Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Swąd Robert Ostaszewski, Bartosz Wojsa
Jedna rodzina, jeden straszny pożar, wiele tajemnic…
W Jastrzębiu-Zdroju, niewielkim górniczym mieście na Śląsku, dochodzi do tragedii. W pożarze domu ginie matka i czworo dzieci, przeżywają jedynie ojciec i najstarsza córka. Z pozoru oczywista sprawa trafia w ręce młodego prokuratora Artura Rogalskiego, który wraz z doświadczoną i niepokorną policjantką po przejściach rozpoczyna pogoń za prawdą. Kiedy okazuje się, że do wybuchu ognia doszło w zagadkowych okolicznościach, służbom po piętach zaczynają deptać dziennikarze, gotowi ujawnić makabryczne kulisy śledztwa.
Historia inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, które wstrząsnęły całą Polską.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Prolog
Skok w ciemność
7 sierpnia 2019 roku
Najgorsze są koszmary, które okazują się rzeczywistością.
Obudziła się z dręczącego snu, gwałtownie usiadła na łóżku, łapiąc powietrze jak po zbyt długim nurkowaniu. Rozkaszlała się. Co jest?, myślała w panice. Otworzyła oczy, ale zaraz zamknęła, bo mocno ją zapiekły. Czuła potworny, nieomal gryzący smród. Oddychała płytko. Co tu się działo? Powoli otworzyła oczy. Było ciemno, ale dostrzegła dym wydobywający się ze szpary pod zamkniętymi drzwiami pokoju. W pierwszej chwili w panice pomyślała, że to ona zaprószyła ogień. Przecież zawsze była winna wszystkiemu. Przed zaśnięciem wypaliła papierosa, a peta schowała w pustej paczce po fajkach, którą ukryła w szufladzie biurka. To niemożliwe, starała się myśleć logicznie, gdyby tak się stało, pewnie już by się paliło łóżko stojące tuż obok.
– Wiktorek – wyszeptała i zerwała się na równe nogi.
Podbiegła do drzwi, przez chwilę szarpała się z zamkiem i wreszcie otworzyła je na oścież. Buchnęły na nią kłęby dymu. Poczuła falę żaru na twarzy. Wstrzymała oddech i spróbowała wyjść na korytarz. Nie dała rady, zrobiła ledwie krok. Zginiesz, zaraz zginiesz!, wrzeszczał instynkt samozachowawczy. Wskoczyła z powrotem do pokoju, zatrzasnęła drzwi. Zaczęła się dusić od ataku kaszlu, który zgiął ją wpół. Czuła narastające mdłości. Kaszląc i prychając, wycofała się w stronę okna. Było uchylone i pewnie to ją uratowało przed zaczadzeniem. Wychyliła się aż poza parapet i łapczywie łapała powietrze. Świeże i ożywcze jak nigdy dotąd w sierpniową noc. Dochodziła do siebie. Odwróciła się i zobaczyła, że w środku jest coraz więcej dymu. Ich dom się palił. Musiała działać. Ściągnęła z oparcia krzesła koszulkę, zasłoniła nią usta i nos. Pomogło, ale tylko trochę. Przynajmniej nie szarpały nią fale kaszlu, chociaż wciąż miała uczucie, że za moment zwymiotuje. Znalazła komórkę i wybrała numer matki. Nie odbierała. Co się z nimi dzieje?, myślała z rozpaczą. Musiała zadzwonić po straż. Przez sekundy nie mogła sobie przypomnieć numeru alarmowego. 112, kretynko! Niezbyt docierało do niej, o co pyta dyżurny, wrzeszczała w kółko, że potrzebują pomocy, pali się ich dom, w Bziu, pali się, u Zawalskich… Rozłączyła się i zadzwoniła do ojca. Wiedziała, że jest w pracy, ale musi tu przyjechać, ratować ich wszystkich. Ojciec nie odbierał. Kurwa, nigdy go nie ma, jak jest potrzebny. Zalała ją nagła fala złości.
Dym wypełnił już cały pokój. Usiadła na parapecie i trzymając się ramy, wychyliła na zewnątrz najdalej, jak mogła. Chciała żyć, tak bardzo chciała żyć. Po prostu. Chociaż przez ostatnie lata często myślała o tym, by nie być, zniknąć. A teraz zobaczyła śmierć na własne oczy. Miała postać szarej chmury, która nieubłaganie ciągnęła w stronę okna. Pragnęła ją od siebie odepchnąć, ale przecież było to niemożliwe.
Znowu się rozkaszlała. W głowie miała gonitwę myśli, których sensu i znaczenia nie potrafiła uchwycić.
Kaszlała i krztusiła się przez cały czas. Przed jej oczami migały czarne mroczki.
To nie może tak się skończyć, myślała z rozpaczą.
Działaj!
Spojrzała za okno. Była na pierwszym piętrze domu. Niby nie tak znowu wysoko… Jednak mogła skręcić sobie kark. Do gałęzi drzewa rosnącego nieopodal raczej nie sięgnie. Pod nią był szpaler rozłożystych rododendronów, które matka pielęgnowała z pasją. Jeśli uda jej się na nie trafić, może nic sobie nie połamie.
W środku domu coś huknęło.
Powoli przełożyła nogi na drugą stronę parapetu. Wokół niej buchał dym, pod sobą miała cienie krzewów.
Skoczyła.
Rozdział I
Pułapka bez wyjścia
23 sierpnia 2019 roku
Artur
Kogut zapiał tak głośno, że obudziłby umarłego. Artur Rogalski otworzył oczy, po raz kolejny zastanawiając się, dlaczego ustawił sobie w komórce taki kretyński dzwonek budzika. Dźwięki powiadomień i połączeń przychodzących miał już normalne, w sumie wybrał pierwsze lepsze z listy. Tyle że między ludźmi musiał być poważny i pozapinany na ostatni guzik. A w domu już niekoniecznie, skoro mieszkał sam.
Spojrzał na ekran komórki – piąta trzydzieści. Od zawsze był skowronkiem, spokojnie wstałby na czas bez budzika. Nie należał jednak do osób, które od razu po przebudzeniu wyskakują z łóżka prosto w nowy dzień zwarte i gotowe. Musiał trochę poleżakować i się poprzeciągać. Długi rozruch, tak to się chyba nazywa, pomyślał.
– Media już węszą, żadne zaskoczenie – zamruczał pod nosem, gdy w końcu postanowił na dobre wyłączyć budzik i przejrzeć poranne wiadomości.
Wskazującym palcem przesuwał na ekranie smartfona kolejne newsy o pożarze, do którego doszło nieco ponad dwa tygodnie temu. Temat wciąż żarł. Nie mogło być inaczej, bo podobne dramaty nie zdarzały się często. Dobrze wiedział, że dziś czeka go ponowna konfrontacja z tamtym wydarzeniem, ponurą tragedią, która była trudna emocjonalnie także dla niego. Był młodym prokuratorem, miał ledwie trzydzieści jeden lat. Nigdy wcześniej nie prowadził tak poważnej sprawy. W Jastrzębiu-Zdroju, nie tak znowu dużym śląskim mieście, rzadko dochodziło do wydarzeń tak grubego kalibru. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie może nawalić, jeśli nie chce, aby jego kariera utknęła na mieliźnie, zanim na dobre się zaczęła.
Wreszcie wstał i poszedł pod prysznic. Szarpnęły nim wyrzuty sumienia. Stał się wielki dramat, a on myśli o karierze. Nie rozstrzygnął, czy to już znieczulica, czy w ten sposób jedynie odreagowuje stres. Jednego był pewien: robota w prokuraturze sponiewierała już wielu.
Na godzinę dziewiątą zaplanowano kolejną wizję lokalną na miejscu zdarzenia. Był pewien, że pod dom Zawalskich już ściągają dziennikarze nie tylko z mediów lokalnych. Pomyślał gorzko, że nagła śmierć zawsze jest materiałem na newsa, który zapewnia sprzedaż gazety albo dobrą klikalność. Musiał się przygotować na trudny, długi dzień i zjeść porządne śniadanie.
– Kawa bez mleka, bez cukru… bez sensu – uśmiechał się pod nosem, dodając do kubka wszelkie niezdrowe składniki, tak krytykowane przez ekspertów żywieniowych.
W sumie miał to gdzieś. Wrzątkiem też nie powinienem zalewać, bo niszczę wartości odżywcze, dodał w myślach, dochodząc do wniosku, że śmianie się z własnych żartów jest osobliwym nawykiem.
Nie był fanem obfitych śniadań. Codziennie rano sięgał więc jedynie po owsiankę, ale tego poranka przygotował jej więcej niż zwykle. I nie, nie zalał płatków wodą, tylko mlekiem – bez laktozy, bo jej nie tolerował. Nie mógł sobie pozwolić tego dnia na sensacje żołądkowe.
Ubrał się i ostatni raz spojrzał w lustro. Dociągnął staranny węzeł krawatu, poprawił kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli, strzepnął nieistniejące pyłki z rękawów czarnej marynarki, ostatni raz szczotką przetarł buty. Jego ulubiony garnitur, kupiony w luksusowym salonie mody męskiej, właściwie na każdym robił wrażenie. I o to chodziło. Był poważnym urzędnikiem państwowym, więc musiał poważnie wyglądać. Czarny garnitur był niczym mundur.
– Jestem gotowy – stwierdził na głos.
Karolina
Karolina Szewczyk przeczekała skulona w łóżku pierwsze zawodzenie budzika i wszystkie drzemki. Westchnęła. Czy tego chciała, czy nie, musiała zmierzyć się z kolejnym dniem. Była pewna, że nie przyniesie on niczego miłego ani dobrego. Normalne w jej życiu, więc przywykła.
Zwlokła się z łóżka i uwolniła od gumki zniszczone mysie włosy. Poszła do łazienki i obmyła twarz wodą. Na moment skupiła wzrok na odbiciu w lustrze. Wyraziste zielone oczy wyglądały dość abstrakcyjnie w siateczce zmarszczek, których ostatnio przybywało coraz szybciej. Brakowało jej energii, aby z nimi walczyć. Fakty były, jakie były – miała pięćdziesiąt cztery lata i nikogo, kto by sprawiał, że chciałoby jej się o siebie dbać.
Nałożyła, wyłącznie z przyzwyczajenia, delikatny makijaż i poszła do kuchni, myśląc o tym, co ją czeka tego dnia. Otóż właśnie – nic dobrego. Po raz kolejny miała się zajmować sprawą pożaru domu. Na samą myśl robiło jej się niedobrze.
– Popierdolone – powiedziała pod nosem.
Sama do końca nie wiedziała, czy chodzi o kejs Zawalskich, czy o stan kuchni. Zlew pełen brudnych naczyń, butelki po wodzie na niewielkim stole, opakowanie po żarciu na wynos z resztkami zeschłych frytek, kilka butelek po piwie na podłodze. Postanowiła, że sprzątnie. Kiedyś. Teraz miała czas jedynie na łyk kawy i kanapkę z pomidorem. Zresztą i tak chciała jak najszybciej wyjść z mieszkania. W domu od dawna czuła się nieswojo, więc wolała jak najszybciej rzucić się w wir pracy, by nie myśleć o tym, co ją spotkało. Kiepsko radziła sobie w życiu, za to całkiem dobrze w pracy. I dlatego kurczowo trzymała się roboty, chociaż już dawno mogła być na emeryturze, bo pracę w mundurówce zaczęła jako młoda dziewczyna. Od dawna nie chodziło jej o jakąkolwiek misję czy karierę. Dochrapała się stopnia młodszej aspirant i to jej wystarczało. Służba dawała jej pieniądze niezbędne do przeżycia oraz powód do wstawania z łóżka. A także sens dalszego trwania – choćby to był tylko nikły cień sensu.
Ściągnęła z wieszaka starą, poprzecieraną kurtkę dżinsową, która strzępiła się na kołnierzyku i mankietach. Miała gdzieś, że kumple z fabryki podśmiewają się z niej, że nosi się jak dziadówa. Stara kurtka, stare, dobre czasy, o których nie chciała, nie mogła zapomnieć. Założyła ją i wyszła z mieszkania, głośno zatrzaskując drzwi.
– To są jakieś jaja – stwierdziła, przewracając oczami.
W drodze do Bzia, właściwie wioski, która jednak dziesięciolecia temu została włączona w granice Jastrzębia-Zdroju, zauważyła na światłach prokuratora Rogalskiego w sportowej beemce. W skupieniu patrzył przed siebie. Karolina woziła się rozklekotanym autem służbowym, które już dawno nadawało się do wymiany, i mogła tylko pomarzyć o lepszym samochodzie. Ale nie to wyprowadziło ją z równowagi. Przynajmniej nie tylko to. Coraz gorzej znosiła kontakty z młodym, aż nazbyt pewnym siebie prokuratorem. Do tego bezczelnym – przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Jechał w tym samym kierunku co ona, więc na pewno się spotkają na miejscu zdarzenia. Niby mogła się spodziewać, że pojawi się podczas wizji lokalnej, ale zdarzało się, że prokuratorzy odpuszczali sobie niektóre czynności, zwalając pracę na policjantów. Może byli zawaleni robotą, może zwyczajnie im się nie chciało. Kto tam za nimi nadąży?
Kiedy dojechała pod dom Zawalskich, Rogalski już tam był, otoczony wianuszkiem dziennikarzy. Tyle dobrego, że nie musiała się opędzać od pismaków.
Wysiadła z samochodu, oparła się o maskę i zapaliła. Czasami chodziło jej po głowie, że wreszcie powinna rzucić fajki. Tylko właściwie po co? W jej przypadku jedynym sensownym argumentem był ten ekonomiczny. Papierosy ciągle drożały. Na razie jednak było ją stać.
Paliła, przyglądając się, jak prokurator Rogalski radzi sobie z dziennikarzami. Musiała przyznać, że szło mu całkiem nieźle. Nie peszyły go wycelowane w niego obiektywy aparatów ani dyktafony i mikrofony podtykane pod nos. Był opanowany, robił swoje, wypowiadając okrągłe zdania, w których było niewiele treści.
– Drodzy państwo, jeszcze za wcześnie na jakiekolwiek konkrety. Sprawa wciąż jest w toku i dla dobra postępowania nie mogę niczego zdradzić. Kiedy tylko będzie taka możliwość, rzecznik prasowy prokuratury z pewnością odpowie na wszystkie pytania podczas konferencji prasowej – stwierdził ze stoickim spokojem.
Karolina rzuciła niedopałek na ziemię i przydeptała. Taki odruch. Ruszyła w stronę posesji Zawalskich, wejście na którą odgrodzono policyjną taśmą. Stanęła i w zadumie patrzyła na budynek, który wcale nie wyglądał tak, jakby niedawno szalał w nim morderczy w skutkach pożar. Nieco klockowata piętrówka, wybudowana pewnie w latach dziewięćdziesiątych. Tylko jedno okno na piętrze było wyraźnie osmalone – to, z którego wyskoczyła jedyna ocalała. Dziwny pożar, dziwna sprawa, przeleciało jej przez głowę.
Poszła dalej. Zza węgła domu wyszedł sierżant Adam Kowalczyk, jej partner z wydziału kryminalnego.
– Hej – powitała go. – Przecież miałeś być później…
– Ale jestem wcześniej. Chyba się cieszysz, nie? – puścił do niej oko.
Nie dało się nie lubić misiowatego trzydziestosześciolatka, który pomimo różnych okropności oglądanych w robocie nie tracił pogody ducha. Zazwyczaj. Przybili piątkę. Mimochodem zauważyła, że jego brzuch coraz wyraźniej zaznacza się pod i tak szeroką koszulą. W prowincjonalnych jednostkach dowódcy przymykali oko na takie rzeczy, o ile podwładni zaliczali testy sprawnościowe. Jak to robili, nikt specjalnie nie wnikał. W pierwszej chwili pomyślała, że powinna przestać wyciągać go na śmieciowe żarcie, w drugiej – że przecież nie jest jego matką.
Chciała zapytać Adama, co się stało, że pojawił się w robocie wcześniej, ale zaraz obok nich stanął Rogalski.
– Dzień dobry. Wchodzimy? – rzucił i nie czekając na odpowiedź, ruszył do drzwi.
Karolina skrzywiła się i pomyślała, że ten szczyl, który mógłby być jej synem, za bardzo się rządzi. A na dodatek nie szanuje starszych od niego policjantów. Co jednak miała robić? Rogalski był szefem dochodzenia, poszła więc za nim.
– Powinniśmy… – zaczęła, ale on natychmiast uniósł dłoń, by jej przerwać.
– Poczekaj, muszę się skupić – powiedział, stając tuż za drzwiami.
Bardzo chciała skomentować jego durne pozy, ale ugryzła się w język, gdy zobaczyła, że Adam, który do nich dotarł, też przewrócił oczami.
Rogalski zaczynał swój show, który widziała już wcześniej. Nie robiło to na niej wrażenia. Nie wiedziała, czy pewna teatralność zachowań i mocno manifestowana pewność siebie prokuratora są swego rodzaju grą, czy też Rogalski po prostu tak ma. W sumie miała to gdzieś, o ile za mocno nie mieszał jej w robocie.
Artur
Wchodząc do domu Zawalskich, Rogalski poczuł przyśpieszone bicie serca, rodzaj pozytywnej ekscytacji. Spojrzał za siebie, na dwoje policjantów, którzy wciąż stali przed wejściem. I dalej, na tłumek dziennikarzy, którzy próbowali dojrzeć cokolwiek zza ogrodzenia. Potrzebował spokoju, potrzebował być sam. Musiał odciąć się od świata, by się skupić.
– Wszyscy wyjdźcie – polecił technikom policyjnym, którzy czekali na podjęcie czynności.
Popatrzyli po sobie, ale zrobili, co kazał. Zdawał sobie sprawę, że później będą go obgadywali i śmiali się z młodego proroka, który odprawia głupie czary-mary. Nie przejmował się tym.
Podszedł do drzwi wejściowych, by je zamknąć, ale na progu stała Szewczyk.
– Mam prawo tutaj być tak samo jak ty. To wizja lokalna, im więcej par oczu i otwartych umysłów, tym lepiej – powiedziała zadziornie, patrząc mu prosto w oczy.
Artur nie zamierzał się z nią kłócić. Zresztą z formalnego punktu widzenia miała rację. Wiedział, że powinien dobrze układać sobie współpracę z policjantami, ale przy tym niektóre sprawy zamierzał prowadzić po swojemu. Nie zawsze szło to w parze. Normalne. Prokuratura miała swoje priorytety, policja – swoje. Do tego jeszcze ta Szewczyk… Przesunął wzrokiem po jej zaniedbanych włosach i podniszczonej kurtce. I nie, nie czuł politowania, tylko współczucie. Doskonale wiedział – pewnie jak pół Jastrzębia-Zdroju – co młodsza aspirant przeszła i z jakimi demonami wciąż się mierzyła. Tak naprawdę nie miał najmniejszego problemu z jej obecnością tutaj, po prostu w pewnych momentach wolał pracować sam, w pełnym skupieniu.
– Dobrze, zostań. Ale, proszę, choć przez chwilę nic nie mów – powiedział miększym głosem.
Najpierw przeszedł się po salonie. Wczuwał się w miejsce. Cofnął się do przedpokoju, w którym wciąż tkwiła Szewczyk. Spojrzał na nadpalony drewniany stojak na kurtki i pozostałości po worku z plastikowymi butelkami. Kto normalny magazynuje je w przedpokoju? A może miały zostać wyniesione, tylko któryś z domowników tego nie zrobił? Dziwne. Do tego wedle ustaleń strażaków w całym domu pojawiło się osiem zarzewi. Jedno, nawet dwa – to się jeszcze da jakoś wytłumaczyć, ale aż tyle… Cały ten pożar był bardziej niż nietypowy.
Stanął przed drzwiami wejściowymi.
– Dlaczego nie próbowali się wydostać? – mruczał pod nosem.
Jak pamiętał z zapisów w aktach sprawy, w czasie pożaru drzwi były zamknięte, ale klucz tkwił w zamku. Wystarczyło do nich dotrzeć i otworzyć…
Wrócił do salonu. Policjantka tym razem ruszyła za nim. Metr po metrze uważnie oglądał całe pomieszczenie.
Niespodziewanie odezwała się Szewczyk, mimo że prosił ją, żeby milczała. Skrzywił się lekko.
– Dziewiętnastoletnia Klaudia Zawalska zmarła na miejscu, trzydziestodziewięcioletnia matka, czyli Magdalena Zawalska, oraz pięcioletni Wiktor Zawalski ostatecznie stracili funkcje życiowe w drodze do szpitala. Jedenastoletni Jakub Zawalski i jego trzynastoletni brat Jacek Zawalski zmarli po dwóch dniach od hospitalizacji w wyniku obrażeń po poparzeniach. Reszta doznała ostrych zatruć tlenkiem węgla. Podusili się – mówiła z pozoru beznamiętnym głosem, jakby czytała akta sprawy. – Przeżył ojciec, czterdziestojednoletni Waldemar Zawalski, był wtedy w pracy. To lekarz w lokalnym szpitalu, miał akurat nocny dyżur. No i Martyna Zawalska …
– Wiem, jedyna uratowana z pożaru. Zdążyłem się zapoznać z aktami sprawi – powiedział z przekąsem.
Po kiego ona przypomina oczywiste fakty?, zachodził w głowę. Nie ufa mu? A może traktuje jak gnojka, którego trzeba prowadzić za rączkę, żeby podczas dochodzenia nie popełnił błędów? Czasami odnosił wrażenie, że starsi policjanci patrzą na niego z pobłażaniem. A może był zwyczajnie przewrażliwiony. Nie czas na to, skup się, patrz, analizuj, napomniał sam siebie.
Resztki nadpalonych plastikowych butelek wyglądały jak abstrakcyjna rzeźba współczesna. Trzydrzwiowa szafa, będąca największym punktem pożaru, znajdowała się przy schodach prowadzących na piętro. Do tego stojąca niedaleko deska z nadpalonym żelazkiem, sporej wielkości dywan i drewniany stojak na kurtki, a raczej to, co z tego wszystkiego zostało. Rogalski przymknął oczy i westchnął. Spróbował zwizualizować sobie wydarzenia feralnej nocy. Schody ogarnięte płomieniami, kłęby gryzącego dymu. Próba pokonania schodów po prostu nie mogła się udać. Droga do drzwi wyjściowych była odcięta.
Poszedł na piętro, ostrożnie stąpając po zniszczonych schodach. Szewczyk od razu ruszyła za nim. Na szczęście milczała. Najpierw wszedł do pokoju Martyny. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to otwarte okno. Jedyne otwarte okno w całym domu.
– Dzięki temu przeżyła – odezwała się policjantka.
Nie wytrzymała. Tylko pokiwał głową. Dlaczego nikt inny nie próbował wydostać się przez okno? Fakt, piętro, jednak połamane nogi są lepsze od śmierci, pomyślał gorzko. Przeszedł do kolejnego pokoju, w którym spało dwóch synów Zawalskich, Jakub i Jacek. Przeżyli w szpitalu najdłużej, choć obrażenia i zatrucie tlenkiem węgla ostatecznie okazały się zbyt poważne. Ich siostra Martyna znajdowała się tuż za ścianą. Ledwie dwa metry dzieliły drzwi ich pokojów. Czemu im nie pomogła?, zastanawiał się Artur. Niewykluczone, że próbowała, ale wystraszyła się dymu i płomieni. Zwyczajnie nie dała rady. Czy on dałby radę wejść w płomienie, aby ratować bliskich? Nie był tego taki pewien, więc wolał nikogo nie oceniać.
– Koszmar – wyrwało mu się jedno ciche słowo.
– Co mówiłeś? – zapytała Szewczyk.
– Nic – uciął.
Musiał wziąć się w garść i patrzeć chłodnym okiem na spalone wnętrze domu. Po prostu musiał.
Pobieżnie rzucił okiem na sypialnię Klaudii, która zmarła na miejscu na skutek zaczadzenia. Może nawet nie zdążyła do końca się wybudzić, zrozumieć, co się dzieje, poczuć grozy i lęku.
A potem stanął, ramię w ramię z Szewczyk, przed drzwiami ostatniego pokoju na piętrze.
– Nie wchodzę tam. Zdjęcia mi wystarczą – oznajmiła.
Nie dziwił się jej. Wziął głęboki oddech i wszedł do środka. Spali tu matka z pięcioletnim synkiem. Jak po kradzieży z włamaniem, przeleciało mu przez myśl. W pomieszczeniu panował straszny bałagan. Poprzesuwane meble. Wyciągnięte szuflady komody, otwarte na oścież szafki. Skłębione rzeczy niedaleko drzwi. Magdalena Zawalska najprawdopodobniej też, tak jak jej córka, nie mogła wyjść na korytarz. Płomienie i dym sprawiły, że zamknęła drzwi pokoju, a potem skupiła się na jednym, co jeszcze mogła zrobić – ratowaniu synka. Próbowała uszczelnić drzwi, chociaż było to z góry skazane na niepowodzenie. A okno? Podszedł do niego i dostrzegł na aluminiowych roletach antywłamaniowych ślady wgnieceń, prawdopodobnie powstałe na skutek uderzeń pięściami. Zaczął szukać mechanizmów odblokowujących okno, ale ich nie znalazł, za to dostrzegł na ziemi strzępki sznurków.
– Urwały się pod wpływem wysokiej temperatury – skomentował na głos.
– Matka zdążyła przemeblować połowę pokoju, ale nie zdążyła otworzyć okna, zanim temperatura stopiła mechanizm? Jakoś mi się to nie klei – rzuciła Szewczyk od drzwi.
– Takie wypadki się zdarzają, mechanizmu elektronicznego by to może nie spotkało – rzucił na odczepnego, chociaż w sumie sam nie był pewien, co o tym myśleć.
Najgorsze zostawił sobie na koniec. Już sam suchy opis w raportach strażaków i policyjnych techników mocno szarpnął jego emocjami. Strażacy znaleźli nieprzytomnego pięcioletniego chłopca wciśniętego pod łóżko. W pierwszej chwili go nie dostrzegli, bo był szczelnie opatulony kocami, narzutą, kołdrą… Wszystkim, co matce wpadło pod rękę. Przecież musiała zdawać sobie sprawę, że nie uratuje w ten sposób dziecka ani przed zabójczym dymem, ani – tym bardziej – przed płomieniami. Ostateczny akt desperacji.
Rogalski wolał nie myśleć, które z nich pierwsze straciło przytomność – matka czy syn. Które pośród płomieni i dymu samotnie wołało o pomoc.
Zamarł i na chwilę przymknął oczy.
Artur
Ogień wybucha u podstawy schodów, szybko odcinając drogę ucieczki z piętra. Płomienie zaczynają obejmować coraz większą przestrzeń, ale tak naprawdę to dym, który wydobywa się z palących się plastików, ubrań, dywanu i mebli, staje się największym zagrożeniem dla domowników.
Zawalska budzi się z lekkiego snu i zaczyna wyczuwać wyraźny swąd spalenizny. Rzuca okiem na synka, który leży obok niej w łóżku. Pewnie zawsze pakuje się do łóżka rodziców, kiedy ojciec jest w pracy. Podnosi się z łóżka, czym budzi małego Wiktora. Stawia pierwsze kroki w kierunku drzwi i wtedy jest już pewna, że w domu wybuchł pożar. Pierwsze, co robi, to próbuje pokonać korytarz i zbiec ze schodów, by otworzyć drzwi wyjściowe. Szuka najoczywistszej drogi ucieczki dla dzieci i siebie. Szybko rozprzestrzeniający się ogień i rozżarzone deski podłogi z miejsca jej to jednak uniemożliwiają. Kobieta podejmuje szybką decyzję, by zebrać dzieci razem, a następnie spróbować uciec przez okno. Zaczyna krzyczeć, ale nikt jej nie odpowiada. Ogarnia ją panika. Dym jest coraz gęstszy i coraz bardziej duszący. Żar narasta. Nie wie, co robić. Słysząc coraz głośniejszy płacz Wiktora, cofa się do sypialni i zamyka drzwi, by nie pozwolić płomieniom dostać się do środka. Odruchowo sięga po mechanizm otwierający okno, ale sznurków już tam nie ma.
Zaczyna walić pięściami w rolety antywłamaniowe, przerażona tym, że ostatnia droga ucieczki została odcięta. W końcu dochodzi do wniosku, że nie ma szans, by otworzyć okno. Musi zachować zimną krew, wezwać pomoc i liczyć na to, że dzieci i ona jakoś dotrwają do przybycia strażaków. Chce zrobić wszystko, by uratować synka. Wyciąga z szafek ubrania, stara się przesuwać meble. Wszystko po to, by uszczelnić drzwi i odciąć pokój od dymu. Ale jest już za późno. Magdalena czuje, jak powoli traci przytomność. Resztkami sił przykrywa Wiktora kocem, narzutą i prosi, by ten położył się nisko pod łóżkiem i spokojnie oddychał. W końcu zarówno ona, jak i chłopiec tracą przytomność.
Krzyki Magdaleny budzą resztę dzieci. Martyna słyszy, że jej młodsze rodzeństwo woła o pomoc. Najpierw bierze głęboki oddech, wychylając się za otwarte okno, a później próbuje wyjść z pokoju. Dym jest na tyle gęsty i ostry, że od razu się cofa. Wie, że nie ma szans, by na własną rękę pomóc rodzeństwu. Woła, by wszyscy podeszli do okien, ale nie słyszy już odpowiedzi. Dym zaczyna ją coraz bardziej dusić, samo otwarte okno wydaje się niewystarczające. Podejmuje więc decyzję, by wyskoczyć, wcześniej upewniwszy się, że trafi na krzewy, które przynajmniej częściowo zamortyzują upadek.
Kubuś i Jacek jako kolejni tracą przytomność. Nie udaje im się wydostać z pułapki, jaką stał się ich własny pokój. Z kolei Klaudia najprawdopodobniej nawet się nie obudziła, nim straciła przytomność. A później funkcje oddechowe.
Martyna niemal od razu sięga po telefon komórkowy, który przed skokiem zdążyła zabrać z szafki przy łóżku, i wystukuje numer 112. Na miejsce błyskawicznie wysłano karetki pogotowia i strażaków, a także policjantów. Do samego przyjazdu służb dziewczyna pozostaje pod oknem, bo wie, że każdy ruch może pogłębić ewentualne obrażenia po upadku…
Tak, najpewniej tak właśnie było, pomyślał prokurator Rogalski.
Karolina
A ten co? Odleciał czy zawiesił się na tym, że już najwyższy czas na woskowanie karoserii beemki?, pomyślała Szewczyk nieco złośliwie, szturchnęła prokuratora w ramię i spytała z lekką irytacją w głosie:
– Wszystko OK?
Rogalski drgnął, spojrzał na nią nieobecnym wzrokiem, jakby nagle wybudził się z popołudniowej drzemki.
– Tak, tak. Możemy wyjść.
Jak dla niej byli bardzo daleko od jakiegokolwiek OK. Miała dość tej wizji lokalnej, tego domu naznaczonego obecnością czworga nieszczęsnych dzieci, które powinny żyć, przeżywać drobne radości i smutki, a zginęły w tak bezsensowny sposób. O ich matce nawet nie wspominając. Chciała jak najszybciej wyjść z tego domu, a prokurator odstawiał swoje cyrki. Nie miała pojęcia po co. Na jej oko i doświadczenie wszystko wskazywało na to, że doszło do tragicznego w skutkach wypadku. Może jednak nie do końca… Coś w tyle głowy szeptało jej, że pewne drobiazgi wydają się wątpliwe. Wytłumaczalne, ale jednak nie w stu procentach. Gdzie właściwie wybuchł ogień? Osiem zarzewi… Co najmniej o sześć za dużo. Można by przypuszczać, że pozostawiono włączone żelazko, skoro deska do prasowania była jednym z punktów zapalnych, ale w aktach nie wspomniano, by urządzenie było podłączone do prądu. Cóż, mogło to być jedynie przeoczenie policjanta sporządzającego notatkę.
Jak się zapaliły pozostałe miejsca w domu? Jak to się stało, że zarzewia ognia, według wstępnych ustaleń strażaków, powstały niemal w identycznym czasie? Dlaczego dom był zaryglowany tak, jakby rodzina chciała z niego uczynić fortecę nie do zdobycia? Bali się kogoś? Ktoś im groził? Największą niewiadomą były jednak zabezpieczenia antywłamaniowe. Na zdrowy rozum Zawalska powinna zdążyć otworzyć okno, zanim stopią się plastikowe sznurki podnoszące rolety. Fakt, mogła zwyczajnie spanikować, miała prawo. A co, jeśli ktoś celowo uszkodził mechanizm? Tylko kto niby miał to zrobić? Uszkodzone zostały także rolety w pokoju Kuby i Jacka. Ale już u uratowanej Martyny nie. Nic tu się nie składało w logiczną całość.
Policjantka mieliła w głowie kolejne pytania, schodząc powoli po zniszczonych schodach i kierując się do wyjścia.
– Piwnica – wypalił nagle Rogalski, który szedł za nią, zanim otworzyła drzwi wejściowe.
Spojrzała na niego zaciekawiona, kiedy skręcił w stronę drzwi prowadzących do garażu. Nie odstępowała go na krok, gdy po krętych schodach kierował się do zagraconej piwnicy. Wiedział dokładnie, czego szuka. A przynajmniej tak jej się zdawało. Przyczyną wybuchu ognia mogło być bowiem zaprószenie, jak wstępnie ustalili strażacy, albo… zwarcie w instalacji elektrycznej, co też brano pod uwagę. Tym bardziej że już było wiadomo ze wstępnego rozpytania Martyny, że wcześniej mieli w domu problem z prądem. Prokurator wreszcie znalazł natynkową skrzynkę elektryczną i powoli ją otworzył.
– Tak jak myślałem – stwierdził z wyraźnym tryumfem w głosie, pokazując na popalone przyciski.
Karolina uważnie przyjrzała się wnętrzu skrzynki. Jeden z kabli był… przecięty? Nie. Wyglądał raczej na pogryziony. W kącie dostrzegła truchło szczura.
Prokurator sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. Zaczął mówić jak nakręcony:
– Miałem intuicję, że musi tu chodzić o coś w nieoczywisty sposób oczywistego.
Cokolwiek to znaczy, skomentowała Karolina w myślach.
– Przegryzając kabel, szczur spowodował zwarcie. Instalacja w domu była w kiepskim stanie, więc mogła wywołać jakieś iskrzenia w innych miejscach.
Prokurator Rogalski, druga specjalizacja – elektryk. Policjantka hamowała się, jak mogła, żeby się nie zaśmiać.
– I dlatego pojawiły się tak liczne zarzewia ognia. Że też strażacy nie wspomnieli o tym szczurze…
– Bo jeszcze nie złożyli oficjalnej ekspertyzy wskazującej przyczyny pożaru. Pewnie tam wszystko opiszą w szczegółach. Łącznie ze szczurem. Na razie mamy tylko wstępny raport – wyjaśniła.
– To czemu ich nie ciśniesz? – zdziwił się.
– A to przypadkiem nie twoja działka, żeby pilnować kwitów?
Zignorował pytanie.
Karolinie coś nie dawało spokoju. Jeszcze raz przyjrzała się skrzynce.
– Ale… – zaczęła niepewnie. – Ten szczur wygląda tak, jakby ktoś prawie urwał mu łeb. Po porażeniu prądem byłby tylko popalony, no nie? – głośno myślała.
Rogalski przewrócił oczami i z miejsca ją zgasił:
– Nie szukaj sensacji tam, gdzie jej nie ma. Nie pracujesz w FBI, a to nie są Kryminalne zagadki Miami.
Zawiesiła na nim ciężki wzrok. Oto prorok znalazł swoją wersję prawdy i będzie się jej trzymał. A prokurator w takich przypadkach zawsze ma rację – znała takie historie aż za dobrze. Nie zamierzała się z nim spierać, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie miało to sensu. Szkoda sił i energii. Nie zamierzała też tracić czasu, więc odwróciła się na pięcie i poszła ku wyjściu. Miała gdzieś, co ten szczyl sądzi o jej zachowaniu.
Zignorowała pytania kolegów i zaczepki dziennikarzy. Wsiadła do samochodu i przez moment tkwiła w bezruchu z rękami na kierownicy. Miała plan na resztę dnia. Pojedzie do fabryki, żeby zająć się papierologią, której nigdy nie brakuje. A potem wróci do domu z czteropakiem piwa pod pachą. Albo nawet dwoma.
– Zwyczajnie mi się należy – powiedziała na głos.
***
Pół roku przed pożarem
– Ile można na ciebie czekać? – spytał z wyrzutem w głosie Waldemar, patrząc, jak jego córka w środku nocy cicho próbuje zamknąć drzwi wejściowe, a potem czmychnąć na górę do swojego pokoju.
Martyna niedawno skończyła osiemnaście lat i niemal od samego dnia urodzin przestała przestrzegać domowych zasad, które lata temu ustanowił jej ojciec, nie pytając nikogo o zdanie. Pan i władca domu.
– Jestem już dorosła, nie muszę ci się tłumaczyć – odpowiedziała hardo, zerkając na Zawalskiego, który siedział na fotelu ustawionym w rogu salonu.
Mimo ciemności, która spowiła pokój, przełamywanej jedynie światłem maleńkiej lampki stojącej na komodzie, widziała, jak twarz jej ojca zalewa się purpurą. Był wściekły. Często mu się to zdarzało, bo łatwo tracił panowanie nad sobą.
– Dopóki mieszkasz pod moich dachem… – zaczął.
Stara śpiewka, pomyślała i ruszyła w stronę schodów. Mężczyzna poderwał się z fotela i chwycił ją za ramię. Zrobił to jednak tak niefortunnie i mocno, że dziewczyna straciła równowagę i upadła tuż przy schodach, na które przed chwilą zdążyła wejść.
Zamarli na chwilę. Martyna spojrzała na ojca, ten umknął wzrokiem w bok. Wreszcie pokonał stupor, próbował ją podnieść, ale odepchnęła jego dłoń.
– Pojebało cię?! Znowu chlałeś?! – sama była zaskoczona tym, jak mocno podniosła głos, kiedy gramoliła się z podłogi.
– Przepraszam, ja… – nieporadnie próbował się wytłumaczyć, gdy tylko do niego dotarło, co zrobił.
– Nienawidzę cię – zimne słowa córki były niczym policzek.
Siarczysty.
Zawalski wytrzeźwiał w jednej sekundzie. A przynajmniej tak mu się zdawało. Szukał słów, którymi mógłby zagłuszyć dźwięczące mu w głowie: „Nienawidzę cię”. Nie znalazł.
Martyna odwróciła się i wbiegła po schodach na górę. Usłyszał głośne trzaśnięcie drzwiami. Pobudzi małych, pomyślał.
– Co się z nami stało? – mruknął pod nosem, podchodząc do lodówki i wyciągając z niej czwarte dziś piwo.
To nie była pierwsza kłótnia z córką, choć do tej pory żadna z nich nie zakończyła się tak gwałtownie. Był pewien, że teraz jego relacja z Martyną jeszcze się pogorszy.
Rozdział II
Anioł, nie człowiek
23 sierpnia 2019 roku
Krzysztof
Dyktafon uderzył o klucze, kiedy młody reporter wciskał go na siłę do kieszeni spodni. W sumie mógłby posługiwać się dyktafonem w smartfonie. Tyle że oddzielny sprzęt wyglądał, jego zdaniem, profesjonalniej, a poza tym lepiej sprawdzał się podczas dłuższych nagrań. Na szyi zawiesił legitymację prasową: Krzysztof Sielski, „Dziennik Zachodni”. Największa gazeta w regionie, w której dwudziestotrzylatek pracował od niespełna roku. Był trochę zaskoczony, kiedy się dowiedział, że to właśnie on ma napisać artykuł na temat tragicznego pożaru w Jastrzębiu-Zdroju. Wydawca podjął taką decyzję najpewniej dlatego, że Krzysiek był miejscowy. Mieszkał w Jastrzębiu-Zdroju od urodzenia. Chociaż niekoniecznie chciałbym w tej mieścinie umrzeć, pomyślał gorzko.
„Może damy to nawet na czoło, jak się postarasz”, wydawca motywował go wcześniej przez telefon. Jasne. Tylko niby jakie „to”, skoro Krzysiek nie miał nic konkretnego? Prowadzący sprawę prokurator Rogalski rzucił dziennikarzom kilka okrągłych zdań bez znaczenia i zniknął za drzwiami domu w Bziu. Sielski wiedział, że może liczyć najwyżej na jakiś bok, podwał albo króciaka. Pachniało malizną, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.
– Nie będę tu stał jak debil – rzucił do koleżanki ze śląskiej telewizji TVS i postanowił powęszyć między domami w poszukiwaniu sąsiadów rodziny Zawalskich.
Albo kogokolwiek, kto chciałby coś powiedzieć na ich temat.
Schował okulary przeciwsłoneczne do torby przewieszonej przez ramię, której pasek wygniatał jego luźną, granatowo-czarną koszulę w kratę. Sierpień był wyjątkowo gorący, ale Krzysiek musiał znaleźć sposób, by wyglądać jako tako poważnie mimo młodego wieku, więc wybrał koszulę. A do tego jeszcze ta jego buźka nastolatka… Tutaj przynajmniej nikt nie będzie próbował zagonić mnie do sali lekcyjnej, niemal parsknął, wspominając, jak jedna z nauczycielek Zespołu Szkół Nr 2 przy ulicy Poznańskiej próbowała wepchnąć go na egzamin maturalny, choć już dawno skończył szkołę i pojawił się w niej zawodowo, by porobić zdjęcia absolwentów do piątkowego tygodnika. Takie uroki młodzieńczego wyglądu.
Miał wrażenie, że ludzie na widok jego legitymacji od razu się spinają, gotowi do rozmowy. Ich zapał zazwyczaj znikał, kiedy okazywało się, że muszą się przedstawić z imienia i nazwiska, a do tego zapozować do zdjęcia. Przy okazji tak poważnych tematów jak ten z Bzia anonimowe głosy sąsiadów być może zostałyby zaakceptowane przez wydawcę, ale i tak lepiej było mieć targeta, który zgodzi się pokazać twarz.
– Przepraszam, mogę pani zająć chwilę? – zwrócił się do starszej kobiety, która stała oparta o furtkę posesji oddalonej o kilkadziesiąt metrów od domu Zawalskich.
– Straszna tragedia, straszna… – zaczęła i nagle urwała.
W sumie co innego miałaby powiedzieć?, przeleciało mu przez myśl. Zdążył już doskonale poznać zestaw ludzkich reakcji na podobne wydarzenia. Mocno ograniczony. Nie pozostawało mu jednak nic innego, jak liczyć na to, że z potoku komunałów i zwyczajowych żalów uda mu się wyłowić jedno czy dwa zdania, które będzie mógł zacytować w artykule. Sięgnął po dyktafon. Na widok urządzenia kobieta nieco się skrzywiła, ale mówiła dalej:
– Waldek to wzorowy człowiek, taki pomocny. Zoperował mnie kiedyś. Gdyby nie on, pewnie już bym nie chodziła po świecie. No anioł, nie człowiek, proszę ja pana.
– Może słyszała albo widziała pani coś podejrzanego w noc pożaru? – próbował wyciągnąć ze staruszki konkrety.
– Nie, kochanieńki, nic nie słyszałam. Sen mam, chwalić Boga, dobry i mocny. A tam nawet płomieni nie było widać. Obudziły mnie dopiero syreny strażackie – powiedziała, natychmiast gasząc jego zapał.
– Jo żech słyszoł – nagle zza pleców reportera dobiegł lekko schrypnięty głos.
Dziennikarz odwrócił się i zobaczył leciwego mężczyznę ubranego w ciemnoszary garnitur. Nadszedł od strony kościoła, więc pewnie wracał z porannej mszy. Sądząc po używanej przez niego godce, był rodowitym Ślązakiem.
– A co konkretnie? – spytał Sielski.
– Takie larmo, że zmarłego by obudził. „Pomogej, pomogej!”. To chyba ta dziołcha ryczała – odparł mężczyzna.
Krzysiek domyślił się, że chodziło o osiemnastoletnią Martynę, która przeżyła pożar. Jako jedyna poza ojcem, którego akurat tej nocy nie było w domu. Farciarz. Albo i nie. Nie był w stanie sobie wyobrazić, jak by się czuł, gdyby stracił bliskich – siostrę czy rodziców. Szybko odegnał te myśli. Obiektywizm i dystans, napomniał się. Po prostu wykonuj dziennikarską robotę, zamiast się wczuwać.
Chrząknął. W duchu podziękował babci, która czasami rozmawiała z nim po śląsku. Bez tych pogaduszek niewiele by zrozumiał ze słów staruszka.
– A kto wezwał strażaków? – zapytał.
– Jak usłyszałem krzyki, to zadzwoniłem na 112, ale już wiedzieli o sprawie. Pewnie ta córka dzwoniła – odpowiedział mężczyzna, starając się unikać gwary, by dziennikarz mógł go lepiej zrozumieć. – Byda w cajtongu? – wypalił nagle.
– Jak zgodzi się pan na zdjęcie… – zaczął Krzysiek, choć nie do końca wiedział, czy to słowo rzeczywiście oznacza gazetę.
Często zdarzało się, że na taką propozycję rozmówcy reagowali gwałtowną odmową, ale nie tym razem. Zarówno kobieta, jak i mężczyzna nie tylko zgodzili się na podanie personaliów, lecz także ustawili się do zdjęcia na tle policyjnych radiowozów. Dalekim tle, należy dodać, bo nie chcieli podchodzić zbyt blisko.
– A powiedzą mi jeszcze państwo, jaka to była rodzina? Może mieli jakichś wrogów? – zapytał, ale szybko tego pożałował, gdy zobaczył skrzywione miny starszych ludzi.
No tak, zaraz usłyszę, że „Panie, to tacy porządni ludzie byli, a dzieci zawsze »dzień dobry« mówiły”, przemknęło mu przez myśl.
– Wrogów? Że ktoś im z chałpy specjalnie zrobił fojera? – staruszek wydawał się aż przesadnie zaciekawiony.
– Nie gadaj głupot, Zenek, przecież od początku wszyscy mówią, że to wypadek. Zawalscy byli tutaj bardzo lubiani i szanowani. Waldek jest lekarzem, zawsze służy do mszy i pomaga na parafii. A żona była córką dyrektora kopalni. Religijni, uczynni, Boga mieli w sercach. Dzieci też dobrze wychowane, grzeczne. Jedynie z tą Martyną mieli chyba jakieś problemy. Dziewczyna lubiła się szlajać po nocach z jakimiś chuliganami – wyliczała kobieta, której sąsiad zgodnie przytakiwał.
Córka czarną owcą, zawsze jakiś punkt zaczepienia, pomyślał Krzysiek, ale nie skomentował niczego na głos. Podziękował za rozmowę i odszedł na bok.
Krążył przez chwilę po okolicy, wypytywał ludzi o Zawalskich i pożar, aż stracił rachubę czasu. Wtedy usłyszał pisk opon i zauważył, jak sprzed domu odjeżdża samochód prokuratora. Dziennikarze też zaczęli się zbierać.
– Kurwa, zagadałem się – zaklął pod nosem i zaczął się zastanawiać, co powie wydawcy, gdy do niego zadzwoni.
Nie miał za wiele konkretów, z których dałoby się wyrzeźbić drukowalny tekst.
Zabrzęczał dzwonek telefonu, Krzysiek spojrzał na wyświetlacz. Mam jakiś podsłuch?, pomyślał z lekkim rozbawieniem
– I co, dowiedziałeś się czegoś? – spytał wydawca.
Ani „cześć”, ani „w dupę mnie pocałuj”… Krzysiek przywykł już do stylu bycia przełożonego. Opowiedział, co ustalił, i wytłumaczył, że prokurator właściwie nie chciał rozmawiać z mediami. A na pewno nie o konkretach.
– Przykładna rodzina, mówią sąsiedzi… Faktycznie dokopałeś się do rewelacji – wydawca nie miał dobrego humoru. – Wiesz co, ta historia może poczekać, aż trafisz na konkretny news, a nie jakieś rzewne kawałki z dupy wzięte. Do netu możesz za to zrobić galerię z dzisiejszego spotkania autorskiego z tym waszym lokalnym pisarzem. Niedawno wydał kolejny kryminał – polecił.
W Krzyśku aż się zagotowało.
– Miałem mieć wolny wieczór – rzucił krótko.
– Dziennikarz nigdy nie ma wolnego – bolesna riposta, oznaczająca w skrócie: „Zbieraj dupę w troki i bez gadania”.
– Dobra, ogarnę – rzucił i od razu się rozłączył.
Poirytowany ruszył w stronę auta. Miał jeszcze dwie, może trzy godziny, by trochę odpocząć i jako tako przygotować się do spotkania z pisarzem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki