Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rowicki jako prywatny detektyw wciąż widzi tyle zła. Zaginięcie pewnej Ukrainki sprawi, że obudzą się demony przeszłości i ruszy lawina nieszczęść. Jego złamane serce to najmniejsze z nich.
Brudny klimat miejskich zakamarków i szemranych interesów. Rowicki z właściwym sobie uporem i wdziękiem odkłada pelerynę superbohatera i wkracza na scenę zadawnionych krzywd oraz rodzinnej traumy. Przemysław Żarski
Na policyjnej emeryturze podkomisarz Rowicki prowadzi śledztwa na własnych zasadach.
Do byłego gliny zgłasza się młoda Ukrainka. Uważa, że policjanci nie szukają jej zaginionej przyjaciółki. Oni z kolei są przekonani, że za zniknięciem Tatiany stoi po prostu zamożny sponsor. Rowicki też by pewnie tak pomyślał, ale nie jest obojętny na urok Oksany. Przyjmuje zlecenie i zostaje zmuszony do stoczenia walki z najbardziej odrażającym przestępczym procederem. Tym trudniejszej, że teraz tropy prowadzą w głąb jego przeszłości.
Robert Ostaszewski
Urodzony w 1972 roku prozaik, wykładowca Studiów Literacko-Artystycznych UJ. Współautor i autor wielu opowiadań oraz powieści kryminalnych. Obecnie tworzy cykl śląski – Zabij ich wszystkich, Ukochaj na śmierć. Jego opowiadanie kryminalne Ten cholerny wrzesień zostało zaadaptowane na scenę przez Łukasza Witta-Michałowskiego. Juror Nagrody Kryminalnej Piły. Mieszka (głównie) w Krakowie. Tysiąc ciętych róż zamyka trylogię z podkomisarzem Konradem Rowickim w roli głównej. Poprzednie części – Zginę bez ciebie i Śmierć last minute – cieszą się dużym uznaniem czytelników.
Fragment
Usłyszała pojedyncze, dudniące szczeknięcie.
– Głupie bydlę.
Pies zaskomlał. Po chwili już jej nie przygniatał.
Nie myślała, co się zaraz stanie. Chciała zniknąć, przestać istnieć. Tak po prostu.
– Odwróć się, suko.
To do niej?
– No już! – usłyszała.
Nie zareagowała. Było jej wszystko jedno. Poczuła mocne kopnięcie w bok, które przetoczyło ją na plecy. Otworzyła oczy. Stał nad nią wysoki, napakowany facet. Nie widziała go wcześniej. Mężczyzna, uśmiechając się krzywo, patrzył na nią. Płynnym ruchem wyciągnął zza paska pistolet i wycelował prosto w jej twarz. Szczęknęła odbezpieczana broń.
Wstrzymała oddech. To już, zaraz?
– Od nas, głupia ruro, się nie ucieka.
Pośród sosen przetoczył się huk wystrzału.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Prologi
1. Dwa tygodnie wcześniej
Zamarła.
– Blad’! – krzyknęła, ale zaraz zakryła usta dłonią, jakby chciała wepchnąć w nie to słowo „kurwa”, które wymknęło się wbrew jej woli.
Nasłuchiwała, jednak na niewiele to się zdało. Łomotanie serca i bolesne pulsowanie krwi w skroniach sprawiały, że prawie żadne dźwięki z zewnątrz nie docierały do jej uszu.
Była tu sama. Chyba. Błagała w myślach, żeby tak było.
Pokuśtykała ku kępie krzaków, którą zauważyła przed sobą. Z trudem, pojękując cicho, utrzymywała równowagę. Musiała się ukryć, odpocząć chociaż przez kilka minut. Ostre kolce przejechały po jej nagim udzie, pozostawiając krwawe rysy. Ożina, jeszcze i to na dokładkę, pomyślała. Jakby już nie dość była pokiereszowana. Ostrożnie, omijając płożące się pędy, okrążyła rozrośnięty krzak jeżyny i usiadła za nim tak, by zasłaniał ją od strony, z której przyszła. Marna kryjówka, ale innej nie miała.
Obejrzała poranione stopy. Nie było dobrze. Wsuwane sandały pogubiła zaraz po tym, jak wyskoczyła z samochodu i pognała w las. Na początku nawet lepiej biegło się jej bez butów. Napędzała ją czysta adrenalina, wytłumiając ból. Po kilkuset metrach szaleńczego biegu pomiędzy drzewami poczuła ciepło na stopach i pierwsze ukłucia na skórze. Najpierw lekkie, niczym krawiecką szpilką, potem coraz mocniejsze i dotkliwsze. Na jej nieszczęście uciekała przez wysuszony, iglasty las, gdzie bardzo mało było miękkiej ściółki. Pokiereszowała stopy na wysuszonych szyszkach, igłach, gałęziach i kamykach. Biegła tak długo, jak mogła. Zdaje się, że zgubiła pogoń. Później starała się iść najszybciej, jak się tylko dało, z bólu zagryzając wargi do krwi. Ostre, rozpalone szpile wbijały się w jej nogi i wędrowały prosto do mózgu. Tak to odczuwała. Ból mącił jej wzrok i odbierał oddech. Myślała, że nie może być już gorzej. Myliła się.
Nie zauważyła jej. Po prostu. Nadepnęła na wysuszoną, ostro zakończoną gałąź sosny, która rozorała jej podeszwę prawej stopy. Siedząc za krzakiem jeżyny, oglądała nogę. Rana była głęboka i wciąż krwawiła. Ściągnęła koszulkę na ramiączka i obwiązała nią nogę. Kiepski opatrunek. Zdawała sobie jednak sprawę, że musi iść, uciekać jak najdalej. Tyle tylko, że ćmiący ból i zmęczenie odebrały jej siły. Musiała odpocząć, odetchnąć, choćby przez kilka minut. I zastanowić się, co dalej.
Nie wiedziała, gdzie jest. Nie miała pojęcia, w którą stronę ruszyć. Byle dalej, byle przed siebie, akurat to nie ulegało wątpliwości. Na dokładkę las ją przerażał. Wychowała się i mieszkała w mieście. Nie za wielkim, ale jednak mieście. Nawet nie jeździła do dziadków na wieś, jak większość jej znajomych, bo akurat jej babusya і didus’ też byli jak najbardziej miejscy. A teraz znalazła się w obcym kraju, w samym środku lasu. Bez paszportu, komórki, portfela. Z kilkoma letnimi ciuchami na sobie. Poraniona i spragniona. Wylękniona niczym ścigany przez lisa zając, który przycupnął przy miedzy. Skąd takie porównania przyszły jej do głowy? Łudziła się, że las nie jest wielki, że prędzej czy później trafi na jakąś drogę, wieś czy choćby leśniczówkę. Że dotrze do ludzi, którzy jej pomogą. Przecież muszą gdzieś tu być jacyś normalni, dobrzy ludzie…
Ocknęła się nagle. Przyćmione światło zachodzącego słońca ledwie przenikało przez gęstwinę drzew. Gdzie była? Co się z nią działo? Leżała na suchej, pachnącej intensywnie ściółce. Tuż przed jej twarzą maszerował spory, połyskliwie czarny owad. Żuczek? Coś w tym rodzaju. Ogarnęła ją panika, głęboka i dojmująca. Jak mogła zasnąć?! Przecież miała odpoczywać tylko przez chwilę. Próbowała szybko się podnieść, ale nie ustała na rozoranej stopie. Padła na kolana. Czuła, jak łzy spływają po jej policzkach. Łkała bezgłośnie.
I nagle usłyszała. Ten dźwięk. Najpierw odległe, później coraz wyraźniejsze ujadanie. Pies w lesie? Oznaczało to tylko jedno – nie odpuścili jej, tropili jak dzikie zwierzę. Podniosła się i próbowała biec. Przed siebie. Jak najdalej od złych ludzi, którzy oszukali ją, zwabili w pułapkę. Ale ledwie dawała radę truchtać. Jęczała, próbowała przemóc ból. Wściekłe ujadanie zbliżało się do niej z każdą sekundą. Nie oglądaj się, nie patrz za siebie, zaklinała się w myślach. Parła do przodu resztką sił. Nie chciała się poddać, nie mogła. Czarne mroczki wirowały jej przed oczami. Serce o mało nie wyskoczyło z piersi. Szczekająca bestia była jednak coraz bliżej.
Najpierw poczuła uderzenie, dopiero potem ból łydki, w której zatopiły się psie kły. Runęła na ziemię. Zwierzę, powarkując, szarpało ją za nogę. Próbowała walczyć, kopać, ale nie miała sił. To tak ma się skończyć?, przeleciało jej przez głowę.
– Thor, zostaw! – krzyknął mężczyzna, którego głosu nie kojarzyła. Chyba. – Zostaw!
Pies szarpnął jeszcze raz, ale puścił jej łydkę. Ciągle powarkując, oparł się przednimi łapami o jej plecy. Był duży i ciężki.
Na ściółce tuż obok jej głowy zachrzęściły kroki.
– Złaź z niej! Zostaw!
Usłyszała pojedyncze, dudniące szczeknięcie.
– Głupie bydlę.
Pies zaskomlał. Po chwili już jej nie przygniatał.
Nie myślała, co się zaraz stanie. Chciała zniknąć, przestać istnieć. Tak po prostu.
– Odwróć się, suko.
To do niej?
– No już! – usłyszała.
Nie zareagowała. Było jej wszystko jedno. Poczuła mocne kopnięcie w bok, które przetoczyło ją na plecy. Otworzyła oczy. Stał nad nią wysoki, napakowany facet. Nie widziała go wcześniej. Mężczyzna, uśmiechając się krzywo, patrzył na nią. Płynnym ruchem wyciągnął zza paska pistolet i wycelował prosto w jej twarz. Szczęknęła odbezpieczana broń.
Wstrzymała oddech. To już, zaraz?
– Od nas, głupia ruro, się nie ucieka.
Pośród sosen przetoczył się huk wystrzału.
2. Rok wcześniej
Podniosłem aparat fotograficzny, zrobiłem zbliżenie. Nadal działo się mniej więcej to samo, co przez ostatnie godziny. Delikwent krzątał się na piętrze domu, czasami ustawiał i przestawiał jakieś rzeczy. Mogło to coś znaczyć, jednak wcale nie musiało. Równie prawdopodobne jak to, że tylko sprzątał, było to, że przygotowywał się na spotkanie z kobietą. Na dwoje babka wróżyła.
Odłożyłem aparat do futerału, usiadłem na stercie cegieł, które sam przytargałem, zapaliłem. Punkt do obserwacji był wprost idealny. Dwupiętrowy blok w budowie dokładnie naprzeciwko piętrówki delikwenta, który – uznając, że wciąż jeszcze nie ma sąsiadów – nie kłopotał się zaciąganiem zasłon. Lepiej być nie mogło. Cieciowi pilnującemu budowy dałem na dwie flachy i obiecałem, że niczego nie ukradnę. Nie wnikał, co robię, byleby tylko nikt mnie nie zobaczył. Na tym akurat mi zależało tak samo jak jemu.
Byłem trochę znużony, tkwiłem w miejscu od prawie trzech godzin. W gruncie rzeczy robota prywatnego łapsa niezbyt różniła się od pracy policjanta. W obu przypadkach potrzeba morza cierpliwości, w przeciwnym razie trudno o efekty. Wyraźna różnica była jedynie taka, że teraz nie musiałem produkować raportów z każdej czynności, bo sam sobie byłem szefem. W firmie jednoosobowej. Pewnie na długo, bo po kilku miesiącach działalności nic nie wskazywało na to, żebym w najbliższym czasie miał środki na zatrudnienie pracownika. Choćby tylko sprzątaczki, która ogarniałaby moje biuro. Sprzątałem więc sam. Teoretycznie.
Zadzwoniła komórka, spojrzałem zaintrygowany na wyświetlacz. Oczywiście, na dwoje babka wróżyła i wywróżyła moją starowinkę.
– Czołem, Felicja.
– Dobry wieczór, chłopczyku.
Wiedziałem, że do znudzenia ponawiana prośba, aby moja babka nie zwracała się do mnie w ten sposób, nie przyniesie efektu, więc „chłopczyka” puściłem mimo uszu.
– Czemu tak milczysz? – Felicja z wiekiem robiła się coraz bardziej niecierpliwa. W przeciwieństwie do mnie.
– Na obserwacji jestem.
– Aaa, zaglądasz komuś w niezbyt czyste gatki. Niemiłe.
Uwielbiałem poczucie humoru babki. Od zawsze.
– Ten to akurat z rodzaju czyściochów.
– Jeśliby tak było, nie trafiłby pod twoją obserwację – Felicja wyciągnęła trafny wniosek. – Co to za sprawa?
– Normalka. Zbieram kwity do rozwodu.
– I uda ci się zebrać?
– Raczej na pewno.
Westchnięcie Felicji zabrzmiało w słuchawce niczym powiew wiatru.
– I ty, polonista, nic to, że upadły, konstruujesz tak koślawe logicznie zdania. Upadek i degrengolada.
Roześmiałem się szczerze.
– Dzwonisz do mnie z czymś konkretnym czy tylko żeby się ze mną poprzekomarzać?
– To już do własnego, jedynego wnuka nie mogę, ot tak, po prostu, zadzwonić? – zdziwiła się z teatralną przesadą. – Dawno cię nie było w Ciechanowie. Trochę się stęskniłam.
Miałem świadomość, że to „trochę” oznacza ni mniej, ni więcej, że Felicja już niezwykle i dotkliwie stęskniła się za mną. Przełknąłem ślinę raz i drugi, żeby zbytnio się nie rozkleić. Też brakowało mi babki jak cholera.
– Zarobiony jestem, ale kiedy tylko będę miał wolną chwilę, przyjadę do ciebie.
– Takie tam gadanie na odczepnego…
– Naprawdę. Wiesz, że wciąż rozkręcam firmę, muszę się przyłożyć – nie musiałem się tłumaczyć, ale chciałem.
– Wiem, przecież wiem. Bigosu nagotowałam…
Znowu wybuchnąłem śmiechem.
– Wcale nie musisz kusić mnie bigosem.
Wypytałem jeszcze, co u niej i czy ze zdrowiem w porządku. Bo po zapaści Felicji sprzed roku ciągle się bałem, że krucha równowaga jej organizmu może zniknąć z dnia na dzień. Zarzekała się, że jest zdrowa jak rydz, ryba i koń razem wzięte. Chciałem wierzyć, że to cała prawda i tylko prawda. Na koniec życzyła mi serii bardzo udanych zdjęć. Cała, kochana Felicja.
Kolejny raz sprawdziłem, co u delikwenta. Zapalał świece. Bingo! Najwyraźniej kroiło się coś przyjemnego. Również dla mnie, bo już oczyma wyobraźni widziałem bardzo konkretną sumę na moim koncie.
Moja firma detektywistyczna wciąż była na dorobku i musiałem się nieźle nakombinować, by związać koniec z końcem. W chwilach zwątpienia wydawało mi się, że porwałem się z motyką na słońce. Po rozwiązaniu w roku 2014 sprawy trzech tajemniczych zgonów polskich turystów w Grecji wpadłem na pomysł, że może jednak dałbym radę zarabiać na bułkę z masłem jako prywatny detektyw. Prawdę powiedziawszy, zbyt wielu innych opcji nie widziałem. I nawet, jak nie ja, postanowiłem ten pomysł wprowadzić w życie. Tyle tylko, że wypłynęła sprawa starego zeszytu w płóciennych okładkach, z powodu której przez ładnych parę miesięcy ścigałem duchy z przeszłości. Efekt był do przewidzenia, bo trudno jest dopaść duchy. Kiedy jako tako ochłonąłem i pogodziłem się z porażką, wróciłem do pomysłu z agencją detektywistyczną.
Zazwyczaj szczęście omijało mnie szerokim łukiem jak parszywego psa. Taka karma, która – jak wiadomo – jest suką. Jednak tym razem mi dopisało, co wprawiło mnie w stan zarówno osłupienia, jak i radości. Zakładałem, że będę miał pod górkę, bo wcześniej obijało mi się o uszy, że wcale nie jest łatwo zdobyć licencję detektywa. Jakieś egzaminy, komisje, sterta dokumentów. A tu niespodzianka! Okazało się, że w roku 2014 weszła w życie nowa ustawa o usługach detektywistycznych, dzięki której zdobycie licencji było proste jak konstrukcja cepa. Przynajmniej dla mnie jako byłego policjanta. Założyłem więc firmę i stanąłem przed dylematem, jak znaleźć klientów. Z niespodziewaną pomocą przyszedł mi Staszek Kiełbasa, kumpel z Krakowa, który od czasu naszych greckich przygód uważał mnie za wybitnego śledczego. Zaczął rozpowiadać o mnie swoim licznym znajomym, a pogadać to on zawsze sobie lubił. Zachwalał mnie jako detektywa dyskretnego i skutecznego. I niedrogiego. Pewnie to ostatnie zadecydowało, że znajomkowie Staszka zaczęli się do mnie zwracać. A to sprawa rozwodowa, a to biały wywiad gospodarczy… I tak to się rozkręcało. Wprawdzie niezbyt szybko, ale do przodu. Z głodu nie umierałem, na fajki miałem.
Pod dom delikwenta podjechała taksówka. Przygotowałem aparat, mając nadzieję, że zaraz zacznie się akcja, która sprawi, że szybko zamknę tę niezbyt skomplikowaną sprawę. Mina mi zrzedła, kiedy zobaczyłem, że z auta wysiada para. Na oko wyglądali na trochę młodszych niż mężczyzna, którego obserwowałem. Czyżby więc chodziło o zwykłe odwiedziny znajomych? Do tego się przygotowywał? Czułem się mocno zawiedziony.
Upiłem łyk wody, zapaliłem kolejnego papierosa, starając się nie dostrzegać kilkunastu niedopałków u moich stóp. Jakiś czas temu, czując, że oddech znacząco mi się skrócił, chciałem ograniczyć palenie, jednak specyfika mojej roboty nie sprzyjała aż tak heroicznym czynom. Może kiedyś, w jakichś spokojniejszych czasach, rzucę fajki. Choć prawdopodobnie spokój nigdy nie zagości w moim pokręconym życiu.
Bardziej dla czystości sumienia niż z nadzieją na cokolwiek interesującego popatrywałem w odsłonięte okna domu. Cała trójka pojawiła się w pokoju, który był urządzony w stylu małego salonu: spora kanapa, ława, stoliczek, a na nim kilka butelek alkoholu i szklanki – w sam raz na relaks lub chillout, jak to się teraz mawia. Szczupła blondynka z długimi, prostymi włosami stanęła tyłem do okna. Zdziwiło mnie, że wciąż miała na sobie lekki płaszcz do pół uda. Czyżby nie zanosiło się na dłuższą wizytę? To po co delikwent tak się starał? Kobieta zaczęła zdejmować płaszcz. Nie, „zdejmować” to nie jest właściwe słowo. Ona powoli zsuwała płaszcz, odkrywając nagie ramiona, czarny stanik, dół pleców, czarny, koronkowy pas do pończoch z kreską stringów poniżej… Płaszcz opadł na podłogę. Zacząłem pstrykać zdjęcie po zdjęciu. Jej towarzysz z taksówki podszedł do niej, zaczęli się całować. Potem kobieta uklęknęła przed nim. Delikwent siedział rozparty na kanapie ze szklaneczką w dłoni i wbijał wzrok w parę, która poczynała sobie nader aktywnie.
– Zboczuszku, nieładnie się bawisz – skomentowałem na głos.
Migawka aparatu cykała miarowo.
3. Półtora roku wcześniej
Spojrzałem na leżący na fotelu pasażera stary zeszyt w płóciennej okładce. Poznaczony był wyraźnymi odciskami niezbyt czystych palców. Nie tylko moich. Z ciemnym okręgiem odciśniętym prawdopodobnie przez kubek z kawą albo kieliszek z winem. Kto wie? Na pewno nie ja. Wiem natomiast, dlaczego kartki zeszytu są pożółkłe i pofałdowane. Bo kiedyś po pijaku wylałem na niego pół butelki piwa. Wtedy nie żałowałem zwykłego tyskiego, ale zeszytu jak najbardziej. Osuszałem go suszarką do włosów pożyczoną od sąsiadki. Własnej nigdy nie miałem. Jakoś się nie złożyło.
Otrząsnąłem się z zadumy, roztarłem zgrabiałe dłonie. W miśku, jak pieszczotliwie nazywałem moje mitsubishi eclipse, robiło się coraz chłodniej. Jeszcze raz rozejrzałem się po miejscu, do którego doprowadził mnie zeszyt. Podobnie jak wcześniej do wielu innych. Zeszyt, który od miesięcy był mi kompasem – wadliwym, bo nie wyznaczał w zrozumiały, precyzyjny sposób kierunku. Za metalową bramą osadzoną w solidnym ogrodzeniu z polnego kamienia ciągnął się szpaler starych drzew, teraz ogołoconych z liści. W głębi rozległej posesji stał niewielki, parterowy dwór z użytkowym poddaszem. Do jego prawego boku przylegała nowoczesna, dwupiętrowa przybudówka, pasująca do dworkowych klimatów jak pięść do oka. Dom seniora Cicha Przystań w całej krasie. Oaza Spokoju, Złota Jesień… Kto im wymyślał takie kretyńskie nazwy? I czy ktokolwiek łapał się na te marketingowe ściemy? Przecież jakby wymyślnie i uroczo nie nazywać domów seniora czy opieki, zwykle są tym, czym są, czyli umieralniami. Mniej lub bardziej komfortowymi. Cicha Przystań należała do bardziej wypasionych, co potwierdzał cennik usług. Sprawdziłem go przed przyjazdem.
Wysiadłem z auta, przeciągnąłem się. Zaledwie kilka godzin jazdy do wioski pod Makowem Mazowieckim, a czułem się tak, jakby ktoś wsypał mi piasek w stawy. Chociaż właściwie Cicha Przystań nie znajdowała się w żadnej wsi, tylko w szczerym polu, obok wąskiej drogi trzeciej kategorii odśnieżania. Albo nawet nieodśnieżanej wcale, bo i po co. Ciągnikiem zawsze się po niej przejedzie. Do najbliższych zabudowań były pewnie ze dwa kilometry. Z okładem. Ruszyłem w stronę bramy. Ziemia chrzęściła pod stopami, bo listopadowy przymrozek jeszcze nie puścił, mimo że na przymglonym horyzoncie majaczył cień słońca. Dobre sobie, cień słońca. Jeśli trzymały się mnie grafomańskie frazy, to musiałem być zestresowany. I najpewniej byłem.
Kilka dni wcześniej zapowiedziałem swoją wizytę, więc wystarczyło, że rzuciłem nazwisko do domofonu i zostałem wpuszczony. Przez główne drzwi wszedłem do dworkowego hallu, który bardziej kojarzył się mi z poczekalnią u dentysty niż hotelową recepcją. Ktoś zadbał o spójny wystrój wnętrza, ale by było przytulne, już nie. Zza kontuaru podniosła się młoda blondynka ubrana w coś w rodzaju podrasowanego fartucha pielęgniarki. Przywitała się raz jeszcze, głos miała przyjemny, powiedziałbym nawet, że zmysłowy. Myślałem, że od razu zaprowadzi mnie do człowieka, z którym chciałem porozmawiać, ale ona zaczęła mnie najpierw przepytywać. Może takie mieli zalecenia i procedury? A może zwyczajnie się nudziła i chciała sobie pogadać, by czas w robocie szybciej zleciał? Jakiś niewinny flirt do tego? O nie, żaden flirt. Po rozstaniu z Pauliną obiecałem sobie, że koniec z flirtami, a już na pewno z dużo młodszymi kobietami.
Blondynka stanęła przede mną, opierając się plecami o kontuar.
– Jest pan z rodziny pana Waldemara?
– Pani… – spojrzałem na plakietkę przypiętą na jej piersi – Karolino, jestem… – w sumie nie byłem przygotowany na tego rodzaju pytania. Błąd. – Moi rodzice znali się z Waldemarem – nawet za bardzo nie nałgałem. – Akurat wybierałem się w wasze okolice, więc pomyślałem, że odwiedzę ich dawnego znajomego. Powspominamy stare czasy.
– Pana rodzice tutaj nie przyjeżdżali – ni to stwierdziła, ni zapytała.
– A skąd pani wie?
– Bo pana Waldemara nikt nie odwiedza.
Akurat to mnie nie zdziwiło. Wcześniej poszperałem tu i tam, by dowiedzieć się, ile się dało, na temat życia prywatnego i zawodowego Waldemara Zatorskiego. Dawno rozwiedziony, była żona żyje, ale, jak się okazało, nie interesuje się losem eksa. Dzieci brak, przynajmniej oficjalnie. Z drugiej jednak strony, żeby nawet kumple z firmy o nim zapomnieli? Dziwne, bo zdaje się, że wcale nie był wyjątkowym skurwysynem. Zeszyt z płócienną okładką doprowadził mnie już do dużo mroczniejszych typów.
– To smutne – powiedziałem, starając się udawać empatię. – Ale cóż, taki bywa los starszych ludzi – pojechałem słabym truizmem.
– Dobrze więc, że pan przyjechał… – recepcjonistka zawiesiła głos, jakby potrzebowała czasu, żeby postanowić, co i jak powiedzieć. – Tylko chyba za bardzo nie porozmawia pan sobie z panem Waldemarem.
– Bo…?
– Ma lepsze i gorsze dni. Dzisiaj akurat wypadł ten gorszy.
– Co mu dolega?
– Starość, proszę pana – w jej głosie pobrzmiewały nutki żalu. Chyba należała do niezbyt licznego grona opiekunów, którzy choć trochę przejmowali się losem swoich podopiecznych. Zresztą w takiej robocie nadmiar empatii może namieszać w głowie. – Pan Waldemar ma postępującą demencję.
I dobrze kutasowi!, pomyślałem odruchowo, bez większej mściwości. Choć może nie do końca, bo pewnie nie ma świadomości lub po prostu nie pamięta, ile krzywd wyrządził w swoim podłym życiu.
– Jednak chciałbym spróbować z nim porozmawiać. Albo chociaż go zobaczyć.
Bez słowa skinęła dłonią i poprowadziła w stronę korytarza po prawej stronie hallu. Przez krótki łącznik, przeszklony od podłogi po sufit, dotarliśmy do nowej części ośrodka. Po drodze minęła nas jedynie kobieta z obsługi, która pchała wózek z brudnymi naczyniami. Gruba wykładzina tłumiła nasze kroki, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie ogarniającej mnie cichej martwoty.
– Zawsze tu tak?
Recepcjonistka spojrzała na mnie z ukosa.
– Co pan ma na myśli?
– Tak cicho.
– Po prostu zapewniamy naszym gościom spokój, którego potrzebują.
Cokolwiek to znaczy, pomyślałem, ale nie drążyłem. Może pokoje pensjonariuszy były świetnie wygłuszone? A może faszerowali ich jakimiś otumaniającymi specyfikami? Nie moja sprawa. Rzadko bywałem w takich miejscach, a jeśli już – miało to związek z pracą. I zawsze wtedy obiecywałem sobie, że moja babka Felicja nigdy do takiego miejsca nie trafi, choćbym nawet miał tkwić u jej łóżka miesiącami. Odpukać w niemalowane!
Recepcjonistka nie zapukała, tylko otworzyła drzwi oznaczone numerem szesnaście i gestem pokazała, że mogę wejść. Najpierw rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wyglądało jak zminiaturyzowana kawalerka pod wynajem. Spore okno z widokiem na zaorane pole, umeblowanie jak w hotelowym pokoju, drzwi po lewej prowadziły pewnie do łazienki. Do całości nie pasował tylko duży skórzany fotel ustawiony przy oknie, z pokryciem starym, spękanym, pełnym bruzd i zagnieceń. W fotelu siedział on, Waldemar Zatorski, czyli moja ostatnia nadzieja. Zdemenciała.
Chwyciłem krzesło stojące przy niewielkim biurku, ustawiłem przed fotelem i usiadłem. Zatorski nie zareagował, gapił się przez okno. Był chudy albo nawet wychudzony. Zapadnięte policzki pokrywała siwa szczecina. W Cichej Przystani opieka nad pensjonariuszami chyba jednak nieco kulała. Chrząknąłem. Dalej nie reagował, więc przysunąłem się z krzesłem pod samo okno. Wypłowiałe bladoszare oczy Zatorskiego przesunęły się po mnie. Patrzył na mnie, ale nie miałem pewności, czy mnie widzi, bo w żaden sposób nie dał poznać, że zarejestrował moją obecność. Chrząknąłem raz jeszcze.
– Nazywam się Konrad Rowicki.
Nazwisko wypowiedziałem powoli i dobitnie, licząc na to, że jego dźwięk wywoła w podziurawionym mózgu starca jakikolwiek rezonans. Próżne nadzieje. Jednak się nie poddałem. Nie po to jechałem tu tyle godzin, by popatrzeć sobie przez chwilę na Zatorskiego.
– W latach siedemdziesiątych znałeś moich rodziców – nie zamierzałem mu „panować”. – Rowickich – znowu zaakcentowałem nazwisko. – Matka była nauczycielką, a ojciec dziennikarzem. Działali w opozycji, a ty ich śledziłeś.
Zatorski nie reagował, bo chyba strużka śliny spływająca mu z kącika ust nie świadczyła o tym, że moje słowa do niego docierają. Nie zamierzałem jej ocierać. Samarytanin we mnie schował się gdzieś bardzo głęboko.
– Śledziłeś ich… – powtórzyłem, starając się znaleźć słowa, które mogłyby trafić do Zatorskiego. – Moi rodzice, Rowiccy, zginęli w wypadku samochodowym w roku 1982. Niby nic niezwykłego. Kiepskie drogi i samochody. Takie były czasy. A może to jednak nie był banalny wypadek? Ojciec był ponoć dobrym kierowcą. I tak po prostu nie opanował auta, które wpadło w poślizg? Może coś na ten temat wiesz? W końcu siedziałeś im na ogonie. To znaczy, z tego, co ustaliłem, głównie mojemu ojcu. Nieważne – starzec wciąż siedział bez ruchu, z wzrokiem wbitym gdzieś w ścianę. Coraz wyraźniej docierało do mnie, że gadanie do niego nie ma sensu. – Więc wiesz? Może jakieś zmory z nocnych koszmarów przypominają ci o tym? Może nie zapomniałeś o traumach? Może widzisz ich w przebłyskach świadomości? Twoi ponurzy koledzy albo nie żyją, albo nie mam do nich podejścia, bo świetnie, bezpiecznie ustawili się w nowej rzeczywistości. A ty? Chyba tak sobie, jeśli przesiadujesz w tym jebanym fotelu, czekając na śmierć. Zatorski, powiedz cokolwiek, chuju złamany! Chociaż spójrz na mnie!
Już wyciągałem ręce, żeby chwycić go za powyciągany sweter i potrząsnąć, ale zamarłem w pół ruchu. Co ty, Rowicki, najlepszego wyprawiasz! Zerwałem się z krzesła tak gwałtownie, że upadło z hukiem na parkiet. Zatorski nawet nie drgnął. Na jego szczęście przebywał pewnie w innym, całkowicie spokojnym świecie. Trudno.
Byłem już w drzwiach, kiedy w miejscu osadził mnie chrapliwy głos starca:
– Róże, szukaj róż.
Podskoczyłem do Zatorskiego.
– Co to znaczy? Jakie znowu róże?!
Nie poruszył się, znowu patrzył na mnie niewidzącym wzrokiem. Znowu zapadł się w sobie. Zadawanie kolejnych pytań nie miało sensu. Żadnego.
Szedłem powoli korytarzem Cichej Przystani i zastanawiałem się, o co chodzi z tymi różami. I czy w ogóle chodzi o cokolwiek. Może było to zwyczajne spięcie na słabo działających synapsach. Nic więcej.
CZĘŚĆ I
„Naciąłeś dziewcząt jak róż w kraju sosny…”
Rozdział pierwszy Ukraińskie zlecenie
23 czerwca 2016, czwartek, Kraków
Błogosławiłem, jak leci, wszystkie dary lokali w starych kamienicach. Leciwe rury instalacji wodociągowej, przez które woda nieustannie miała posmak kamienia i żelaza. Delikatny zapaszek grzyba, którego nie maskowała świeża warstwa farby. Nawet kaflowe piece przerobione na elektryczne, którymi ogrzewanie kosztowało zimą małą fortunę. Albo i niemałą. Coś o tym wiedziałem. Błogosławiłem więc wszelkie dobro i zło pomieszkiwania w kamienicach, bo miały jedną kluczową zaletę – w upalne dni nawet bez klimatyzacji panował w nich kojący skórę i umysł chłód.
Czerwiec postanowił poudawać środek gorącego lata. Chociaż właściwie nie przypominał żadnego czerwca, jakiego doświadczyłem w nie tak znowu krótkim życiu. Fale trzydziestostopniowych upałów dzień po dniu zalewały nieckę, w której rozgościł się Kraków. Powietrze miało konsystencję pitnego kisielu, a przeskakiwanie z jednej strefy cienia do drugiej zamieniało się w sport ekstremalny. Staruszkowie łapali oddech niczym ryby wyrzucone na brzeg. Podobnie ja, bo lata palenia fajek zrobiły swoje. Mimo że do biura przy ulicy Miodowej miałem z domu kwadrans spaceru, podjechałem dwa przystanki tramwajem. Niewiele to pomogło, bo ledwie wysiadłem, cały spłynąłem potem, choć miałem na sobie tylko krótkie gatki, niegodne dorosłego mężczyzny, i obszerny T-shirt. No i japonki, a jakże. Jeśli w ogóle wyglądałem na prywatnego detektywa, to raczej na takiego z Miami.
Wspinałem się na pierwsze piętro, wyklinając upał i siebie samego. Mogłem zostać w domu. Nawet powinienem, bo w zasadzie nie miałem niczego pilnego do zrobienia w biurze. Ale kilka miesięcy temu obiecałem sobie, że uporządkuję moje zwichrowane, chaotyczne życie. Wcisnę je w sztywne ramy dla zachowania higieny psychicznej. Żadnego barłożenia w domu całymi dniami. Od poniedziałku do piątku praca w biurze – przynajmniej po kilka godzin dziennie. Bez wyjątków. Dyscyplina, te sprawy, jak mawiał mój były przełożony. I to postanowienie realizowałem z nadludzką konsekwencją. Jak nie ja. Człowiek jednak potrafi się zmienić, chociaż cholera wie po co.
Zaciągnąłem żaluzje, by promienie słońca nie kłuły mnie w plecy, ciężko opadłem na fotel i odpaliłem komputer. Rzęził, jakby i jemu upał mocno dał się we znaki, w końcu wystartował. Sprawdziłem pocztę, znalazłem sporo spamu oraz niezwykle atrakcyjną ofertę ze sklepu z militariami. Nie, nie potrzebowałem noktowizora. Potrzebowałem nowych zleceń czy choćby wstępnych zapytań, ale żadnych nie było. Niedobrze.
W zeszłym tygodniu zakończyłem sprawdzanie sieci hurtowni spożywczych dla klienta, który zamierzał nawiązać z nią współpracę. Ostrożny człowiek, takich lubię najbardziej. Nie narobiłem się, hurtownie działały na całkowitym legalu i bez większych usterek. Teraz dopinałem sprawę rozwodówki. Banalna, powtarzalna do znudzenia historia. Mąż w kryzysie wieku średniego zaczął skakać na boki, żonie to się oczywiście bardzo nie spodobało. Udokumentowanie zdrad zajęło mi ledwie trzy dni, bo typ nawet specjalnie nie krył się z kochanką. Miałem jeszcze na tapecie sprawę windykacji długu, która ciągnęła się od kilku tygodni. Niby nie chodziło o wiele, ledwie pięćdziesiąt tysięcy, jednak dłużnik skutecznie się wymykał, co już zaczynało mnie drażnić. I tyle.
Żaden nowy temat nawet nie majaczył na rozedrganym od upału horyzoncie. Miałem wprawdzie trochę oszczędności, ale zbliżały się wakacje, czyli czas, kiedy bliźni skupiają się na trwonieniu pieniędzy podczas urlopów i zagranicznych wycieczek, odsuwając rozwiązywanie mniejszych lub większych problemów na później. Oni na chwilę mieli święty spokój, a ja – pustki na koncie. Taka specyfika branży.
Półleżałem w fotelu, zapaliłem. W moim biurze było względnie chłodno, więc papieros wreszcie smakował, jak powinien. Spojrzałem na porozrzucane na biurku i półkach szafki papiery. Powinienem zacząć przygotowywać dokumenty dla księgowej, ale na to miałem jeszcze czas. Upał i prokrastynacja zawsze chętnie chadzają pod ramię. Zajrzałem do serwisów informacyjnych w internecie. Nie, żeby nadmiernie interesowały mnie przygody świata i okolic. Zwyczajnie nie miałem nic innego do zrobienia. W Anglii odbyło się referendum w sprawie brexitu. Ot, wyspiarskie fanaberie. Interpol zatrzymał dwadzieścia sześć osób podejrzanych o udział w przemycie migrantów. Wiadomo, co jest nielegalne, to jest opłacalne, a hieny żerujące na ludzkim nieszczęściu znajdują się zawsze i wszędzie. Podczas demonstracji w Paryżu zatrzymano stu trzynastu manifestantów. To się chłopaki z ichniejszej prewencji narobili…
Drgnąłem na dźwięk domofonu. Nerwy? Niekoniecznie, po prostu rzadko go słyszałem, nie byłem przyzwyczajony. Na listonosza było stanowczo za wcześnie. Kurier? Byłem zbyt staroświecki, żeby wkręcić się w zakupy w sieci, więc kurier też odpadał. Czyżby zbłąkany klient? Większość klientów wcześniej umawiała się telefonicznie lub mejlowo. Poderwałem się z fotela i podniosłem słuchawkę. Kobiecy głos z wyraźnym wschodnim zaśpiewem dopytywał, czy dobrze trafił i czy to biuro detektywa. A więc jednak klientka. Chwalić pana i zastępy aniołów jego!
Usłyszałem delikatne pukanie do drzwi, stałem tuż obok, więc zaraz otworzyłem. Zaprosiłem kobietę do środka, wskazałem na krzesło, a sam usiadłem za biurkiem i uśmiechnąłem się lekko. Zgodnie z zasadą: frontem do klienta. Kobieta wyglądała na lekko spłoszoną i niepewną. Nie ona jedna, w końcu nie co dzień zachodzi się do prywatnego detektywa. A taki łaps to jednak trochę jakby policjant – a ci wzbudzają drżenie nawet w praworządnych do szpiku kości obywatelach. Najczęściej w nich, bo w zbójach już niekoniecznie. Była szczupła, miała farbowane na blond włosy spięte w koński ogon. Mogła mieć ze trzydzieści lat. Może mniej, może więcej, bo mocny makijaż sporo maskował. Ukrainka? W końcu coraz więcej Ukraińców mieszkało w Krakowie i okolicach. I nie tylko w moim mieście. Ukrainki miały w zwyczaju paradować w wieczorowych makijażach w środku dnia. Mnie to nie przeszkadzało, ale zdarzało mi się słyszeć w tramwaju komentarze krakowskich pańć, że kto to widział tak się pacykować, że porządnej kobiecie to nie przystoi. Nie wyczuwały różnic kulturowych, ja za to uwielbiałem wszelkie odmienności.
Milczenie przedłużało się, klientce najwyraźniej trudno było ubrać w słowa to, z czym do mnie przyszła. Przejąłem inicjatywę.
– Jak mógłbym pani pomóc? Bo zakładam, że szuka pani pomocy.
Kobieta uśmiechnęła się blado i mocniej ścisnęła w dłoniach uszy trzymanej na kolanach torby.
– Ja… – zaczęła, ale zaraz się zawiesiła.
– Zacznijmy może od samego początku. Ja nazywam się Konrad Rowicki i jestem prywatnym detektywem, ale to na pewno pani już wie.
Znowu uśmiech, tym razem o kilka milimetrów szerszy.
– Oksana Dziuba nazywam się.
– Miło mi, pani Oksano. Teraz proszę opowiedzieć, co panią do mnie sprowadza. Po kolei i spokojnie. Mamy czas.
– Z Ukrainy jestem… – trafiłem! – Ze Lwowa, ale w waszym kraju mieszkam, już trzy lata będzie. Pracuję jako… – najwyraźniej szukała w pamięci właściwego słowa – domem u takich jednych państwa się zajmuję.
Oksana całkiem nieźle mówiła po polsku, tyle że z ukraińskim zaśpiewem i charakterystycznym szykiem przestawnym zdania, z czasownikiem na końcu. Na razie nie wiedziałem, do czego zmierza i czy podawane przez nią informacje są istotne, ale chciałem, żeby zaczęła mówić swobodnie, więc jej nie przerywałem.
– U państwa Kortowski – dodała zaraz. – I u nich w domu była pana detektywa wizytówka. Ja nie wiedziałam, czy mogę spisać pana adres z wizytówki. Pani spytałam, pozwoliła, tylko wypytała mnie dokładnie, o co właściwie chodzi. Ja powiedziałam, musiałam.
Kortowska – i wszystko jasne. Miałem z nią do czynienia na początku roku. Klientka z gatunku wysoce upierdliwych. Wbiła sobie do głowy, że jej mąż, pośledni dyrektor w sporym banku, ją zdradza. Połaziłem więc za nim. Okazało się, że Kortowski jest klasycznym przypadkiem pracoholika. Bez wątpienia zaniedbywał żonę, ale na pewno jej nie zdradzał. Kortowska nie chciała tego przyjąć do wiadomości, zarzucała mi, że nie przykładam się do pracy. A w końcu wypaliła, że powodowany samczą solidarnością kryję liczne występki jej ślubnego. Zgodziłem się wziąć połowę wynagrodzenia, byle tylko zniknęła z mojego życia. Byłem pewien, że praca u Kortowskich wymagała od Oksany anielskiej cierpliwości. Prawdę powiedziawszy, żal mi jej było, tak zwyczajnie po ludzku.
– Znam Kortowskich – powiedziałem.
– Ja wiem. I pani mówiła… – Ukrainka urwała. Na jej policzkach wykwitł rumieniec. – Ja to nie wiem, czy mogę…
Zachęciłem ją gestem dłoni do mówienia.
– Ale to ona mówiła – zastrzegła – że z pana to dupa, nie detektyw.
Nie spodziewałem się, że Kortowska będzie biegać po Krakowie i rozgłaszać moją sławę i chwałę.
– A jednak pani do mnie przyszła.
– Bo… – znowu urwała.
– Bo pani nie za bardzo swojej pracodawczyni wierzy.
Ledwie skinęła głową.
– Dobrze, zostawmy to. Jaki ma pani problem?
– To nie ja właściwe, tylko o przyjaciółkę się martwię.
– Kto to i co się z nią dzieje?
Oksana westchnęła ciężko.
– To o Tatiankę chodzi, Tatianę Zinczenko. Od małego się znamy, w sąsiedztwie mieszkałyśmy przez jakiś czas.
Przerwała, głośno przełknęła.
– Może wody? – spytałem, chociaż zaraz zorientowałem się, że nie mam pojęcia, czy została mi jeszcze pełna butelka mineralnej.
Skinęła głową. Na szczęście w łazience miałem butelkę wody, ostatnią ze zgrzewki. Nalałem pełen kubek i podałam Oksanie. Piła długo. Otarła usta wierzchem dłoni. Ten gest, nie wiedzieć czemu, wydał mi się rozczulający.
– No tak… – chrząknęła – już dawno chciałam ją ściągnąć do siebie, tutaj. Bo tam u nas z pracą i pieniędzmi jest nie za dobrze. Nie chciała zostawiać matki i młodszej siostry. Ja to rozumiała. Tak ze dwa miesiące nazad zadzwoniła i powiedziała, że trafiła się jej dobra robota tutaj, w Polsce. I że przyjedzie niedługo i się spotkamy. Na to się cieszyłam. W Krakowie miała być dwa tygodnie temu. Przed wyjazdem z Ukrainy dzwoniła, że następnego dnia u mnie będzie. Ja mieszkanie wysprzątała, pierożków nagotowała, bo wiem, że Tatianka lubi…
– Ale Tatiana nie przyjechała.
– No nie. Najpierw nie przejmowałam się. Czasami z transportem bywa trudno, coś z połączeniami. Jak to w podróży. Normalna. Ale po dwóch dniach zaczęłam się niepokoić. Nie odbierała telefonu. A potem miała wyłączony. Zadzwoniłam do jej matki. Powiedziała, że Tatianka jest w Polsce. No, jak jest, jak jej nie ma?
– Tego pani nie wie. Może zmieniła plany, może wcześniej musiała się stawić w nowej pracy. Różnie bywa.
– Nie, nie, nie… – Oksana energicznie pokręciła głową. – Gdyby coś się u niej pozmieniało, na pewno by zadzwoniła, dała znać. To mądra, odpowiedzialna dziewczyna. I od dwóch tygodni nie odezwała się ani do mnie, ani do matki. Coś złego musiało jej się stać. Niedobrych ludzi, takich, co oszukują, nie brak. I ja bym chciała, żeby pan jej poszukał – otworzyła torebkę i zaczęła w niej grzebać. – Ja oszczędności mam. Ja zapłacę.
– Pani Oksano…
Nie wiedziałem, jak zakomunikować jej prawdę. Zamarła z kopertą w dłoni.
– Sprawa wygląda na poważną, tylko jest jeden problem. Nie specjalizuję się w poszukiwaniu osób zaginionych.
To była najszczersza prawda. Nie chciałem robić Oksanie złudnych nadziei ani jej naciągać. Na pewno nie ją.
– Ale pan przecież prywatny detektyw.
– Zgadza się, ale zwykle zajmuję się innymi sprawami. Przykro mi.
– Ja proszę – zaszkliły się jej oczy. – Ja nawet na milicji była. Powiedzieli mi, że nic nie mogą zrobić.
Nic dziwnego. Kto by tam się nadmiernie przejmował obywatelką obcego państwa, która może wjechała do Polski, a może i nie wjechała. Obstawiałem, że pewnie nawet nie sprawdzili, czy przekroczyła granicę.
– Pani Oksano…
– Ja bardzo proszę, może pan się zastanowi. Ja wiem, że pan bardzo zajęty, ale mnie tak zależy. A nie mam już do kogo się tu zwrócić.
Akurat zajęty nie byłem. Jednak nie byłem przekonany, czy podołam takiej sprawie. Gdybym wciąż był policjantem, byłoby mi łatwiej, miałbym więcej możliwości i opcji. Ale teraz? Jako prywatny detektyw zajmowałem się prostymi i na swój sposób oczywistymi sprawami.
Odwróciłem wzrok. Byłem pewien, że w tym momencie nie powiem Oksanie stanowczo „nie”. Zwyczajnie nie dałbym rady. Taki ze mnie twardziel. Postawiłem więc na metodę uniku, jakże często przeze mnie wykorzystywaną, i powiedziałem:
– Dobrze, zastanowię się.
Z ust Ukrainki wyrwało się ciche westchnienie ulgi.
– Proszę zadzwonić do mnie jutro po południu.
Wysunąłem szufladę, wyjąłem z niej wizytówkę i podałem Oksanie.
– Żeby nie musiała się pani kolejny raz tłumaczyć Kortowskiej – dodałem.
Po raz pierwszy, odkąd weszła do mojego biura, Oksana uśmiechnęła się szeroko.
Znużyło mnie udawanie, że robię coś istotnego i niecierpiącego zwłoki. W myślach i tak wciąż obracałem rozmowę z Ukrainką. Co począć z tym zleceniem? Bo przecież było to zlecenie.
Nastała pora obiadowa, więc zamknąłem komputer i biuro, żeby pomaszerować na Żyda. Z tym maszerowaniem przesadziłem. Wystarczyło, że wyszedłem z bramy kamienicy przy Miodowej, a tropikalny upał oblepił mnie niczym mokre prześcieradło. Dowlokłem się na plac, przez chwilę zastanawiałem się, czy nie wziąć megaschabowego z Baru u Endziora. Lubiłem prostą, sycącą kuchnię. W takim żarze chyba jednak nie przełknąłbym nic ciepłego. Schowałem się pod markizą knajpy Tajemniczy Ogród, w cieniu było odrobinę lepiej. Ciut, ciut. Zamówiłem sałatkę z kozim serem i kiszonym burakiem. Nie przepadałem za, wedle określenia babki Felicji, zielonym, ale przecież coś musiałem zjeść.
Czekając na posiłek, patrzyłem na plac i kręcących się po nim ludzi. Mimo upału po placu szwendało się sporo turystów, którzy ostatnio stawali się prawdziwą zmorą krakowskiego Kazimierza. Jeszcze do niedawna trzymali się okolic Rynku, teraz zagarniali kolejną dzielnicę. Kusiła ich historia, momentami mroczna, Żydów, ale jeszcze bardziej mnogość knajp, gdzie można się było najeść i zabawić naprawdę bardzo tanio. Jak dla nich. Wlewali się w tę dzielnicę niczym woda w czas powodzi, zawłaszczali przestrzeń, panoszyli. Jasne, liczyły się pieniądze, które zostawiali w okolicznych hostelach i knajpach. Tyle tylko, że przy okazji zmieniali tradycyjne miejsce spotkań krakowian w głośną, zaszczaną imprezownię, wypierając lokalsów za Wisłę, na Podgórze. Całe szczęście, że swego czasu nie zdecydowałem się wynająć tu mieszkania, wybrałem spokojną uliczkę Potiebni, niedaleko Rynku Podgórskiego. Oczywiście, mogłem udawać, że tabuny turystów wcale mnie nie irytują. Prawda była jednak taka, że coraz lepiej rozumiałem mieszkańców Barcelony, którzy na balkonach wywieszali transparenty z napisami: „Turysto – precz do domu!”.
Bez przekonania grzebałem w sałatce, zastanawiając się, co począć ze zleceniem Oksany. Nie do końca było prawdą, że wcale nie zajmowałem się poszukiwaniem zaginionych. Zdarzało mi się już szukać alimenciarzy, którzy uchylali się od płacenia. Ostatnia sprawa windykacji długu też do tego się sprowadzała. Ale – żeby być precyzyjnym – nie chodziło tu o zaginionych, tylko ukrywających się, chociaż w obu przypadkach metodologia poszukiwań była podobna. Problemem w zleceniu Oksany było prowadzenie sprawy za granicą. Żeby skutecznie szukać Tatiany, musiałbym zacząć sprawę w Ukrainie. A nie byłem pewien, czy poradzę sobie na obcym terenie bez żadnego wsparcia. Wprawdzie prowadziłem już dochodzenie w Grecji, tyle że wtedy tam przebywałem, a sprawa sama mnie znalazła. No i jeszcze kwestia pieniędzy, bo przecież wszystko – dobrze, prawie wszystko – sprowadza się do kasy. Nie miałem żadnych oszczędności, a przy poszukiwaniu Tatiany musiałbym najpierw trochę drobnych zainwestować. Nie sądziłem, że mógłbym liczyć na natychmiastowy zwrot kosztów przez Oksanę. Tę burzę mózgu zakończyłem stwierdzeniem, że powinienem wyjąć kartkę oraz długopis i zrobić zestawienie wszystkich „za” i „przeciw”. Tylko że ja nigdy tak nie robiłem. Tym razem również zastosowałem moją ulubioną strategię: się zobaczy.
Nim dojadłem sałatkę, rozdzwoniła się komórka. Na wyświetlaczu pojawiło się jedno słowo: „Kiełbasa”. Kiedyś reagowałem na jego próby kontaktu alergicznie, teraz już mniej. Radosnym jak zwykle głosem zaprosił mnie do siebie na wieczornego grilla. Z obowiązkowym piwem w nieograniczonych ilościach. Grill w czwartek?, zdziwiłem się. Na taki koncept mógł wpaść tylko Staszek. Ale co mi tam! Nie miałem na wieczór ciekawszych planów, więc przyjąłem zaproszenie.
– Ale co, no co? Nie weźmiesz tej sprawy? – gorączkował się Staszek.
– Zwyczajnie nie wiem, czy podołam.
– No kto, jak nie ty.
Roześmiałem się serdecznie. Głęboka wiara Kiełbasy w moje umiejętności jako śledczego czy prywatnego detektywa wciąż mnie rozbawiała. A przy tym w niejasny dla mnie sposób rozczulała.
– Czemu ty się ze mnie śmiejesz, no czemu? – w głosie Staszka słychać było lekki wyrzut.
Kumpel nigdy nie był biegły w odczytywaniu emocji oraz zawiłości i niuansów komunikacji między ludźmi. Pewnie przez szczerość i dziecięcą naiwność, której nigdy do końca się nie wyzbył.
– Nie śmieję się – odparłem, bo wiedziałem, że takiego, wprost, zaprzeczenia potrzebuje. – A tej sprawy – zmieniłem temat – raczej nie wezmę. I tyle.
– Ale niby jak to? Kobiecie nie pomożesz? Niby czemu?
– Staszek, co to za dziwaczny argument?
– Bardzo ważny, myślę, że tak myślę – powiedział z pełną powagą i w swoim niepowtarzalnym języku.
Przyznam, że w końcu zastanowiło mnie to, co powiedział. Żeby zyskać czas na przemyślenie odpowiedzi, chciałem zapalić, ale paczka, którą miałem w kieszeni, była pusta. Stanowczo za dużo kurzyłem, ale przy piwie było to nieuniknione. Nie ma co walczyć w przegranych bitwach.
– Idę do środka po fajki. Zaraz wracam.
Staszek spojrzał na mnie z wyrzutem.
– Ty, Konrad, nie uciekaj, ty, no, poważnie ze mną pogadaj.
To ja niby uciekam? Tak? Kiełbasa podniósł mi ciśnienie, które po kilku krokach zaczęło jednak opadać. Ucieczka? Może był w tym cień racji. Może od sprawy Tatiany zwyczajnie uciekałem. W końcu zdarzało mi się już uciekać, nawet często – przed problemami, innymi ludźmi, a czasami przed samym sobą, cokolwiek to znaczyło.
Z Kiełbasą łączyła mnie długa i skomplikowana relacja. Poznaliśmy się na studiach polonistycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedy zdarzyło nam się mieszkać pod jednym dachem, myślałem, że uduszę go gołymi rękami. Był irytujący, upierdliwy i namolny. I wydawało mi się wtedy, że zwyczajnie głupi. Później, w czasie studiów, starałem się go unikać, zresztą podobnie jak większość znajomych z roku. Dwa lata temu przypadek zetknął nas na wakacjach w Grecji. I myślałem, że był to zbieg okoliczności z rodzaju nieszczęsnych. I nieprzyjemnych. Tym bardziej że Staszek wciągnął mnie w sprawę dziwnych zgonów trójki polskich turystów. A później… Uratował mi życie, a przynajmniej zdrowie. Kiedy przeprowadziłem się do Krakowa, pomagał mi, jak mógł. Przekonałem się do niego. Dotarło do mnie, że Staszek jest w swój niepowtarzalny sposób dobrym człowiekiem, wrażliwym i bezinteresownie dbającym o innych. A że wciąż mnie irytował – inna sprawa.
Wróciłem do ogrodu, zapaliłem.
– Rzuciłbyś to świństwo, bo wiesz, no wiesz, to tylko zdrowie rujnuje – napomniał mnie.
– Co ty, moja matka?
– Przecież ty już nie masz matki – zdziwił się szczerze.
Machnąłem ręką. Dosłownie i w przenośni. Poznajcie Staszka Kiełbasę – człowieka, który wszystko odbiera dosłownie.
Skończył czyścić grill i usiadł w ogrodowym fotelu. Zbliżała się północ, ale wciąż było bardzo ciepło i duszno. Światła w domu Staszka pogasły. Jego żona, Gośka, i nastoletnia córa, Baśka, poszły spać. Mnie nie było spieszno do domu i łóżka, Staszkowi chyba też nie. Stałem oparty o masywny, drewniany stół i zastanawiałem się, czy odpalenie następnej fajki od niedopałka nie jest aby grubą przesadą. Uznałem, że tak. Kiełbasa wiercił się w fotelu i walczył z komarami. Ulica Płaszowska znajdowała się stosunkowo blisko Wisły i licznych ogródków działkowych, więc tego tałatajstwa było tu od cholery i trochę. Mnie komary nigdy specjalnie nie atakowały. Najwyraźniej mam złą krew.
Staszek raz po raz popatrywał na mnie.
– Żuczku biedny, wyduś to wreszcie z siebie. Ulży ci – zachęciłem go.
Klepnął się w kolano. Starł z wnętrza dłoni truchło komara.
– Bo, wiesz, bo ja wiem – zaczął niepewnie.
– Wiedza cenna rzecz. A tak dokładniej, co wiesz?
– Dlaczego nie chcesz wziąć sprawy Tatiany.
– Oświeć mnie, mistrzu Yoda.
– To wszystko przez Paulinę. Boisz się, że ci się przypomni nieszczęśliwa miłość.
Matko z ojcem! Który facet gada z kumplem przy piwie o nieszczęśliwej miłości? Staszek naprawdę był oryginałem.
Paulina – właśnie. Dwa lata temu, mając czterdzieści dwa lata, związałem się z kobietą, która miała lat dwadzieścia. Przyznam, była to napędzana wzajemną fascynacją, trochę szalona akcja. Było miło, ale szybko się skończyło. Poczułem przykrość, kiedy mnie rzuciła, ale nie cierpiałem, bo liczyłem się z takim końcem naszej przygody. Obiecałem sobie wtedy, że dosyć już dziwnych, nierokujących związków w moim pokręconym życiu. I nawet się tego trzymałem, nie licząc dwóch krótkich romansów. Cóż, jednak zawsze ciągnęło mnie do kobiet. Teraz miałem czterdzieści cztery lata i pewność, że temat miłości jest w moim życiu definitywnie zamknięty. Kochałem mocno i szczerze jedynie moją zmarłą żonę Marię. Ale to było tak dawno temu, że zdawało mi się z innego życia, innego świata, w którym i ja byłem całkiem odmienny od siebie teraźniejszego.
– I co, i co tak milczysz? – niecierpliwił się Staszek.
Jednak zmusił mnie do zapalenia kolejnego papierosa. Trudno.
– O Paulinie już dawno zapomniałem.
– Jakoś nie wierzę.
– Twój problem, Staszek.
Pokręcił głową.
– Wiesz, no wiesz, że czasami mnie tak bardzo wkurzasz.
A to ci niespodzianka! Myślałem, że tylko on irytuje mnie, a nie na odwrót.
– A to niby dlaczego? – zaciekawiłem się.
– Bo no, bo tak do końca nie zamknąłeś różnych spraw z przeszłości. I tylko udajesz, że nie masz z tym problemu. A masz, no masz, wielkie jak piramidy Cheopsa.
– Ty nie bądź takim domorosłym psychoterapeutą, bo się do tego nie nadajesz – burknąłem, próbując go zgasić.
– Konrad, ja tylko…
– Późno już, muszę się zbierać. Dzięki za grilla i… – potoczyłem ręką dookoła.
Staszek tylko westchnął.
Z Płaszowskiej na Potiebni nie miałem daleko, więc poszedłem na piechotę. W tę niemal tropikalną noc miasto spało już dusznym snem. Ulicami przemykały nieliczne samochody. Czułem smugi zapachu kwiatów i spalin. Uciekłem od Staszka? Pewnie trochę tak, ale nie to mnie gnębiło. Wracałem do domu i rozmyślałem. Zawsze podczas spacerów dobrze mi się myślało. Rozmyślałem, jakżeby inaczej, o przeszłości.
24 czerwca 2016, piątek, Kraków
Sprawa nie rozeszła się po kościach i – tak jak było do przewidzenia – Oksana zadzwoniła. Umówiłem się z nią w knajpie Drukarnia na Podgórzu, bo nie chciało mi się wlec do biura. Zapowiedziała, że zjawi się z koleżanką, co odrobinę mnie zdziwiło. Może było jej zwyczajnie nieswojo rozmawiać w knajpie sam na sam z prywatnym detektywem? Ale skoro jej nie zależało na rozmowie w cztery oczy, mnie tym bardziej nie przeszkadzała obecność drugiej osoby. Umówiłem się z nią w lokalu także dlatego, że był piątek, więc nawet łapsowi na dorobku należała się odrobina weekendowej rozrywki, której chciałem się oddać samotnie po spotkaniu.
Kończąc z Oksaną rozmowę przez telefon, nie miałem pojęcia, czy wezmę to zlecenie. Nie wiedziałem tego także wtedy, gdy już szybkim krokiem przecinałem Rynek Podgórski. Śpieszyłem się, bo byłem spóźniony. Tuż przed wyjściem z domu zadzwoniła do mnie Felicja, rozgadaliśmy się, jak to zwykle z moją babką, o wszystkim i o niczym, no i straciłem rachubę czasu. Czy to nie zastanawiające, że w całym życiu najlepiej rozmawiało mi się z moją starowinką? Nie licząc Marii, która z roku na rok stawała się coraz bledszym cieniem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki