Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Boleśnie autentyczna opowieść o wchodzeniu w dorosłość z dorosłymi na plecach"
Aleksandra Zbroja
Historia o mnie i o tobie. O emocjach każdego z nas. „Snowflake” to mocny i zapadający w pamięć debiut. Opowieść o rodzinie, miłości, depresji, radości i dorastaniu we współczesnym świecie.
Osiemnastoletnia Debbie White mieszka na wsi pod Dublinem z matką Maeve, jej sporo młodszym partnerem i wujem Billym. Billy zajmuje stojącą w ogrodzie przyczepę kempingową, gdzie towarzyszą mu gwiazdy nad głową i butelka whisky. Matka zmaga się z chorobą psychiczną i codziennie zapisuje swoje sny, które uważa za prorocze. Jej dziwactwa przybierają coraz bardziej mroczne oblicze i silnie oddziałują na Debbie. Nad tym specyficznym domem wisi widmo nadchodzącej tragedii.
Debbie, wychowana w hermetycznym rodzinnym świecie, rozpoczyna studia na Trinity College w Dublinie. Dziewczyna próbuje odnaleźć się w nowej, zupełnie innej rzeczywistości, między dwoma biegunami: wyrafinowanym towarzystwem przyjaciół z uczelni a swoją rodziną.
"Snowflake” to autentyczna i poruszająca historia o dorastaniu i opuszczaniu domu. Czy najdziwniejsza rodzina i skomplikowane relacje łączące jej członków mogą być bezpieczną przystanią i wsparciem? Historia Debbie jest głosem pokolenia, opowieścią o radzeniu sobie z niełatwymi doświadczeniami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 306
Tytuł oryginału: Snowflake
Projekt okładki: Jack Smyth
Redaktor prowadzący: Aleksandra Janecka
Redakcja: Ilona Siwak/Słowne Babki
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Katarzyna Bury, Anna Banaszczyk-Susłowicz/Słowne Babki
Fotografie wykorzystane na okładce
© plainpicture/Kniel Synnatzschke
Książka została wydana przy wsparciu Literature Ireland.
Wydawca dziękuje
za dofinansowanie przekładu.
Copyright © Louise Nealon, 2021
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021
© for the Polish translation by Radosław Madejski
ISBN 978-83-287-1853-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2021
fragment
Moim rodzicom, Tommy’emu i Hildzie,
za ich mądrość, miłość i wsparcie
Wujek Billy mieszka w przyczepie kempingowej, która stoi za moim domem. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam inną przyczepę jadącą drogą, pomyślałam, że ktoś – jakiś dzieciak – porwał mi wujka. Wcześniej nie miałam pojęcia, że przyczepy mogą jeździć. Ta, w której mieszka Billy, nigdy nie opuszczała swego miejsca. Od kiedy żyję na tym świecie, zawsze stała na fundamencie z betonowych pustaków.
Dawniej odwiedzałam Billy’ego w nocy, kiedy za bardzo się bałam, żeby zasnąć. Billy powiedział, że wolno mi wyjść z domu, tylko jeżeli zobaczę księżyc za oknem. I kazał sobie przynosić życzenia z ogrodu. W moje ósme urodziny widok pulchnej twarzy księżyca zwabił mnie schodami na dół i zaprowadził do tylnych drzwi. Stąpając boso po mokrej trawie, czułam, jak ostre gałęzie krzewów sięgają po mnie i wbijają ciernie w rękawy mojej piżamy.
Wiedziałam, gdzie rosną życzenia. Wyroiły się niedaleko przyczepy po drugiej stronie żywopłotu. Zrywałam je jedno po drugim, rozkoszując się cichym odgłosem pękających łodyżek, z których wyciekały krople lepkiego soku. Nad moją dłonią rozrastał się pęk puszystych białych kulek. Trzymałam nad nimi drugą dłoń, jakbym osłaniała świecę przed wiatrem, żeby nawet najmniejszy kosmyk życzenia nie oderwał się i nie odleciał w noc.
W mojej głowie rozbrzmiewały sylaby długiego obcego słowa: Leontodon, Leontodon, Leontodon. Za dnia natrafiliśmy na nie w grubej encyklopedii, którą Billy wyciągnął spod łóżka. To w niej wyczytaliśmy, że łacińska nazwa mniszka pochodzi od słów „lwi ząb”. Kwitnące mniszki były piękne, a ich ostro zakończone cienkie płatki sterczały gęsto niczym tiulowa spódniczka baletnicy.
– To jest wyjściowa sukienka, ale kwiat w końcu musi udać się na spoczynek. Jest zmęczony, więdnie i mizernieje, a kiedy myślisz, że już przyszedł na niego czas… – mówił Billy, stopniowo zaciskając uniesioną dłoń, a potem rozprostował palce i wyjął zza pleców drugą rękę, w której trzymał pęk dmuchawców wielki jak obłok waty cukrowej – …zamienia się w zegar. W puszysty księżyc. W komunię świętą życzeń. W konstelację marzeń.
A później pozwolił mi zdmuchnąć je wszystkie, jak zdmuchuje się świeczki urodzinowe.
Teraz zachwycił się bukietem życzeń, który mu wręczyłam, kiedy otworzył drzwi przyczepy.
– Wiedziałem – odezwał się. – Po prostu wiedziałem, że w twoje urodziny pojawi się księżyc.
Nalaliśmy wody do słoika po dżemie i opierając łodyżki na brzegu, zdmuchiwaliśmy nad nim białe pierzaste główki. Wszystkie drobinki puchu wpadały do środka i osiadały na powierzchni wody niczym rój małych pływaków. Potem przyglądałam się im, jak tańczą, kiedy potrząsałam zakręconym słoikiem i celebrowałam moje życzenia. Postawiliśmy słoik na stercie zawilgoconych gazet, które piętrzyły się w plastikowym oknie przyczepy.
Billy podgrzał mleko w rondelku na palniku gazowym. Jego kuchenka wyglądała jak zabawka, którą chciałabym dostać na Gwiazdkę. Zawsze dziwiło mnie, że naprawdę działa. Pozwolił mi mieszać mleko, aż zaczęło bulgotać i na jego powierzchni pojawił się cienki kożuch, który zebrałam łyżką. Potem Billy wsypał do rondelka kakao, a ja mieszałam i mieszałam, aż zaczęła mnie boleć ręka. Przelaliśmy parujący brązowy płyn do termosu i zabraliśmy ze sobą na dach, z którego patrzyliśmy na gwiazdy.
Minęło parę dni, zanim nasiona mniszka całkiem opadły na dno słoika. Długo się trzymały powierzchni wody, zwisając jak pod sufitem, aż w końcu zaczęły sprawiać wrażenie zrezygnowanych albo znudzonych. I kiedy wydawało się, że już przepadły dla świata, zazieleniły się drobniutkimi pędami niczym małe roślinne syrenki, którym wyrastają ogony. Wtedy Billy mnie zawołał i patrzyłam z zachwytem na te uparte drobinki życzeń, które nie poddały się śmierci.
Dziś kończę osiemnaście lat. Jestem trochę podenerwowana przed wizytą u Billy’ego. Już od dawna nie odwiedzam go w nocy. Czuję pod knykciami chłodną blachę, kiedy pukam do drzwi przyczepy. Wokół biegnie gumowa obwódka podobna do uszczelki w lodówce. Jest gąbczasta i miękka w dotyku. Wbijam w nią paznokcie i oddzieram kawałek, gładko jak pasemko tłuszczu od plasterka szynki. Słyszę szelest gazet i stłumione kroki. Billy staje na progu i bardzo stara się ukryć zaskoczenie na mój widok.
– No tak… – mruczy, człapiąc z powrotem w stronę fotela.
– Śpiąca królewna – rzucam na powitanie.
Billy nie wstał rano, żeby wydoić krowy, i musiałam to zrobić za niego.
– Tak, przepraszam cię za to.
– Ale żeby w moje urodziny…
– O, psiakrew… – Billy wykrzywia twarz. – Dziwne, że jego wysokość James cię nie wyręczył.
– O niczym nie wiedział. Mama zapomniała mu powiedzieć.
– Takie z nas niewydarzone plemię – powiedział. – A swoją drogą które to? Słodka szesnastka?
– Gwiazdorska osiemnastka.
Czuję satysfakcję, gdy Billy szczerzy zęby w szerokim uśmiechu rozbawienia. Czekam, aż odwróci się do mnie plecami, żeby napełnić czajnik.
– Ogłosili już wyniki naboru – mówię.
Wujek ogląda się przez ramię.
– To miało być dzisiaj?
– Tak. Dostałam się do Trinity College. Zaczynam od przyszłego tygodnia.
Billy markotnieje. Potem zaciska dłonie na moich ramionach i ciężko wzdycha.
– Jestem z ciebie kurewsko dumny.
– Dzięki.
– A pierdolić herbatę. – Billy macha ręką. – Pierdolić herbatę. Mam tu gdzieś whiskey.
Otwiera szafkę i zaczyna w niej szperać przy wtórze pobrzękiwania talerzy. Przewraca wysoką stertę misek i na próżno usiłuje zatrzymać kolanem lawinę naczyń, które lecą z brzękiem na podłogę. Podchodzę, żeby posprzątać ten bałagan, bo chcę czymś zająć ręce, ale wtedy Billy prostuje się i triumfalnym gestem unosi butelkę jamesona.
– Wszystkiego najlepszego, Debs – mówi.
– Dziękuję.
Przyjmuję od niego butelkę, jakbym wygrała ją na loterii.
Stoimy naprzeciw siebie zakłopotani. Nie chcę, żeby to wyglądało na mój pomysł. Powinnam zachowywać się jak dorosła. Nie mogę już zanosić próśb o spełnienie życzeń.
– Czyste mamy niebo dzisiejszej nocy – odzywa się w końcu wujek.
– Ale jest cholernie zimno.
– To weź sobie termofor z szafki, jeśli chcesz.
Billy sięga do klapy w suficie i ściąga rozsuwaną drabinkę. Wspina się po szczebelkach, wlokąc za sobą śpiwór niczym dziecko, które dało się zagonić do spania.
Gotuję wodę w czajniku. Osobliwości wypełniające ciasne wnętrze przyczepy zdają się obserwować mnie badawczo. Nad łóżkiem wujka wisi drewniany model staromodnego aeroplanu. Mały człowieczek siedzi na nim jak na huśtawce i trzyma w rękach lornetkę. Ponieważ ma wąsy, nazwaliśmy go Pierre.
Gorąca guma termoforu ogrzewa mi ręce. Wchodzę na dach, pokonując po dwa szczeble naraz. Chłodny wiatr uderza mnie w twarz. Czuję się jak na statku. Otuleni śpiworami, niczym w kokonach, kładziemy się na arkuszach ocynkowanej blachy, którą pokryty jest dom Billy’ego. Gdy dotykam zimnego i śliskiego dachu, mam wrażenie, że leżę na bryle lodu. Wpatrujemy się w niebo, jakby cały firmament opierał się tylko na naszych spojrzeniach.
Widok z dachu przyczepy jest jedyną rzeczą, która się nie kurczy, w miarę jak dorastam. Trawa szeleści pod racicami, gdy krowy zbliżają się do nas ociężale i węszą dookoła z zaciekawieniem. Wciągam w nozdrza wilgotną zatęchłą woń, którą przesiąknął śpiwór w przyczepie. Billy pachnie papierosami i olejem napędowym. Jego dłonie w wełnianych rękawiczkach bez palców wystają z rozciągniętych rękawów swetra. Krótki zarost okala jego usta i niczym ściernisko pokrywa policzki, by zniknąć wśród włosów.
– Opowiesz mi historię – mówi Billy.
– Nie mam ochoty nic opowiadać.
– Masz. Wybiorę gwiazdę.
Machinalnie obracam w palcach suwak od śpiwora, udając zniechęcenie. Zakładam kosmyk włosów za ucho i czekam, aż Billy się zdecyduje.
– Widzisz Gwiazdę Polarną? – pyta.
– Nie, widzę tylko najjaśniejszą gwiazdę na niebie.
– No, niezupełnie. Najjaśniejszy jest Syriusz.
– Mówiłeś, że Gwiazda Polarna.
– Cóż, myliłem się.
– Nie może być.
– To co, widzisz? Kiedyś ci ją pokazywałem.
– Tylko ze dwieście razy, ale mówiłeś, że jest najjaśniejsza.
– Jest druga pod względem jasności.
– Więc mam wypatrzeć drugą pod względem jasności gwiazdę na niebie?
– To ta na końcu litery „W”.
– Tak, wiem. Ta, która wydaje się najjaśniejsza… ale nie jest.
– Upewniam się tylko, czy mówimy o tym samym, do jasnej cholery. No więc widzisz te pięć gwiazd, które układają się w koślawe „W”?
Mrużąc oczy, patrzę w niebo i staram się połączyć kropki. Dawniej udawałam, że widzę to samo co Billy. Nie cierpię wysilać się na próżno, kiedy próbuję coś dojrzeć i nic mi z tego nie wychodzi. Trochę przypomina to czytanie znaków brajlowskich, tylko zamiast wypukłych guzków muszę rozpoznać światełka odległe o miliardy miliardów mil. Jest ich za dużo i czuję się przytłoczona, kiedy ten nieprzeliczony tłum zdaje się odwzajemniać moje spojrzenie.
Im bardziej przybywa mi lat, tym więcej wysiłku wkładam w moje starania. Wujek układa z gwiazd obrazy i historie, żebym mogła je rozróżnić. Litera „W” jest jednym z łatwiejszych do znalezienia punktów orientacyjnych.
– Tak, wiem – mówię. – Wygląda jak fotel bujany.
– Otóż to – potwierdza Billy, a jego palec płynnie kreśli po niebie gładkie linie, łącząc gwiazdy ze sobą. – Fotel Kasjopei.
– Pamiętam ją.
– No dobra, to opowiedz mi o niej.
– Przecież znasz tę historię.
– Ale jeszcze nie słyszałem, jak ją opowiadasz.
Wzdycham przeciągle, żeby zyskać na czasie. Postacie zaczynają się wyłaniać z mojej pamięci.
– No już, dawaj – ponagla mnie Billy.
– Kasjopeja za życia była królową, żoną Cefeusza, który też jest tam na górze. Miała charakter. To znaczy była czarująca, ale ludzie uważali ją za dziwaczkę. Zawsze chodziła boso i z rozpuszczonymi włosami, co wszystkich szokowało, bo powinna nosić się po królewsku. Swoją córkę Andromedę wychowała w miłości i szacunku do samej siebie, co w tamtych czasach zakrawało na rewolucję. Jej bezpretensjonalną postawę odbierano jako arogancję. Rozeszły się wieści o hipisowskiej królowej, która chodzi boso, kocha siebie i tego samego uczy swoją córkę. Nie spodobało się to Posejdonowi, więc postanowił przypomnieć ludziom, że nie mogą o sobie decydować. Zesłał morskiego potwora na kraj Cefeusza. Wyrocznia powiedziała, że jedynym ratunkiem dla królestwa jest złożenie Andromedy w ofierze. Tak więc Kasjopeja kazała przykuć swoją córkę do skały na brzegu morza i pozostawiła ją na pewną śmierć.
– No tak, była suką – wtrąca Billy.
– Cóż, nie miała wyboru. W przeciwnym razie potwór wszystkich by pozabijał.
– Ci Grecy mieli nasrane we łbach. Mogę zgadnąć, co się stało z Andromedą?
– Możesz.
– Uratował ją książę z bajki.
– Oczywiście – mówię.
Billy podaje mi butelkę. Pociągam łyk i whiskey wypala mi gardło.
– Perseusz, który właśnie wracał z wyprawy po głowę Meduzy, zabił morskiego potwora, a Andromeda musiała z wdzięczności zostać jego żoną.
– Klasyczny finał. A co się stało z Kasjopeją?
Wyciągam palec ku niebu.
– Siedzi tam, w fotelu bujanym, do którego przykuł ją Posejdon, żeby nie spadła, przelatując nad biegunem północnym głową w dół – wyjaśniam. – I tak będzie krążyć w nieskończoność.
– Jezu. – Billy wzdycha. – Wisieć tak głową w dół przez pół wieczności… To zupełnie zmienia widzenie świata.
– Mnie by zemdliło.
– Może tylko z początku, ale potem byś przywykła.
– Dzięki, grawitacja całkiem dobrze mi służy.
– Na tyle dobrze, że mogę cię zrzucić z dachu?
Wujek popycha mnie tak mocno, że przewracam się na bok w śpiworze i krzyczę wystraszona:
– Billy, ty wariacie! To nie jest śmieszne.
– Nie przepadasz za urodzinowymi klapsami?
– Przestań – mówię, ale czuję się radosna i przepełnia mnie ciepła błogość.
Wracam myślami do mojej opowieści i znów popijam whiskey z butelki. Ale już tamten pierwszy łyk sprawił, że poszybowałam ku niebu.
Uciekł mi pociąg, a to mój pierwszy dzień na uniwersytecie. Billy twierdził uparcie, że zdążę, ale musiał najpierw wydoić krowy, a dopiero potem odwiózł mnie na stację. Tak więc jestem spóźniona i nawet nie wiem na co. Chyba powinnam zawrzeć nowe znajomości. Obawiam się, że po południu nie będzie już dużego wyboru. To tydzień organizacyjny. Widziałam parę filmów, których akcja toczy się na kampusie uniwersyteckim. Jeśli mam poznać najlepszą przyjaciółkę albo ukochanego, wydarzy się to w pierwszy dzień.
Do tej pory odwiedzałam Dublin tylko w grudniu. Billy zabierał mnie tam co roku i oglądaliśmy świąteczne iluminacje. W moim najwcześniejszym wspomnieniu z tego miasta zachowałam przystanek O’Connell Bridge, na którym czekaliśmy na autobus do domu. Miałam wtedy pięć albo sześć lat. Kiedy autobus przyjechał, poczułam ulgę, bo mogłam nareszcie schronić się przed zacinającym deszczem i porywistym wiatrem, który wywracał parasole na lewą stronę. Billy zapukał w szybę i pokazał kierowcy banknot − dziesięć euro − który potem złożył i zaczął wpychać do szczeliny na monety z takim namaszczeniem, jakby demonstrował magiczną sztuczkę.
Kierowca spojrzał na niego.
– I niby co mam z tym zrobić? – spytał.
Billy zabrał banknot i zrobił miejsce innym pasażerom, którzy ustawili się za nami w kolejce po bilety.
– Na pewno pan ma kupę drobnych, szefie – odpowiedział, wskazując głową tackę, na którą z brzękiem spadały odliczone monety.
– Czy ja wyglądam jak maszyna do odliczania reszty?
Kierowca mierzył nas wzrokiem tak długo, aż Billy zaczął się cofać. Wyszliśmy z autobusu z powrotem na deszcz. Zawsze kiedy spotykało nas coś takiego, wracaliśmy do domu pociągiem.
Billy zachowywał się dziwnie wśród ludzi, których nie znał. Nie był tak pewny siebie jak zwykle. Kiedy chwytał mnie za rękę, nie wiedziałam, czy chce mi dodać otuchy, czy sam jej potrzebuje.
Ostatecznie udało nam się przejść przez miasto taką drogą, jaka nam odpowiadała. Kolejne lata zlewały się ze sobą w jedno wspomnienie, tak więc pamiętam, że kiedyś zatrzymaliśmy się przed budynkiem Poczty Głównej, żeby oddać hołd umierającemu Cúchulainnowi i ofiarom powstania wielkanocnego. Potem przeszliśmy przez most i skręciliśmy w Dame Street, aż w końcu dotarliśmy do piekarni na Thomas Street, gdzie przerażająca kobieta o pulchnej twarzy sprzedała nam bułki z kiełbaskami. Pamiętam też, jak kiedyś Billy poczęstował papierosem jakiegoś bezdomnego mężczyznę nad kanałem. Usiedliśmy obok niego na ławce i rozmawialiśmy przez chwilę tak swobodnie jak ludzie, którzy przystają po mszy za bramą kościoła, żeby uciąć sobie pogawędkę.
Na Grafton Street zatrzymaliśmy się przed wystawą sklepu Brown Thomas, żeby popatrzeć na kukiełkę, która pastwiła się nad butem, uzbrojona w młotek i gwóźdź. Tuż obok niej po rozłożonych torach krążyły małe pociągi. Billy zapytał mnie, co chciałabym robić, kiedy dorosnę. Wskazałam na ulicznego mima pomalowanego jak statua z brązu i powiedziałam, że mogłabym robić coś takiego, bo to sprawia ludziom radość. Ewentualnie mogłabym zostać księdzem.
– Powodzenia – powiedział mój wujek z uśmiechem.
Billy zawsze chciał, żebym zdawała do Trinity College, jedynej uczelni wartej zachodu, jak twierdził, chociaż uważał ją za siedlisko bufonów. Pokazywał mi wysokie kamienne mury i najeżone kolcami ogrodzenie od strony Nassau Street, gdzie znajduje się boczne wejście, ale nigdy nie zapuściliśmy się do środka. Prawdopodobnie nie zdawał sobie sprawy, że jest to publicznie dostępny teren. Zawsze uważałam Trinity za przeciwieństwo więzienia ze Skazanych na Shawshank i wyobrażałam sobie, że trzeba przekupić Morgana Freemana paczką papierosów, żeby dostać się do środka przez tunel.
Kiedy w zeszłym roku pojechałam z moją klasą na targi edukacyjne, na stoisku Trinity College nie spotkałam Morgana Freemana, tylko jakąś kobietę o ziemistej cerze ubraną w granatowy kostium. Wręczyła mi broszurkę informacyjną, zmierzyła wzrokiem mój niechlujny mundurek i oświadczyła, że trzeba mieć wybitny umysł, żeby dostać się na tę uczelnię. Ale nie miała racji. To nie jest wyzwanie dla wybitnych umysłów. Wcale nie trzeba być inteligentnym, żeby zostać studentem Trinity. Wystarczy upór.
Przy bramce przed wyjściem ze stacji Connolly uświadamiam sobie, że w pociągu zgubiłam bilet. Podchodzę do budki z napisem „Informacja” i wyjaśniam, co się stało.
– Na której stacji wsiadłaś? – pyta facet w okienku.
– W Maynooth – odpowiadam.
– Ile kosztował bilet?
– Nie pamiętam.
– Możesz mi pokazać jakiś dowód tożsamości?
– Nie mam.
– Jak się nazywasz, skarbie?
– Debbie… hm, Deborah White.
– Jesteś pełnoletnia?
– Yhm.
– No cóż, Deborah, musisz zapłacić sto euro kary.
Mężczyzna pokazuje mi przyklejoną u dołu okienka małą nalepkę z napisem „Stała opłata karna” i podaje przez szczelinę pod szybą jakiś druczek. Omiatam kartkę wzrokiem: „Opłatę należy uiścić w terminie do dwudziestu jeden dni… w razie nieuregulowania należności… może stanowić podstawę do wszczęcia postępowania sądowego… z tytułu egzekucji sądowej może zostać nałożona kara do tysiąca euro”.
– Ale ja zgubiłam bilet – mówię.
– Moja droga, gdybyś go kupiła, wiedziałabyś, ile kosztuje.
– Ale ja naprawdę nie pamiętam.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Pokaż mandat tamtemu gościowi przy bramce, to cię wypuści.
I tak oto po raz pierwszy samodzielnie przybywam do Dublina jako kryminalistka.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz