Swąd - Robert Ostaszewski, Bartosz Wojsa - ebook + audiobook

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Swąd Robert Ostaszewski, Bartosz Wojsa

Jedna rodzina, jeden straszny pożar, wiele tajemnic…

W Jastrzębiu-Zdroju, niewielkim górniczym mieście na Śląsku, dochodzi do tragedii. W pożarze domu ginie matka i czworo dzieci, przeżywają jedynie ojciec i najstarsza córka. Z pozoru oczywista sprawa trafia w ręce młodego prokuratora Artura Rogalskiego, który wraz z doświadczoną i niepokorną policjantką po przejściach rozpoczyna pogoń za prawdą. Kiedy okazuje się, że do wybuchu ognia doszło w zagadkowych okolicznościach, służbom po piętach zaczynają deptać dziennikarze, gotowi ujawnić makabryczne kulisy śledztwa.

Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które wstrząsnęły całą Polską.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 256

Oceny
4,2 (213 oceny)
110
47
40
11
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Alorak

Z braku laku…

na pewno z tej książki wszyscy dowiedzą się że jastrzębie-zdrój to rzekomo małe miasteczko bo to jest tak często powtarzona informacja że ała. fajny, ale niewykorzystany pomysł na dobrą książkę, bardzo dużo sprzeczności i fragmentów nielogicznych, oderwanych od rzeczywistości (główny bohater ucieka z wielopiętrowego szpitala po rusztowaniu!!!! i taki ma zwyczaj). No i widać że nie było jakiejkolwiek konsultacji prawnicze,j bo skład sądu jest czteroosobowy a adwokat co chwilę mówi "sprzeciw".
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Wiedział, że wiara pomaga niektórym przetrwać trudne chwile, może uśmierzyć ból, ale... zrozumieć? Nigdy. Tu nie ma żadnej lekcji życiowej, nie ma szczęśliwego zakończenia. Jest tylko cierpienie." Na Śląsku w Jastrzębiu - Zdroju dochodzi do strasznej tragedii. W pożarze domu ginie matka i czworo dzieci. Jedyną ocalałą jest nastoletnia Martyna, której udaje wydostać się z płonącego budynku. Ojciec rodziny, szanowany lekarz, był na nocnej zmianie w szpitalu. Początkowo wszystko wskazuje, że ogień spowodowało zwarcie instalacji elektrycznej. Jednak już po pierwszych oględzinach nasuwają się wątpliwości, czy to rzeczywiście nieszczęśliwy wypadek. Co tak naprawdę wydarzyło się w letnią sierpniową noc? Na te pytania starają się odpowiedzieć ambitny prokurator, doświadczona policjantka oraz dziennikarz. Fabuła inspirowana jest prawdziwymi wydarzeniami. Często to życie jest autorem najbardziej dramatycznych scenariuszy. Zdarzeń, które wywołują mnóstwo emocji i łapią za serce. O dramacie, ...
10
xoxoseniorita

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca ciekawa opowieść a jednocześnie szokująca bo inspirowana prawdziwa historia. Polecam !:)
10
Joannab2

Całkiem niezła

3,75 Całkiem nieźle przedstawiona przerażająca historia.
00
chicaJola12
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Swąd to książka inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.Mimo, że znałam przebieg i finał sprawy , to styl ąutorów i ujęcie tematu sprawiły , że lektura była bardzo ciekawa i wciągająca. Lektor - bardzo dobry. Czekam z niecierpliwością na kolejną pozycję obu Panów, a tym czasem zabieram się za pozostałe książki Pana Roberta . Bardzo polecam!
00

Popularność




Prolog. Skok w ciemność

Pro­log

Skok w ciem­ność

7 sierp­nia 2019 roku

Naj­gor­sze są kosz­mary, które oka­zują się rze­czy­wi­sto­ścią.

Obu­dziła się z drę­czą­cego snu, gwał­tow­nie usia­dła na łóżku, łapiąc powie­trze jak po zbyt dłu­gim nur­ko­wa­niu. Roz­kasz­lała się. Co jest?, myślała w panice. Otwo­rzyła oczy, ale zaraz zamknęła, bo mocno ją zapie­kły. Czuła potworny, nie­omal gry­zący smród. Oddy­chała płytko. Co tu się działo? Powoli otwo­rzyła oczy. Było ciemno, ale dostrze­gła dym wydo­by­wa­jący się ze szpary pod zamknię­tymi drzwiami pokoju. W pierw­szej chwili w panice pomy­ślała, że to ona zapró­szyła ogień. Prze­cież zawsze była winna wszyst­kiemu. Przed zaśnię­ciem wypa­liła papie­rosa, a peta scho­wała w pustej paczce po faj­kach, którą ukryła w szu­fla­dzie biurka. To nie­moż­liwe, sta­rała się myśleć logicz­nie, gdyby tak się stało, pew­nie już by się paliło łóżko sto­jące tuż obok.

– Wik­to­rek – wyszep­tała i zerwała się na równe nogi.

Pod­bie­gła do drzwi, przez chwilę szar­pała się z zam­kiem i wresz­cie otwo­rzyła je na oścież. Buch­nęły na nią kłęby dymu. Poczuła falę żaru na twa­rzy. Wstrzy­mała oddech i spró­bo­wała wyjść na kory­tarz. Nie dała rady, zro­biła led­wie krok. Zgi­niesz, zaraz zgi­niesz!, wrzesz­czał instynkt samo­za­cho­waw­czy. Wsko­czyła z powro­tem do pokoju, zatrza­snęła drzwi. Zaczęła się dusić od ataku kaszlu, który zgiął ją wpół. Czuła nara­sta­jące mdło­ści. Kasz­ląc i pry­cha­jąc, wyco­fała się w stronę okna. Było uchy­lone i pew­nie to ją ura­to­wało przed zacza­dze­niem. Wychy­liła się aż poza para­pet i łap­czy­wie łapała powie­trze. Świeże i ożyw­cze jak ni­gdy dotąd w sierp­niową noc. Docho­dziła do sie­bie. Odwró­ciła się i zoba­czyła, że w środku jest coraz wię­cej dymu. Ich dom się palił. Musiała dzia­łać. Ścią­gnęła z opar­cia krze­sła koszulkę, zasło­niła nią usta i nos. Pomo­gło, ale tylko tro­chę. Przy­naj­mniej nie szar­pały nią fale kaszlu, cho­ciaż wciąż miała uczu­cie, że za moment zwy­mio­tuje. Zna­la­zła komórkę i wybrała numer matki. Nie odbie­rała. Co się z nimi dzieje?, myślała z roz­pa­czą. Musiała zadzwo­nić po straż. Przez sekundy nie mogła sobie przy­po­mnieć numeru alar­mo­wego. 112, kre­tynko! Nie­zbyt docie­rało do niej, o co pyta dyżurny, wrzesz­czała w kółko, że potrze­bują pomocy, pali się ich dom, w Bziu, pali się, u Zawal­skich… Roz­łą­czyła się i zadzwo­niła do ojca. Wie­działa, że jest w pracy, ale musi tu przy­je­chać, rato­wać ich wszyst­kich. Ojciec nie odbie­rał. Kurwa, ni­gdy go nie ma, jak jest potrzebny. Zalała ją nagła fala zło­ści.

Dym wypeł­nił już cały pokój. Usia­dła na para­pe­cie i trzy­ma­jąc się ramy, wychy­liła na zewnątrz naj­da­lej, jak mogła. Chciała żyć, tak bar­dzo chciała żyć. Po pro­stu. Cho­ciaż przez ostat­nie lata czę­sto myślała o tym, by nie być, znik­nąć. A teraz zoba­czyła śmierć na wła­sne oczy. Miała postać sza­rej chmury, która nie­ubła­ga­nie cią­gnęła w stronę okna. Pra­gnęła ją od sie­bie ode­pchnąć, ale prze­cież było to nie­moż­liwe.

Znowu się roz­kasz­lała. W gło­wie miała goni­twę myśli, któ­rych sensu i zna­cze­nia nie potra­fiła uchwy­cić.

Kasz­lała i krztu­siła się przez cały czas. Przed jej oczami migały czarne mroczki.

To nie może tak się skoń­czyć, myślała z roz­pa­czą.

Dzia­łaj!

Spoj­rzała za okno. Była na pierw­szym pię­trze domu. Niby nie tak znowu wysoko… Jed­nak mogła skrę­cić sobie kark. Do gałęzi drzewa rosną­cego nie­opo­dal raczej nie się­gnie. Pod nią był szpa­ler roz­ło­ży­stych rodo­den­dro­nów, które matka pie­lę­gno­wała z pasją. Jeśli uda jej się na nie tra­fić, może nic sobie nie poła­mie.

W środku domu coś huk­nęło.

Powoli prze­ło­żyła nogi na drugą stronę para­petu. Wokół niej buchał dym, pod sobą miała cie­nie krze­wów.

Sko­czyła.

Rozdział I. Pułapka bez wyjścia

Roz­dział I

Pułapka bez wyj­ścia

23 sierp­nia 2019 roku

Artur

Kogut zapiał tak gło­śno, że obu­dziłby umar­łego. Artur Rogal­ski otwo­rzył oczy, po raz kolejny zasta­na­wia­jąc się, dla­czego usta­wił sobie w komórce taki kre­tyń­ski dzwo­nek budzika. Dźwięki powia­do­mień i połą­czeń przy­cho­dzą­cych miał już nor­malne, w sumie wybrał pierw­sze lep­sze z listy. Tyle że mię­dzy ludźmi musiał być poważny i poza­pi­nany na ostatni guzik. A w domu już nie­ko­niecz­nie, skoro miesz­kał sam.

Spoj­rzał na ekran komórki – piąta trzy­dzie­ści. Od zawsze był skow­ron­kiem, spo­koj­nie wstałby na czas bez budzika. Nie nale­żał jed­nak do osób, które od razu po prze­bu­dze­niu wyska­kują z łóżka pro­sto w nowy dzień zwarte i gotowe. Musiał tro­chę pole­ża­ko­wać i się poprze­cią­gać. Długi roz­ruch, tak to się chyba nazywa, pomy­ślał.

– Media już węszą, żadne zasko­cze­nie – zamru­czał pod nosem, gdy w końcu posta­no­wił na dobre wyłą­czyć budzik i przej­rzeć poranne wia­do­mo­ści.

Wska­zu­ją­cym pal­cem prze­su­wał na ekra­nie smart­fona kolejne newsy o poża­rze, do któ­rego doszło nieco ponad dwa tygo­dnie temu. Temat wciąż żarł. Nie mogło być ina­czej, bo podobne dra­maty nie zda­rzały się czę­sto. Dobrze wie­dział, że dziś czeka go ponowna kon­fron­ta­cja z tam­tym wyda­rze­niem, ponurą tra­ge­dią, która była trudna emo­cjo­nal­nie także dla niego. Był mło­dym pro­ku­ra­to­rem, miał led­wie trzy­dzie­ści jeden lat. Ni­gdy wcze­śniej nie pro­wa­dził tak poważ­nej sprawy. W Jastrzę­biu-Zdroju, nie tak znowu dużym ślą­skim mie­ście, rzadko docho­dziło do wyda­rzeń tak gru­bego kali­bru. Dosko­nale zda­wał sobie sprawę, że nie może nawa­lić, jeśli nie chce, aby jego kariera utknęła na mie­liź­nie, zanim na dobre się zaczęła.

Wresz­cie wstał i poszedł pod prysz­nic. Szarp­nęły nim wyrzuty sumie­nia. Stał się wielki dra­mat, a on myśli o karie­rze. Nie roz­strzy­gnął, czy to już znie­czu­lica, czy w ten spo­sób jedy­nie odre­ago­wuje stres. Jed­nego był pewien: robota w pro­ku­ra­tu­rze spo­nie­wie­rała już wielu.

Na godzinę dzie­wiątą zapla­no­wano kolejną wizję lokalną na miej­scu zda­rze­nia. Był pewien, że pod dom Zawal­skich już ścią­gają dzien­ni­ka­rze nie tylko z mediów lokal­nych. Pomy­ślał gorzko, że nagła śmierć zawsze jest mate­ria­łem na newsa, który zapew­nia sprze­daż gazety albo dobrą kli­kal­ność. Musiał się przy­go­to­wać na trudny, długi dzień i zjeść porządne śnia­da­nie.

– Kawa bez mleka, bez cukru… bez sensu – uśmie­chał się pod nosem, doda­jąc do kubka wszel­kie nie­zdrowe skład­niki, tak kry­ty­ko­wane przez eks­per­tów żywie­nio­wych.

W sumie miał to gdzieś. Wrząt­kiem też nie powi­nie­nem zale­wać, bo nisz­czę war­to­ści odżyw­cze, dodał w myślach, docho­dząc do wnio­sku, że śmia­nie się z wła­snych żar­tów jest oso­bli­wym nawy­kiem.

Nie był fanem obfi­tych śnia­dań. Codzien­nie rano się­gał więc jedy­nie po owsiankę, ale tego poranka przy­go­to­wał jej wię­cej niż zwy­kle. I nie, nie zalał płat­ków wodą, tylko mle­kiem – bez lak­tozy, bo jej nie tole­ro­wał. Nie mógł sobie pozwo­lić tego dnia na sen­sa­cje żołąd­kowe.

Ubrał się i ostatni raz spoj­rzał w lustro. Docią­gnął sta­ranny węzeł kra­watu, popra­wił koł­nie­rzyk śnież­no­bia­łej koszuli, strzep­nął nie­ist­nie­jące pyłki z ręka­wów czar­nej mary­narki, ostatni raz szczotką prze­tarł buty. Jego ulu­biony gar­ni­tur, kupiony w luk­su­so­wym salo­nie mody męskiej, wła­ści­wie na każ­dym robił wra­że­nie. I o to cho­dziło. Był poważ­nym urzęd­ni­kiem pań­stwo­wym, więc musiał poważ­nie wyglą­dać. Czarny gar­ni­tur był niczym mun­dur.

– Jestem gotowy – stwier­dził na głos.

Karo­lina

Karo­lina Szew­czyk prze­cze­kała sku­lona w łóżku pierw­sze zawo­dze­nie budzika i wszyst­kie drzemki. Wes­tchnęła. Czy tego chciała, czy nie, musiała zmie­rzyć się z kolej­nym dniem. Była pewna, że nie przy­nie­sie on niczego miłego ani dobrego. Nor­malne w jej życiu, więc przy­wy­kła.

Zwlo­kła się z łóżka i uwol­niła od gumki znisz­czone mysie włosy. Poszła do łazienki i obmyła twarz wodą. Na moment sku­piła wzrok na odbi­ciu w lustrze. Wyra­zi­ste zie­lone oczy wyglą­dały dość abs­trak­cyj­nie w sia­teczce zmarsz­czek, któ­rych ostat­nio przy­by­wało coraz szyb­ciej. Bra­ko­wało jej ener­gii, aby z nimi wal­czyć. Fakty były, jakie były – miała pięć­dzie­siąt cztery lata i nikogo, kto by spra­wiał, że chcia­łoby jej się o sie­bie dbać.

Nało­żyła, wyłącz­nie z przy­zwy­cza­je­nia, deli­katny maki­jaż i poszła do kuchni, myśląc o tym, co ją czeka tego dnia. Otóż wła­śnie – nic dobrego. Po raz kolejny miała się zaj­mo­wać sprawą pożaru domu. Na samą myśl robiło jej się nie­do­brze.

– Popier­do­lone – powie­działa pod nosem.

Sama do końca nie wie­działa, czy cho­dzi o kejs Zawal­skich, czy o stan kuchni. Zlew pełen brud­nych naczyń, butelki po wodzie na nie­wiel­kim stole, opa­ko­wa­nie po żar­ciu na wynos z reszt­kami zeschłych fry­tek, kilka bute­lek po piwie na pod­ło­dze. Posta­no­wiła, że sprząt­nie. Kie­dyś. Teraz miała czas jedy­nie na łyk kawy i kanapkę z pomi­do­rem. Zresztą i tak chciała jak naj­szyb­ciej wyjść z miesz­ka­nia. W domu od dawna czuła się nie­swojo, więc wolała jak naj­szyb­ciej rzu­cić się w wir pracy, by nie myśleć o tym, co ją spo­tkało. Kiep­sko radziła sobie w życiu, za to cał­kiem dobrze w pracy. I dla­tego kur­czowo trzy­mała się roboty, cho­ciaż już dawno mogła być na eme­ry­tu­rze, bo pracę w mun­du­rówce zaczęła jako młoda dziew­czyna. Od dawna nie cho­dziło jej o jaką­kol­wiek misję czy karierę. Dochra­pała się stop­nia młod­szej aspi­rant i to jej wystar­czało. Służba dawała jej pie­nią­dze nie­zbędne do prze­ży­cia oraz powód do wsta­wa­nia z łóżka. A także sens dal­szego trwa­nia – choćby to był tylko nikły cień sensu.

Ścią­gnęła z wie­szaka starą, poprze­cie­raną kurtkę dżin­sową, która strzę­piła się na koł­nie­rzyku i man­kie­tach. Miała gdzieś, że kum­ple z fabryki pod­śmie­wają się z niej, że nosi się jak dzia­dówa. Stara kurtka, stare, dobre czasy, o któ­rych nie chciała, nie mogła zapo­mnieć. Zało­żyła ją i wyszła z miesz­ka­nia, gło­śno zatrza­sku­jąc drzwi.

– To są jakieś jaja – stwier­dziła, prze­wra­ca­jąc oczami.

W dro­dze do Bzia, wła­ści­wie wio­ski, która jed­nak dzie­się­cio­le­cia temu została włą­czona w gra­nice Jastrzę­bia-Zdroju, zauwa­żyła na świa­tłach pro­ku­ra­tora Rogal­skiego w spor­to­wej beemce. W sku­pie­niu patrzył przed sie­bie. Karo­lina woziła się roz­kle­ko­ta­nym autem służ­bo­wym, które już dawno nada­wało się do wymiany, i mogła tylko poma­rzyć o lep­szym samo­cho­dzie. Ale nie to wypro­wa­dziło ją z rów­no­wagi. Przy­naj­mniej nie tylko to. Coraz gorzej zno­siła kon­takty z mło­dym, aż nazbyt pew­nym sie­bie pro­ku­ra­to­rem. Do tego bez­czel­nym – przy­naj­mniej takie odno­siła wra­że­nie. Jechał w tym samym kie­runku co ona, więc na pewno się spo­tkają na miej­scu zda­rze­nia. Niby mogła się spo­dzie­wać, że pojawi się pod­czas wizji lokal­nej, ale zda­rzało się, że pro­ku­ra­to­rzy odpusz­czali sobie nie­które czyn­no­ści, zwa­la­jąc pracę na poli­cjan­tów. Może byli zawa­leni robotą, może zwy­czaj­nie im się nie chciało. Kto tam za nimi nadąży?

Kiedy doje­chała pod dom Zawal­skich, Rogal­ski już tam był, oto­czony wia­nusz­kiem dzien­ni­ka­rzy. Tyle dobrego, że nie musiała się opę­dzać od pisma­ków.

Wysia­dła z samo­chodu, oparła się o maskę i zapa­liła. Cza­sami cho­dziło jej po gło­wie, że wresz­cie powinna rzu­cić fajki. Tylko wła­ści­wie po co? W jej przy­padku jedy­nym sen­sow­nym argu­men­tem był ten eko­no­miczny. Papie­rosy cią­gle dro­żały. Na razie jed­nak było ją stać.

Paliła, przy­glą­da­jąc się, jak pro­ku­ra­tor Rogal­ski radzi sobie z dzien­ni­ka­rzami. Musiała przy­znać, że szło mu cał­kiem nie­źle. Nie peszyły go wyce­lo­wane w niego obiek­tywy apa­ra­tów ani dyk­ta­fony i mikro­fony pod­ty­kane pod nos. Był opa­no­wany, robił swoje, wypo­wia­da­jąc okrą­głe zda­nia, w któ­rych było nie­wiele tre­ści.

– Dro­dzy pań­stwo, jesz­cze za wcze­śnie na jakie­kol­wiek kon­krety. Sprawa wciąż jest w toku i dla dobra postę­po­wa­nia nie mogę niczego zdra­dzić. Kiedy tylko będzie taka moż­li­wość, rzecz­nik pra­sowy pro­ku­ra­tury z pew­no­ścią odpo­wie na wszyst­kie pyta­nia pod­czas kon­fe­ren­cji pra­so­wej – stwier­dził ze sto­ic­kim spo­ko­jem.

Karo­lina rzu­ciła nie­do­pa­łek na zie­mię i przy­dep­tała. Taki odruch. Ruszyła w stronę pose­sji Zawal­skich, wej­ście na którą odgro­dzono poli­cyjną taśmą. Sta­nęła i w zadu­mie patrzyła na budy­nek, który wcale nie wyglą­dał tak, jakby nie­dawno sza­lał w nim mor­der­czy w skut­kach pożar. Nieco kloc­ko­wata pię­trówka, wybu­do­wana pew­nie w latach dzie­więć­dzie­sią­tych. Tylko jedno okno na pię­trze było wyraź­nie osma­lone – to, z któ­rego wysko­czyła jedyna oca­lała. Dziwny pożar, dziwna sprawa, prze­le­ciało jej przez głowę.

Poszła dalej. Zza węgła domu wyszedł sier­żant Adam Kowal­czyk, jej part­ner z wydziału kry­mi­nal­nego.

– Hej – powi­tała go. – Prze­cież mia­łeś być póź­niej…

– Ale jestem wcze­śniej. Chyba się cie­szysz, nie? – puścił do niej oko.

Nie dało się nie lubić misio­wa­tego trzy­dzie­sto­sze­ścio­latka, który pomimo róż­nych okrop­no­ści oglą­da­nych w robo­cie nie tra­cił pogody ducha. Zazwy­czaj. Przy­bili piątkę. Mimo­cho­dem zauwa­żyła, że jego brzuch coraz wyraź­niej zazna­cza się pod i tak sze­roką koszulą. W pro­win­cjo­nal­nych jed­nost­kach dowódcy przy­my­kali oko na takie rze­czy, o ile pod­władni zali­czali testy spraw­no­ściowe. Jak to robili, nikt spe­cjal­nie nie wni­kał. W pierw­szej chwili pomy­ślała, że powinna prze­stać wycią­gać go na śmie­ciowe żar­cie, w dru­giej – że prze­cież nie jest jego matką.

Chciała zapy­tać Adama, co się stało, że poja­wił się w robo­cie wcze­śniej, ale zaraz obok nich sta­nął Rogal­ski.

– Dzień dobry. Wcho­dzimy? – rzu­cił i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, ruszył do drzwi.

Karo­lina skrzy­wiła się i pomy­ślała, że ten szczyl, który mógłby być jej synem, za bar­dzo się rzą­dzi. A na doda­tek nie sza­nuje star­szych od niego poli­cjan­tów. Co jed­nak miała robić? Rogal­ski był sze­fem docho­dze­nia, poszła więc za nim.

– Powin­ni­śmy… – zaczęła, ale on natych­miast uniósł dłoń, by jej prze­rwać.

– Pocze­kaj, muszę się sku­pić – powie­dział, sta­jąc tuż za drzwiami.

Bar­dzo chciała sko­men­to­wać jego durne pozy, ale ugry­zła się w język, gdy zoba­czyła, że Adam, który do nich dotarł, też prze­wró­cił oczami.

Rogal­ski zaczy­nał swój show, który widziała już wcze­śniej. Nie robiło to na niej wra­że­nia. Nie wie­działa, czy pewna teatral­ność zacho­wań i mocno mani­fe­sto­wana pew­ność sie­bie pro­ku­ra­tora są swego rodzaju grą, czy też Rogal­ski po pro­stu tak ma. W sumie miała to gdzieś, o ile za mocno nie mie­szał jej w robo­cie.

Artur

Wcho­dząc do domu Zawal­skich, Rogal­ski poczuł przy­śpie­szone bicie serca, rodzaj pozy­tyw­nej eks­cy­ta­cji. Spoj­rzał za sie­bie, na dwoje poli­cjan­tów, któ­rzy wciąż stali przed wej­ściem. I dalej, na tłu­mek dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy pró­bo­wali doj­rzeć cokol­wiek zza ogro­dze­nia. Potrze­bo­wał spo­koju, potrze­bo­wał być sam. Musiał odciąć się od świata, by się sku­pić.

– Wszy­scy wyjdź­cie – pole­cił tech­ni­kom poli­cyj­nym, któ­rzy cze­kali na pod­ję­cie czyn­no­ści.

Popa­trzyli po sobie, ale zro­bili, co kazał. Zda­wał sobie sprawę, że póź­niej będą go obga­dy­wali i śmiali się z mło­dego pro­roka, który odpra­wia głu­pie czary-mary. Nie przej­mo­wał się tym.

Pod­szedł do drzwi wej­ścio­wych, by je zamknąć, ale na progu stała Szew­czyk.

– Mam prawo tutaj być tak samo jak ty. To wizja lokalna, im wię­cej par oczu i otwar­tych umy­słów, tym lepiej – powie­działa zadzior­nie, patrząc mu pro­sto w oczy.

Artur nie zamie­rzał się z nią kłó­cić. Zresztą z for­mal­nego punktu widze­nia miała rację. Wie­dział, że powi­nien dobrze ukła­dać sobie współ­pracę z poli­cjan­tami, ale przy tym nie­które sprawy zamie­rzał pro­wa­dzić po swo­jemu. Nie zawsze szło to w parze. Nor­malne. Pro­ku­ra­tura miała swoje prio­ry­tety, poli­cja – swoje. Do tego jesz­cze ta Szew­czyk… Prze­su­nął wzro­kiem po jej zanie­dba­nych wło­sach i pod­nisz­czo­nej kurtce. I nie, nie czuł poli­to­wa­nia, tylko współ­czu­cie. Dosko­nale wie­dział – pew­nie jak pół Jastrzę­bia-Zdroju – co młod­sza aspi­rant prze­szła i z jakimi demo­nami wciąż się mie­rzyła. Tak naprawdę nie miał naj­mniej­szego pro­blemu z jej obec­no­ścią tutaj, po pro­stu w pew­nych momen­tach wolał pra­co­wać sam, w peł­nym sku­pie­niu.

– Dobrze, zostań. Ale, pro­szę, choć przez chwilę nic nie mów – powie­dział mięk­szym gło­sem.

Naj­pierw prze­szedł się po salo­nie. Wczu­wał się w miej­sce. Cof­nął się do przed­po­koju, w któ­rym wciąż tkwiła Szew­czyk. Spoj­rzał na nad­pa­lony drew­niany sto­jak na kurtki i pozo­sta­ło­ści po worku z pla­sti­ko­wymi butel­kami. Kto nor­malny maga­zy­nuje je w przed­po­koju? A może miały zostać wynie­sione, tylko któ­ryś z domow­ni­ków tego nie zro­bił? Dziwne. Do tego wedle usta­leń stra­ża­ków w całym domu poja­wiło się osiem zarzewi. Jedno, nawet dwa – to się jesz­cze da jakoś wytłu­ma­czyć, ale aż tyle… Cały ten pożar był bar­dziej niż nie­ty­powy.

Sta­nął przed drzwiami wej­ścio­wymi.

– Dla­czego nie pró­bo­wali się wydo­stać? – mru­czał pod nosem.

Jak pamię­tał z zapi­sów w aktach sprawy, w cza­sie pożaru drzwi były zamknięte, ale klucz tkwił w zamku. Wystar­czyło do nich dotrzeć i otwo­rzyć…

Wró­cił do salonu. Poli­cjantka tym razem ruszyła za nim. Metr po metrze uważ­nie oglą­dał całe pomiesz­cze­nie.

Nie­spo­dzie­wa­nie ode­zwała się Szew­czyk, mimo że pro­sił ją, żeby mil­czała. Skrzy­wił się lekko.

– Dzie­więt­na­sto­let­nia Klau­dia Zawal­ska zmarła na miej­scu, trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia matka, czyli Mag­da­lena Zawal­ska, oraz pię­cio­letni Wik­tor Zawal­ski osta­tecz­nie stra­cili funk­cje życiowe w dro­dze do szpi­tala. Jede­na­sto­letni Jakub Zawal­ski i jego trzy­na­sto­letni brat Jacek Zawal­ski zmarli po dwóch dniach od hospi­ta­li­za­cji w wyniku obra­żeń po popa­rze­niach. Reszta doznała ostrych zatruć tlen­kiem węgla. Podu­sili się – mówiła z pozoru bez­na­mięt­nym gło­sem, jakby czy­tała akta sprawy. – Prze­żył ojciec, czter­dzie­sto­jed­no­letni Wal­de­mar Zawal­ski, był wtedy w pracy. To lekarz w lokal­nym szpi­talu, miał aku­rat nocny dyżur. No i Mar­tyna Zawal­ska …

– Wiem, jedyna ura­to­wana z pożaru. Zdą­ży­łem się zapo­znać z aktami sprawi – powie­dział z prze­ką­sem.

Po kiego ona przy­po­mina oczy­wi­ste fakty?, zacho­dził w głowę. Nie ufa mu? A może trak­tuje jak gnojka, któ­rego trzeba pro­wa­dzić za rączkę, żeby pod­czas docho­dze­nia nie popeł­nił błę­dów? Cza­sami odno­sił wra­że­nie, że starsi poli­cjanci patrzą na niego z pobła­ża­niem. A może był zwy­czaj­nie prze­wraż­li­wiony. Nie czas na to, skup się, patrz, ana­li­zuj, napo­mniał sam sie­bie.

Resztki nad­pa­lo­nych pla­sti­ko­wych bute­lek wyglą­dały jak abs­trak­cyjna rzeźba współ­cze­sna. Trzy­drzwiowa szafa, będąca naj­więk­szym punk­tem pożaru, znaj­do­wała się przy scho­dach pro­wa­dzą­cych na pię­tro. Do tego sto­jąca nie­da­leko deska z nad­pa­lo­nym żelaz­kiem, spo­rej wiel­ko­ści dywan i drew­niany sto­jak na kurtki, a raczej to, co z tego wszyst­kiego zostało. Rogal­ski przy­mknął oczy i wes­tchnął. Spró­bo­wał zwi­zu­ali­zo­wać sobie wyda­rze­nia feral­nej nocy. Schody ogar­nięte pło­mie­niami, kłęby gry­zą­cego dymu. Próba poko­na­nia scho­dów po pro­stu nie mogła się udać. Droga do drzwi wyj­ścio­wych była odcięta.

Poszedł na pię­tro, ostroż­nie stą­pa­jąc po znisz­czo­nych scho­dach. Szew­czyk od razu ruszyła za nim. Na szczę­ście mil­czała. Naj­pierw wszedł do pokoju Mar­tyny. Pierw­sze, co rzu­ciło mu się w oczy, to otwarte okno. Jedyne otwarte okno w całym domu.

– Dzięki temu prze­żyła – ode­zwała się poli­cjantka.

Nie wytrzy­mała. Tylko poki­wał głową. Dla­czego nikt inny nie pró­bo­wał wydo­stać się przez okno? Fakt, pię­tro, jed­nak poła­mane nogi są lep­sze od śmierci, pomy­ślał gorzko. Prze­szedł do kolej­nego pokoju, w któ­rym spało dwóch synów Zawal­skich, Jakub i Jacek. Prze­żyli w szpi­talu naj­dłu­żej, choć obra­że­nia i zatru­cie tlen­kiem węgla osta­tecz­nie oka­zały się zbyt poważne. Ich sio­stra Mar­tyna znaj­do­wała się tuż za ścianą. Led­wie dwa metry dzie­liły drzwi ich poko­jów. Czemu im nie pomo­gła?, zasta­na­wiał się Artur. Nie­wy­klu­czone, że pró­bo­wała, ale wystra­szyła się dymu i pło­mieni. Zwy­czaj­nie nie dała rady. Czy on dałby radę wejść w pło­mienie, aby rato­wać bli­skich? Nie był tego taki pewien, więc wolał nikogo nie oce­niać.

– Kosz­mar – wyrwało mu się jedno ciche słowo.

– Co mówi­łeś? – zapy­tała Szew­czyk.

– Nic – uciął.

Musiał wziąć się w garść i patrzeć chłod­nym okiem na spa­lone wnę­trze domu. Po pro­stu musiał.

Pobież­nie rzu­cił okiem na sypial­nię Klau­dii, która zmarła na miej­scu na sku­tek zacza­dze­nia. Może nawet nie zdą­żyła do końca się wybu­dzić, zro­zu­mieć, co się dzieje, poczuć grozy i lęku.

A potem sta­nął, ramię w ramię z Szew­czyk, przed drzwiami ostat­niego pokoju na pię­trze.

– Nie wcho­dzę tam. Zdję­cia mi wystar­czą – oznaj­miła.

Nie dzi­wił się jej. Wziął głę­boki oddech i wszedł do środka. Spali tu matka z pię­cio­let­nim syn­kiem. Jak po kra­dzieży z wła­ma­niem, prze­le­ciało mu przez myśl. W pomiesz­cze­niu pano­wał straszny bała­gan. Poprze­su­wane meble. Wycią­gnięte szu­flady komody, otwarte na oścież szafki. Skłę­bione rze­czy nie­da­leko drzwi. Mag­da­lena Zawal­ska naj­praw­do­po­dob­niej też, tak jak jej córka, nie mogła wyjść na kory­tarz. Pło­mie­nie i dym spra­wiły, że zamknęła drzwi pokoju, a potem sku­piła się na jed­nym, co jesz­cze mogła zro­bić – rato­wa­niu synka. Pró­bo­wała uszczel­nić drzwi, cho­ciaż było to z góry ska­zane na nie­po­wo­dze­nie. A okno? Pod­szedł do niego i dostrzegł na alu­mi­nio­wych role­tach antyw­ła­ma­nio­wych ślady wgnie­ceń, praw­do­po­dob­nie powstałe na sku­tek ude­rzeń pię­ściami. Zaczął szu­kać mecha­ni­zmów odblo­ko­wu­ją­cych okno, ale ich nie zna­lazł, za to dostrzegł na ziemi strzępki sznur­ków.

– Urwały się pod wpły­wem wyso­kiej tem­pe­ra­tury – sko­men­to­wał na głos.

– Matka zdą­żyła prze­me­blo­wać połowę pokoju, ale nie zdą­żyła otwo­rzyć okna, zanim tem­pe­ra­tura sto­piła mecha­nizm? Jakoś mi się to nie klei – rzu­ciła Szew­czyk od drzwi.

– Takie wypadki się zda­rzają, mecha­ni­zmu elek­tro­nicz­nego by to może nie spo­tkało – rzu­cił na odczep­nego, cho­ciaż w sumie sam nie był pewien, co o tym myśleć.

Naj­gor­sze zosta­wił sobie na koniec. Już sam suchy opis w rapor­tach stra­ża­ków i poli­cyj­nych tech­ni­ków mocno szarp­nął jego emo­cjami. Stra­żacy zna­leźli nie­przy­tom­nego pię­cio­let­niego chłopca wci­śnię­tego pod łóżko. W pierw­szej chwili go nie dostrze­gli, bo był szczel­nie opa­tu­lony kocami, narzutą, koł­drą… Wszyst­kim, co matce wpa­dło pod rękę. Prze­cież musiała zda­wać sobie sprawę, że nie ura­tuje w ten spo­sób dziecka ani przed zabój­czym dymem, ani – tym bar­dziej – przed pło­mie­niami. Osta­teczny akt despe­ra­cji.

Rogal­ski wolał nie myśleć, które z nich pierw­sze stra­ciło przy­tom­ność – matka czy syn. Które pośród pło­mieni i dymu samot­nie wołało o pomoc.

Zamarł i na chwilę przy­mknął oczy.

Artur

Ogień wybu­cha u pod­stawy scho­dów, szybko odci­na­jąc drogę ucieczki z pię­tra. Pło­mie­nie zaczy­nają obej­mo­wać coraz więk­szą prze­strzeń, ale tak naprawdę to dym, który wydo­bywa się z palą­cych się pla­sti­ków, ubrań, dywanu i mebli, staje się naj­więk­szym zagro­że­niem dla domow­ni­ków.

Zawal­ska budzi się z lek­kiego snu i zaczyna wyczu­wać wyraźny swąd spa­le­ni­zny. Rzuca okiem na synka, który leży obok niej w łóżku. Pew­nie zawsze pakuje się do łóżka rodzi­ców, kiedy ojciec jest w pracy. Pod­nosi się z łóżka, czym budzi małego Wik­tora. Sta­wia pierw­sze kroki w kie­runku drzwi i wtedy jest już pewna, że w domu wybuchł pożar. Pierw­sze, co robi, to pró­buje poko­nać kory­tarz i zbiec ze scho­dów, by otwo­rzyć drzwi wyj­ściowe. Szuka naj­oczy­wist­szej drogi ucieczki dla dzieci i sie­bie. Szybko roz­prze­strze­nia­jący się ogień i roz­ża­rzone deski pod­łogi z miej­sca jej to jed­nak unie­moż­li­wiają. Kobieta podej­muje szybką decy­zję, by zebrać dzieci razem, a następ­nie spró­bo­wać uciec przez okno. Zaczyna krzy­czeć, ale nikt jej nie odpo­wiada. Ogar­nia ją panika. Dym jest coraz gęst­szy i coraz bar­dziej duszący. Żar nara­sta. Nie wie, co robić. Sły­sząc coraz gło­śniej­szy płacz Wik­tora, cofa się do sypialni i zamyka drzwi, by nie pozwo­lić pło­mie­niom dostać się do środka. Odru­chowo sięga po mecha­nizm otwie­ra­jący okno, ale sznur­ków już tam nie ma.

Zaczyna walić pię­ściami w rolety antyw­ła­ma­niowe, prze­ra­żona tym, że ostat­nia droga ucieczki została odcięta. W końcu docho­dzi do wnio­sku, że nie ma szans, by otwo­rzyć okno. Musi zacho­wać zimną krew, wezwać pomoc i liczyć na to, że dzieci i ona jakoś dotrwają do przy­by­cia stra­ża­ków. Chce zro­bić wszystko, by ura­to­wać synka. Wyciąga z sza­fek ubra­nia, stara się prze­su­wać meble. Wszystko po to, by uszczel­nić drzwi i odciąć pokój od dymu. Ale jest już za późno. Mag­da­lena czuje, jak powoli traci przy­tom­ność. Reszt­kami sił przy­krywa Wik­tora kocem, narzutą i prosi, by ten poło­żył się nisko pod łóż­kiem i spo­koj­nie oddy­chał. W końcu zarówno ona, jak i chło­piec tracą przy­tom­ność.

Krzyki Mag­da­leny budzą resztę dzieci. Mar­tyna sły­szy, że jej młod­sze rodzeń­stwo woła o pomoc. Naj­pierw bie­rze głę­boki oddech, wychy­la­jąc się za otwarte okno, a póź­niej pró­buje wyjść z pokoju. Dym jest na tyle gęsty i ostry, że od razu się cofa. Wie, że nie ma szans, by na wła­sną rękę pomóc rodzeń­stwu. Woła, by wszy­scy pode­szli do okien, ale nie sły­szy już odpo­wie­dzi. Dym zaczyna ją coraz bar­dziej dusić, samo otwarte okno wydaje się nie­wy­star­cza­jące. Podej­muje więc decy­zję, by wysko­czyć, wcze­śniej upew­niw­szy się, że trafi na krzewy, które przy­naj­mniej czę­ściowo zamor­ty­zują upa­dek.

Kubuś i Jacek jako kolejni tracą przy­tom­ność. Nie udaje im się wydo­stać z pułapki, jaką stał się ich wła­sny pokój. Z kolei Klau­dia naj­praw­do­po­dob­niej nawet się nie obu­dziła, nim stra­ciła przy­tom­ność. A póź­niej funk­cje odde­chowe.

Mar­tyna nie­mal od razu sięga po tele­fon komór­kowy, który przed sko­kiem zdą­żyła zabrać z szafki przy łóżku, i wystu­kuje numer 112. Na miej­sce bły­ska­wicz­nie wysłano karetki pogo­to­wia i stra­ża­ków, a także poli­cjan­tów. Do samego przy­jazdu służb dziew­czyna pozo­staje pod oknem, bo wie, że każdy ruch może pogłę­bić ewen­tu­alne obra­że­nia po upadku…

Tak, naj­pew­niej tak wła­śnie było, pomy­ślał pro­ku­ra­tor Rogal­ski.

Karo­lina

A ten co? Odle­ciał czy zawie­sił się na tym, że już naj­wyż­szy czas na wosko­wa­nie karo­se­rii beemki?, pomy­ślała Szew­czyk nieco zło­śli­wie, szturch­nęła pro­ku­ra­tora w ramię i spy­tała z lekką iry­ta­cją w gło­sie:

– Wszystko OK?

Rogal­ski drgnął, spoj­rzał na nią nie­obec­nym wzro­kiem, jakby nagle wybu­dził się z popo­łu­dnio­wej drzemki.

– Tak, tak. Możemy wyjść.

Jak dla niej byli bar­dzo daleko od jakie­go­kol­wiek OK. Miała dość tej wizji lokal­nej, tego domu nazna­czo­nego obec­no­ścią czworga nie­szczę­snych dzieci, które powinny żyć, prze­ży­wać drobne rado­ści i smutki, a zgi­nęły w tak bez­sen­sowny spo­sób. O ich matce nawet nie wspo­mi­na­jąc. Chciała jak naj­szyb­ciej wyjść z tego domu, a pro­ku­ra­tor odsta­wiał swoje cyrki. Nie miała poję­cia po co. Na jej oko i doświad­cze­nie wszystko wska­zy­wało na to, że doszło do tra­gicz­nego w skut­kach wypadku. Może jed­nak nie do końca… Coś w tyle głowy szep­tało jej, że pewne dro­bia­zgi wydają się wąt­pliwe. Wytłu­ma­czalne, ale jed­nak nie w stu pro­cen­tach. Gdzie wła­ści­wie wybuchł ogień? Osiem zarzewi… Co naj­mniej o sześć za dużo. Można by przy­pusz­czać, że pozo­sta­wiono włą­czone żelazko, skoro deska do pra­so­wa­nia była jed­nym z punk­tów zapal­nych, ale w aktach nie wspo­mniano, by urzą­dze­nie było pod­łą­czone do prądu. Cóż, mogło to być jedy­nie prze­ocze­nie poli­cjanta spo­rzą­dza­ją­cego notatkę.

Jak się zapa­liły pozo­stałe miej­sca w domu? Jak to się stało, że zarze­wia ognia, według wstęp­nych usta­leń stra­ża­ków, powstały nie­mal w iden­tycz­nym cza­sie? Dla­czego dom był zary­glo­wany tak, jakby rodzina chciała z niego uczy­nić for­tecę nie do zdo­by­cia? Bali się kogoś? Ktoś im gro­ził? Naj­więk­szą nie­wia­domą były jed­nak zabez­pie­cze­nia antyw­ła­ma­niowe. Na zdrowy rozum Zawal­ska powinna zdą­żyć otwo­rzyć okno, zanim sto­pią się pla­sti­kowe sznurki pod­no­szące rolety. Fakt, mogła zwy­czaj­nie spa­ni­ko­wać, miała prawo. A co, jeśli ktoś celowo uszko­dził mecha­nizm? Tylko kto niby miał to zro­bić? Uszko­dzone zostały także rolety w pokoju Kuby i Jacka. Ale już u ura­to­wa­nej Mar­tyny nie. Nic tu się nie skła­dało w logiczną całość.

Poli­cjantka mie­liła w gło­wie kolejne pyta­nia, scho­dząc powoli po znisz­czo­nych scho­dach i kie­ru­jąc się do wyj­ścia.

– Piw­nica – wypa­lił nagle Rogal­ski, który szedł za nią, zanim otwo­rzyła drzwi wej­ściowe.

Spoj­rzała na niego zacie­ka­wiona, kiedy skrę­cił w stronę drzwi pro­wa­dzą­cych do garażu. Nie odstę­po­wała go na krok, gdy po krę­tych scho­dach kie­ro­wał się do zagra­co­nej piw­nicy. Wie­dział dokład­nie, czego szuka. A przy­naj­mniej tak jej się zda­wało. Przy­czyną wybu­chu ognia mogło być bowiem zapró­sze­nie, jak wstęp­nie usta­lili stra­żacy, albo… zwar­cie w insta­la­cji elek­trycz­nej, co też brano pod uwagę. Tym bar­dziej że już było wia­domo ze wstęp­nego roz­py­ta­nia Mar­tyny, że wcze­śniej mieli w domu pro­blem z prą­dem. Pro­ku­ra­tor wresz­cie zna­lazł natyn­kową skrzynkę elek­tryczną i powoli ją otwo­rzył.

– Tak jak myśla­łem – stwier­dził z wyraź­nym try­um­fem w gło­sie, poka­zu­jąc na popa­lone przy­ci­ski.

Karo­lina uważ­nie przyj­rzała się wnę­trzu skrzynki. Jeden z kabli był… prze­cięty? Nie. Wyglą­dał raczej na pogry­ziony. W kącie dostrze­gła tru­chło szczura.

Pro­ku­ra­tor spra­wiał wra­że­nie bar­dzo zado­wo­lo­nego z sie­bie. Zaczął mówić jak nakrę­cony:

– Mia­łem intu­icję, że musi tu cho­dzić o coś w nie­oczy­wi­sty spo­sób oczy­wi­stego.

Cokol­wiek to zna­czy, sko­men­to­wała Karo­lina w myślach.

– Prze­gry­za­jąc kabel, szczur spo­wo­do­wał zwar­cie. Insta­la­cja w domu była w kiep­skim sta­nie, więc mogła wywo­łać jakieś iskrze­nia w innych miej­scach.

Pro­ku­ra­tor Rogal­ski, druga spe­cja­li­za­cja – elek­tryk. Poli­cjantka hamo­wała się, jak mogła, żeby się nie zaśmiać.

– I dla­tego poja­wiły się tak liczne zarze­wia ognia. Że też stra­żacy nie wspo­mnieli o tym szczu­rze…

– Bo jesz­cze nie zło­żyli ofi­cjal­nej eks­per­tyzy wska­zu­ją­cej przy­czyny pożaru. Pew­nie tam wszystko opi­szą w szcze­gó­łach. Łącz­nie ze szczu­rem. Na razie mamy tylko wstępny raport – wyja­śniła.

– To czemu ich nie ciśniesz? – zdzi­wił się.

– A to przy­pad­kiem nie twoja działka, żeby pil­no­wać kwi­tów?

Zigno­ro­wał pyta­nie.

Karo­li­nie coś nie dawało spo­koju. Jesz­cze raz przyj­rzała się skrzynce.

– Ale… – zaczęła nie­pew­nie. – Ten szczur wygląda tak, jakby ktoś pra­wie urwał mu łeb. Po pora­że­niu prą­dem byłby tylko popa­lony, no nie? – gło­śno myślała.

Rogal­ski prze­wró­cił oczami i z miej­sca ją zga­sił:

– Nie szu­kaj sen­sa­cji tam, gdzie jej nie ma. Nie pra­cu­jesz w FBI, a to nie są Kry­mi­nalne zagadki Miami.

Zawie­siła na nim ciężki wzrok. Oto pro­rok zna­lazł swoją wer­sję prawdy i będzie się jej trzy­mał. A pro­ku­ra­tor w takich przy­pad­kach zawsze ma rację – znała takie histo­rie aż za dobrze. Nie zamie­rzała się z nim spie­rać, ponie­waż naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie miało to sensu. Szkoda sił i ener­gii. Nie zamie­rzała też tra­cić czasu, więc odwró­ciła się na pię­cie i poszła ku wyj­ściu. Miała gdzieś, co ten szczyl sądzi o jej zacho­wa­niu.

Zigno­ro­wała pyta­nia kole­gów i zaczepki dzien­ni­ka­rzy. Wsia­dła do samo­chodu i przez moment tkwiła w bez­ru­chu z rękami na kie­row­nicy. Miała plan na resztę dnia. Poje­dzie do fabryki, żeby zająć się papie­ro­lo­gią, któ­rej ni­gdy nie bra­kuje. A potem wróci do domu z czte­ro­pa­kiem piwa pod pachą. Albo nawet dwoma.

– Zwy­czaj­nie mi się należy – powie­działa na głos.

***

Pół roku przed poża­rem

– Ile można na cie­bie cze­kać? – spy­tał z wyrzu­tem w gło­sie Wal­de­mar, patrząc, jak jego córka w środku nocy cicho pró­buje zamknąć drzwi wej­ściowe, a potem czmych­nąć na górę do swo­jego pokoju.

Mar­tyna nie­dawno skoń­czyła osiem­na­ście lat i nie­mal od samego dnia uro­dzin prze­stała prze­strze­gać domo­wych zasad, które lata temu usta­no­wił jej ojciec, nie pyta­jąc nikogo o zda­nie. Pan i władca domu.

– Jestem już doro­sła, nie muszę ci się tłu­ma­czyć – odpo­wie­działa hardo, zer­ka­jąc na Zawal­skiego, który sie­dział na fotelu usta­wio­nym w rogu salonu.

Mimo ciem­no­ści, która spo­wiła pokój, prze­ła­my­wa­nej jedy­nie świa­tłem maleń­kiej lampki sto­ją­cej na komo­dzie, widziała, jak twarz jej ojca zalewa się pur­purą. Był wście­kły. Czę­sto mu się to zda­rzało, bo łatwo tra­cił pano­wa­nie nad sobą.

– Dopóki miesz­kasz pod moich dachem… – zaczął.

Stara śpiewka, pomy­ślała i ruszyła w stronę scho­dów. Męż­czy­zna pode­rwał się z fotela i chwy­cił ją za ramię. Zro­bił to jed­nak tak nie­for­tun­nie i mocno, że dziew­czyna stra­ciła rów­no­wagę i upa­dła tuż przy scho­dach, na które przed chwilą zdą­żyła wejść.

Zamarli na chwilę. Mar­tyna spoj­rzała na ojca, ten umknął wzro­kiem w bok. Wresz­cie poko­nał stu­por, pró­bo­wał ją pod­nieść, ale ode­pchnęła jego dłoń.

– Poje­bało cię?! Znowu chla­łeś?! – sama była zasko­czona tym, jak mocno pod­nio­sła głos, kiedy gra­mo­liła się z pod­łogi.

– Prze­pra­szam, ja… – nie­po­rad­nie pró­bo­wał się wytłu­ma­czyć, gdy tylko do niego dotarło, co zro­bił.

– Nie­na­wi­dzę cię – zimne słowa córki były niczym poli­czek.

Siar­czy­sty.

Zawal­ski wytrzeź­wiał w jed­nej sekun­dzie. A przy­naj­mniej tak mu się zda­wało. Szu­kał słów, któ­rymi mógłby zagłu­szyć dźwię­czące mu w gło­wie: „Nie­na­wi­dzę cię”. Nie zna­lazł.

Mar­tyna odwró­ciła się i wbie­gła po scho­dach na górę. Usły­szał gło­śne trza­śnię­cie drzwiami. Pobu­dzi małych, pomy­ślał.

– Co się z nami stało? – mruk­nął pod nosem, pod­cho­dząc do lodówki i wycią­ga­jąc z niej czwarte dziś piwo.

To nie była pierw­sza kłót­nia z córką, choć do tej pory żadna z nich nie zakoń­czyła się tak gwał­tow­nie. Był pewien, że teraz jego rela­cja z Mar­tyną jesz­cze się pogor­szy.

Rozdział II. Anioł, nie człowiek

Roz­dział II

Anioł, nie czło­wiek

23 sierp­nia 2019 roku

Krzysz­tof

Dyk­ta­fon ude­rzył o klu­cze, kiedy młody repor­ter wci­skał go na siłę do kie­szeni spodni. W sumie mógłby posłu­gi­wać się dyk­ta­fo­nem w smart­fo­nie. Tyle że oddzielny sprzęt wyglą­dał, jego zda­niem, pro­fe­sjo­nal­niej, a poza tym lepiej spraw­dzał się pod­czas dłuż­szych nagrań. Na szyi zawie­sił legi­ty­ma­cję pra­sową: Krzysz­tof Siel­ski, „Dzien­nik Zachodni”. Naj­więk­sza gazeta w regio­nie, w któ­rej dwu­dzie­sto­trzy­la­tek pra­co­wał od nie­spełna roku. Był tro­chę zasko­czony, kiedy się dowie­dział, że to wła­śnie on ma napi­sać arty­kuł na temat tra­gicz­nego pożaru w Jastrzę­biu-Zdroju. Wydawca pod­jął taką decy­zję naj­pew­niej dla­tego, że Krzy­siek był miej­scowy. Miesz­kał w Jastrzę­biu-Zdroju od uro­dze­nia. Cho­ciaż nie­ko­niecz­nie chciał­bym w tej mie­ści­nie umrzeć, pomy­ślał gorzko.

„Może damy to nawet na czoło, jak się posta­rasz”, wydawca moty­wo­wał go wcze­śniej przez tele­fon. Jasne. Tylko niby jakie „to”, skoro Krzy­siek nie miał nic kon­kret­nego? Pro­wa­dzący sprawę pro­ku­ra­tor Rogal­ski rzu­cił dzien­ni­ka­rzom kilka okrą­głych zdań bez zna­cze­nia i znik­nął za drzwiami domu w Bziu. Siel­ski wie­dział, że może liczyć naj­wy­żej na jakiś bok, pod­wał albo kró­ciaka. Pach­niało mali­zną, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

– Nie będę tu stał jak debil – rzu­cił do kole­żanki ze ślą­skiej tele­wi­zji TVS i posta­no­wił powę­szyć mię­dzy domami w poszu­ki­wa­niu sąsia­dów rodziny Zawal­skich.

Albo kogo­kol­wiek, kto chciałby coś powie­dzieć na ich temat.

Scho­wał oku­lary prze­ciw­sło­neczne do torby prze­wie­szo­nej przez ramię, któ­rej pasek wygnia­tał jego luźną, gra­na­towo-czarną koszulę w kratę. Sier­pień był wyjąt­kowo gorący, ale Krzy­siek musiał zna­leźć spo­sób, by wyglą­dać jako tako poważ­nie mimo mło­dego wieku, więc wybrał koszulę. A do tego jesz­cze ta jego buźka nasto­latka… Tutaj przy­naj­mniej nikt nie będzie pró­bo­wał zago­nić mnie do sali lek­cyj­nej, nie­mal par­sk­nął, wspo­mi­na­jąc, jak jedna z nauczy­cie­lek Zespołu Szkół Nr 2 przy ulicy Poznań­skiej pró­bo­wała wepchnąć go na egza­min matu­ralny, choć już dawno skoń­czył szkołę i poja­wił się w niej zawo­dowo, by poro­bić zdję­cia absol­wen­tów do piąt­ko­wego tygo­dnika. Takie uroki mło­dzień­czego wyglądu.

Miał wra­że­nie, że ludzie na widok jego legi­ty­ma­cji od razu się spi­nają, gotowi do roz­mowy. Ich zapał zazwy­czaj zni­kał, kiedy oka­zy­wało się, że muszą się przed­sta­wić z imie­nia i nazwi­ska, a do tego zapo­zo­wać do zdję­cia. Przy oka­zji tak poważ­nych tema­tów jak ten z Bzia ano­ni­mowe głosy sąsia­dów być może zosta­łyby zaak­cep­to­wane przez wydawcę, ale i tak lepiej było mieć tar­geta, który zgo­dzi się poka­zać twarz.

– Prze­pra­szam, mogę pani zająć chwilę? – zwró­cił się do star­szej kobiety, która stała oparta o furtkę pose­sji odda­lo­nej o kil­ka­dzie­siąt metrów od domu Zawal­skich.

– Straszna tra­ge­dia, straszna… – zaczęła i nagle urwała.

W sumie co innego mia­łaby powie­dzieć?, prze­le­ciało mu przez myśl. Zdą­żył już dosko­nale poznać zestaw ludz­kich reak­cji na podobne wyda­rze­nia. Mocno ogra­ni­czony. Nie pozo­sta­wało mu jed­nak nic innego, jak liczyć na to, że z potoku komu­na­łów i zwy­cza­jo­wych żalów uda mu się wyło­wić jedno czy dwa zda­nia, które będzie mógł zacy­to­wać w arty­kule. Się­gnął po dyk­ta­fon. Na widok urzą­dze­nia kobieta nieco się skrzy­wiła, ale mówiła dalej:

– Wal­dek to wzo­rowy czło­wiek, taki pomocny. Zope­ro­wał mnie kie­dyś. Gdyby nie on, pew­nie już bym nie cho­dziła po świe­cie. No anioł, nie czło­wiek, pro­szę ja pana.

– Może sły­szała albo widziała pani coś podej­rza­nego w noc pożaru? – pró­bo­wał wycią­gnąć ze sta­ruszki kon­krety.

– Nie, kocha­nieńki, nic nie sły­sza­łam. Sen mam, chwa­lić Boga, dobry i mocny. A tam nawet pło­mieni nie było widać. Obu­dziły mnie dopiero syreny stra­żac­kie – powie­działa, natych­miast gasząc jego zapał.

– Jo żech sły­szoł – nagle zza ple­ców repor­tera dobiegł lekko schryp­nięty głos.

Dzien­ni­karz odwró­cił się i zoba­czył leci­wego męż­czy­znę ubra­nego w ciem­no­szary gar­ni­tur. Nad­szedł od strony kościoła, więc pew­nie wra­cał z poran­nej mszy. Sądząc po uży­wa­nej przez niego godce, był rodo­wi­tym Ślą­za­kiem.

– A co kon­kret­nie? – spy­tał Siel­ski.

– Takie larmo, że zmar­łego by obu­dził. „Pomo­gej, pomo­gej!”. To chyba ta dzioł­cha ryczała – odparł męż­czy­zna.

Krzy­siek domy­ślił się, że cho­dziło o osiem­na­sto­let­nią Mar­tynę, która prze­żyła pożar. Jako jedyna poza ojcem, któ­rego aku­rat tej nocy nie było w domu. Far­ciarz. Albo i nie. Nie był w sta­nie sobie wyobra­zić, jak by się czuł, gdyby stra­cił bli­skich – sio­strę czy rodzi­ców. Szybko ode­gnał te myśli. Obiek­ty­wizm i dystans, napo­mniał się. Po pro­stu wyko­nuj dzien­ni­kar­ską robotę, zamiast się wczu­wać.

Chrząk­nął. W duchu podzię­ko­wał babci, która cza­sami roz­ma­wiała z nim po ślą­sku. Bez tych poga­du­szek nie­wiele by zro­zu­miał ze słów sta­ruszka.

– A kto wezwał stra­ża­ków? – zapy­tał.

– Jak usły­sza­łem krzyki, to zadzwo­ni­łem na 112, ale już wie­dzieli o spra­wie. Pew­nie ta córka dzwo­niła – odpo­wie­dział męż­czy­zna, sta­ra­jąc się uni­kać gwary, by dzien­ni­karz mógł go lepiej zro­zu­mieć. – Byda w caj­tongu? – wypa­lił nagle.

– Jak zgo­dzi się pan na zdję­cie… – zaczął Krzy­siek, choć nie do końca wie­dział, czy to słowo rze­czy­wi­ście ozna­cza gazetę.

Czę­sto zda­rzało się, że na taką pro­po­zy­cję roz­mówcy reago­wali gwał­towną odmową, ale nie tym razem. Zarówno kobieta, jak i męż­czy­zna nie tylko zgo­dzili się na poda­nie per­so­na­liów, lecz także usta­wili się do zdję­cia na tle poli­cyj­nych radio­wo­zów. Dale­kim tle, należy dodać, bo nie chcieli pod­cho­dzić zbyt bli­sko.

– A powie­dzą mi jesz­cze pań­stwo, jaka to była rodzina? Może mieli jakichś wro­gów? – zapy­tał, ale szybko tego poża­ło­wał, gdy zoba­czył skrzy­wione miny star­szych ludzi.

No tak, zaraz usły­szę, że „Panie, to tacy porządni ludzie byli, a dzieci zawsze »dzień dobry« mówiły”, prze­mknęło mu przez myśl.

– Wro­gów? Że ktoś im z chałpy spe­cjal­nie zro­bił fojera? – sta­ru­szek wyda­wał się aż prze­sad­nie zacie­ka­wiony.

– Nie gadaj głu­pot, Zenek, prze­cież od początku wszy­scy mówią, że to wypa­dek. Zawal­scy byli tutaj bar­dzo lubiani i sza­no­wani. Wal­dek jest leka­rzem, zawsze służy do mszy i pomaga na para­fii. A żona była córką dyrek­tora kopalni. Reli­gijni, uczynni, Boga mieli w ser­cach. Dzieci też dobrze wycho­wane, grzeczne. Jedy­nie z tą Mar­tyną mieli chyba jakieś pro­blemy. Dziew­czyna lubiła się szla­jać po nocach z jaki­miś chu­li­ga­nami – wyli­czała kobieta, któ­rej sąsiad zgod­nie przy­ta­ki­wał.

Córka czarną owcą, zawsze jakiś punkt zacze­pie­nia, pomy­ślał Krzy­siek, ale nie sko­men­to­wał niczego na głos. Podzię­ko­wał za roz­mowę i odszedł na bok.

Krą­żył przez chwilę po oko­licy, wypy­ty­wał ludzi o Zawal­skich i pożar, aż stra­cił rachubę czasu. Wtedy usły­szał pisk opon i zauwa­żył, jak sprzed domu odjeż­dża samo­chód pro­ku­ra­tora. Dzien­ni­ka­rze też zaczęli się zbie­rać.

– Kurwa, zaga­da­łem się – zaklął pod nosem i zaczął się zasta­na­wiać, co powie wydawcy, gdy do niego zadzwoni.

Nie miał za wiele kon­kre­tów, z któ­rych dałoby się wyrzeź­bić dru­ko­walny tekst.

Zabrzę­czał dzwo­nek tele­fonu, Krzy­siek spoj­rzał na wyświe­tlacz. Mam jakiś pod­słuch?, pomy­ślał z lek­kim roz­ba­wie­niem

– I co, dowie­dzia­łeś się cze­goś? – spy­tał wydawca.

Ani „cześć”, ani „w dupę mnie poca­łuj”… Krzy­siek przy­wykł już do stylu bycia prze­ło­żo­nego. Opo­wie­dział, co usta­lił, i wytłu­ma­czył, że pro­ku­ra­tor wła­ści­wie nie chciał roz­ma­wiać z mediami. A na pewno nie o kon­kre­tach.

– Przy­kładna rodzina, mówią sąsie­dzi… Fak­tycz­nie doko­pa­łeś się do rewe­la­cji – wydawca nie miał dobrego humoru. – Wiesz co, ta histo­ria może pocze­kać, aż tra­fisz na kon­kretny news, a nie jakieś rzewne kawałki z dupy wzięte. Do netu możesz za to zro­bić gale­rię z dzi­siej­szego spo­tka­nia autor­skiego z tym waszym lokal­nym pisa­rzem. Nie­dawno wydał kolejny kry­mi­nał – pole­cił.

W Krzyśku aż się zago­to­wało.

– Mia­łem mieć wolny wie­czór – rzu­cił krótko.

– Dzien­ni­karz ni­gdy nie ma wol­nego – bole­sna ripo­sta, ozna­cza­jąca w skró­cie: „Zbie­raj dupę w troki i bez gada­nia”.

– Dobra, ogarnę – rzu­cił i od razu się roz­łą­czył.

Poiry­to­wany ruszył w stronę auta. Miał jesz­cze dwie, może trzy godziny, by tro­chę odpo­cząć i jako tako przy­go­to­wać się do spo­tka­nia z pisa­rzem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki