rzał tam, gdzie ja.

Pau­lina zama­chała do mnie. Odru­chowo odma­cha­łem. Sta­szek wodził wzro­kiem od niej do mnie, ode mnie do niej. Pau­lina pode­szła do nas i powie­działa z uda­wa­nym wyrzu­tem:

– Wystar­czy, że cię zosta­wię na chwilę, a ty zaraz orga­ni­zu­jesz sobie zna­jo­mo­ści.

Pierw­szy ock­nął się mój kolega z roku.

– My, no my z Kon­ra­dem to sta­rzy kum­ple. Sta­szek jestem. Kieł­basa.

Wycią­gnął rękę na powi­ta­nie. Pau­lina par­sk­nęła śmie­chem.

– Spoko, spoko luz. Nazwi­sko takie nie­szczę­śliwe. Przy­zwy­cza­iłem się, że śmie­szy ludzi. U nas na roku byli jesz­cze Owsianka i Kasza. Nie­zły ter­cet egzo­tyczny, nie?

Roze­śmiał się i strze­lił mnie w plecy. Jak to kum­pla. Nic to, że nie z woj­ska.

– Prze­pra­szam – zmie­szała się – tak jakoś samo wyszło. Pau­lina.

– Sta­szek.

Uści­snęli sobie dło­nie. Myśla­łem, że ta absur­dalna scenka rodza­jowa nie skoń­czy się ni­gdy.

– To ja sko­czę po coś do picia – powie­działa i poszła do baru.

Sta­szek wga­piał się w nią z ewi­dentną fascy­na­cją. Za chwilę mu stuknę, prze­le­ciało mi przez głowę.

– Pogra­tu­lo­wać, dorodną masz córę.

Kieł­basa był nie tylko iry­tu­jący i upier­dliwy, lecz także nale­żał do praw­dzi­wych wir­tu­ozów gaf. Pew­nie dla­tego, że szyb­ciej mówił, niż myślał. Choć to żadne uspra­wie­dli­wie­nie. Przez moment roz­wa­ża­łem, czy nie stuk­nąć mu już teraz. W ten pro­sty, choć nie nazbyt fine­zyjny spo­sób roz­wią­zał­bym pro­blem nagle obja­wio­nej zmory z odle­głej prze­szło­ści. Praw­do­po­dob­nie jed­nak Sta­szek po nokau­cie wstałby, otrze­pałby się i zaczął dopy­ty­wać, o co mi wła­ści­wie cho­dziło. Wcale by się nie obra­ził.

– To nie jest moja córka – rzu­ci­łem zimno.

– No, no, to tym bar­dziej pogra­tu­lo­wać. Ty to masz fuksa, zawsze mia­łeś, z tego, co pamię­tam, bo wiesz, moja stara…

Wyłą­czy­łem nasłuch i kom­bi­no­wa­łem, jak naj­sku­tecz­niej pozbyć się Staszka. Nie cho­dziło o mor­der­stwo, choć do końca nie wyklu­cza­łem takiej opcji. Wie­dzia­łem, że jeśli nie pozbędę się go teraz, zaraz, to będziemy mieć go na gło­wie przez cały tydzień pobytu w Arko­udi. Chyba że przy­je­chał tutaj tylko na plażę, a sta­cjo­no­wał gdzieś dalej. Jed­nak nie mogłem liczyć na aż tak szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści. Rzadko mie­wa­łem szczę­ście.

Pau­lina wró­ciła z kolo­ro­wym drin­kiem w dłoni. Przyj­rzała się kry­tycz­nie tkwią­cej w nim wście­kle różo­wej para­solce z papieru i wyrzu­ciła ją do śmiet­nika. Pocią­gnęła kilka łyków przez słomkę. Z wyraźną przy­jem­no­ścią.

– …i mówi­łem, że my tu już jeste­śmy całą rodziną od tygo­dnia. – Być może mówił, nie zare­je­stro­wa­łem tego. – I jesz­cze tydzień zosta­niemy. Jak wczasy, to wczasy, nie ma co oszczę­dzać. Nie, Kon­rad, nie?

– Nie – burk­ną­łem.

Moje zauro­cze­nie spoj­rzało na mnie prze­ni­kli­wie.

– Niczego sobie miej­sce, niczego. No więc, no więc, jak już taki przy­pa­dek czy tam inne zrzą­dze­nie losu jest… „Daaary, daaary losu” – nagle zaczął wyśpie­wy­wać na fał­szywą nutę, a ja byłem już pewien, że bez prze­mocy oraz prze­stępstw prze­ciw życiu i zdro­wiu raczej się nie obę­dzie – i my tu wszy­scy razem w jed­nym miej­scu, to koniecz­nie musimy iść na kola­cję. Wszyst­kie tu już miej­sca znam, to pokażę. To co, idziemy dziś?

Sło­wo­tok Staszka urwał się nagle. Już nabie­ra­łem w płuca powie­trza, by wrza­snąć: „Nie ma, kurwa, takiej moż­li­wo­ści!”, kiedy Pau­lina powie­działa słod­kim gło­sem:

– Będzie nam bar­dzo miło.

Wspi­na­jąc się na szczyty ery­styki i doko­nu­jąc bru­tal­nych psy­cho­ma­ni­pu­la­cji, sta­ra­łem się wybić Pau­li­nie z głowy pomysł spo­tka­nia ze Stasz­kiem i jego, zapewne rów­nie jak on prze­uro­czą, fami­lią. Opo­wie­dzia­łem histo­rię pomiesz­ki­wa­nia z Kieł­basą przy Die­tla w kon­wen­cji mrocz­nego thril­lera psy­cho­lo­gicz­nego. Wyszło mi skrzy­żo­wa­nie „Loka­tora” z „Sie­dem”. Przed­sta­wi­łem Staszka jako typa uciąż­li­wego, a na dokładkę, kto wie, pew­nie nie­bez­piecz­nego. Psy­cho­pa­tycz­nego. Na nic się to zdało. Pau­lina uznała, że prze­sa­dzam i że lata samot­ni­czego życia naj­wi­docz­niej zryły mi psy­chę. Do tego stwier­dziła, że mój kolega nie­ko­lega jest nawet zabawny.

– Będziesz miała ubaw jak w pol­skim kaba­re­cie – skwi­to­wa­łem.

– Weź nie zrzędź. – Ura­do­wało mnie bogac­two słow­nika Pau­liny, ale zaraz zrze­dła mi mina, kiedy dodała: – Poza tym to pew­nie jedyna oka­zja, żebym się wresz­cie dowie­działa cze­goś kon­kret­nego o two­jej prze­szło­ści. Lubię tajem­ni­czych face­tów, ale bez jaj.

Róbmy sobie jaja, ale malut­kie, przy­po­mniało mi się jedno z powie­dzo­nek Kozieja, tech­nika poli­cyj­nego z komendy w Cie­cha­no­wie i jedy­nego mojego kum­pla w tam­tym miej­scu. Jeśli cho­dzi o wpro­wa­dza­nie Pau­liny w mean­dry mojej prze­szło­ści, można to było uznać za jaja co naj­mniej roz­miaru M. Oczy­wi­ście, opo­wie­dzia­łem jej o tra­gicz­nym końcu mojego mał­żeń­stwa z Marią, wyzna­łem naturę więzi łączą­cych mnie z babką Feli­cją, w zary­sie stre­ści­łem moje losy. Nie ma co ukry­wać, był to zarys bar­dzo ogólny, oparty na co lep­szych kawał­kach jasno oświe­tlo­nych reflek­to­rem opty­mi­zmu. Wyda­wało mi się, że wciąż jesz­cze za wcze­śnie na szcze­góły i wyzna­nia. Ile my byli­śmy razem? Nie­wiele ponad kwar­tał. Do zwie­rzeń nie nastra­jał mnie też fakt, że w moim życiu zde­cy­do­wa­nie wię­cej było złego niż dobrego, ponu­rych chwil niż rado­snych. O czym tu opo­wia­dać, by nie wyjść na smęt­nego dupka, który szuka kogoś, kto go utuli i pogłasz­cze po gło­wie? Nie bez zna­cze­nia było rów­nież, że zwy­czaj­nie oba­wia­łem się, że opo­wiast­kami o prze­szło­ści zrażę Pau­linę. A zra­zić nie chcia­łem. I tak wyda­wało mi się szczy­tem fartu, że się mną zain­te­re­so­wała, uwa­żała mnie za cie­ka­wego, mądrego faceta. Skon­sta­to­wa­łem to z nie­ja­kim zdzi­wie­niem. Czyż­bym aż tak się zmie­niał? Czyż­bym po raz pierw­szy od dawna chciał widzieć uzna­nie w czy­ichś oczach? Kie­dyś mnie to waliło. Wola­łem zbyt wiele nad tym nie roz­my­ślać. Nie teraz.

– Sta­szek jest wąt­pli­wym źró­dłem infor­ma­cji. Wierz mi.

– Mów, co chcesz – odparła.

A potem znik­nęła w łazience, by zro­bić się na bóstwo.

Posze­dłem na bal­kon zapa­lić. Opar­łem się o balu­stradę i popa­try­wa­łem na wie­czorne życie tury­stycz­nej wio­sczyny. Ruch był bez wąt­pie­nia o wiele więk­szy niż w Cie­cha­no­wie o tej porze. Ale co tam! Cie­cha­nów był daleko, a bli­sko była zmora z kra­kow­skiej prze­szło­ści. Aby się zre­lak­so­wać przed spo­tka­niem, które, jak sądzi­łem, dla mnie miłe nie będzie, zaba­wi­łem się w wyobra­ża­nie sobie, jak może wyglą­dać żona Staszka. Sta­wia­łem na prawo kon­tra­stu. Wedle tego pani Kieł­ba­sowa powinna być więk­sza i wyż­sza od męża, mieć sporą nad­wagę i pra­gnie­nie, żeby nakar­mić do syta wszyst­kich, któ­rzy znajdą się w zasięgu jej wzroku. Pomy­li­łem się, i to bar­dzo.

Tak jak Pau­lina wcze­śniej usta­liła ze Stasz­kiem, cze­kali na nas pod hote­lem. Tych dwoje w skow­ron­kach, reszta towa­rzy­stwa z minami nie­ko­niecz­nie wyra­ża­ją­cymi entu­zjazm. Oka­zało się, że żona Kieł­basy, Mał­go­rzata, była od niego niż­sza i jesz­cze drob­niej­sza. W cał­kiem ład­nej sukience w bli­żej nie­okre­ślone, przy­naj­mniej dla mnie, kwiaty wyglą­dała tro­chę jak dziew­czynka, któ­rej natura przez przy­pa­dek albo pomyłkę dała kilka zmarsz­czek. Przy­wle­kli też ze sobą córkę, Basię, która z powo­dze­niem mogła robić za żywą anty­re­klamę fast foodów, choć wdziała strój masku­jący w postaci za dużego o przy­naj­mniej dwa numery T-shirta i obszer­nych płó­cien­nych ryba­czek. Mój kolega-nie­ko­lega był ubrany jak na rodaka w waka­cyj­nej dele­ga­cji przy­stało – ber­mudy w maziaje w kolo­rach bar­dziej niż kon­tra­sto­wych, odpra­so­waną koszulkę polo, żółtą jak łan kwit­ną­cego rze­paku, a na nogach gumowe klapki, które czas świet­no­ści prze­ży­wały zapewne dwa sezony wcze­śniej. Jeśli nie trzy.

Po powi­ta­niach Sta­szek powiódł nas do nie­od­le­głej – jak wszystko w Arko­udi – malow­ni­czo poło­żo­nej knajpki. Jej drew­niany taras wycho­dził tak daleko w morze, że pra­wie nad nim wisiał. Nie za bar­dzo wie­rzy­łem w grecką budow­lankę, więc gdy­bym był reli­gijny, z miej­sca zaczął­bym odma­wiać zdro­waśki czy inne koronki. Ale nie byłem, więc jedy­nie mia­łem nadzieję, że kon­struk­cja wytrzyma. Wątłą. Sta­szek zachwa­lał, że jedze­nie jest tam pro­ste, ale świetne. I fak­tycz­nie, owoce morza i ryby, wszystko świeże i przy­go­to­wane bez zbęd­nych cere­gieli. Szcze­gól­nie sma­ko­wały mi sma­żone kal­mary, które u nas wystę­po­wały jedy­nie w postaci prze­mro­żo­nych krąż­ków o kon­sy­sten­cji i smaku gumy. Uzna­łem, że wła­ści­wie nawet tylko po to, by ich skosz­to­wać, warto było kop­nąć się do Gre­cji. Do tego różne pasty z warzyw i tzat­ziki. I wino, dużo wina w szkla­nych pół­li­tro­wych karaf­kach. Tak, wino mogło być jakimś roz­wią­za­niem na ten wie­czór.

Po upal­nym dniu wszy­scy byli głodni, więc sku­pili się na jedze­niu, potem jed­nak nastą­piło nie­uchronne i przeze mnie nie­po­żą­dane, czyli kon­wer­sa­cja. Na stół wje­chały kolejna karafka bia­łego wina i kawa po grecku. Zauwa­ży­łem, że Staszka aż skręca, żeby wresz­cie sobie poga­dać. Mia­łem tylko nadzieję, że skupi się na mono­lo­gach. Nie­stety, oka­zało się, że jest to dla mnie dzień pomy­łek.

– No wiesz, no wiesz, zawsze mnie cie­ka­wiło, czemu posze­dłeś do poli­cji?

– Przez przy­pa­dek – powie­dzia­łem na odczep­nego.

Sta­szek jed­nak, jak to Sta­szek, nie dał się łatwo zbyć.

– Nie no, żar­tu­jesz sobie. Przez przy­pa­dek to można zostać przed­sta­wi­cie­lem han­dlo­wym i wci­skać ludziom przy­prawy pew­nej nie za bar­dzo wio­dą­cej firmy. Tak jak ja.

– Cie­kawe, co byś mówił, jakby sie­dział z nami twój szef. – W gło­sie Gośki pobrzmie­wało nie­skry­wane szy­der­stwo.

Kieł­ba­so­wie zmie­rzyli się wzro­kiem. Czyżby w ich sta­dle bra­ko­wało miło­ści i zro­zu­mie­nia? A może były to zwy­czajne igraszki mał­żon­ków, któ­rzy już zbyt długo byli ze sobą i od czasu do czasu muszą w ten czy inny spo­sób pod­nieść sobie nawza­jem ciśnie­nie? Nie zamie­rza­łem tego docie­kać. Zauwa­ży­łem, że Pau­lina śle­dzi roz­wój sytu­acji przy stole z wyraź­nym roz­ba­wie­niem. Przy­naj­mniej jedna osoba tego wie­czoru miała roz­rywkę, choć trudno powie­dzieć, czy na pozio­mie.

Sta­szek spu­ścił wzrok. Byłem pewien, że z poje­dyn­ków twa­rzą w twarz z żoną bar­dzo rzadko wycho­dził zwy­cię­sko. A być może ni­gdy. Nic dziw­nego, że wró­cił do tego, co było dla niego zde­cy­do­wa­nie łatwiej­sze, czyli do prze­słu­chi­wa­nia mojej skrom­nej osoby:

– Na początku byłeś rzecz­ni­kiem komendy. Nawet w tele­wi­zji cię widzia­łem. Pamię­tasz, Gośka, jak ci poka­zy­wa­łem Kon­rada w „Wia­do­mo­ściach”? Pamię­tasz, jak mówi­łem, że to mój kum­pel, z któ­rym na stu­diach pry­cza w pry­czę spa­li­śmy?

Z tym spa­niem obok sie­bie prze­sa­dził, ale jego mał­żonka raczej o tym nie wie­działa, więc ski­nie­niem głowy łaska­wie potwier­dziła jego wer­sję.

– Ale, ale… Potem zosta­łeś prze­cież zwy­kłym psem?

Baśka, która do tej pory ćwi­czyła spraw­ność kciu­ków, puka­jąc w smart­fon, prze­rwała nie­cier­piącą zwłoki kore­spon­den­cję ze świa­tem i oko­li­cami, by podzie­lić się doświad­cze­niem życio­wym:

– Nie mów do psa pies. Kie­dyś zio­mek z klasy tak powie­dział do psa z patrolu i miał grubo prze­chla­pane.

– Baśka, zacho­wuj się – skar­ciła córę Gośka, nim sza­nowny mał­żo­nek zdą­żył otwo­rzyć usta.

Roze­śmia­łem się i wycią­gną­łem do dziew­czyny otwartą dłoń. Przy­biła piątkę, choć z pew­nym waha­niem. Być może wywra­ca­łem jej pro­sty, nasto­letni świat war­to­ści na nice, ale powie­dzia­łem:

– Jestem psem i się tego nie wsty­dzę. A wła­ści­wie byłem.

– To ty po śmierci żony, jak ona miała na imię… – nie skoń­czył, jęk­nął, spoj­rzał z wyrzu­tem na żonę i powie­dział ze szcze­rym wyrzu­tem: – Nadep­nę­łaś mi na stopę.

Gośka prze­wró­ciła oczami, Pau­lina zamarła. Tylko Baśka zda­wała się nie orien­to­wać, co dzieje się przy stole, i spo­koj­nie wró­ciła do puka­nia w ekran tele­fonu. Bar­dzo praw­do­po­dobne, że rela­cjo­no­wała nie­mal na żywo to, co działo się przy stole, kole­ża­neczce czy koleżce, robiąc sobie pod­śmie­chujki ze sta­roci, które nawi­jają jak potłu­czone. Są sprawy, o któ­rych nie wypada mówić w towa­rzy­stwie. Na przy­kład o tra­gicz­nie zmar­łych żonach. W tym momen­cie ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem mojej żony Marii. Mogłem utrud­nić kon­wer­sa­cję, spra­wić, żeby wszyst­kim zro­biło się nie­przy­jem­nie, żeby odczuli dotkliwy psy­chiczny dys­kom­fort. Może poza Stasz­kiem, który zazwy­czaj wyka­zy­wał wraż­li­wość dobrze wysu­szo­nego bala drewna. I pew­nie jesz­cze cał­kiem nie­dawno bez zasta­no­wie­nia tak bym zro­bił. Mogłem także zgrab­nie zmie­nić temat, brnąć w small talk z moty­wem prze­wod­nim naszych, ze Stasz­kiem, stu­denc­kich przy­gód. Wybra­łem pośred­nie roz­wią­za­nie. Coraz czę­ściej łapa­łem się na tym, że powoli zmie­nia­łem się w praw­dzi­wego mistrza roz­wią­zań zło­tego środka. Nie powiem, żeby mnie to prze­sad­nie cie­szyło.

– A skąd ty wła­ści­wie wiesz o Marii? – spy­ta­łem Staszka.

– No ten, no wiesz… Nie kop mnie. – Pew­nie chciał krzyk­nąć, ale led­wie pisnął przez ści­śnięte gar­dło. Gośka tylko wzru­szyła ramio­nami. – Kole­dzy mówili… Z roku. Ty się towa­rzy­sko za bar­dzo nie udzie­la­łeś. Zresztą jak zawsze. Ale przy bro­warku cza­sami o tobie gada­li­śmy. Byłeś prze­cież tak jakby gwiazdą.

„Tak jakby” było w tym zda­niu klu­czowe. Choć pew­nie Sta­szek nie zda­wał sobie z tego sprawy. Nic a nic. Pau­lina zakrztu­siła się mine­ralną, a kiedy już zła­pała oddech, spy­tała:

– Jaką niby gwiazdą? I czemu nic o tym nie wiem?

– Od czasu do czasu moja gęba poja­wiała się w tele­wi­zo­rze. I tyle było tego gwiaz­do­wa­nia. Nie mia­łem żad­nego par­cia na szkło, to wszystko było służ­bowo, za cza­sów, gdy byłem rzecz­ni­kiem pra­so­wym w kra­kow­skiej komen­dzie.

– Tak więc… – Sta­szek nie dawał się zepchnąć na boczny tor kon­wer­sa­cji – no wiesz, gadało się o tobie i Marii. Szcze­gól­nie jak… umarła.

– Dawne dzieje – prze­rwa­łem Kieł­ba­sie ostrym tonem. Nie chcia­łem, żeby się roz­krę­cił z opo­wie­ściami o Marii. Tym bar­dziej że nie mia­łem poję­cia, jaką opo­wieść sobie stwo­rzył albo usły­szał od któ­re­goś z kole­gów, któ­rzy, prawdę powie­dziaw­szy, wcale nie byli moimi kole­gami. I bez wąt­pie­nia nie­wiele o mnie wie­dzieli. Co nie wadziło w stwo­rze­niu mrocz­nej mito­lo­gii. – Poza tym, jak wspo­mi­na­łem, już nawet nie pra­cuję w poli­cji.

– Jak to?

Twarz Staszka wyra­żała bez­gra­niczne, czy­ste zdu­mie­nie. Zna­łem tę minę od dawna, choć nie podej­rze­wa­łem, że po latach nie­wi­dze­nia kum­pla-niekum­pla wciąż tkwi w zaka­mar­kach mojej pomięci.

– Nor­mal­nie. Nikt prze­cież nie pra­cuje w poli­cji do osiem­dzie­siątki.

Pró­bo­wa­łem zbyć go pierw­szym lep­szym tek­stem. Nie sądzi­łem, żeby histo­ria mojego bra­wu­ro­wego i abso­lut­nie nie­zgod­nego z pro­ce­du­rami śledz­twa w spra­wie nagłej epi­de­mii samo­bójstw nasto­la­tek w Cie­cha­no­wie dotarła aż do Kra­kowa. Może poja­wiły się krót­kie notki na temat tej sprawy w mediach ogól­no­pol­skich. Póź­niej wice­pre­zy­dent Dudek, niech mu grób córki wyrzu­tem będzie, zadbał, aby zbyt wiele się o tym nie mówiło i nie pisało. Sku­tecz­nie. Wyda­wało mi się więc, że mogę opo­wia­dać Kieł­ba­sie dowolne bajki na temat mojego odej­ścia ze służby. Jed­nak nie ze Stasz­kiem takie numery.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki