Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy najbliżsi sobie ludzie mogą stać się największymi wrogami?
Na przejściu dla pieszych w katowickiej dzielnicy Załęże ginie pod kołami samochodu ponadsześćdziesięcioletnia Zdzisława Krol. Sprawca ucieka. Okoliczności wypadku są na tyle niejasne, że sprawą zajmuje się ekipa nadkomisarza Edmunda Polańskiego, jednego z najlepszych śledczych kryminalnych w kraju. Im bardziej poznają historię rodziny Krol, tym mocniej wchodzą w gmatwaninę traumatycznych, pokomplikowanych relacji, które odciskają piętno także na policjantach. A to jeszcze nie koniec, bo w równie nieoczywistych okolicznościach ginie kolejna osoba z rodziny Krolów.
Pełna emocji i psychologicznej głębi kryminalna opowieść o rodzinnych traumach i ojcach walczących o prawo do opieki nad dziećmi. Z mafią węglową w tle. Z zakończeniem, którego na pewno nie przewidzicie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 398
Leciwa kobieta szła powoli i złorzeczyła z cicha, czasami mamrocząc pod nosem albo składając słowa pełne złości jedynie w myślach. Nie obawiała się, że ktoś usłyszy, jak mówi do siebie, i weźmie ją za starą wariatkę. Znowu zaczął sypać śnieg, niezbyt gęsty, ale mokry. Duże płatki rozpuszczały się na jej twarzy. Naciągnęła głębiej na czoło wełnianą czapkę w kolorze „pieprz i sól”, dopięła guzik szarego płaszcza. Ludzie kulili się, pochylali głowy i szybko przemykali do samochodów. Właśnie – samochodów.
Zatrzymała się i postawiła reklamówki na chodniku, mając gdzieś, że się zamoczą i później będzie z nich kapało. W wyobraźni już widziała kałużę brudnej wody w przedpokoju, ale uznała, że będzie się tym martwić później. Ściągnęła rękawiczkę i przetarła mokrą twarz. Z centrum handlowego do domu przy ulicy Ciemały nie miała daleko, wystarczyło przejść kładką nad średnicówką, pójść kilkadziesiąt metrów chodnikiem obok kępy drzew, przeciąć Gliwicką – i była na miejscu. Jednak ciężkie zakupy i kiepska aura sprawiały, że z każdym krokiem narastały w niej furia i żal do całego świata w ogóle, a do jej bliskich w szczególności.
Jeść to każdy chce, jak najbardziej, ale pomóc matce, podwieźć z zakupami to już nie łaska, obracała w myślach gorzkie słowa. Jej ślubny zaś się gdzieś stracił i nie odbierał telefonu, ale na niego nigdy specjalnie nie liczyła, był, jaki był, bez szans na zmianę. Nie wychowała go sobie, więc ma za swoje. Dawno na dziada machnęła ręką. Pewnie znowu siedzi na tej durnej laubie. Ciekawe, co on tam w ogóle robi? A młodsza córka musiała zostać w domu z Roksanką. Na myśl o trzyletniej wnuczce kobiecie zrobiło się cieplej na sercu. Jej słoneczko! Chwyciła torby i ruszyła w stronę kładki. Miała dla wnusi kinder niespodziankę.
Idąc nad średnicówką, poklęła jeszcze na pierońskich gizdów, którym jak zwykle nie chciało się posypać chodników piaskiem. Jak nic, można było sobie złamać giczałę. Zeszła na dół, pokonała krótki odcinek prowadzący w stronę ulicy Gliwickiej, stanęła przed torowiskiem i poprawiła opadającą na oczy czapkę. Tramwaj nie jechał, pod wiatą pobliskiego przystanku chowała się grupka ludzi. Podeszła kilkanaście kroków do ulicy. Przepuściła dwa samochody. Było pusto, tylko z podjazdu do domu, znajdującego się kilkaset metrów od przejścia, skręcało w jej stronę auto. Zdążę jak nic, myślała, zaraz będę na miejscu. Dotarła na środek jezdni, kiedy usłyszała ryk silnika i przenikliwy pisk opon. Spojrzała w lewo i zamarła. Wbiła wzrok w snopy reflektorów, które znalazły się uderzająco blisko. Zbyt blisko. Nie mogła się ruszyć, niczym sarna wpatrzona w światła auta zbliżającego się na śródleśnej drodze.
*
Komisarz Adam Tyszka walczył z sennością, jak tylko mógł, w desperacji sięgnął po kolorowe gazety leżące na stoliku stojącym obok wysłużonego fotela. Historie celebrytów, których nazwiska ani twarze zupełnie z niczym mu się nie kojarzyły, tylko go zirytowały. Sranie w banię, kogo obchodzi, że się schodzą albo rozchodzą. Ewentualnie żenią. Właśnie, żeniaczka… Wstał i podszedł do witryny zakładu krawieckiego. Spojrzał przez szybę na mysłowicki rynek. Znowu padało. Nieliczni przechodnie szybko przemykali przez duży plac, ślizgając się na brei, w którą zamieniał się mokry śnieg. Wbił wzrok w figurę Jana Chrzciciela wieńczącą fontannę. Święty zdawał się wypinać w jego stronę ośnieżony tyłek.
– A do rzyci – wymamrotał Adam pod nosem.
Tkwił u krawca już ponad godzinę, czekając na ojca, który miał pierwszą przymiarkę ancugu. Ślubnego. Że też ojcu zebrało się na stare lata na żeniaczkę! Adamowi wydawało się, że jeśli nawet wciąż nie pogodził się z decyzją starzika, to przynajmniej trochę oswoił. Nawet z tym, że pani Basia będzie jego macochą. Właściwie jak miał się do niej zwracać po ślubie? Pani Basiu, jak wcześniej? Barbaro? Mamo? Matkę przecież miał tylko jedną… Wciąż targały nim sprzeczne emocje. Dostrzegał, że związek z panią Basią dobrze robi ojcu, sprawił, że starzik odżył, nabrał chęci do życia. Z drugiej strony perspektywa rychłego ślubu rodzica wciąż wzbudzała w nim irytację, wewnętrzny sprzeciw.
Uroczystość wyznaczono na początek marca, bo pani Basia, kierując się prastarym zabobonem, uznała, że zaślubiny mogą się odbyć tylko w miesiącu, który w nazwie ma literę „r”, co ponoć stanowi dobrą wróżbę na przyszłość. A właściwie dlaczego nie w lutym, Adam szybciej miałby to z głowy. Może jednak wkurzały go głównie rozwleczone przygotowania do ślubu i wesela, w które wciągała go pani Basia, konsultując z nim a to wygląd zaproszeń ślubnych, a to weselne menu. Jakby miał o tym jakiekolwiek pojęcie, to raz. Dwa, uważał, że tego rodzaju szczegóły są zupełnie bez znaczenia. Myślał, że ludzie przejmują się takimi pierdołami tylko przy pierwszym ślubie. A tu proszę. Widać z wiekiem nie mądrzeją, a przynajmniej nie wszyscy.
Teraz znowu klapnął na fotel i powoli wypuścił powietrze. Uważał się za człowieka cierpliwego, ale – do cholery – są jakieś granice.
– Panie Heniu, długo jeszcze? – zwrócił się do mistrza igły i nici.
– Nie ugo – wymamrotał krawiec z ustami pełnymi szpilek.
Pan Henio był stary jak świat, a na pewno starszy od ojca Adama, i prowadził zakład krawiecki w tym samym miejscu, w kamienicy przy rynku w Mysłowicach, od kiedy tylko Tyszka sięgał pamięcią. Właśnie pan Henio uszył mu garniturek na pierwszą komunię. Adam zaczął obliczać, kiedy to było, ale szybko się pomylił. W chwili, kiedy pojawił się temat garnituru ślubnego dla staruszka, zaproponował, żeby kupili gotowy. W końcu w marketach można było dostać naprawdę porządne garnitury, w każdym rozmiarze i za rozsądne pieniądze. Jednak ojciec uparł się, że nie, nie ma mowy, jeśli ma sobie zafundować ostatni ancug w życiu, niech będzie taki, jak trzeba, obstalowany. Bo taki ze ślubu to i do trumny się nada. I powiedział, że pan Henio go uszyje. Adam najpierw zdziwił się, że pan Henio jeszcze żyje, a potem zdumiał jeszcze bardziej, że jest w stanie w miarę pewnie utrzymać w palcach igłę czy nożyce. Ojciec odparł, że Basieńka wszystko posprawdzała i nawet już umówiła ich z krawcem. No jasne, Basieńka…
Jak Adam sam się przekonał, pan Henio może nie był w szczytowej formie, na pewno nie pracował szybko, ale dawał radę, o czym świadczył fakt, że dotarli do etapu przymiarki, a marynarka, z tego, co mógł ocenić, leżała na ojcu całkiem dobrze.
Rozdzwonił się jego telefon. Adam wyjął aparat i spojrzał na wyświetlacz: Krystyna. Nawet się ucieszył.
– Cześć pracy, Krzysiek, co tam?
– Czołem, potrzebny jesteś – powiedział bez zbędnych wstępów aspirant Krzysztof Mateja, którego Adam przezywał Krystyną za względu na słabość kolegi do kunsztownych fryzur na żel podobnych do tych, które nosił Cristiano Ronaldo.
– A co się urodziło?
– Mamy starszą kobietę potrąconą na pasach. Śmiertelnie.
– I co nam teraz do tego? – Tyszka się zdziwił. – To raczej robota dla gierojów z drogówki.
– To bardziej skomplikowane. Sam zobaczysz.
Adam w duchu cieszył się, że niedługo opuści zakład krawiecki i weźmie się do roboty, ale postanowił urządzić teatrzyk na potrzeby ojca. Żeby nie wyjść na niesłownego syna, który nie jest w stanie poświęcić starzikowi wieczoru, mimo iż obiecał, że zawiezie go do krawca i odwiezie, choćby się waliło i paliło.
– Ale ja mam już dzisiaj wolne. Poza tym ojcem się zajmuję. Mundek albo Renata ci nie wystarczą?
– Polański to wiesz… – Adam wiedział. Ich szef, nadkomisarz Edmund Polański, robił wszystko, żeby weekendy poświęcać wyłącznie rodzinie. Zazwyczaj w piątek zaraz po wyjściu z pracy wyłączał komórkę. Tyszka pamiętał, że również przy okazji ostatniej dużej sprawy, którą prowadzili, a która zaczęła się od młodego mężczyzny z łbem odstrzelonym podczas rekonstrukcji historycznej obrony wieży spadochronowej w Katowicach, Mundek zjawił się na miejscu zbrodni ostatni. – Abonent niedostępny, a nie mam czasu do niego podjechać.
– A Petarda?
– Adam, wiesz, że Renata nie lubi, gdy ją tak nazywasz.
Tyszka wiedział, ale zwyczajnie lubił brzmienie dawnego pseudonimu podkomisarz Renaty Łukowskiej.
– Lubi, nie lubi, co z nią?
– Nie mam pojęcia. Nie odbiera.
Adam miał ochotę drążyć temat, ale ugryzł się w język. Tajemnicą poliszynela było, że Krzysiek jest w związku z Renatą. Takim z rodzaju trudnych i skomplikowanych. Poza tym z jego obserwacji wynikało, że to raczej Matei bardziej zależy na Łukowskiej niż odwrotnie. Renata bez wątpienia nie należała do kobiet bezproblemowych. Wszyscy zdawali sobie z tego sprawę – również Krzysiek. Jego wybór, jego problem.
– Dobra, działaj na razie sam. Za pół godziny będę. Tylko wyślij mi esemesem adres.
Schował telefon do kieszeni i podniósł się z fotela. Zwrócił się w stronę staruszka i zamarł na chwilę, gdy dostrzegł jego ponury wzrok. Zaczął niepewnie:
– Łojciec…
Wydawało mu się, że starzik chce coś powiedzieć, ten jednak milczał.
– Robota mi wypadła, muszę jechać.
– Taaa, jak zwykle obcy trup jest dla ciebie ważniejszy ode mnie.
– A skąd wiesz, że o trupa idzie? – spytał odruchowo.
– Może stary jestem, ale pamiętam jeszcze, gdzie pracujesz i co tam robisz.
– Wiesz, taka służba – rzucił Adam, do końca nie wiedząc, czy chce przekonać ojca, czy samego siebie.
Rodzic westchnął ciężko i machnął ręką nadspodziewanie energicznie.
– Panie Zenonie, szew puści… – zajęczał krawiec.
– Co mi tam szew, jak jedyny syn ma mnie w rzyci – ojciec mówił cichym, na pozór spokojnym głosem.
Brzmiała w nim rezygnacja, która zawsze boleśnie dotykała Adama, z czego starzik doskonale zdawał sobie sprawę.
Tyszka westchnął ciężko.
– Jak chcesz, poczekam, aż pan Henio skończy, i odwiozę cię do domu.
– A jedź w cholerę, jak cię służba wzywa. Zadzwonię po Romusia, na pewno po mnie przyjedzie.
Romuś… Starszy syn pani Basi, posiadacz samochodu i nieograniczonej, jak się zdawało Adamowi, ilości wolnego czasu. Zawsze skory do pomocy innym. Także ojcu Adama. Staruszek wiedział, że wzmianka o Romusiu zaboli syna. I zabolała.
Podkomisarz Renata Łukowska wszystkiego miała dosyć. Śląska, na którym – wszystko na to wskazywało – utknęła na dobre. Zgniłej jesienno-zimowej pogody, wszechobecnej lepkiej szarości, która od ponad tygodnia spowijała cały region. Miała też dosyć samej siebie.
Po wyjściu z komendy wsiadła do czarnego audi TT i ruszyła przed siebie. Po prostu. Nie chciało jej się wracać do wynajmowanej w Gliwicach kawalerki, nie miała żadnego planu na wieczór. Kręciła się po Śląsku, przejeżdżała z jednego miasta do drugiego, skręcając gdzie popadnie. Jej koledzy, o których wciąż myślała, że są nowymi kolegami i nigdy nie staną się starymi, dobrymi kumplami, twierdzili, że każde tutejsze miasto czy miasteczko jest inne, w swoisty sposób wyjątkowe. Gówno prawda! Dla niej był to jeden miejski moloch pozbawiony wyraźnych granic, ponury i brzydki jak styrany menel. W końcu wbiła się w wąską uliczkę, przy której stały dwupiętrowe familoki, ku jej zdziwieniu nawet zadbane, co – jak już się nieraz przekonała – wcale nie było regułą. Odbiła w prawo i zaparkowała niedbale na chodniku. Nie wiedziała, gdzie jest, mętnie kojarzyła, że ostatnio widziała tablicę z napisem Ruda Śląska. Nawet ją to rozbawiło. Ona też była ruda, choć ani trochę nie czuła się śląska.
Włączyła nawigację i czekała, aż mapa się załaduje. Gorzkie myśli wciąż tłukły się jej pod czaszką. Jeszcze do niedawna miała nadzieję, że jej zesłanie do Katowic nie potrwa długo i szybko wróci do Warszawy – jej miejsca na ziemi. A tkwiła na Śląsku już ponad pół roku i nic nie wskazywało, by jakiekolwiek przeniesienie choćby majaczyło na horyzoncie. Co więcej, za ostatnią sporą sprawę dwóch zabójstw mężczyzn ze Świętochłowic dostała pochwałę z wpisaniem do akt, mimo że zdarzało jej się podczas śledztwa przeginać, łamać regulamin. Było się tak starać?! Nawet Polański, jej bezpośredni przełożony, mówił potem, że cieszy się, że ma ją w zespole, choć na początku traktował ją z dużym dystansem. Może jednak lepszą strategią było olewanie roboty? Tyle że i tak była na cenzurowanym, więc kolejna wtopa mogła się skończyć zesłaniem na jeszcze gorsze, totalne zadupie, czego nie chciała. I tak źle, i tak niedobrze.
Z bezsilnej złości walnęła otwartymi dłońmi w kierownicę. Spokojnie, tylko spokojnie, skarciła się w myślach. Bo właściwie co aż tak złego się działo? Nic. I chyba to „nic” najbardziej jej dokuczało. Gdy spojrzała na mapę, okazało się, że naprawdę jest w Rudzie. Postanowiła, że do Gliwic pojedzie przez Świętochłowice – Świony, jak mówili lokalsi – żeby spojrzeć na miejsca, w których kilka miesięcy temu bywała bardzo często.
Zbliżając się do Gliwic, gorączkowo kombinowała, co zrobić z tak kiepsko zaczętym wieczorem, który nie zapowiadał żadnych atrakcji. Nie chciała wracać do zimnego mieszkania w kamienicy. W pokoju – jedynym – miała piękny, ale stary piec kaflowy z wkładem elektrycznym. Płaciła za prąd jak za zboże, a i tak nie mogła dogrzać wysokiego pomieszczenia. Mogła pójść do knajpy, by powoli sączyć mocne drinki, coś z rumem na przykład. Tak, ten alkohol doskonale pasował do pogody i jej nastroju. Uznała jednak, że bywa za częstym gościem w gliwickich lokalach, poza tym zwyczajnie nie miała ochoty na procenty. Wjechała do Gliwic i kątem oka zobaczyła znak wskazujący drogę do palmiarni. Czemu nie…
Budynek palmiarni miejskiej, znajdującej się na terenie parku Chopina, kojarzył się Renacie z kiepsko zaprojektowaną fabryką. Dużo stali i szkła, doskonała sceneria do postapokaliptycznego filmu, w którym niedobitki ludzkości walczą o żarcie, tlen czy cokolwiek innego, co pozwoli im przedłużyć nędzny żywot. W środku palmiarnia była jednak bardzo przyjemna, bo – niespodzianka! – były w niej palmy. Renata lubiła te rośliny, choć nie wiedziała dlaczego, przecież nigdy nie kręciło jej hodowanie kwiatów ani nie tęskniła za egzotycznymi wypadami i byczeniem się w cieniu palmowych liści. Po prostu lubiła palmy, i tyle. W Gliwicach wystawiano donice z nimi na trawniki i skwery, co sprawiało, że czuła się w tym mieście lepiej. Nieco i jedynie przez chwilę.
Na piętrze palmiarni była niczego sobie kawiarnia, w której zwykle przesiadywali emeryci, matki z drobnym przychówkiem albo turyści. Renata zastanawiała się, czy lokal jest jeszcze otwarty, na szczęście był. Przez chwilę pomedytowała przed oszkloną ladą, w końcu zdecydowała się na czarną kawę i szarlotkę na ciepło z bitą śmietaną i gałką lodów. Może i była twardą policyjną suczą, ale od czasu do czasu lubiła zjeść słodkie jak zwykła laska.
W kawiarni było tylko kilka osób i lekko znudzona kelnerka oraz barmanka w jednym, najpewniej dorabiająca sobie studentka miejscowej politechniki. Łukowska wybrała mały stolik w kącie, tuż przy przeszklonej ścianie. Za szybą niemrawo sypał śnieg, rozmazując szarość wieczoru. Kawa była mocna, a ktoś, kto robił szarlotkę, nie pożałował jabłek, godnie doprawionych cynamonem. Renata skupiła się na smaku i zapachu, starała się nie myśleć. O niczym.
Dźwięk przychodzącego esemesa wyrwał ją z letargu. Znowu Mateja? Wcześniej dzwonił do niej ze trzy razy, ale go olała. Odblokowała aparat i wyświetliła wiadomość. Zajebie cie policyjna suko. Odruchowo odsunęła aparat od siebie. Dostawała podobne groźby już od kilku dni: Znalazlem cie, nie Zyjesz!!!. Ktoś ewidentnie się rozkręcał. Wiadomości wysłano z tego samego numeru, który z nikim i niczym jej się nie kojarzył. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie zadzwonić i nie rozmówić się z gnojem, jednak uznała, że jest za wcześnie na nerwowe ruchy. Prawdę powiedziawszy, nie przejęła się zbytnio, bo już nie raz, nie dwa spotkała się z agresją. Nie tylko słowną. Choć intrygowało ją, kto nagle zapałał do niej tak szczerą i głęboką nienawiścią. Nie sądziła, żeby przez kilka miesięcy pobytu na Śląsku dopiekła komuś aż tak mocno, by chciał się na niej mścić albo chociaż trochę ją postraszyć, bo, jak dla niej, wyglądało to na groźby bez pokrycia. Najpewniej chodziło o jakąś sprawę z przeszłości, mniej lub bardziej odległej. Wprawdzie wydawało jej się, że wszystkie ponure historie sprzed lat pozamykała definitywnie i jak należy, ale przecież spotkała na swojej drodze wielu frustratów, przez dekady pielęgnujących pamięć rzeczywistych bądź wydumanych krzywd. Prawdopodobnie któryś z zapuszkowanych przez nią zbójów wyszedł zza krat. Ale skąd, do kurwy wynędzniałej, wytrzasnął jej numer?
Dokończyła ciastko, dopiła kawę. Pomimo irytującego esemesa było jej przyjemnie, wręcz błogo. Najchętniej zostałaby w przytulnej kawiarni, gapiąc się bezmyślnie na padający śnieg, ale chciało jej się palić. Wstała, narzuciła na ramiona brązową skórzaną kurtkę z podpinką. Rozdzwonił się telefon. Czyżby dupek od gróźb chciał się z nią rozmówić? Sięgnęła po aparat.
Kolejny raz Mateja. Tak miała go zapisanego w telefonie. Nie Krzysztof, Krzysiek czy Krzyś. Nawet nie Krystyna, choć bawiła ją ksywka, której on nie cierpiał. Dla niej był Mateją. Wciąż.
Nie odebrała. Po kilkunastu sekundach zadzwonił po raz drugi. Wrzuciła telefon do torby. Postawiła kołnierz kurtki. Pomyślała, że już najwyższy czas, żeby zrobić coś z tym dziwnym romansem. Nie miała jednak bladego pojęcia, co by to miało być.
*
Pulsujące światła radiowozu, zaparkowanego kilkadziesiąt metrów od przejścia dla pieszych na ulicy Gliwickiej w Katowicach, nadawały padającemu śniegowi nierzeczywisty wygląd. Mateja czuł się tak, jakby znalazł się na planie psychodelicznego teledysku, w którym na kiepski, monotonny podkład muzyczny składają się nerwowe dźwięki klaksonów. Gliwicka była w tym miejscu wąska, poruszające się jednym pasem auta szybko utknęły w korku, niewiele pomógł wyznaczony objazd, tym bardziej że w piątkowy wieczór ruch był tu większy niż zwykle. I jak w psychodelicznym teledysku, pozbawionym spójności i logiki, Krzysiek nie wiedział, co stanie się za chwilę.
Schował komórkę do kieszeni kurtki i chuchnął w zgrabiałe dłonie. Dobrze, że chociaż Tyszka raczył odebrać, nie będzie musiał sam pieprzyć się z tym bajzlem. Przeczesał palcami mokre włosy. Nie miał czapki ani kaptura, miał za to wątłą nadzieję, że wystawanie na śniegu nie skończy się dla niego przeziębieniem. Spojrzał w stronę leżącego na ulicy ciała starszej kobiety, odgrodzonego od drugiego pasa jezdni niewielkim parawanem. Wciąż jeszcze kręcili się przy nim technicy. Kobieta miała nienaturalnie podkurczone nogi i rozrzucone ręce. Wokół jej głowy pojawiła się krwista aureola. Nieco dalej od niej leżały dwie reklamówki z pobliskiego hipermarketu, z których wysypała się część zawartości: puszka groszku, paczka makaronu, zawinięty w rozmiękły papier kawałek mięsa, marchewka. Kinder niespodzianka, która zatrzymała się w kałuży krwi, wyglądała jak z surrealistycznego obrazu. Pokręcił głową. Że też akurat na weekend musiała wyskoczyć kolejna sprawa.
Wyciągnął z kieszeni dowód osobisty kobiety, który przekazał mu jeden z techników. Zdzisława Krol, lat sześćdziesiąt cztery. Za długo się nie nażyła kobiecina – skomentował w myślach. Zameldowana przy ulicy Ciemały 4 w Katowicach. Nie kojarzył tego adresu, poszperał w telefonie i ze zdziwieniem odkrył, że to rzut beretem od miejsca, w którym zginęła. W pierwszym odruchu ruszył w stronę Ciemały, by sprawdzić, czy ktoś jest w domu, i przekazać tragiczną wiadomość. Zatrzymał się jednak po kilku krokach, uznawszy, że poczeka na Tyszkę. Adam zdecydowanie lepiej radził sobie z takimi rozmowami.
Schował się pod wiatą przystanku i kolejny raz zadzwonił do Renaty. Znów nie odebrała. Zaklął cicho. Wystukał krótkiego esemesa z informacją, że jest potrzebna w robocie, i go wysłał. Nie miał pojęcia, w co ona gra, ale coraz mniej mu się to podobało, bo ewidentnie go olewała. Bolało. Czy chodziło jedynie o urażoną męską dumę? Był rozkojarzony, nie wiedział, co robić. Nie tylko z Renatą. Zimny chirurg, Karol Biedrzycki, dawno pojechał, niewiele mówiąc, jak miał w zwyczaju. Stwierdził, że obrażenia Krol wyglądają na typowe dla wypadku komunikacyjnego, a więcej powie po sekcji. Tyle tylko, że jak już zdążył ustalić młodszy aspirant Jacek Rojewski z drogówki, raczej nie był to zwyczajny wypadek spowodowany przez debila, który pomylił miejską ulicę z torem wyścigowym.
Mateja jakby ściągnął myślami Rojewskiego, który przyszedł na przystanek i przypomniał:
– Świadek czeka.
– A tak, faktycznie. Gdzie jest?
Młodszy aspirant zmarszczył brwi i wbił wzrok w Krzyśka.
– Przecież mówiłem ci chyba ze dwa razy. Siedzi u mnie w aucie.
– Jasne, sorry, za dużo mam na głowie. Do tego sam jestem.
Rojewski nie skomentował, machnął ręką w stronę radiowozu i poszedł do kolegów z drogówki, którzy próbowali zapanować nad wciąż powiększającym się korkiem.
Mateja podszedł do policyjnego samochodu. Przez mokrą szybę nie za wiele było widać, majaczyła za nią sylwetka szara jak ostatnie dni. Rzucając krótkie „dobry”, wcisnął się na tylne siedzenie skody.
– Kurde, wreszcie – warknął siedzący tam mężczyzna. – Myślicie, że domu nie mam i chętnie spędzę wieczór w waszym samochodzie?
Aspirant zignorował narzekania mężczyzny i spojrzał na niego. Facet był dobrze po czterdziestce, miał wyraźne zmarszczki, mocno przerzedzoną czuprynę zaczesaną na bok i spory brzuch, powiększony optycznie przez puchową kurtkę. Oczywiście szarą.
Mateja przedstawił się i poprosił mężczyznę o dowód.
– Przecież już pokazywałem jednemu z waszych!
– Pokaże pan jeszcze raz – Krzysiek za wszelką cenę starał się zachować spokój.
Mężczyzna podał mu plastik. Cezary Karaś, mieszkaniec Chorzowa. Mateja całkiem dobrze oszacował jego wiek, bo Karaś miał czterdzieści sześć lat.
– Widział pan… – Krzysiek przez chwilę zastanawiał się, jakiego użyć słowa. – Widział pan wypadek, tak?
– A pewnie, nie tylko ja, bo kilka osób stało na przystanku. Wszyscy spieprzyli pierwszym tramwajem, który podjechał, a ja zostałem jak ten głupi. Zachciało mi się spełnić obywatelski obowiązek!
– Panie Karaś, nie ma co się wściekać. Im szybciej przejdziemy do konkretów, tym szybciej pójdzie pan do domu czy gdzie tam się pan wybiera.
Mężczyzna prychnął, ale wstrzymał się z kolejnym komentarzem.
– Zacznijmy jeszcze raz. Dobrze widział pan wypadek?
– Pewnie. Stałem parę metrów od przystanku, bo szluga paliłem. W pierwszej chwili tej babiny z siatami nawet nie zauważyłem. Wie pan, człowiek po robocie zmęczony, niby patrzy, a nie widzi. Dopiero jak usłyszałem pisk opon, odruchowo odwróciłem głowę. Babina stała na samym środku przejścia, jakby ją wbiło w ziemię. A ten pruł na nią, ile fabryka dała.
– Ten? Za kierownicą siedział facet?
– A cholera wie, tak mi się powiedziało! Ciemno, no i śnieg padał. A ten za kółkiem był w czapce, takiej bejsbolówce, tyle widziałem.
– Zauważył pan, co to był za samochód?
– To akurat tak. Stary golf „czwórka”, trzydrzwiowy.
– Można powiedzieć: klasyk.
– Do tego styrany. Miał wymieniony prawy przedni błotnik. Niepolakierowany.
– Jakiego był koloru?
– Taki bardziej ciemny. Czarny albo granatowy.
– To w końcu jaki?
– No raczej czarny.
Mateja wyjął z plecaka tablet, z którym prawie się nie rozstawał, uruchomił i zapisał podane przez Karasia informacje.
– Dobra, co było dalej?
– Pomyślałem w pierwszej chwili, że to jakiś kolejny fiut, który ma za ciężką nogę i lubi ruszyć z piskiem. Ale on wcale nie zwalniał, chyba nawet przyspieszył przed tym przejściem. I pierdolnął babinę… Aż ją w górę wywaliło z tymi siatami. Kurwa, ciągle mam to przed oczami. Mogę zapalić?
Krzysiek tylko pokręcił głową.
– Zatrzymał się potem?
– Tak, zahamował, aż go zarzuciło. Chciałem nawet podbiec do babiny, ale jakoś tak mi siły zeszły… – Karaś opuścił głowę i oddychał coraz szybciej.
– Spokojnie – Mateja poklepał go po ramieniu.
Mężczyzna przejechał dłonią po twarzy.
– I wtedy skurczybyk zaczął cofać. Też z piskiem.
– W stronę przejścia? – upewnił się Krzysiek.
– Tak, to wyglądało, jakby chciał ją przejechać. Jeszcze raz.
– Wjechał na tę kobietę?
– No nie wiem, nie jestem pewny. Ja przynajmniej nie widziałem. Zrobiło się zamieszanie, ludzie zaczęli krzyczeć. Ktoś wybiegł z przystanku i poleciał w stronę przejścia. Odwróciłem głowę. A jak znowu popatrzyłem w tamtą stronę, golf już spierniczał na Chorzów.
– Patrzył pan na blachy? Może zapamiętał pan numery albo chociaż ich część?
– Nie bardzo. Chyba miał śląskie, ale głowy za to nie dam.
– O której mniej więcej doszło do wypadku, pan wie?
– A no pewnie. Czekałem na tramwaj o siedemnastej czterdzieści cztery. To się stało parę minut wcześniej, bo ten tramwaj, jak mówiłem, niedługo przyjechał. Może jakieś pięć minut wcześniej, nie więcej.
Mateja był zdziwiony i zadowolony, bo świadkowie rzadko podawali aż tak dokładny czas zdarzenia.
– Coś jeszcze się panu przypomina z wypadku albo z tego, co działo się potem?
– Nie no, chyba wszystko powiedziałem. Ktoś musiał zadzwonić na alarmowy, bo mnie to jakoś do głowy nie przyszło w tym całym szoku. Najpierw przyjechała karetka, potem wasi. Wszyscy z przystanku spylili, ja zostałem.
– Wiem, wiem…
– Przepytali mnie, usadzili tu. I tak siedzę.
– Już pan dłużej nie musi.
*
– Adam, miałeś dojechać w pół godziny – rzucił Mateja na widok Tyszki zamiast powitania.
– A tam, jak nie urok, to sraczka! – Komisarz tylko machnął ręką. – Najpierw auta nie mogłem odpalić, potem wbiłem się w Kato w korek przed tunelem. Jak to przy piątku.
– Powinieneś już oddać na szrot tego swojego rzęcha.
– Stary, nie każdy ma dzianych rodzicieli jak ty. A ja mam jeszcze na głowie ślub łojca. Wiesz, ile te pierdoły kosztują? Mówię ci, rozbój w biały dzień. Nowy wóz nie jest moim priorytetem na ten rok, pewnie też nie na kolejny.
Mateja tylko prychnął, nie chciał się wdawać w dyskusje z Adamem, który od dłuższego czasu chodził mocno podminowany. Na pewno też nie zamierzał tłumaczyć, jakie relacje łączą go ze starymi. Nie brał od nich kasy, choć chcieli dawać. No dobrze, czasami matka coś mu zostawiała, a on dla świętego spokoju nie odmawiał, kiedy zamęczała go matczyną dobrocią.
Pokrótce opowiedział Adamowi, co do tej pory ustalił w kwestii podejrzanego wypadku.
– I nie było śladów hamowania? – upewnił się Tyszka.
– Przed przejściem najmniejszych. Po zdarzeniu zostało na miejscu jedynie ciało tej kobiety i jakieś drobiazgi, które odpadły od auta podczas zderzenia, głównie z rozbitego reflektora.
– Ale ten cały świadek…
– Karaś.
– Może być i płotka – Adam machnął ręką. – Mówił, że koleś drugi raz na nią najechał, tak?
– Do końca nie wiemy. Ani czy prowadził facet, ani czy faktycznie najechał. Nie widział tego.
– A co powiedział Biedrzycki po obejrzeniu ciała?
– Się pytasz!? – żachnął się Mateja.
– Więcej po sekcji – wycedził Adam, naśladując flegmatyczny sposób mówienia lekarza ostatniego kontaktu.
– Jakbyś przy tym był.
– W przypadku takiego wypadku – Adam kulawo zrymował – nie jestem pewien, czy Biedrzycki znajdzie coś ciekawego dla nas. Pewnie tylko masę połamanych gnatów.
Tyszka popatrzył w stronę przejścia dla pieszych. Zwłoki kobiety już zostały zabrane do prosektorium. Technicy i koledzy z drogówki odjechali. Samochody jeździły po obu pasach ruchu.
– Pogadałbym z tym Karasiem – powiedział komisarz.
– Puściłem go. I tak się chłop naczekał. Ale kazałem mu przyjść jutro do fabryki, żeby podpisał zeznania. Będziesz miał okazję.
– Dobra – Adam zsunął wełnianą czapkę i poczochrał się po krótko ostrzyżonych włosach. – Chodźmy do chałupy tej Krol. Miejmy smutną gadkę za sobą.
Zanim ruszyli w stronę ulicy Ciemały, zobaczyli granatową skodę, która zahamowała z piskiem przed przejściem i wjechała na wąski pas trawnika, oddzielający ulicę od torowiska.
– A ten co odwala? – Mateja wbił wzrok w samochód.
– Krystyna, nie jesteśmy z drogówki.
– Nie mów do mnie Krystyna – warknął Krzysiek. – Ja bym go sprawdził, bo niby po co on tutaj stanął. Chodź.
Jednak nie musieli ruszać się z miejsca. Z auta wyskoczył wysoki chudy blondyn ze skórzaną aktówką pod pachą. Rozejrzał się wokoło, wyciągnął telefon i zadzwonił. Odezwała się komórka Matei. Spojrzał na wyświetlacz – numer nieznany.
Mężczyzna podszedł do policjantów.
– Panowie z komendy? – spytał zdyszanym głosem.
– A kto pyta? – rzucił Tyszka.
– Prokurator Sebastian Krok.
Adam i Krzysiek spojrzeli po sobie. Zupełnie nie kojarzyli tego prawnika.
– A jakąś legitymację pan ma? – spytał Adam.
Krok nerwowo przeszukiwał kieszenie płaszcza, przytrzymywana ramieniem aktówka plasnęła o chodnik, zaklął, podniósł teczkę i otrząsnął z błota, w końcu odnalazł legitymację w tylnej kieszeni spodni. Tyszka spojrzał na nią i pokiwał głową. Przedstawił siebie i Mateję.
– Mam nadzorować sprawę, bo jak się dowiedziałem, jest podobno poważniejsza, niż się na pierwszy rzut oka wydaje – obrócił się wokół własnej osi i rozejrzał. – Gdzie doszło do zdarzenia?
– Trochę się pan prokurator spóźnił – powiedział komisarz słodkim głosem.
– No tak, hm – prawnik się zmieszał. – Straszny dzisiaj mam zapieprz, jakaś kurde kumulacja spraw jak w totku. Co tu się właściwie stało?
Tyszka kiwnął głową w stronę Matei, żeby ten oświecił proroka, ale nim Krzysiek otworzył usta, rozdzwonił się telefon Kroka. Prawnik zrobił przepraszający gest, odebrał i odszedł na stronę. Po minucie wrócił.
– Panowie, przyślijcie mi jutro rano raport. Teraz muszę spadać, prokurator Mrozowska mnie wzywa. Ma mi jeszcze dzisiaj przekazać dokumenty.
– No, szanownej prokurator Mrozowskiej się nie odmawia – skomentował Adam z udawaną powagą. – A co właściwie jest z panią prokurator?
Krok pewnie nawet nie usłyszał pytania, bo już truchtał do samochodu. Patrzyli, jak z trudem, na trzy razy, wykręca na wąskiej ulicy, przez chwilę blokując przejazd. Znowu wściekle zabrzmiały klaksony.
– Co to niby było? – Mateja z trudem powstrzymywał śmiech.
– Jak to? Wygląda, że nasz nowy prokurator.
– Jakiś popaprany.
– Nie bardziej niż Mrozowska, synek, na pewno nie bardziej.
*
Śnieg przestał sypać, choć ciężkie chmury, nisko wiszące nad Katowicami, nie zapowiadały definitywnego końca opadów. Mateja i Tyszka przeszli przez ulicę Gliwicką, a po kilkudziesięciu metrach skręcili w wprawo w Ciemały. Ulica była krótka, stało przy niej ledwie kilka parterowych bliźniaków, otoczonych chaotycznie stawianymi garażami i przybudówkami. Pod spadzistymi dachami miały użytkowe poddasza. U wylotu majaczył wysoki nasyp kolejowy i kilka drzew ogołoconych z liści, wyglądających jak z taniego horroru. Krzysiek rozglądał się dookoła.
– Te domy trochę podobne do tych w Giszu, nie? Tylko bardziej poprzerabiane.
– To osiedle Mościckiego, chyba międzywojenne, więc raczej późniejsze, ale dokładnie nie wiem. Nie miałem tu znajomków i chyba nie trafiła się żadna sprawa w tej okolicy. Przynajmniej nie pamiętam.
Stanęli przed posesją na rogu ulic Ciemały i Grządziela. Budynek i jego okolice były zadbane, a kremowy tynk na domu w miarę nowy, bo nie zdążył się pokryć plamami brudu i sadzy. Furtka przy bramie była otwarta, przeszli do drzwi chodnikiem wyłożonym płaskimi kamieniami.
– Miejmy to już za sobą – powiedział Adam pod nosem i zapukał.
Otworzyła im młodo wyglądająca kobieta ubrana w pstrokate legginsy i powyciąganą bluzę dresową. Za nią pojawiła się dziewczynka z dwoma cienkimi warkoczykami śmiesznie sterczącymi na boki. Objęła udo kobiety rączkami i wychylając się zza matki, popatrywała na przybyłych. Bez strachu, raczej z ciekawością. Tyszka przedstawił siebie i Mateję, pokazał blachę i spytał dla jasności:
– Czy tutaj mieszka Zdzisława Krol?
– Tak, ale o co właściwie się rozchodzi?
– Porozmawiajmy w środku, dobrze?
Kobieta pokręciła głową, jednak ruszyła w głąb mieszkania, dając znak dłonią, by poszli za nią. Adam rozglądał się po domu, był wysprzątany na błysk, pachniał pastą do parkietów. Kurde, trochę jak w muzeum, pomyślał komisarz. Za to spory salon był krainą dziecięcego chaosu, wszędzie walały się zabawki – na środku puchatego dywanu leżały klocki, na fotelach i narożnej kanapie siedziały pluszaki, pod szafką z telewizorem leżał wózek z lalką przewieszoną przez jego brzeg, jakby była ofiarą wypadku. Dla Adama stało się jasne, kto jest najważniejszą osobą w tym domu.
Kobieta pozgarniała z foteli misia, zająca i świnkę i wskazała miejsca policjantom. Sama usiadła na kanapie. Dziewczynka szybko straciła zainteresowanie gośćmi i klapnęła na dywan, żeby bawić się klockami.
– Dlaczego pytają panowie o mamę?
Tyszka chrząknął, zerknął na Mateję, który gapił się w bok. Nie było rady, sam musiał poprowadzić rozmowę, zresztą jak zwykle. Wiedział, że w takich sprawach nie ma co liczyć na Krzyśka. Nie miał do niego o to żalu. Niektórzy, mimo lat służby, zwyczajnie nie radzili sobie z rozpaczą ludzi dowiadujących się o śmierci bliskich. Też nie cierpiał roli posłańca tragicznych wieści, ale jakoś sobie z takimi sytuacjami radził. Raz lepiej, raz gorzej. Taka robota albo służba, jak dzisiaj powiedział łojcu.
– A pani to…?
– Córka. Anna Zawojska.
– Pani Anno… – Adam przełknął ślinę. – Bardzo nam przykro, pani matka zginęła w wypadku.
– Co pan mówi?! Jak to zginęła? To pomyłka. Mama jest na zakupach, zaraz powinna wrócić.
– Niestety, proszę przyjąć kondolencje.
– Nie!!!
Zawojska łkała bezgłośnie, po jej policzkach płynęły łzy. Adam nienawidził takich sytuacji, nigdy do końca nie wiedział, jak się zachować, i nigdy nie uodpornił się na łzy. Zwłaszcza kobiece. Robił jednak, co musiał. Dziewczynka, przestraszona krzykiem, podbiegła do matki, pogładziła ją po włosach i powiedziała:
– Nie płakaj, mama, nie płakaj. Grzeczna jestem.
Anna posadziła córkę na kolanach i mocno objęła.
– Ała, mama, boli – jęknęła dziewczynka i zaniosła się łkaniem.
Płakały obie, matka wciąż nie wydając z siebie dźwięku, córka coraz głośniej.
– Pani Anno, spokojnie. Niech pani puści córkę.
Popatrzyła na Tyszkę, nie był jednak pewien, czy go widziała. Wciąż przyciskała dziecko do siebie.
– Jak? – wycharczała.
– Mówiłem już – Adam starał się mówić spokojnie, kojąco. – To był wypadek – na razie nie zamierzał zdradzać szczegółów kobiecie, która ewidentnie była w szoku.
– Nie, nie, nie!!!
Zawojska wyła, jej córka zawodziła. A komisarz nie miał pojęcia, co zrobić. Podszedł do niej i powiedział:
– Proszę mi dać dziecko.
– Zostaw. Zostawcie mnie!
W uspokajającym geście rozłożył otwarte dłonie.
– Jest ktoś jeszcze w domu? Mąż?
– Nie ma, kurwa, żadnego męża.
– Naprawdę, proszę się uspokoić.
– Ale jak ja… Nie, nie, nie!
– A pani ojciec?
– Na laubie jest.
Nagle Zawojska przestała płakać. A przynajmniej tak się Tyszce wydawało. Nie wiedział, czy to dobry znak, czy zapowiedź jeszcze głębszego załamania, które sprawi, że kobieta zupełnie się rozsypie. Razem z córką zaczęła się powoli kiwać w przód i w tył. Kołysanie trochę uspokoiło dziewczynkę, która mimo to wciąż pochlipywała.
– Spytam jeszcze raz, bo chcę, żeby ktoś teraz z panią był – Tyszka mówił spokojnie i wolno. – Gdzie jest pani ojciec?
– Mówiłam – wyszeptała na granicy słyszalności.
Wstała, usadziła córkę na biodrze i podeszła do komody, na której leżała komórka. Postukała w aparat i bez słowa podała go komisarzowi. Na wyświetlaczu widniały słowo „Stary” i informacja o nawiązywanym połączeniu.
*
Pod kwartał ogródków działkowych, które leżały w Załężu pomiędzy średnicówką a ulicami Wiśniową, Gliwicką i Jana Pawła II, Mateja i Tyszka zajechali od strony tej ostatniej, bo tam znajdowały się główna brama i parking. Adam zapalił papierosa i kiwnął na Krzyśka, że mogą ruszać, choć zwykle nie lubił palić, idąc, ale nie chciał tracić czasu. Jedyne, o czym w tej chwili marzył, to schować się przed zgniłą pogodą w mieszkaniu i zalec w fotelu przed telewizorem, nawet bez piwa. Ela skutecznie wybiła mu z głowy wieczorne popijanie.
Karol Krol, ojciec Zawojskiej, nie odebrał, kiedy zadzwonili do niego po raz pierwszy, ale Tyszce udało się wyciągnąć z córki, choć z trudem, gdzie jest lauba, w której ojciec zwykle przesiaduje po całych dniach. Pytanie Matei, czemu rodzic w zimie siedzi na działce, zamiast w czystej i ciepłej chałupie, zbyła wzruszeniem ramion i znowu zapadła się w sobie. Działki były niedaleko od ulicy Ciemały, ledwie kilka minut jazdy samochodem, więc od razu tam pojechali. I w końcu stanęli przed posesyjką, której szukali. Nawet wieczorem i przyprószona śniegiem wyglądała na zadbaną, by nie rzec wychuchaną. Wysypana drobnymi kamykami alejka, której brzegi zabezpieczono podobnej wielkości kamieniami polnymi, była niedawno odśnieżana, co wrażliwsze na niską temperaturę krzewy opatulono słomianymi chochołami, a pnie drzew pobielono wapnem. Domek na działce nie wyglądał jak komórka na narzędzia czy chatynka sklecona do spółki ze szwagrem z tego, co akurat było pod ręką. Zbudowano go z solidnych drewnianych bali, których łączenia obetkano wełnianką niczym w chałupach na Podhalu. Widoczne od uliczki okno też było drewniane, z otwartymi teraz solidnymi okiennicami, a z pokrytego blachodachówką stromego dachu wystawał murowany komin. Leciał z niego dym, a w oknie się świeciło. Adam nacisnął klamkę furtki. Była zamknięta.
– Dzwoń jeszcze raz do ciula – polecił Krzyśkowi.
– Nie wiem, czy dobrze robimy – rzucił Mateja.
– Że zadzwonimy?
– Nie o tym mówię. Może trzeba było wysłać do Zawojskiej psychologa od nas. Nie wyglądała za dobrze.
– Spoko, zaraz wyślemy jej ojca.
Krol konsekwentnie nie odbierał. Nie zauważyli też żadnego ruchu w środku domku.
– Nie będziemy tu sterczeli jak smętne fiuty. Przełaź i wyciągnij go z nory – powiedział Adam.
– Może jednak go nie ma.
– Nie marudź, tylko skacz.
Mateja założył zwisający pasek plecaka na ramię i z trudem pokonał chybotliwą furtkę. Podszedł do domku i zapukał w masywne drzwi. Przez dłuższą chwilę nie działo się nic. Walnął w nie pięścią i już robił w tył zwrot, by wrócić do Adama, kiedy drzwi nagle się otworzyły i stanął w nich niewysoki, otyły mężczyzna z siekierką w dłoni.
– Wypad mi stąd, ciulu, bo ci uśmiech przeflancuję na drugą stronę – wrzasnął.
Krzysiek uniósł otwarte dłonie.
– Pan się uspokoi. Jestem z policji.
– Taaa, a ja od farorza.
Mateja pokazał mu blachę i rzucił:
– Proszę otworzyć furtkę, bo tam kolega czeka.
Mężczyzna wyjrzał zza futryny, ale nie wyszedł na zewnątrz.
– Czego ode mnie chcecie?
– Musimy porozmawiać.
– Nie mam czasu na pogaduszki. Po to tu sam siedzę, żeby mi nikt nie pitolił nad uchem.
Krzysiek stracił cierpliwość do naburmuszonego faceta.
– Niech pan otworzy i odłoży tę siekierę.
– Nie będziesz mi, synek, mówił, co mam robić.
– To nie była prośba.
Mężczyzna poburczał pod nosem, ale postawił narzędzie przy drzwiach i poszedł do furtki, nie zmieniwszy filcowych laci na zwykłe buty. Mateja wszedł do środka. Domek składał się ze sporej kuchni, jednego pokoju i łazienki. W rogu pokoju był kominek, w którym paliły się szczapy drewna. Większość mebli wykonano z litego drewna. Nie wyglądały na masówkę ze sklepu. Facet sam je robił? Krzysiek nie miał pojęcia, nie znał się na tym. Usiadł na ławie przy stole przykrytym ceratą w kwiatowy wzór. Stał na nim wazon ze sztuczną różą, otwarta butelka taniego piwa i popielniczka ze starego luksfera.
Kiedy zasiedli we trzech przy stole, a Tyszka poinformował Krola o tragicznej śmierci żony i złożył zdawkowe kondolencje, mężczyzna znieruchomiał. Milczał i patrzył przed siebie pustym wzrokiem. W końcu jakby ocknął się z letargu, przetarł dłonią łysinę na czubku głowy, okoloną dawno niestrzyżonymi rzadkimi włosami, sięgnął po paczkę fajek i zapalił.
– Cierpiała? – zadał rzeczowe pytanie.
– Śmierć na miejscu – powiedział Mateja.
– Tyle dobrego – burknął Krol.
Mężczyzna irytował Adama, choć ten do końca nie był pewien, z jakiego powodu, więc wypalił:
– Jakoś nie wygląda pan na bardzo przejętego.
Krol zaciągnął się głęboko i wydmuchał przez nos dwie smużki dymu.
– Prawie osiem lat byłem ratownikiem na grubie. Różne okropne rzeczy widziałem, przeżyłem. Człowiek przywyka do śmierci, do tego, że może przyjść w każdej chwili.
Fatalistyczne podejście Krola do kwestii życia i śmierci nie przekonało Tyszki, ale wstrzymał się z komentarzami.
– I pan się spodziewał śmierci żony? – spytał Krzysiek z lekkim zdziwieniem.
– Daj spokój, nie teraz – rzucił Tyszka.
Krol machnął ręką i zdusił niedopałek w popielnicy.
– Spodziewałem, nie spodziewałem. Sam nie wiem. Choć to moja ślubna, wiedziałem, że niezła z niej ojla. Dużo miała w sobie złości do innych i pamiętliwa była, że aż strach. A że od lat chorowała na serce, myślałem, że kiedyś ta złość ją zadusi. Przestrzegałem, tłumaczyłem, ale nie słuchała wcale a wcale. Ale żeby wypadek, to… – urwał w pół zdania.
Adam dopiero teraz wychwycił nutę żalu w słowach Krola. Pytanie, czy był szczery.
– Z kim pana żona była w konflikcie? – drążył Mateja.
– Pan się spytaj, z kim nie była – żachnął się Krol. – Ale ostatnio to głównie z Kubą wojowały. Moja razem z córką.
– Kto to taki?
– Mąż Anki, właściwie były, bo się rozwiedli, będzie już z rok temu. Obie sobie umyśliły, żeby Kuby do wnuczki, znaczy jego córki, a mojej wnuczki, nie dopuszczać. Żeby łojcu nie dać z własnym bajtlem się spotykać, wyobrażacie sobie?! Niby że Kuba zły, że pijok. Że wyrywny do bitki. Jaki tam zły? Normalny synek jest. A one go po sądach włóczyły. Inna rzecz, że dłużny im nie był, bywało, że na pały je podawał.
Tyszka z Mateją popatrzyli po sobie, ale zignorowali obelżywe przezwisko. Krzysiek chciał zadać kolejne pytanie, ale Adam tylko pokręcił głową.
– Będziemy jeszcze chcieli porozmawiać z panem na ten temat, ale później. Teraz niech pan pojedzie do córki. Nie powinna być sama.
– No ja – odpowiedział Krol mechanicznie i wstał od stołu.
– Poradzi pan sobie? – spytał Mateja z troską w głosie.
– Po to portki noszę, żeby sobie radzić.
*
Mateja zatrzymał auto za zaparkowanym przy Gliwickiej samochodem Tyszki.
– Jesteś pewien, że dobrze robimy?
– A co ty nagle taki bojący się zrobiłeś? – zdziwił się Adam. – Wszystko jest ogarnięte jak trzeba.
Klepnął Krzyśka w ramię i wysiadł. Po chwili z rury wydechowej leciwego audi wystrzeliła chmura czarnego dymu i Tyszka pokulał się w stronę centrum Katowic.
Zerwał się lekki wiatr, znowu zaczął sypać śnieg, mokry i gęsty. Przednia szyba auta szybko pokryła się grubą warstwą bieli. Krzysiek uruchomił wycieraczki i przyglądał się ich monotonnemu ruchowi. Poskrzypywały. Przypomniał sobie, że już dawno miał wymienić zużyte pióra, ale nie mógł się do tego zabrać. Podobnie jak do wielu innych rzeczy. Zdawał sobie sprawę, że jego coraz większe rozmemłanie jest spowodowane równie rozmemłanym związkiem z Renatą. Tak, zdecydowanie powinien wreszcie zrobić coś konkretnego. Z wycieraczkami i Łukowską. Niekoniecznie w tej kolejności.
Kolejny raz tego wieczoru zadzwonił do Renaty. Nie raczyła odebrać. Dla spokoju sumienia wybrał numer Polańskiego, ale jak było do przewidzenia, abonent był chwilowo niedostępny albo miał wyłączony aparat. Stawiał na to drugie i na pewno by wygrał. Uznał, że zrobił tego wieczora, nawet tego dnia, wszystko, co powinien i mógł. Może Adam miał rację? Po rozmowie z Krolem rozpytali mieszkańców domów niedaleko miejsca zdarzenia, ale nikt z tych, których zastali, nic nie widział. I tyle było z poszukiwań kolejnych świadków.
Krzysiek chciał jeszcze dzisiaj jechać do Jakuba Zawojskiego, byłego zięcia, którego Krol zapewne szczerze nienawidziła, żeby sprawdzić, czy nie miał czegoś wspólnego z tym wypadkiem nie wypadkiem. Faceci, którym utrudnia się albo wręcz uniemożliwia kontakt z dziećmi, często działają impulsywnie, nieracjonalnie. I bywają niebezpieczni. Podczas służby spotkał się kilka razy z podobnymi przypadkami, choć zwykle kończyły się jedynie na naruszeniu nietykalności cielesnej. Pamiętał, że w sprawach związanych z przepychankami rodziców o prawo opieki nad dziećmi zazwyczaj trudno było ustalić, kto jest winny, odróżnić sprawcę od ofiary. Trafiało się w sam środek wiru wzajemnych oskarżeń i pretensji. Jedno tylko było pewne – cierpiały dzieci, co zaślepieni nienawiścią rodzice nie zawsze dostrzegali. Zawojski miał więc motyw, o ile to on siedział za kierownicą golfa, który staranował Krol. Właśnie, czy faktycznie on?
Tyszka tłumaczył, że dziwne zachowanie kierowcy, który potrącił kobietę, wcale nie musiało oznaczać, że celowo chciał jej zrobić krzywdę. Może był pijany albo naćpany. Może był w szoku i dlatego wykonywał nietypowe manewry. W końcu mógł też zwyczajnie zwiać z miejsca wypadku jak wielu innych kierowców, którzy mieli płonną nadzieję, że unikną odpowiedzialności. Prawie dał się przekonać Adamowi, że powinni poczekać na wyniki poszukiwań drogówki – stary, poobijany golf jest przecież charakterystyczny. Więcej, Adam zwyczajnie go przekonał, żeby wstrzymać się z kolejnymi działaniami, zanim Polański nie zapozna się ze sprawą i nie postanowi co dalej. Tym bardziej że nie było pośpiechu, bo – z tego, co się zorientowali – prokurator raczej nie będzie ich zbytnio popędzał. Wreszcie wpadł na pomysł, że dla spokoju sumienia jeszcze tego wieczora skrobnie do szefa mejla, w którym opisze dokładnie to, co ustalili do tej pory w sprawie śmierci Krol. I wystarczy.
Włączył silnik i ruszył. Nie chciało mu się wracać do mieszkania. Postanowił, że pojedzie do znajdującej się niedaleko jego bloku siłowni, do której zapisał się z początkiem stycznia w ramach wypełniania noworocznych postanowień. Torbę z ciuchami i obuwiem do treningu miał w bagażniku. Ostatnimi czasy częściej katował ciało ćwiczeniami. Ciekawe dlaczego… Przypomniał sobie jednak, że wcześniej powinien odebrać Księcia od pani Kowalskiej.
Książę był buldożkiem francuskim, który ostał mu się po Pauli, narzeczonej, którą rzucił dla Renaty. Choć po prawdzie to raczej Paula rzuciła jego. Wystawiła go za drzwi swojego mieszkania razem z betami. I Księciem na dokładkę. Początkowo nie miał pomysłu, co począć z psem. Z czasem przywiązał się do tego melancholijnego i niespecjalnie aktywnego stworzenia. Samemu trudno by mu było zajmować się Księciem ze względu na nienormowany czas pracy, ale okazało się, że do psa zapałała miłością kilkuletnia córka sąsiadki z klatki, pani Kowalskiej. Sąsiadka nie pracowała, więc stwierdziła, że spokojnie może się zajmować zwierzęciem. Miał więc psa właściwie na spółę z sąsiadką. Tyle miał na pewno – Księcia. I niewiele więcej, poza nową sprawą, której akurat w tym momencie mieć nie chciał.
Edmund Polański splótł dłonie na karku i przeciągnął się, napinając mięśnie grzbietu. Mimo wypitej kawy wciąż czuł się senny i rozleniwiony. Potem wpisał hasło w laptopie i czekając, aż system się uruchomi, włączył komórkę. Zaatakowały go dźwięki przychodzących wiadomości i nieodebranych połączeń. Przejrzał je pobieżnie, większość pochodziła od aspiranta Matei, który wczoraj wieczorem miał dyżur w fabryce. Stało się coś poważnego? Mundek uznał, że na pewno nie, bo wtedy próbowaliby skontaktować się z nim także prokurator Mrozowska albo jego bezpośredni przełożony, podinspektor Kazimierz Pietrusiński, który w spisie kontaktów figurował jako Pietrucha. Aspirant był bystrym i pracowitym policjantem, do tego nieocenionym, jeśli chodzi o obsługiwanie wszelkiej elektroniki, na której Mundek i Adam słabo się znali, ale wciąż miał problemy z oceną sytuacji i samodzielnym podejmowaniem decyzji. Może zwyczajnie daję mu za mało swobody? – zastanawiał się Mundek. Z drugiej strony nie był przecież typem szefa, który zawsze i wszystkim lubi sterować ręcznie. Przynajmniej tak o sobie myślał.
Zalogował się do poczty, przebiegł wzrokiem mejl od Krzyśka. Co było do przewidzenia, Mateja pytał, jakie powinni wykonać ruchy w sprawie Zdzisławy Krol, lat sześćdziesiąt cztery, która zginęła w wypadku drogowym, nieco podejrzanym. Uznał, że sprawa nie jest pilna, a przynajmniej nie na tyle, żeby zawracać sobie nią głowę w sobotę.
Wyciągnął z półki jeden z albumów ze starymi pocztówkami. Zbierał je od dziecka, początkowo tylko dlatego, że każdy z kolegów z podstawówki coś kolekcjonował. Czasami były to nietypowe rzeczy, które dzisiaj uznano by za śmieci – puszki po piwach i pudełka po papierosach, oczywiście zagranicznych, które u szarego schyłku PRL-u były namiastką świata zachodniej obfitości, ale też resorowe samochodziki, fotki z gwiazdami futbolu, oczywiście znaczki… A on znalazł kiedyś w szafie pudełko ze starymi pocztówkami, w większości ze zdjęciami Krakowa. Ani matka, ani ojciec nie pamiętali, skąd właściwie się ono wzięło, tym bardziej że na kilku były nazwiska i adresy ludzi, którzy na pewno nie należeli do bliższej czy dalszej rodziny. Wizerunki Krakowa, niby bardzo podobnego do tego, który widywał na co dzień, ale jednak nieco innego, trochę nierzeczywistego, bardzo mu się spodobały. Zaczął je zbierać, szukać kolejnych pocztówek w licznych wtedy w Krakowie antykwariatach, czarno-białych albo w sepii, mimo że stanowiły kiepską walutę i żaden z kolegów ze szkoły albo podwórka nie chciał się na nie wymieniać. Nawet im się nie dziwił ani nie był zły z tego powodu, bo kolekcja sprawiała, że czuł się kimś wyjątkowym.
Później, kiedy wciągnęły go studia, praca i rodzina, uzupełniał kolekcję tylko incydentalnie, odwiedzając targi staroci albo antykwariaty typu mydło i powidło, kiedy miał wolną chwilę. A miewał je rzadko. Jednak raz na jakiś czas sięgał po albumy, oglądał stare wizerunki miast, bo z czasem zaczął kolekcjonować pocztówki nie tylko z Krakowa, lecz także ze śląskich miast i miasteczek. Urządzał sobie podróże w przeszłość, aby choć na chwilę odpocząć od – czasami dręczącej – teraźniejszości. Po tym jak na jesieni przenieśli się do domu na Giszowcu, w niewielkim pomieszczeniu w piwnicy urządził coś na kształt gabinetu, choć prawdę powiedziawszy, właściwie była to kryjówka, do której od czasu do czasu uciekał przed zgiełkiem życia rodzinnego. Postanowił, że co ciekawsze czy cenniejsze pocztówki z kolekcji umieści w antyramach i zawiesi na ścianie nad biurkiem. Antyramy już kupił, ale wciąż brakowało mu czasu, aby przejrzeć pocztówki i wybrać najlepsze.
– Tata, śniadanie! – usłyszał wrzask starszego syna, Bartka, któremu nie chciało się schodzić do piwnicy.
– Idę – odkrzyknął.
Odłożył album, westchnął. Zaklinał w duchu, by poranek przebiegł spokojnie, bez scysji, choć sytuacja mogła się rozwinąć różnie. Ledwo wstali z Beatą z łóżka, do drzwi zaczęła się dobijać jego matka, Krystyna, która – jak zwykle – nie raczyła uprzedzić, że przyjedzie z Krakowa i uszczęśliwi ich swoją obecnością. Wpadła do domu jak huragan, obrzuciła wnuki prezentami, a potem zasiadła w fotelu w salonie i zażądała kawy, byle dobrej. Wiedział, że Beatę zirytowało nagłe pojawienie się teściowej. Żona lubiła mieć wszystko zaplanowane i zawczasu przygotowane. Nie była fanką niespodzianek. A już na pewno nie tych fundowanych przez jego matkę. Nie przepadały za sobą, wręcz toczyły podjazdową wojnę psychologiczną, jednak w ciągu ostatnich miesięcy ich relacje trochę się ociepliły. Krystyna zaczęła bardziej interesować się wnukami, a właściwie jedynie najmłodszą Basieńką, sama z siebie, nieproszona, pożyczyła im pieniądze na kupno domu, w ogóle wreszcie sprawiała wrażenie zainteresowanej życiem najbliższej rodziny. Oczywiście na miarę własnych możliwości. Nie tak znowu wielkich, jak uważała. Beata przestała się jeżyć na sam widok teściowej i z większą cierpliwością przyjmowała jej nie zawsze delikatne komentarze dotyczące tego, co i jak robi żona jej jedynaka, ponoć ukochanego. Od pewnego czasu tylko niektóre spotkania Beaty i Krystyny kończyły się awanturami. Miał nadzieję, że tego sobotniego poranka nie dojdzie do kłótni.
Mundek niemal fizycznie czuł napięcie narastające przy stole, jakby zbierała się nad nim niewidzialna chmura burzowa. Synowie, wciąż słabo oswojeni z babcią, wyglądali na spiętych, co miało też dobre strony, bo nie dokazywali, nie szturchali się ani nie przekomarzali. Beata postawiła na stole talerz z kanapkami z serem i szynką, drugi z pokrojonymi warzywami oraz patelnię bosko pachnącej jajecznicy na bekonie. Na widok jajek Krystyna się skrzywiła i powiedziała słodkim głosem, że takie tłustości nie są na jej żołądek, ale chętnie zjadłaby naleśniki. Oczywiście usmażone jedynie na kropli oliwy. Beata wywróciła oczami i już chciała rzucić jakiś komentarz, ale Mundek ją wyprzedził, mówiąc, że chętnie zrobi naleśniki, jeśli mama ma na nie ochotę. Chłopcy skupili się na pałaszowaniu jajecznicy, a on szybko uporał się ze smażeniem. Matka zjadła jednego i skomentowała, z rzadką u niej autoironią, że antytalent do gotowania musiał odziedziczyć po niej. Beata westchnęła ciężko. Jedynie niespełna półtoraroczna Basieńka gaworzyła radośnie pomiędzy pochłanianiem jednej a drugiej łyżki dziecięcej paćki, bez wątpienia niezwykle pożywnej i zdrowej.
Bez pyskówek i złości dotrwali do końca śniadania. Mundek miał nadzieję, że matka niedługo zabierze się z ich domu, żeby załatwiać swoje interesy. Bardzo rzadko zostawała z jego rodziną dłużej niż godzinę czy dwie. Taka po prostu była, co zresztą, jak sądził, akurat nie miało specjalnego związku z nimi. Krystyna zwyczajnie nie umiała spokojnie usiedzieć na tyłku. Na rzyci – zdaniem Mundka to słowo z języka śląskiego było jeszcze adekwatniejsze. Dlatego zdziwił się, gdy zażyczyła sobie kolejnej kawy.
– Chodź, mamy do pogadania – zarządziła Krystyna.
– To rozmawiajmy – Mundkowi po obfitym posiłku nie chciało się ruszać z kanapy.
– Tutaj wolałabym nie.
– Mamo, ile razy ci mówiłem, że nie mam przed Beatą tajemnic.
– Ale to sprawy nie dla kobiet.
Jakby matka nie była kobietą. No może jednak nie do końca. Jeśli w teorii o istnieniu płci mózgu było choć ziarno prawdy, Krystyna bez wątpienia miała mózg męski. Żeby nie wdawać się w niepotrzebne dyskusje, zaparzył kawę i z filiżankami w dłoniach zaprowadził matkę do swojego gabinetu. Zlustrowała pomieszczenie krytycznym okiem.
– Widzę, że twoja ukochana wygoniła cię do piwnicy…
– Mamo, przestań!
– Dobra, dobra, już nic powiedzieć nie można.
– Naprawdę czasami lepiej by było dla wszystkich, gdybyś nie zdradzała światu swoich przemyśleń.
– Widzę, że z wiekiem dowcip ci się wyostrza. Lepiej późno niż wcale. Ale nie o tobie chciałam pogadać.
Tylko o sobie i własnych, jakże ważnych dla wszechświata, sprawach – skomentował, ale jedynie w myślach.
– Jest taka sprawa… – Krystyna nagle urwała. – I tak sobie pomyślałam, że mógłbyś mi pomóc.
Zachęcił matkę gestem dłoni, by mówiła dalej. Trochę go zaintrygowała. Nigdy wcześniej nie pytała go o radę ani nie prosiła o pomoc, pewnie dlatego, że – jak sądził – uważała go za lekkiego nieudacznika, który w życiu dokonuje wyłącznie niewłaściwych wyborów.
– Mówiłam ci jakiś czas temu, że pracuję nad nowym dużym projektem.
Prawdopodobnie rzeczywiście mówiła, tyle że od dawna niezbyt uważnie słuchał jej przydługawych opowieści o branży turystycznej w ogóle, a licznych sukcesach jej firmy w szczególności.
– Chcę wejść z moją firmą na rynek hiszpański. Z przytupem.
Jakżeby inaczej. Także ten komentarz pozostawił dla siebie.
– Mamo, po co ci to wszystko? – nie powstrzymał się przed zadaniem pytania. – Masz, z tego, co pamiętam, całą masę wycieczek i pobytówek na Bałkanach, w Grecji i Włoszech. Na co ci jeszcze Hiszpania?
Matka prychnęła i powiedziała:
– Co ty tam wiesz o biznesie, siedząc na państwowej posadce. Zresztą kiepskiej. Kto się nie rozwija, ten się zwija, jasne?
Wzruszył ramionami.
– Mniejsza o to – nie chciał się z nią spierać o strategie rozwoju jej firmy. – Co to za projekt i o czym chciałaś porozmawiać?
– Taki mój znajomy znajomego chce wejść ze mną w spółkę, jeśli chodzi o ekspansję na Hiszpanię. Siedzi na tym rynku od lat, dobrze sobie radzi, więc współpraca z nim byłaby mi na rękę. Ja daję know how niestandardowej oferty turystycznej, sprofilowanej pod indywidualne potrzeby odbiorcy, on kontakty na miejscu, pomagające to wszystko ogarnąć i rozkręcić.
– To w czym problem?
– Chce, żebym na wejściu zainwestowała sporą sumę. Moim zdaniem warto, ale jeśli mam wyłożyć kasę, muszę mieć pewność, że gość mnie nie oszuka.
– Nie sprawdziłaś go?
– Popytałam tu i tam, ale wiesz, jak to w biznesie, jedni go chwalą, inni niekoniecznie. Pomyślałam więc, że może byś go dla mnie prześwietlił, tak nieoficjalnie. Macie tam przecież w tej policji swoje sposoby, nie?
Mundek westchnął ciężko. Sięgnął po filiżankę i popijał kawę małymi łykami, żeby dać sobie czas na wymyślenie przekonujących argumentów.
– Mamo, jak ty sobie to wyobrażasz? Że poprowadzę jakieś prywatne dochodzenie? W ramach pracy czy w czasie wolnym? Poza tym przypomnę, bo może nie pamiętasz, że zajmuję się sprawami kryminalnymi, a nie gospodarczymi. Nie za bardzo się na tym znam.
– Ale właściwie co ci szkodzi posprawdzać, czy tam w tych waszych archiwach albo bazach nie ma czegoś o nim, czy był karany albo w coś zamieszany.
– Od sprawdzania ewentualnych kontrahentów czy wspólników są wyspecjalizowane agencje detektywistyczne. Biały wywiad gospodarczy, te sprawy – bezwiednie posłużył się ulubionym powiedzonkiem Pietruchy.
– Czyli własnej matce nie pomożesz? – Krystyna świetnie grała na jego emocjach.
– Nie – odparł, sam nie wiedząc, skąd ma w sobie tyle zdecydowania.
– Cóż, właściwie czego ja się po tobie spodziewałam – odstawiła niemal nietkniętą kawę na biurko. – Zbieram się.
Powiało od niej syberyjskim chłodem. Chciał coś powiedzieć, załagodzić sytuację, ale nie znalazł żadnych słów, które wydawałyby się odpowiednie. Poszedł za matką, która niemal wbiegła po schodach i nie żegnając się ani z wnukami, ani z Beatą, skierowała się ku wyjściu. Drzwi nagle się otworzyły i stanęła w nich teściowa Mundka. Zanim zareagowała, Krystyna rzuciła niewyraźne „bry” i pognała w stronę samochodu zaparkowanego przed bramą. Mundek darował sobie odprowadzanie matki do furtki.
– A tej zaś się kole rzyci hajcuje – skomentowała teściowa. – Coś się stało?
– Nic, nic – odpowiedział nerwowo i zaprosił teściową do środka.
Wiedział, co za chwilę będzie się działo. Beata do spółki z matką urządzą mu przesłuchanie, podczas którego żadna z nich nie wejdzie w rolę dobrego policjanta. A co się Krystynie stało? A o co się pokłóciliście, bo pewnie się pokłóciliście? A potem obie zaczną narzekać na jego matkę. I w dużej części będą miały rację. Nie miał na to jednak siły ani ochoty. Powiedział, że wypadła mu nagła robota. Służba nie drużba. Nawet za bardzo nie skłamał.
*
Na parking przed budynkami komendy policji przy ulicy Lompy w Katowicach zajechała – na oko kilkuletnia – skoda fabia kombi w paskudnym piaskowym kolorze. Tyszka nazywał go, z właściwą sobie dosadnością, sraczkowatym nawet w obecności Polańskiego, ale Mundek nie reagował na te drwiny. Nadkomisarz w ogóle nie interesował się motoryzacją, wcześniej przez długie lata nie miał własnego samochodu i kazał się wozić innym albo korzystał ze służbowego. Mateję wciąż dziwiło, że jego szef po latach zaczął prowadzić auto, chociaż robił to niechętnie i jedynie wtedy, kiedy musiał. Teraz też Polański wyskoczył ze skody, przesiadł się do czerwonego nissana juke Krzyśka, którego wcześniej w sobotnie przedpołudnie wyrwał z błogiego nicnierobienia i kazał stawić się w robocie. Pojechali do Gliwic, gdzie mieli odszukać i rozpytać Jakuba Zawojskiego, który zdaniem eksteścia wojował z Krol i jej córką, choć nie wiedzieli, czy na śmierć i życie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki