Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Związek weird fiction i science fiction można określić jako aporetyczny. Z pewnością różnić te dwie konwencje będą się w samych rdzeniach, u korzeni: jedna wszak oparta jest na podszeptach irracjonalnych, na tych wszystkich dziwacznych głosach z głębi ducha lub nadciągających z jakiegoś innego świata o mistycznej proweniencji, druga zaś dumnie podkreśla swój rodowód wywiedziony ze scjentyzmu i twardego racjonalizmu, w którym nie celebruje się rzeczy skrytych w cieniu (przyszłości, kosmosu, głębi oceanicznej), ale usiłuje rzucić na nie ostre światło metody naukowej.
Próba połączenia tych dwóch paradygmatów wydaje się zmierzać wprost ku katastrofie. Kiedy metafizyczne i mistyczne intuicje ubiera się na kartach literatury fantastycznej w szaty usystematyzowanej nauki, rezultat na ogół bywa rozczarowujący. To właśnie wtedy – w skrajnych, najgorszych przypadkach – mają szansę powstać wszelkie pseudonaukowe pop-systemy magiczne, mówiące precyzyjnie, ile księżycowego pyłu należy odmierzyć i jakiej długości motylą nogę wrzucić do próbówki, by otrzymać eliksir mogący zmienić człowieka w trytona, albo pod jakim kątem trzeba trzymać magiczną różdżkę, aby poraziła przeciwnika ognistą kulą. Zestawienie dwóch skrajnych porządków w taki sposób obydwa się ze szkodą dla obydwu: trywializuje je i czyni infantylnymi. Celem tej antologii, choć weird fiction często eksploruje tematy eschatologiczne i apokaliptyczne, nie było jednakże doprowadzenie do żadnej katastrofy, a już na pewno nie do katastrofy literackiej. Aby do tego nie dopuścić i z zadanego tematu – mariażu weird fiction i science fiction – wyjść obronną ręką, należało zastanowić się nad punktami stycznymi, w których te skrajne konwencje okazują się dochodzić do podobnych rezultatów i zaczynają eksplorować podobne obszary.
Pierwszym takim obszarem z pewnością jest poznanie. Zarówno twarda fantastyka naukowa w paradygmacie – dla jasności kontekstu przyjmijmy – Lemowskim, jak i Lovecraftowskie weird fiction, mimo wszelkich różnic między nimi, mówią jednym głosem na temat możliwości poznania przez człowieka tajemnic świata. Możliwości te określają wprost jako mierne, sytuując człowieka w miejscu, w którym jego wiedza o świecie okazuje się w jednym wypadku zlepkiem przypuszczeń wywiedzionych z niepełnych przesłanek, w drugim zaś – banieczką urojeń podtrzymywanych jedynie po to, aby homo sapiens nie stoczył się w otchłań obłędu, przytłoczony prawdziwą naturą rzeczywistości.
Drugim obszarem wspólnym – do którego ścieżka prowadzi zresztą wprost z pierwszego – jest niesamowitość. Różne słowa na nią są stosowane w nomenklaturze humanistycznej – Das Unheimliche / uncanny, weird, eerie; wszystkie te określenia, mimo subtelnych różnic semantycznych, krążą natomiast wokół zjawiska lęku i dyskomfortu wywołanego przez dysonans poznawczy, gdy rzeczywistość znana i oswojona ukazuje swoje inne oblicze, gdy do tej pory pewny grunt okazuje się grząski, a prosta ścieżka zaczyna się wić i skręcać w ciemny las".
Autorzy antologii:
Marta Kładź-Kocot
Filip Duval
Przemysław Poznański
Łukasz Redelbach
Artur Laisen
Rafał Łoboda
Marta Lasik
Michał Pięta
Paweł Wącławski
Michał Bończyk
Magdalena Świerczek-Gryboś i Magdalena Anna Sakowska
Agata Poważyńska
Marek Kolenda
Łukasz Borowiecki
Jakub Chilimończyk
Filip Świerczyński
Olaf Pajączkowski
Istvan Vizvary
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 584
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Sny umarłych 2024. Polski rocznik weird fiction
Copyright © 2024
Marta Kładź-Kocot, Filip Duval, Przemysław Poznański, Łukasz Redelbach, Artur Laisen, Rafał Łoboda, Marta Magdalena Lasik, Michał Pięta, Paweł Wącławski, Michał Bończyk, Magdalena Świerczek-Gryboś, Magdalena Anna Sakowska, Agata Poważyńska, Marek Kolenda, Łukasz Borowiecki, Jakub Chilimończyk, Filip Świerczyński, Olaf Pajączkowski, Istvan Vizvary
Copyright © 2024 Wydawnictwo IX
Copyright for the cover art
© 2024 Wojciech Gunia
Redaktor rocznika: Wojciech Gunia
Redakcja: Krzysztof Grudnik
Korekta: Katarzyna Koćma
Ilustracja na okładce: Wojciech Gunia
Opracowanie okładki, skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
ISBN 978-83-68257-35-9
All rights reserved.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawca: Wydawnictwo IX, Kraków 2024, we współpracy z Horror Weird Fiction.
Pomysł, by Sny umarłych skierować na tory zmagań z określonym z góry tematem („historia” w edycji 2023) albo eksploracji pograniczy z innymi konwencjami literackimi, dość szybko przyniósł próbę karkołomną. Czy mogą bowiem istnieć konwencje bardziej do siebie niepasujące niż weird fiction i fantastyka naukowa?
I tak, i nie.
Związek weird fiction i science fiction można określić jako aporetyczny. Z pewnością różnić te dwie konwencje będą się w samych rdzeniach, u korzeni: jedna wszak oparta jest na podszeptach irracjonalnych, na tych wszystkich dziwacznych głosach z głębi ducha lub nadciągających z jakiegoś innego świata o mistycznej proweniencji, druga zaś dumnie podkreśla swój rodowód wywiedziony ze scjentyzmu i twardego racjonalizmu, w którym nie celebruje się rzeczy skrytych w cieniu (przyszłości, kosmosu, głębi oceanicznej), ale usiłuje rzucić na nie ostre światło metody naukowej.
Próba połączenia tych dwóch paradygmatów wydaje się zmierzać wprost ku katastrofie. Kiedy metafizyczne i mistyczne intuicje ubiera się na kartach literatury fantastycznej w szaty usystematyzowanej nauki, rezultat na ogół bywa rozczarowujący. To właśnie wtedy – w skrajnych, najgorszych przypadkach – mają szansę powstać wszelkie pseudonaukowe pop-systemy magiczne, mówiące precyzyjnie, ile księżycowego pyłu należy odmierzyć i jakiej długości motylą nogę wrzucić do próbówki, by otrzymać eliksir mogący zmienić człowieka w trytona, albo pod jakim kątem trzeba trzymać magiczną różdżkę, aby poraziła przeciwnika ognistą kulą. Zestawienie dwóch skrajnych porządków w taki sposób obydwa się ze szkodą dla obydwu: trywializuje je i czyni infantylnymi. Celem tej antologii, choć weird fiction często eksploruje tematy eschatologiczne i apokaliptyczne, nie było jednakże doprowadzenie do żadnej katastrofy, a już na pewno nie do katastrofy literackiej. Aby do tego nie dopuścić i z zadanego tematu – mariażu weird fiction i science fiction – wyjść obronną ręką, należało zastanowić się nad punktami stycznymi, w których te skrajne konwencje okazują się dochodzić do podobnych rezultatów i zaczynają eksplorować podobne obszary.
Pierwszym takim obszarem z pewnością jest poznanie. Zarówno twarda fantastyka naukowa w paradygmacie – dla jasności kontekstu przyjmijmy – Lemowskim, jak i Lovecraftowskie weird fiction, mimo wszelkich różnic między nimi, mówią jednym głosem na temat możliwości poznania przez człowieka tajemnic świata. Możliwości te określają wprost jako mierne, sytuując człowieka w miejscu, w którym jego wiedza o świecie okazuje się w jednym wypadku zlepkiem przypuszczeń wywiedzionych z niepełnych przesłanek, w drugim zaś – banieczką urojeń podtrzymywanych jedynie po to, aby homo sapiens nie stoczył się w otchłań obłędu, przytłoczony prawdziwą naturą rzeczywistości.
Pod względem epistemologicznym zarówno weird fiction, jak i Lemowskie science fiction są skrajnie pesymistyczne, używają jedynie różnych słowników i wychodzą od innych zestawów narzędzi fabularnych, by opowiedzieć o identycznej konkluzji: człowiek narzędziami poznania jedynie „próbuje rozszerzyć Ziemię do granic kosmosu”. Tylko od zawartości komponentu grozy zależy, czy te próby kończą się po prostu porażką, czy katastrofalną porażką i zgubą. Innej możliwości nie ma: rzeczywistość, jej prawdziwa natura, na zawsze pozostanie dla istoty ludzkiej źródłowo niedostępna. Ani jej nie okiełzna, ani nie zmierzy, ani nawet nie zrozumie.
Drugim obszarem wspólnym – do którego ścieżka prowadzi zresztą wprost z pierwszego – jest niesamowitość. Różne słowa na nią są stosowane w nomenklaturze humanistycznej – Das Unheimliche / uncanny, weird, eerie; wszystkie te określenia, mimo subtelnych różnic semantycznych, krążą natomiast wokół zjawiska lęku i dyskomfortu wywołanego przez dysonans poznawczy, gdy rzeczywistość znana i oswojona ukazuje swoje inne oblicze, gdy do tej pory pewny grunt okazuje się grząski, a prosta ścieżka zaczyna się wić i skręcać w ciemny las.
Dla fantastyki grozy operowanie niesamowitością jest czymś zupełnie naturalnym, przemieszczenia znaczeń i funkcji w sferze ontologicznej niejako konstytuują tę konwencję. Ciało, które jest martwe, porusza się, w dodatku odczuwa głód. Człowiek, o którym zwykliśmy myśleć, że posiada podmiotowość, zostaje jej pozbawiony; znajduje się we władzy czegoś innego. To, co powinno nas bawić, służyć naszej uciesze – jak klaun – z istoty podrzędnej, funkcyjnej, przeistacza się w drapieżnika. I tak dalej: praktycznie każde źródło zgrozy w tego rodzaju literaturze bierze się z jakiegoś przemieszczenia.
O ile powodem tego przemieszczenia w horrorze jest zawsze złamanie jakiegoś tabu – horror jest bezwzględnie konserwatywny – o tyle w weird fiction przemieszczenia następują nie dlatego, że została naruszona jakaś norma, ale dlatego, że norma, rozumiana jako umowa społeczna czy kulturowa, jest irrelewantna w świecie poza – i ponadludzkim. A to właśnie ten świat ustanawia reguły gry, nie nasz. W tym kontekście niesamowitość jest bolesnym tarciem między naszymi oczekiwaniami i potrzebami, między naszą projekcją ładu a światem, dla którego nasze oczekiwania i wyobrażony ład nie mają najmniejszego znaczenia, do którego istoty owe oczekiwania i ład w ogóle się nie odnoszą. Wielcy Przedwieczni za nic mają ludzką naukę i rozum; niesamowity koszmar, który zsyłają, to żadne zło w ludzkim rozumieniu; to jedynie prawda, która nijak nie pasuje do zbudowanych przez człowieka modeli i dalece wykracza poza jego możliwości.
Tajemnice kosmosu z literatury science fiction idą tu w sukurs kosmicznej zgrozie weirdu, uwalniając często dokładnie te same mechanizmy. Kiedy Hal Bregg w Powrocie z gwiazd Lema wspomina traumatyzujące przeżycia podczas misji, w pamięć zapada szczególnie historia poszukiwania zaginionego towarzysza, który utknął na wyjątkowo pylistym obiekcie, wzbudzając silnikami hamującymi pojazdu tumany pyłu, niemogącego opaść ze względu na bardzo niską grawitację. Bregg odnajduje w końcu nieszczęśnika, ale ten – poddany w skafandrze, w nieprzeniknionej ciemności, najprawdziwszej deprywacji sensorycznej – jest już „po drugiej stronie” rozumu; zaczyna wierzyć, że nie żyje, znajduje się w jakimś limbo i słysząc Bregga, sam rozmawia z umarłym. Bregg, by wydostać rozbitka z matni, postanawia podjąć tę grę i przyznaje, że istotnie zginął. Ale umysł towarzysza podróży, pogrążony w wyzwolonej traumą psychozie, brnie dalej, aż w końcu rozmowa wymyka się spod kontroli bohatera i dochodzi do przerażającej erupcji przemocy; w konsekwencji Bregg ledwie uchodzi z życiem i nie udaje mu się ocalić zaginionego. Ta scena jest majstersztykiem zarówno science fiction, zgłębiającego temat fundamentalnej wrogości kosmosu, czy też raczej nieprzystosowania człowieka do tak trudnego i nieprzewidywalnego środowiska (Bregg i członkowie jego załogi wykazują jak jeden mąż syndromy PTSD), jak i czysto weirdowego suspensu, wirtuozersko rozgrywającego przemieszczenie żywy-martwy, właściwe horrorowi, tyle że à rebours: źródłem dyskomfortu i napięcia podczas lektury tej sceny jest przemieszczenie na linii żywe-umarłe, ale o przeciwnym wektorze niż w typowej fantastyce grozy: to nie martwe, które jest ożywione, nas przeraża, ale żywe, które uważa się za umarłe, w dodatku osadzone w przestrzeni liminalnej, niemogącej stanowić żadnego podparcia dla rzeczywistego statusu ontologicznego bytu, który w niej przebywa.
Psychologia zna oczywiście taką jednostkę i nadała jej nawet nazwę, jak to zwykle bywa na cześć człowieka, który jako pierwszy ją opisał (diagności chorób przechodzą do historii w naprawdę paskudny sposób): zespół Cotarda, zwany „syndromem chodzącego trupa” albo „urojeniem negacyjnym”, opisany przez francuskiego neurologa Julesa Cotarda w 1882 r. Wiele lat po Lemie do zespołu Cotarda wrócił Peter Watts w ociekającym psychologiczną niesamowitością Ślepowidzeniu, wykorzystującym jako jedno z głównych źródeł jedną z filozoficznych „biblii” współczesnego weird fiction, czyli Being no one Thomasa Metzingera, niemieckiego filozofa specjalizującego się w filozofii umysłu i neuronauce.
Watts w Ślepowidzeniu włącza do arsenału twardej fantastyki naukowej niesamowitość, by opowiedzieć o ultymatywnym lęku tożsamościowym: nieistnieniu bądź unicestwieniu osoby, czyli robi praktycznie to samo, tylko że w nieco inny sposób, co Thomas Ligotti uczynił w opowiadaniu Cień, ciemność ze zbioru Teatro Grottesco. Dla fantastyki grozy istnieją dwa fundamenty lękowe, będące awersem i rewersem lęku przed śmiercią: lęk przed dezintegracją ciała (ochoczo wykorzystywany w estetyce gore lub body horrorze) oraz lęk przed dezintegracją jaźni. W przypadku Ślepowidzenia, które jest wszak wzorową powieścią hard sf, wzięcie na tapet przy pomocy metod naukowych lęku przed unicestwieniem podmiotowości okazuje się zmierzać w stronę nastroju i konkluzji właściwych weird fiction: pojęcia jaźni i osobowości, jako jedne z elementów modelu stworzonego przez człowieka na opisanie rzeczywistości (bo przecież człowiek nie jest jedynie obserwatorem, ale też uczestnikiem – próbując opisać rzeczywistość, nie znajduje się na zewnątrz niej, ale w niej uczestniczy, jako jeden z jej elementów), okazują się iluzoryczne.
Jest to w jakimś sensie ultymatywna konkluzja, do jakiej może dojść tego rodzaju literatura. Nie można zejść głębiej w negację, jeśli ostatnia ostoja iluzji ładu, jakim jest ludzka jaźń, okazuje się jedynie jeszcze jedną częścią tej samopodtrzymującej się iluzji.
W tym sensie weird fiction i science fiction, choć to konwencje krańcowo odmienne, mogą z powodzeniem „zagrać w jednej orkiestrze” i w tym sensie ich związek jest aporetyczny: mimo że przyjęte metody, środki i literackie cele sytuują je w zbiorach rozłącznych, między którymi zdaje się nie być punktów wspólnych, w pewnych szczególnych okolicznościach zaczynają nadawać na jednej długości fali, która – jak to wynika z fizyki zaburzeń pola elektromagnetycznego – nie ulega wytłumieniu w przeciwfazie, ale wzmocnieniu.
Opowiadania z niniejszego zbioru nie zawsze oscylują wokół tak ciężkich tematów – gdyby tak było, byłoby męcząco i nudno – ale zawsze starają się trzymać balans między użyciem narzędzi sf do opowiedzenia poznawczego zagubienia i wzbudzenia odczucia niesamowitości, nieodzownej w świecie, którego w gruncie rzeczy nie można pojąć i oswoić, a wszelkie konstrukty społeczne i cywilizacyjne, zakorzenione w ideach moralnych i roszczące sobie prawo do bycia zarówno uniwersalnym opisem, jak i narzędziem modelowania rzeczywistości, są siłą rzeczy oparte na fałszywych założeniach.
I to oczywiście może doprowadzić wyłącznie do katastrofy, ale wam może dać dużo dobrej, pożywnej rozrywki wzbudzającej dreszcze niepokoju. Czego wam oczywiście życzę na czas lektury.
Najgorsze były te momenty, kiedy właściwie nie wiedział, w jakim mieście się znajduje.
Budził się szarym świtem, wygrzebywał z pościeli w przeraźliwe zimno małego pokoiku na poddaszu, zapalał świecę. Na wpół śpiąc, wkładał pomiętą koszulę, zgrabiałymi palcami dopinał guziki spodni, czyścił szczoteczką plamy z surduta. A potem wychodził do pracy, choć nie potrafił sobie zbyt dokładnie przypomnieć, gdzie pracuje. W bibliotece albo kancelarii, tego był pewien. Pamiętał ciemne pomieszczenie wypełnione zapachem kurzu i zetlałych dokumentów, ciągnące się w nieskończoność ciemne szafki katalogów.
Po drodze wstępował do kafeterii na rogu, na stojąco wypijał szybką kawę, zagryzając ją chrupiącym rogalikiem. Świat wtedy stawał się na moment wyraźniejszy. Mgła się rozwiewała, słychać było pokrzykiwania fiakrów, znad rzeki dobiegały rytmiczne nawoływania wioślarzy, powietrze drżało głośnym biciem Big Bena.
Londyn. Tak, to chyba Londyn.
Przypominał sobie mgliście, że kiedyś studiował. Prawdopodobnie w Oxfordzie. Strzelające w niebo kremowe wieże, cieniste sienie kolegiów, zielone trawniki, długie wykłady i dysputy.
Niekiedy jednak nie był pewny. Jego umysł spowijało coś w rodzaju mgły. Tęsknił tylko za tym, by po skończonej pracy wrócić do siebie, rozpalić w kominku i zasiąść do pisania.
Jakoś trafiał do tego biura bądź biblioteki, gdzie był zatrudniony. Szef, którego nigdy nie widział, burczał zza drzwi na pannę Claire Jakąśtam, a ona, wychodząc z gabinetu pryncypała, niosła zawsze plik karteczek z poleceniami. Miała przy tym ten nieśmiały, przepraszający uśmiech, schludną błękitną bluzeczkę i jasne włosy uczesane w koronę.
On brał z jej dłoni stertę karteluszków, poświęcał im krótkie, obojętne spojrzenie, a potem zapuszczał się między katalogi i szukał, szukał, szukał. Prowadził śledztwo za śledztwem. Tropił ukryte dokumenty, szpiegował tajemnicze sygnatury, przypierał do muru zawieruszone roczniki i odnajdywał skażone poczuciem winy, źle odłożone na półkę tomy. Był w swoim fachu jedyny, wyjątkowy, niedościgniony. Był niezastąpiony. Księgi tworzyły w jego umyśle konstelacje, lśniły niczym gwiazdy na firmamencie, wysnuwały precyzyjne sieci powiązań, jakby był astronomem nanoszącym na mapę nieba gwiazdozbiory.
Nie był tylko pewny, jak ma na imię. Może William, a może John. Nazwisko zapomniał dawno temu. Nie wydawało się potrzebne. Podobnie jak nazwa miasta, którego ulice codziennie przemierzał.
Jerozolima, Ateny, Aleksandria, Paryż, Londyn. Nierzeczywiste – mruczał niekiedy pod nosem, klucząc przez wąskie zaułki. I nie wiedział, skąd mu się to wzięło.
Nierzeczywiste miasto. Jesteśmy – czepiała się uparta myśl – na szczurzej ulicy, gdzie umarli porzucili swoje kości.
Wracał, dojadając ostatnie kęsy posiłku, który spożył gdzieś po drodze, w pośpiechu, nie troszcząc się o pożywienie, tak jak o nic innego na świecie. Rozpalał w kominku, zrzucał surdut, zawijał się w ciepły, choć stary i wytarty szlafrok, zapalał świece i zasiadał przy biurku do swojej prawdziwej pracy.
Tworzył. Nie do końca wiedział co. Niby powieść, a może poemat, amorficzny słowny twór, w którym chciał ująć całą wiedzę świata, a ponadto każdą możliwą narrację, wszystkie dopuszczalne kombinacje słów. Posiłkował się magicznymi zwierciadłami wedle przepisu Johna Dee i kombinatorycznymi schematami Ramona Lulla. A nade wszystko swoją idealną pamięcią. Nie potrzebował notatek ani katalogów. Ba, w jego mieszkaniu było zaledwie kilka książek zalegających pod warstwą kurzu na skromnych drewnianych półkach. Wystarczyło, że zamknął oczy, a widział długie szeregi oprawionych w skórę tomów, przeskakiwały mu w pamięci katalogowe oznaczenia, lśniły złotem wytłoczone na grzbietach tytuły. W myślach przewracał karty i widział długie szeregi liter. Posiadał na własność każdą z ksiąg, miał ją przed oczami umysłu, dostępną w każdej chwili. Był tak pełen, że on sam nie mieścił się już w sobie.
Nie mieściło się również miasto. I być może potrafiło się za to zemścić.
Tego właśnie dnia William czy też John zasiadł wieczorem do pisania. Rozsunął poły surduta, podciągnął rękawy, szyję starannie owinął wełnianym dzierganym szalikiem, żałując, że nie zadbał o wystarczającą ilość drewna do kominka. Pochuchał w zgrabiałe dłonie. Umoczył pióro w kałamarzu, otarł stalówkę o brzeg. Zapatrzył się w zaścielający biurko stos notatek oświetlony chybotliwym płomykiem świecy. Poświęcił odrobinę uwagi kroplom wosku spływającym z dopalającego się ogarka na kształt osobliwej, pełnej macek, lepkiej istoty.
Opowieść pęczniała w nim, domagała się ujścia. Była pełnią, a zarazem chaosem. Była uniwersalnym wzorcem i każdą opowieścią świata. Czuł jej wewnętrzne pulsowanie. Już miał opuścić pióro na kartkę i napisać pierwsze słowo, gdy ciszę rozdarło krakanie. William czy też John podskoczył w miejscu. Na pożółkłym papierze wykwitł gwiazdozbiór przypadkowych kropek rozchlapanego atramentu.
Obrócił głowę. Na stojącym w zakurzonej niszy gipsowym popiersiu Ateny siedział ogromny kruk. William zadrżał. Nie przypominał sobie, żeby otwierał okno. Nie pamiętał trzepotu skrzydeł, szmeru, szelestu ani żadnego innego niepokojącego dźwięku. Nie miał pojęcia, w jaki sposób ptaszysko się tu znalazło. Byłby nawet skłonny nie przejmować się tym – w końcu nie pamiętał tak wielu innych rzeczy. Tyle że kruk był w jakiś nieoczekiwany sposób wyrazisty. Ogromny, o lśniących antracytowych piórach i przenikliwych paciorkach oczu. Przekrzywiał łeb i gapił się znacząco, jakby miał coś ważnego do zakomunikowania.
— Co tam, panie kruku…? — zapytał John. Jego głos zabrzmiał chrapliwie, wydobył się z gardła nieśmiało, jakby z wahaniem.
Kruk zakrakał. Głośno, aż archiwistę przeszedł dreszcz.
Sytuacja zdawała się wymagać wyjaśnienia. William nie pamiętał kruka, ale po prawdzie – jak uświadomił sobie z rosnącym zdziwieniem – nie pamiętał również, by miał jakąkolwiek niszę, a w niej posąg bogini. Wstał i odprowadzony złowieszczym spojrzeniem ptaszyska ruszył na obchód mieszkania.
A ono otworzyło się na niego, tak jak uprzednio czyniły to tajemnice katalogów i ksiąg. Nie było bowiem tylko małym, zimnym pokoikiem na poddaszu, do którego archiwista przywykł i który oswoił. Wnętrze okazało się potencjalnie nieskończone. Ściana płynnie przechodziła w szeroki, jasny korytarz, a ten prowadził do czegoś w rodzaju zadbanego, dobrze wyposażonego mieszczańskiego domu, a może nawet ziemiańskiej rezydencji. Westybul zdobiła wzorzysta marmurowa posadzka. W licznych niszach stały marmurowe popiersia o przedziwnych, niekiedy ironicznych i szyderczych wyrazach twarzy. Pokoje pełne były wygodnych, eleganckich mebli: rzeźbionych biurek, stołów i krzeseł, obitych kwiecistą tapicerką foteli i kanap, zasłon z frędzlami, lamp o pękatych abażurach. Korytarz wiódł do kolejnej sieni, a stamtąd kaskady schodów prowadziły w górę lub w dół.
William czy też John wędrował i wędrował. Niemal zapomniał, skąd wyszedł. Całe kłącza krętych korytarzy pączkowały niczym dzika, nieopanowana roślinność. Drążyły w tym wiecznym, nieskończonym domu, wymuszały istnienie niezliczonych komnat, kuchni, magazynów, składów i poddaszy. Architektura zmieniała się, mury powlekała surowość, meble traciły na kunsztowności. Miękkie fotele i kanapy zastąpiły surowe ławy i skrzynie. Rezydencja przeszła płynnie w zbudowany z szarego kamienia zamek, zimny i wietrzny. Archiwista zorientował się, że jest w wysokiej wieży, w donżonie o grubych murach i wąskich szparach strzelniczych okienek. Odważył się podejść i wyjrzeć. Po ołowianym niebie wiatr gnał ciężkie, nabrzmiałe deszczem chmury. Świat w dole zasnuwała mgła. Przez okno widać było łodzie wpływające w wąskie kanały. W murach świszczał wiatr.
Niewidoczny kruk zakrakał Johnowi prosto w ucho, tak jakby siedział mu na ramieniu.
Archiwista zamknął oczy. Czuł, że przestrzeń wokół niego spęczniała i narosła, tak samo jak jego opowieść. Jego małe mieszkanie było otoczone innymi domami, rezydencjami i pałacami, a one, niewidoczne na co dzień, napierały na niego, szturmowały, domagały się wejścia. Wszystkie możliwe budynki i wnętrza znane literaturze.
William czy też John postanowił zaufać własnym zmysłom. Wciągnął w nozdrza znajomą woń papieru i kurzu, desek i wilgotnych ścian, kopcącej świecy i niedogasłego kominka. Wyciągnął rękę i położył ją przed sobą, dotykając własnego biurka.
Otworzył oczy. Mieszkanie posłusznie ułożyło się wokół niego jak domowy kot. William wiedział jednak, że Wszystkie Inne Domy nadal tam są.
I ten zamek, on niepokoił go najbardziej. W końcu któż może wiedzieć, co przyjdzie takiemu kamiennemu klocowi do głowy.
Tylko kruk i popiersie nie zniknęły. Były na swoim miejscu, a raczej na miejscu, na którym William czy też John nigdy by ich nie oczekiwał. Ptak przekrzywił łebek i zakrakał pogardliwie. Przestrzeń istniała, podobnie jak nienapisana książka, zastygła na zaścielonym papierami biurku w wiecznej potencjalności. John zrozumiał, że nigdy nie będzie zdolny jej dokończyć – nie dlatego, że brakowało mu talentu, ale ponieważ ona właśnie w taki sposób istnieje. Wdziera się w rzeczywistość, a słowa zapisane na papierze znaczą tylko tyle, co te, które nie przedostały się jeszcze z wiecznej, nieskończonej biblioteki, nie przedarły się przez zasłonę niebytu na stronę rzeczywistości. To poczucie uderzyło w niego jak kamień. Nie zgadzał się na to, pragnął tworzyć, stworzyć, zakończyć dzieło. Ignorując ironię ptasiego spojrzenia, zasiadł do biurka i gorączkowo uchwycił pióro w dłoń.
Kruk ponownie zakrakał i nagle John ujrzał, że z ptasiej głowy wyrasta przeraźliwy, blady róg wypełniony setkami małych błękitnych oczu zmrużonych w złośliwym grymasie. W przerażeniu rzucił się do drzwi, potknął o krzesło, omal nie upadł. Z łomoczącym sercem zbiegał po schodach, wypadł na ulicę i popędził przed siebie, zagłębiając się w słabo oświetlone gazowymi latarniami zaułki. Szybko się zgubił. Błąkał się potem długo, spocony, drżący i zziębnięty. Rzędy kamienic z zatrzaśniętymi na głucho okiennicami wydawały się odwracać do niego tyłem, niegościnne i obce. Dopiero nad ranem, gdy ponad dachami wschodził różowy świt, dotarł z powrotem do swojego domu. Wszedł po schodach, śmiertelnie zmęczony, ciesząc się odrobiną wpadającego przez okna światła.
Pokój wyglądał tak jak zwykle, nie licząc niewielkiego bałaganu – otwartego okna, rozsypanych po podłodze zapisanych kart, przewróconego krzesła. William czy też John westchnął ciężko i w ubraniu padł na łóżko, zupełnie wyczerpany.
Obudził się późnym rankiem z głębokiego, niespokojnego snu. Zerwał się w jednej chwili, uświadamiając sobie straszliwą prawdę: spóźnił się do pracy. Szybko wypłukał z ust paskudny kwaśny smak, przygładził włosy przed pękniętym, zmatowiałym lustrem, poprawił na sobie wczorajsze ubranie i pobiegł tak, jak stał, nie decydując się na dopełnienie wszystkich niezbędnych porannych rytuałów.
Z gabinetu szefa wysnuwała się atmosfera niezadowolenia. Pierwszą partię notatek panna Claire podała mu bez słowa, wysuwając tylko rękę przez drzwi, zza których dobiegała burkliwa przemowa. William czy też John nie czekał na nic więcej. Uchwycił świstki i z ulgą zanurzył się w kojącą rzeczywistość katalogów.
Do południa pracował gorliwie. Fakty w jego mózgu wskakiwały na swoje miejsca, wypełniały luki, tworzyły sieci połączeń, odpalały małe wszechświaty. Ołówek biegał w dłoni. Kartki zapełniały się odnośnikami, przypisami, numerami katalogowymi. Do południa każde zapytanie opatrzone zostało kompletną, elegancką, uporządkowaną odpowiedzią. John pozwolił sobie na uśmiech samozadowolenia, odłożył kartki do skrzynki, z której panna Claire miała je wysłać windą na odpowiednie piętra, i spokojnie wyszedł na lunch.
Miasto było niby takie jak zwykle, ale cechował je jakiś nadmiar. Tak jakby niewidzialna nadprzestrzeń napierała na ściany kamienic, pulsowała pod brukiem. William zdecydował się zupełnie to zignorować. Zamówił kawę i kanapki, rumieniąc się trochę pod pełnym potępienia spojrzeniem kelnerki, która wprawnym okiem otaksowała jego niechlujny wygląd. Uświadomił sobie, że w jej oczach musiał wyglądać na kogoś, kto pił całą noc. Powodowany wstydem szybko skończył jeść i wrócił do pracy. Charakterystyczny biblioteczny zapach zawsze działał na niego kojąco.
Głos panny Claire zawezwał go gdzieś z samego centrum labiryntu katalogów. Długo kluczył w półmroku, żeby ją odnaleźć.
W końcu wyszedł w tym samym miejscu, z którego zaczął wędrówkę.
— Och, jest pan nareszcie. — Sekretarka posłała mu zniecierpliwiony, acz uroczy uśmiech.
Tym razem jednak na widok panny Claire archiwista autentycznie zbladł i byłby osunął się na posadzkę, gdyby nie oparł się w porę o solidną katalogową szafę z ciemnego drewna. Na ozdobionej złotymi lokami głowie wyrastały dwa zakrzywione rogi, każdy udekorowany błękitnym okiem, które mrugało ciężką powieką i wgapiało się w niego bezrozumnie. Nieświadoma tej ozdoby kobieta paplała coś, czego William zupełnie nie rozumiał, a wręcz nie słyszał. Gestykulowała gorliwie, wyciągając w jego stronę plik kartek. Umieszczone na jej rogach oczy omiatały pomieszczenie leniwym, półprzytomnym spojrzeniem, aż w końcu zatrzymały się na nim, zamrugały, skoncentrowały wzrok. Wtedy Claire zamilkła. Przyjrzała mu się, a jej twarz przybrała wyraz zmartwienia i współczucia.
— Och, Johnie, chyba nie czuje się pan najlepiej — powiedziała zatroskanym głosem. — Zaparzę panu herbaty. Musi pan nabrać sił, zwłaszcza że tyle jeszcze pozostało na dzisiaj pracy… A jeśli to nie minie, powinien pan koniecznie odwiedzić lekarza. O, mam tu gdzieś wizytówkę. — Podniosła z krzesła małą, lecz wypchaną po brzegi torebkę i zaczęła ją gorliwie przeszukiwać.
— Chyba… — archiwista przełknął ślinę — chyba nic mi nie jest.
— Ale to nie zaszkodzi. Naprawdę. Ten lekarz pomaga każdemu. Nawet kiedy już się niemal umarło. Albo kiedy ma się… no wie pan. Tego typu problemy. — Położyła nacisk na słowo „tego” i wpatrzyła się w Williama maślanym spojrzeniem zarezerwowanym dla wielbicieli ezoteryki. — O, mam. Znalazłam. — Podała mu kartonik.
John czy też William zmusił się, żeby podejść i wziąć z jej ręki wizytówkę. Miał wrażenie, że był to najodważniejszy uczynek w jego życiu, ale dokonał go pod przymusem, sparaliżowany lękiem z jednej strony przed naruszeniem konwenansu, a z drugiej przed oczami na rogach, które wciąż wpatrywały się w niego spod zmrużonych powiek. Schował wizytówkę do kieszeni, wymamrotał jakieś usprawiedliwienie, porwał z biurka plik kartek i w pośpiechu zagłębił się w znajomy, bezpieczny gąszcz katalogów.
Powrót do domu wydawał się niemożliwy. Nie w momencie, kiedy William był tak zmęczony i słaby. Wszystkie Inne Domy wygrałyby z nim bez trudu, nie mówiąc już o kruku siedzącym na popiersiu Ateny.
Wzdrygnął się. Podczas długich godzin pracy udało mu się skutecznie o nim zapomnieć. A jednak Strach trafił tu jego śladem, odnalazł go, spojrzał na niego tępymi, błękitnymi oczami z rogów usadowionych na zgrabnej, głupiutkiej główce panny Claire.
Myśl o niej przypomniała Johnowi o wizytówce. Wyciągnął z kieszeni lekko pomięty kartonik. Wytarty złocony napis głosił:
Doktor Frank N. Stein
A pod spodem, mniejszymi literami:
Baker Street
Numer domu wydawał się niemal zupełnie zatarty, ale William czy też John wzruszył tylko ramionami. Doktorzy zawsze mają wizytówki na drzwiach, najwyżej przejdzie całą ulicę, i tak nie miał nic lepszego do roboty. Przespacerował się do miejsca, gdzie stały dorożki, a potem skinął na fiakra i kazał zawieźć się na Baker Street.
Stukot końskich kopyt i dźwięk kół toczących się po bruku ukołysał go do snu, więc z pewnymi oporami otworzył oczy, gdy pojazd się zatrzymał, a fiakier schrypniętym głosem londyńskiego cockneya zażądał zapłaty. William czy też John wygramolił się z dorożki i stanął na pustej ulicy, wpatrując się w dwa szeregi domów i dwa rzędy gazowych latarń. Nie miał pojęcia, co robić dalej.
— Krrrach — zakrakał siadający mu na ramieniu kruk.
Archiwista wzdrygnął się, podskoczył, potknął się i niemal przewrócił. Oburzone ptaszysko uniosło się w powietrze i zakrakało pogardliwie, po czym pokazało mu ogon i bijąc skrzydłami, demonstracyjnie wolno poleciało przed siebie. Upokorzony John zrozumiał aluzję i powlókł się za krukiem.
Ptak wleciał przez uchylone okno do jednego z domów. Miedziana tabliczka na drzwiach lśniła w świetle latarni. Archiwista nie zdziwił się nawet, gdy podszedł i przeczytał widniejący na niej, starannie wygrawerowany napis:
DOKTOR FRANK N. STEIN
Narracja miała w końcu swoje prawa. Zanim więc William czy też John uniósł kołatkę i zastukał, nie zważając na to, że jest środek nocy, drzwi otworzyły się ze skrzypieniem, a zniecierpliwiony starczy głos zawołał:
— Och, nareszcie pan jest.
Ktoś chwycił go za ramię i nieomal wciągnął do środka.
W sieni było zupełnie ciemno, więc William w pierwszym momencie poczuł się tak, jakby stracił wzrok. Zapachniało myszami, kocim moczem i czymś jeszcze, czymś nieokreślonym, słodko smrodliwym. A także – ponad wszelką wątpliwość – zepsutym mięsem.
Johna czy też Williama ogarnął smutek. Czy po to nie spał całe noce, odkrywał w swoim mieszkanku Wszystkie Inne Domy, wydawał swoje zmysły na łup potworów o dziwacznych oczach, włóczył się po zimnych, pustych ulicach miasta, po to odczytywał napisy z wręczonych tajemnie wizytówek oraz powierzał zdrowie i życie londyńskiemu fiakrowi, żeby na koniec trafić do czegoś tak mało fabułotwórczego, jak brudna, śmierdząca kocurami sień?
Doktor skrzesał ogień, zapalił świecę.
— Tędy — mruknął i powiódł swojego gościa w głąb domu.
Kapiącym ogarkiem dotykał knotów kolejnych świec ustawionych w najróżniejszych miejscach, aż w końcu wnętrze pomieszczenia ukazało się w żółtawym, rozedrganym świetle, wydobywającym ze wszystkich przedmiotów długie cienie.
— Mówił pan… — William odchrząknął. Chciał wyrazić swoje zdumienie faktem, że gospodarz na niego czekał, choć nie byli umówieni. Nie zdołał jednak, bo w tym samym czasie dostrzegł pośród piętrzących się wszędzie stosów papierów, retort i słojów z dziwną zawartością ogromne, gęsto nabijane kolcami inkwizytorskie krzesło wyposażone w żelazne obejmy do przytrzymywania rąk i nóg.
Doktor Frank N. Stein czule poklepał mebel, przysiadł na nim i skierował na Johna badawcze spojrzenie znad zsuniętych do połowy nosa okularów. Kruk, którego obecność na chwilę przestała dręczyć archiwistę, ponownie się ujawnił i z trzepotem przysiadł na ramieniu gospodarza.
— Oczekiwałem pana znacznie wcześniej — rzekł doktor, potwierdzając podejrzenie swojego gościa. — No cóż. Na was, twórcach, nigdy nie można polegać.
— Twórcach…? — zdumiał się William czy też John.
Frank N. Stein wzruszył ramionami.
— No… twórcach, twórcach. Nie ma się czemu dziwić. Wszak jest pan Narratorem.
— Ja?… — zapytał słabo William.
— Proszę tu usiąść — odezwał się łagodnie Frank N. Stein, ponownie poklepując fotel.
William czy też John poczuł nagle, że wszystko, absolutnie wszystko prowadziło go właśnie ku tej chwili. Tortura, która za chwilę go czekała, zaczęła mu się wydawać ostatecznym lekarstwem, wyczekanym i upragnionym. Podszedł i łagodnie opadł na siedzenie fotela. Pozwolił, żeby żelazne obręcze zacisnęły mu się wokół nadgarstków i kostek. Doktor, mrucząc uspokajająco, nałożył mu na skronie stalową opaskę.
* * *
— Szybko! Tracimy go!
Blask, upiorny blask, blady jak źrenice ślepca patrzące prosto w słońce, ból gdzieś do wnętrza czaszki, tętno łomoczące w uszach, a potem cichnące, ciepło, jak dobrze, spokojnie, cicho, bezboleśnie, w zasadzie miło, ciepło, nic nie drapie, nie boli. Szarpnięcie, znowu ból, znowu kłująca jasność. Trzepot pompowanej sercem krwi.
— Uff.
Ktoś odpina mu elektrody od czaszki. Chłodne dłonie Claire muskają skórę.
Skąd wie, że ona ma na imię Claire? Włosy ciemne, do ramion. Laboratoryjny uniform.
Aparatura popiskuje i brzęczy, migają setki kolorowych diod.
Jest biało, przygnębiająco biało i jasno. To boli. Przywykł do zmroku.
— Jak się nazywasz? — Jakiś baryton zadaje mu pytanie.
Próbuje się odezwać. Porusza tylko językiem w ustach. Zaschło w gardle.
— Obawiam się, że nie pamięta. — Głos Claire dochodzi jakby z wielkiej odległości.
— Przesadziliśmy z którymś parametrem. Albo ze wszystkimi — wzdycha baryton.
Czuje ukłucie. Dopiero potem zauważa unoszoną w czyjejś dłoni strzykawkę. Jak na odwróconym filmie. Odpływa w przytulną ciemność.
Budzi się w miękkiej nicości, w bezświetle. Ciepły głos dochodzi z mroku.
— Spokojnie. Oszczędzaj siły. Bardzo dobrze ci idzie. Myślisz pewnie, że chcę cię uspokoić motywacyjną gadką. No cóż, tak. Ale naprawdę… będzie dobrze. Masz przeciążenie pamięci, dlatego spróbuję ci wszystko streścić. Postaraj się nie odzywać, chyba że coś naprawdę wzbudzi twój niepokój. Wybraliśmy cię, bo jesteś Narratorem. Mieliśmy rację, masz niesamowity potencjał. Wędrujesz sobie po mentawersum, jakbyś szedł leniwym krokiem na spacer. Lekko. Co to jest mentawersum? Cóż, jak sama nazwa wskazuje – mentalne uniwersum. Odmiana multiwersum, tego, wiesz, z równoległymi wszechświatami. Kopenhaska interpretacja mechaniki kwantowej, teoria wieloświata Hugh Everetta i tak dalej. Nigdy niezbadana. Niemożliwa do zbadania. Ale my — chrząknięcie — odkryliśmy, że świadome umysły produkują coś w rodzaju elektronowej chmury, która ma określoną trwałość i nigdy całkowicie nie zanika. A w każdym razie odciska swoje piętno na wszechświecie. Mity, wyobrażenia, wspomnienia, lęki, pragnienia, fabuły – to wszystko ma jakąś formę istnienia. Przypominasz sobie hipotezę Junga o archetypach jako manifestacjach zbiorowej nieświadomości? Stary gnostyk-pierdoła miał więcej racji, niż przypuszczał. To istnieje.
Ciemność westchnęła. Próbował zadać jakieś pytanie, ale nie mógł wyartykułować słów.
— I największa niespodzianka — ciągnął głos. — Co prawda nie da się podróżować w czasie, to znaczy nie bardzo, możemy cofnąć pojedynczy elektron, ale to trochę mało… Więc w fizycznym wszechświecie w zasadzie się nie da. Ale można w mentawersum. Bo tam można prawie wszystko. Więc postanowiliśmy wskrzesić Kartezjusza. No, może niezupełnie wskrzesić. — Głos w ciemności zakaszlał. — Jak zapewne pamiętasz, biedak wykończył się w Szwecji. Pojechał tam na zaproszenie królowej Krystyny. To ambitne dziewczę zażyczyło sobie korepetycji z filozofii o piątej rano. I się biedaczek zaziębił. Nieprzyzwyczajony do szwedzkiej zimy. I godziny piątej. A potem zmarł na zapalenie płuc.
— I wy… chcielibyście… — zdołał wykrztusić.
— …żeby żył trochę dłużej. Chcielibyśmy przeprowadzić eksperyment na skalę wszechświatową. Sprawdzić, czy zmiana dokonana w mentawersum może powodować realne skutki w multiwersum. A ta zmiana wydaje nam się niewinna i korzystna jednocześnie. Gdyby Kartezjusz żył dłużej, może coś jeszcze by napisał. Może wzmocniłby komponent racjonalny w naszym chaotycznym świecie. Nie wiadomo. Ale bardzo chcemy spróbować. Dlatego długo trenowaliśmy cię w wędrówkach po mentawersum. Masz predyspozycje. Chłoniesz fabuły jak gąbka, a do tego je zmieniasz. Prawdziwy z ciebie Narrator.
— Ale… — Słaby protest. Pozbawiony znaczenia. Wiedział to.
— Już prawie to osiągnąłeś. Pamiętasz tamten niezwykły zamek? Widok z okna? Byłeś w Sztokholmie. W roku 1649. Czas, żebyś tam wrócił.
— Kim jesteście…?
Nie dostaje odpowiedzi.
* * *
Wędrówki. Długie wędrówki labiryntami możliwych światów.
* * *
Komnata wydaje się duszna i zimna jednocześnie. Na kominku huczy ogień, ale gorąco odbija się od lodowatych ścian. W powietrzu unosi się smród potu i choroby. Leżący w skołtunionej pościeli człowiek wygina się, wstrząsany straszliwym kaszlem. Jest chudy i śmiertelnie blady. Rzęzi. Rozszerzone oczy patrzą w przerażeniu. Usta rozpaczliwie łapią tlen.
Za późno, myśli ten, którego nazywano Williamem albo Johnem. Mentawersum broni się przed kształtowaniem. To zbyt piękna opowieść, zbyt tragiczna, by dało się ją zmienić. Widać tak musiało być.
Drzwi otwierają się ze skrzypieniem. Wchodzi ona. Krystyna. Odziana po męsku, w czarny aksamitny kaftan z białym koronkowym kołnierzem. Wypisz wymaluj jak na przedstawiającym ją obrazie. Obok niej stawia drobne kroczki piękna Ebba Sparre zwana Belle, towarzyszka łoża królowej. Za nią barczysty, ponury dostojnik.
Krystyna cofa się. Ogląda.
— Oxenstierna — mówi do dostojnika. Głos ma wysoki, piskliwy, przerażony. — Gdzie jest lekarz?
John dziwi się, że rozumie jej słowa. I przypomina sobie, że królowa ma dopiero dwadzieścia trzy lata. Jest studentką. Chciwą życia, zachłanną, pragnącą miłości i wiedzy.
Nie ma na świecie tyle miłości ani tyle wiedzy, dziewczyno, myśli William czy też John.
Krystyna nagle dostrzega jego obecność. Przypada do niego, chwyta za dłonie, ściska.
— Uratuj go — szepce gorączkowo. Zapewne bierze go za medyka.
John wykonuje głową nieokreślony, raczej pełen wątpliwości gest. Królowa szlocha krótko, wstaje, obejmuje Ebbę Sparre zwaną Belle, płacze z głową na jej ramieniu. Wychodzą.
William czy też John zostaje sam na sam z umierającym. I nie ma już nic do zrobienia.
* * *
Zaczyna rozumieć, że nigdy, przenigdy nie zdoła skończyć tej powieści. Zapewne dlatego, że istnieje zbyt wiele zakończeń.
Marta Kładź-Kocot
pisarka, redaktorka, literaturoznawczyni, doktor nauk humanistycznych. Autorka powieści Daraena (nominowanej do Nagrody im. Janusza Zajdla) oraz dylogii Noc kota, dzień sowy. Jej opowiadania ukazały się w „Creatio Fantastica” „Nowej Fantastyce”, „Feniksie Antologii” i „Fantomie” oraz w tomie polskiego weird fiction Sny umarłych 2019 i w antologii Tarnowskie Góry fantastycznie 2 oraz w antologii science fiction Ku gwiazdom. Eksploruje różne przestrzenie twórcze, począwszy od metapoziomowej fantasy aż do stref dziwności i mroku. Zajmowała się badaniem relacji mitu i fantastyki, czego owocem jest między innymi książka Dwa bieguny mitopoetyki. Archetypowe narracje w twórczości J.R.R. Tolkiena i Stanisława Lema. Pisze również teksty publicystyczne.