Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od Bitwy o Ziemię minął niemal rok, a przed Deynardem Redo stanęło nowe wyzwanie. Musi odnaleźć źródło czarnego ranu, który z niewytłumaczalnego powodu powrócił na Ziemię. Przywódca oddziału Świetlików nie będzie jednak działał w pojedynkę – z pomocą przyjdą mu przyjaciele. Tajemnice, które wspólnie odkryją, nigdy nie powinny były ujrzeć światła dziennego.
To kontynuacja powieści łączącej elementy fantasy i science fiction, która stanowiła zaledwie wstęp do znacznie bardziej rozbudowanej historii. Odwieczny konflikt dobra ze złem dotarł w głąb ludzkich serc i nic nie jest w stanie go powstrzymać.
Czy przyjaźń i niezmierzona wola działania wystarczą, aby odeprzeć coś, na co ludzkość nigdy nie była gotowa? Jedno jest pewne – Deynard nie podda się bez walki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 382
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Wojciech Smoła, 2022Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce I: © by pixabay
Zdjęcie na okładce II: © by ARTEMENKO VALENTYN/Shutterstock
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-302-7
Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Część Pierwsza
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Część Druga
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Część Trzecia
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Od autora
Dla Ciebie
Prolog
„Świat bez zagrożenia”
W drugiej połowie dwudziestego pierwszego wieku doszło do pierwszego kontaktu ludzi z cywilizacją pozaziemską. Rasa Pirsjan nie pragnęła pokoju, co doprowadziło do bardzo długiej wojny. Konflikt nieoczekiwanie przygasł w dniu, w którym dziesięcioletni Deynard Redo stracił ojca. Młodzieniec postanowił nie rezygnować ze swojego marzenia i kilka lat później dołączył do oddziału Świetlików, elitarnych obrońców Ziemi.
Pirsjanie powrócili i to właśnie Deynard, kierując się wrodzonym talentem oraz mocą tajemniczego ranu płynącą prosto z serca, poprowadził ziemskie oddziały do ostatecznego zwycięstwa nad najeźdźcami z kosmosu.
Światło rozegnało mrok, a kosmici zaprzestali ataków na Ziemię. Od pamiętnej bitwy, w której poległo wielu dzielnych żołnierzy, minął blisko rok. Pod dowództwem nowego lidera organizacja Global World Defence bardzo szybko poszerzyła swoje wpływy poza sferę militarną. Dzięki nieustannie napływającym funduszom Edwan Kurov zaczął wdrażać kolejne etapy planu Odbudowa. W wielu miastach powstały specjalne osiedla zastępcze, gdzie dom otrzymały miliony rodzin dotknięte konfliktem z obcą rasą.
Światowa gospodarka podnosiła się z kolan, a w samym jej centrum znalazła się organizacja GWD. Symbol kuli ziemskiej otoczonej kręgiem bardzo szybko zagościł nie tylko na mundurach żołnierzy i kombinezonach Świetlików, lecz także obok logotypów platform streamingowych, firm farmaceutycznych, gigantów przemysłu technologicznego, a nawet sieci transportu publicznego. W dwa tysiące sto trzydziestym szóstym roku GWD było wszędzie i wszyscy byli z tego powodu zadowoleni.
Ziemianie otrzymali drugą szansę, ale historia Deynarda Redo jeszcze nie dobiegła końca.
Część Pierwsza
Powierzchniowy blask
Rozdział I
„Rodzina”
To był kolejny niezwykle słoneczny dzień w tym dobiegającym końca tygodniu. Mimo braku zagrożenia ze strony Pirsjan, Deynard nadal pełnił funkcję Świetlika, a teraz – jako przywódcy wszystkich oddziałów – doszła mu jeszcze dodatkowa robota papierkowa.
Weekend miał nareszcie należeć tylko do nich, a on całą sobotę spędził, wypełniając zaległe raporty. Niedzieli nie zamierzała mu darować. Drzwi od sypialni otworzyły się z hukiem, a w progu stanęła ona – Chisa. Młoda kobieta o bujnych kasztanowych włosach utkwiła surowe spojrzenie w mężu, który powoli obrócił się na krześle. Wiedział, że się zbliżała. Potężne uderzenia obcasów niosły się po domu, jeszcze zanim wparowała, aby przeszkodzić mu w wertowaniu dziesiątej, a może piętnastej strony notatek nadesłanych z samego rana przez trójkę Świetlików z oddziału Alpha.
– Zdajesz sobie sprawę, która jest godzina? – spytała Chisa.
Była zła. Deynard wolał nie ryzykować niepotrzebną kłótnią.
– Już prawie skończyłem.
– Żadnego prawie. – Uderzyła dłonią o framugę drzwi. – Nate czeka w samochodzie. – Drugą dłoń oparła o biodro, a jej głos nieoczekiwanie złagodniał. – Przecież mu obiecaliśmy.
Deynard podniósł się z krzesła i wyciągnął dłonie w stronę sufitu. Chciał rozciągnąć się po kilkugodzinnej pracy w pozycji siedzącej. Wykonał krok w przód, a opuściwszy ręce, objął żonę w pasie i przyciągnął ją do siebie.
– Skończyłem – oznajmił szeptem i pocałował Chisę w czoło.
– Jesteś głupi – odpowiedziała.
Nadal działał na nią tak samo, jak przed laty.
Deynard wyminął Chisę i przeciągnął dwoma palcami po lewym nadgarstku. Aktywowany Trin połączył się ze stojącym na podjeździe samochodem, a ryk silnika poniósł się po całym osiedlu.
Chociaż urządzenie, z którego skorzystał Deynard, było częścią technologii pozyskanej od Pirsjan, Ziemianie nigdy z niego nie zrezygnowali. Trin za bardzo zakorzenił się w codziennym życiu miliardów ludzi, aby zmusić ich do nagłej zmiany – nawet jeśli tak głosiły postanowienia zawartego przed rokiem traktatu pokojowego.
– Idziesz? – rzucił rozbawiony Deynard.
Chisa poprawiła ramiączko od limonkowej bluzki i fuknęła pod nosem.
Pojazd rodziny Redo pochodził z wyższej półki. Porównanie Serva I10 ze starym Avosem Xona, należącym do Luny, byłoby kompletnie nie na miejscu. Deynard już kilkukrotnie oferował matce wsparcie finansowe, ale ta regularnie mu odmawiała. Jako przywódca Świetlików, ten dwudziestosześcioletni mężczyzna nie mógł narzekać na brak środków do życia, nie wspominając o ofertach reklamowych, których napływało przynajmniej kilka tygodniowo. Chisę było stać na najdroższe ubrania i kosmetyki, a Nate dostawał wszystkie zabawki, o jakich tylko zamarzył. Luna trzymała się od fortuny syna z daleka. Jak sama twierdziła – miała wszystko, czego potrzebowała do szczęścia.
– Jak ci się podobało, mistrzu? – spytał Deynard, podchodząc do białego jak śnieg pojazdu.
Tylne drzwi się uniosły, a z wnętrza wyjrzał chłopiec z gęstą kruczoczarną grzywą.
– Zrób tak jeszcze raz! – zawołał radośnie Nate.
– Rozkaz!
Serv I10 znowu zaryczał.
Chisa nie skomentowała ich zachowania i tylko uśmiechnęła się z politowaniem.
Otworzyła przednie drzwi od strony pasażera.
Zegar nie wskazywał jeszcze południa, a rodzina Deynarda miała przed sobą cały dzień wrażeń. Ich celem był park rozrywki Giardino, który mieścił się kilka kilometrów od włoskiego miasta Viterbo, w którym mieszkali.
***
Znalezienie wolnego miejsca parkingowego było kwestią kilku minut. Po krótkiej komendzie, wprowadzonej na ekranie dotykowym, wewnętrzny komputer pojazdu połączył się z siecią parku rozrywki. Serv I10 sam zdecydował, gdzie powinni się zatrzymać.
Nie czekając na pozwolenie rodziców, Nate wyskoczył z samochodu jak oparzony. Uwagę chłopca przykuły różnobarwne neony unoszące się wysoko na niebie, których układ zmieniał się w rytm dochodzącej z daleka muzyki. Już na parkingu dało się wyczuć zapach popcornu i waty cukrowej.
Nie przekroczyli jeszcze bramy wejściowej, a Chisa wiedziała, że będzie żałowała tego wypadu.
– Dey, myślisz, że to był dobry… – Przerwała w pół zdania, widząc ekscytację nie tylko na twarzy syna, lecz także męża. Nawet jego złote oko lśniło bardziej niż zwykle.
– Idziemy! – oznajmił radośnie Deynard, po czym sprawdził godzinę na Trinie. – Niedługo rozpocznie się pokaz.
– Tak, wiem – odparła z rezygnacją młoda kobieta, chwytając Nate’a za dłoń.
Zanim stanęli w szybko posuwającej się do wejścia kolejce, Chisa złapała Deynarda za rękaw koszulki i wymownie spojrzała mu w oczy. Dopiero po chwili odczytał jej intencje i wyjął okulary przeciwsłoneczne z tylnej kieszeni jeansów.
Deynard był bardzo sławny. Jeszcze przed Bitwą o Ziemię pisały o nim wszystkie najpopularniejsze brukowce, ale dopiero po ostatecznym odparciu Pirsjan zyskał prawdziwą sławę. Każdy chciał zrobić sobie z nim zdjęcie, dowiedzieć się, co robi w wolnym czasie, jakiej muzyki słucha i co jada na obiad. Serwisy plotkarskie ścigały się w tworzeniu kolejnych artykułów na temat Białej Gwiazdy. Okulary przeciwsłoneczne miały za zadanie maskować tożsamość Deynarda, a zwłaszcza złote oko – cechę tak charakterystyczną, że trudno było go pomylić z sobowtórem. Należało jednak przyznać, że w sklepach roiło się od kolorowych soczewek, imitujących pamiątkę pozostawioną mu przez jego dziadka, Cethaniela.
Nie musieli płacić za bilety. Deynard otrzymał wejściówki od producenta butów sportowych, w których reklamie niedawno wystąpił. „Zapewniają szybkość Świetlika” – tak brzmiało hasło widniejące na końcu krótkiego spotu wyświetlanego na łamach najpopularniejszych platform streamingowych. Park rozrywki Giardino był ogromny. Jego powierzchnia przekraczała sto dwadzieścia hektarów, na których znajdowały się liczne kolejki górskie, strefy tematyczne, na przykład wyspa piratów oraz wirtualne labirynty – istniejące wyłącznie po założeniu specjalnych okularów. Najważniejszą atrakcję tego miejsca stanowił Holocyrk, który ulokowany był w samym centrum parku. Odbywały się tam spektakle z udziałem zwierząt i istot rodem z baśniowych krain. Były to jednak tylko – a może aż – kreacje przygotowane z wykorzystaniem technologii holograficznej. Właściciele cyrków już dawno zrezygnowali z udziału żywych zwierząt. Postęp technologiczny pozwolił zaprojektować przedstawienia, o jakich przed laty nikt by nawet nie pomyślał.
– Lody! – krzyknął Nate, kiedy znaleźli się w gęstym tłumie.
Z każdej strony dobiegały dźwięki muzyki i świst przelatujących dronów wyposażonych w kolorowe wstęgi. Przebrani za puchate zwierzęta pracownicy parku witali nowych gości, wręczając im pamiątkowe czapki. Termometry wskazywały ponad trzydzieści stopni Celsjusza, ale nie przeszkadzało to tysiącom odwiedzającym park, aby świetnie się bawić.
– Najpierw idziemy do cyrku – poinformował Deynard i wskazał palcem głośnik zamieszczony wysoko na słupie. – Posłuchaj, co mówi ten pan.
Chłopiec spróbował wychwycić treść komunikatu, ale uniemożliwiły mu to okrzyki przebiegających dzieciaków. Na ich widok Chisa niemal parsknęła ze śmiechu. Deynard dopiero po chwili zorientował się, że trójka młodzieńców, niewiele starszych od Nate’a, miała na sobie kupione na jednym ze stoisk czarne stroje i maski. Wcielali się w Świetliki, a jeden z nich z pewnością naśladował Białą Gwiazdę.
Tuż za nimi pobiegła zdyszana młoda kobieta.
– Zaczekajcie na tatę! – zawołała i zniknęła w tłumie.
Nate złapał ojca za nogawkę i uśmiechnął się do niego szeroko.
– Nie martw się, nikt ci go nie zabierze – uspokoiła go Chisa.
Deynard spojrzał podejrzliwie na syna.
– Lody będą dopiero po cyrku – zgasił jego entuzjazm. Widząc jednak załamaną minę Nate’a, szybko dodał: – Ale dostaniesz popcorn.
Chłopiec na powrót się rozpromienił i podbiegł w stronę wyłaniającego się w oddali wielkiego czerwonego namiotu.
– Idziecie? – spytał, wyszczerzając zęby.
Tylko nie wyjedz mu tego popcornu – zdawała się przekazywać myślami Chisa.
Zobaczymy, co się wydarzy – odpowiedział samym spojrzeniem Deynard.
Po raz kolejny rozległ się donośny komunikat, ale tym razem Nate był w stanie usłyszeć całą jego treść. Chłopiec zatrzymał się, a jego uwaga skupiła się wyłącznie na głosie spikera.
Deynard położył dłoń na głowie syna.
– Kiedy zaczynają?
– Pan z głośnika powiedział, że za dwadzieścia minut – odparł dumnie.
– Naprawdę? – Deynard przykucnął. – Przysiągłbym, że mówił o dwunastu minutach.
Nate nadymał policzki i zastanowił się, czy faktycznie się pomylił. Niespodziewanie został podrzucony i już po chwili siedział na barkach ojca.
– Mama poszła po popcorn. – Deynard wskazał stoiska znajdujące się nieopodal wejścia do Holocyrku. – Spróbuj ją znaleźć.
Nate poradził sobie z postawionym przed nim zadaniem bez większego problemu. Niczym pilot Krepaka manewrował ojcem pośród zgromadzonego tłumu. Tego typu maszyny nadal odgrywały ważną rolę w szeregach GWD. Za ich sterami zasiadały przeważnie Świetliki z oddziałów Beta, ze względu na ograniczone dostępy do płynu EO. Jedną z ważniejszych ról, którą pełnili piloci Krepaków, było zarządzanie cywilami w sytuacjach kryzysowych. Zignorowanie komendy przekazanej przez Świetlika sterującego potężną humanoidalną maszyną zdarzało się niezwykle rzadko.
Dopadli Chisę w momencie, gdy płaciła za obiecany popcorn.
Z zamieszczonego na słupie głośnika ponownie dobiegł głos spikera, a potężne drzwi Holocyrku rozsunęły się, formując przy tym różne figury geometryczne. Sam ten widok sprawił, że podniosło się kilka głosów zachwytu. Prawdziwe atrakcje dopiero na nich czekały.
Ponad połowę wnętrza Holocyrku zajmowała arena oddzielona od rozmieszczonych dookoła trybun przezroczystą barierą z tworzywa sztucznego. Nad areną zamocowany był mechanizm, który Deynard od razu rozpoznał. Podczas gdy Chisa szukała dla nich wolnych miejsc, a Nate zajadał się popcornem, on starannie analizował urządzenie, które wcale nie powinno było znaleźć się w posiadaniu właścicieli tego typu placówki. Nagle spostrzegł na jednej ze ścianek mechanizmu wygrawerowane logo GWD i wszystko stało się jasne. Nawet tutaj sięgnęły niewidzialne dłonie nowej polityki, zainicjowanej przez Edwana Kurova. GWD musiało sprzedać lub wypożyczyć jeden z holograficznych projektorów, które do tej pory swoje zastosowanie znajdowały tylko w akademiach szkolących przyszłe Świetliki.
Deynard przypomniał sobie, jak przed laty, razem z Tomem, wziął udział w jednym z treningów i wspólnymi siłami udało im się odeprzeć atak holograficznych Zanpii. Nie widział swojego najlepszego przyjaciela od bardzo dawna. Praca i rodzina zajmowały mu większość czasu, ale Tom nie odezwał się do niego od prawie dwóch miesięcy. Nie odczytał nawet wysłanych wiadomości.
– Dey, wszystko w porządku?
Słowa Chisy wybiły go z lekkiego letargu. Uśmiechnął się szeroko.
– Tak, wszystko w porządeczku.
– To usiądź w końcu, bo za chwilę się zacznie.
Deynard zajął miejsce obok i sięgnął dłonią do pudełka z popcornem, trzymanego przez Nate’a.
Światła zgasły, a całe wnętrze Holocyrku spowiły mrok i cisza, przerywana szeptami widowni.
Nieoczekiwanie z sufitu błysnęły trzy snopy światła, skierowane na sam środek areny, na której już za moment pojawił się niski mężczyzna w stanowczo za dużym kubraku, butach przypominających płetwy i spiczastym cylindrze. Na jego widok całą arenę wypełniły salwy śmiechu. Również Nate się zaśmiał. Ba, nawet Chisa zachichotała pod nosem! Co chwilę ściskając piszczący nos, mężczyzna nieporadnie okrążył całą arenę, bacznie przyglądając się zgromadzonemu tłumowi. Wykonał salto w tył, po czym odbił się od kapelusza i wylądował na nogach.
– Witajcie, ach, witajcie! – Ukłonił się nisko, a jego nakrycie głowy spadło na ziemię, odsłoniwszy gęste zielone loki.
Widownia znowu wybuchnęła śmiechem.
Mężczyzna podniósł kapelusz i jeszcze raz zapiszczał nosem.
– Jestem Paulo – kontynuował. – Niezmiernie miło mi przywitać was w jedynym w swym rodzaju przybytku. To tutaj spełniają się marzenia. To tutaj sięgniecie gwiazd i odkryjecie światy dotąd nieznane. Niech wasze oczy i serca wypełni radość. Dobrej zabawy!
Po wypowiedzeniu ostatnich słów Paulo rozpłynął się w powietrzu, a po widowni poniosły się głosy zachwytu. Tak naprawdę nigdy go tam nie było. Deynard szybko rozszyfrował sztuczkę zastosowaną przez właścicieli Holocyrku. Bariera oddzielająca trybuny od areny pełniła również funkcję konwertera, który przeistaczał holoprojekcję w rzeczywiste obrazy. Z perspektywy widowni Paulo wyglądał jak prawdziwy człowiek, ale był tylko hologramem.
Na arenie pojawiła się pierwsza atrakcja. Wystarczyło pojedyncze mrugnięcie, aby przegapić moment, kiedy mechanizm zawieszony pod sufitem wygenerował dwa słonie ciągnące sanie, na których znajdował się niedźwiedź plujący ogniem. Następnie niebo przeszył potężny feniks – jego ogon zostawiał za sobą smugę wielobarwnych iskier. Mityczny stwór zatoczył koło i runął ku ziemi. Tęczowa eksplozja rozeszła się po arenie. Słonie i niedźwiedź zniknęły, a po całym zajściu pozostała tylko kupka popiołu.
Nagle na samym środku Holocyrku pojawił się Paulo. Mężczyzna doczłapał się do pozostałości po feniksie i wyraźnie zaczął czegoś szukać. Po chwili wyjął z popiołów małe pisklę, które zapiszczało głośniej niż jego czerwony nos. Tym razem widownię spowiły gromkie brawa.
– Drodzy państwo, mam nadzieję, że jesteście już wystarczająco rozgrzani – zachichotał. – Teraz zrobi się nieco chłodniej.
Paulo znowu rozpłynął się w powietrzu razem z trzymanym pisklęciem i pozostałościami feniksa.
Widownia nie musiała długo czekać na kontynuację przedstawienia. Po obrzeżach areny zaczęły przemieszczać się niewyraźne zarysowania, które dopiero po chwili przybrały formę płetwy grzbietowej rekina. Kiedy bestia wyskoczyła w powietrze, nastąpiła kolejna salwa gromkich braw i śmiechu.
Nate wskazał dłonią małpkę kapucynkę, która dosiadała rekina niczym zawodowy jeździec. Miała nawet kapelusz kowboja. Deynard i Chisa zaśmiali się, kiedy ich spojrzenia nieoczekiwanie się spotkały. Nie spodziewali się, że będą mieli taki ubaw. To miała być atrakcja tylko dla ich syna, a tymczasem powoli dopadała ich kolka ze śmiechu.
Rekin ślizgał się po arenie, która niespodziewanie zamieniła się w lustrzaną taflę lodu. Po chwili stwór, dosiadany przez dzielną kapucynkę, przeistoczył się w krokodyla. Skakał i człapał radośnie, ale mały jeździec trzymał się wodzy i nie dał się zrzucić. Nastąpiła kolejna zmiana i tym razem to kapucynka przeistoczyła się w różowego gołębia, który odleciał na nieznaczną odległość, aby za moment przybrać formę niedźwiedzia polarnego. Jego ryk poniósł się po całym Holocyrku, a widownia znowu zaczęła bić brawo. Wtem całą arenę spowiła zamieć śnieżna, po której pozostał tylko Paulo.
Szeroko uśmiechnięty mężczyzna zapiszczał nosem i złapał się za ramiona.
– Aż cały się trzęsę. – Podskakiwał w miejscu. – Nikt mi nie powiedział, że w tym roku lato będzie takie zimne.
Na widowni podniosły się śmiechy.
– Tym razem przygotowaliśmy coś specjalnego – kontynuował, zdejmując kubrak, który po rzuceniu na ziemię uległ dezintegracji. – Z najodleglejszych krain przybyła do nas istota tak magiczna, że możemy przywołać ją tylko wspólnymi siłami. – Rozejrzał się dookoła. – Pomożecie mi w tym?
W odpowiedzi usłyszał liczne głosy aprobaty.
– Powtarzajcie za mną: O Najwspanialszy, ukaż się!
Cała widownia, razem z Deynardem, Chisą i Natem, powtórzyła kwestię Paula, a już po chwili arena zaczęła przybierać krwiście czerwoną barwę.
Na plecach Paula pojawiły się motyle skrzydła, dzięki którym mężczyzna wzbił się w powietrze. Arena przeistoczyła się w jezioro lawy, a z jego wnętrza wyłaniała się ogromna kreatura. Najwspanialszy był smokiem, którego rozpięte skrzydła dorównywały niemal całej średnicy areny.
Widownia zamilkła.
Paulo wylądował na grzbiecie bestii i pogładził ją dłonią.
– Jest nieszkodliwy – zapewnił, a w tym samym momencie Najwspanialszy zamruczał jak kot.
Paulo i smok dostali owacje na stojąco.
Przedstawienie w Holocyrku trwało jeszcze przez następne dwadzieścia minut, ale punktem kulminacyjnym było pojawienie się Najwspanialszego. Deynard przysiągłby, że jego wizerunek był wzorowany na postaci, którą był w stanie przybrać ran jednego z jego przyjaciół. Podobnie jak Toma, również Ryuumy nie widział od bardzo dawna. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że powinien bardziej dbać o kontakty ze znajomymi.
– To było super – oznajmił radośnie Nate, kiedy wraz z rodzicami opuścił teren Holocyrku.
Żar lipcowego nieba był niemiłosierny.
– Cieszę się, skarbie – odparła łagodnie Chisa. Osłoniła się dłonią od bezlitosnego słońca, a jej wzrok powędrował na Deynarda. – To co teraz, lody?
W oczach Nate’a pojawiły się iskierki.
– Oczywiście – stwierdził Deynard, nie ukrywając, że również jemu dokuczała panująca pogoda.
Budka z lodami znajdowała się tuż obok kolejki górskiej podpisanej jako Kosmiczne BBQ. Logo przypominające pierścienie Jowisza przekształcone na sprzęt do grillowania przykuło uwagę Nate’a. Chłopiec momentalnie obrał to miejsce jako kolejną atrakcję wartą odwiedzenia.
Rodzina Redo zasiadła pod szeroko rozpiętym parasolem, który skutecznie blokował promienie słoneczne.
– Jakie dobre! – wypowiedziała z nieukrywaną ekscytacją Chisa i powróciła do pałaszowania lodów.
– Moje smakują dziwnie – burknął Deynard.
Nate spojrzał na ojca, a potem na swoją porcję.
– Tato, chcesz? – spytał nieoczekiwanie.
Chisa uniosła wysoko brwi. Nie spodziewała się, że ich syn potrafi wykazać się taką dojrzałością. Przecież nie miał jeszcze nawet pięciu lat, a już tak bardzo przypominał ojca.
Byli do siebie niezwykle podobni, a jednak…
– Nie trzeba – odpowiedział Deynard i pogładził Nate’a po głowie. – Ale dzięki, mistrzu.
– To dobrze – wypalił chłopiec. – Bo i tak bym ci nie dał.
…okazywali sobie miłość na różne sposoby.
Deynard wciągnął powietrze nosem i zaczął czochrać syna po gęstej czuprynie.
– Mamooo!
Chisa odstawiła wymownie kubełek z lodami i posłała w ich stronę piorunujące spojrzenie. Nie musiała odzywać się nawet słowem, aby się uspokoili.
Nieoczekiwanie na twarzy Deynarda pojawił się wyraz bólu. Złapał się dłonią za skroń i zacisnął mocno zęby. To stanowczo nie była reakcja na zjedzoną przed momentem porcję lodów. To było coś znacznie gorszego.
– Wracamy do domu – rzuciła nagle Chisa.
Dobrze wiedziała, co dotknęło jej męża. To przekleństwo, z którym musieli sobie radzić od niemal roku. Nieszczęsna pamiątka po starciu z Pirsjanami, w którym Deynard przekroczył wszelkie limity. Cena, którą wówczas zapłacił, była bardzo wysoka.
Rozdział II
„Rok później”
Błękitny Serv I10, którego obecny lakier stanowił niemal idealne odbicie bezchmurnego nieba, zaczął powoli zbliżać się domu rodziny Redo.
Automatyczna zmiana kolorów samochodu była prostym elementem maskującym, który już kilka razy uchronił Deynarda przed czającymi się wszędzie paparazzi.
Przez całą drogę powrotną Chisa bacznie przyglądała się mężowi. Chociaż zapewnił ją, że był to zwykły ból głowy, nie dała się zwieść. Dobrze wiedziała, z czym ma do czynienia. Wiedziała również, jak Deynard może się z tym uporać.
Musieli wrócić do domu.
– Uważam, że decyzja o powrocie była słuszna – rzekł Deynard, przerywając trwającą dłuższą chwilę ciszę.
– Oczywiście, że tak. – Dumna z siebie Chisa uniosła wysoko podbródek.
Deynard podrapał się po policzku i spojrzał na Trin. Serv I10 jechał sam – zadaniem kierowcy było ewentualne korygowanie trasy wyznaczonej przez komputer.
– Nie zrozum mnie źle. – Odkaszlnął. – Wiem, że się o mnie martwisz, ale chyba zapomniałaś, jaki dzisiaj jest dzień.
Chisa zmarszczyła czoło.
– Co masz na myśli?
– Dzisiaj jest ósmy lipca.
– Nie… dzisiaj jest… – Chisa otworzyła szeroko oczy i uderzyła dłońmi o kolana z taką siłą, że obudziła śpiącego na tylnym siedzeniu Nate’a. – To niemożliwe! Która jest godzina? Muszę jeszcze wziąć prysznic i się przebrać!
Kompletnie zapomniała o dzisiejszym wywiadzie. W związku ze zbliżającą się rocznicą Bitwy o Ziemię, Chisa miała wziąć udział w jednym z najpopularniejszych programów, którego sama była fanką od wielu lat. Zaproszenie otrzymał Deynard, ale z ogromną chęcią przekazał je żonie. Powoli miał dosyć wystąpień publicznych.
Chisa była pewna, że wywiad został zaplanowany na kolejny weekend, inaczej nie zgodziłaby się na wycieczkę do parku rozrywki, chociaż Nate’owi taki prezent należał się od bardzo dawna. Ze względu na pracę Deynard przebywał bardzo często poza domem, więc możliwość wspólnego wyjścia była rzadkością.
Kiedy samochód zatrzymał się na podjeździe, Chisa była już kłębkiem nerwów. Do wywiadu zostało niecałe pół godziny, a ona musiała zrobić jeszcze tak wiele.
– Nate, idź do swojego pokoju i nie przeszkadzaj tacie. Dey, wiesz, co masz robić. A ja… – Ręce się jej trzęsły, a głos łamał.
Zatrzymali się przed schodami, prowadzącymi na pierwsze piętro, a Deynard chwycił Chisę delikatnie za dłonie.
– Wszystko będzie dobrze – starał się ją uspokoić. – Świetnie ci pójdzie.
Dzierżąc miano Bohatera Ziemi, Deynard zdążył już wziąć udział w wielu wywiadach. Dla Chisy był to trzeci raz, ale nigdy wcześniej nie występowała bez męża. Pocieszał ją fakt, że poza nią gościem programu Vivienne Valente miała być inna znajoma twarz.
– Pozdrów ją ode mnie – dodał Deynard, znikając za drzwiami sypialni.
Kwadrans później, po szybkim prysznicu i poprawieniu fryzury, Chisa nieco się uspokoiła. Nadal jednak targała nią nutka ekscytacji. Miała wystąpić w programie Vivienne Valente. Tej Vivienne Valente, której programy śledziła, jeszcze mieszkając w Instytucie dla dziewcząt imienia Alicii Fixen, na długo przed tym, jak ponownie spotkała Deynarda w ośnieżonej bazie T5.
Lekka garsonka w stonowanych barwach podkreślała jej profesjonalizm. Przecież była żoną Białej Gwiazdy, przywódcy wszystkich Świetlików. Musiała świecić przykładem – a przynajmniej tak to sobie ułożyła w głowie.
Chisa usiadła na sofie i dla uspokojenia nerwów jeszcze raz przetarła okulary z wygrawerowanymi inicjałami V.V. To właśnie dzięki temu gadżetowi miała wziąć udział w zaplanowanym wywiadzie. Nie musiała w tym celu nawet opuszczać własnego domu. Rozejrzała się po salonie, jak gdyby szukała wsparcia, ale była kompletnie sama. Nate zachowywał się wyjątkowo grzecznie – z jego pokoju nie dobiegały żadne dźwięki zabawy.
Nie czekając ani chwili dłużej, Chisa założyła okulary. Gdy jej Trin skalibrował się ze sprzętem otrzymanym od producentów programu, poczuła na sobie delikatny czujnik skanera. Jej oczom ukazał się ciemny tunel, na końcu którego widniało bardzo jaskrawe źródło światła.
Nagle oślepiający blask spowił całą otaczającą ją przestrzeń i już za moment znajdowała się w studiu nagraniowym.
Na niewielkiej scenie zostały ustawione dwie sofy i fotel, za którymi można było dostrzec krajobraz miejskich zabudowań, najprawdopodobniej Nowy Jork. Hologram przedstawiający Chisę pojawił się na jednej z sof. Oślepiło ją światło lamp zawieszonych pod sufitem i dlatego dopiero po chwili zorientowała się, że obok niej na fotelu siedzi prowadząca program.
Sześćdziesięciopięcioletnia Vivienne Valente była niską i do tego bardzo drobną starszą kobietą o krótkich srebrnych włosach. Jej elegancki ubiór, naturalny uśmiech i nienaganna wyprostowana postawa wskazywały na to, że doskonale odnajdowała się w swojej roli, którą pełniła już od ponad trzech dekad. Vivienne prowadziła program na łamach stacji FV1 jeszcze za czasów, gdy funkcję Świetlików pełnili ojcowie Deynarda i Chisy.
– Jesteś za wcześnie – przywitała ją starsza kobieta, nie odwracając głowy od wizażystki nakładającej jej puder na twarz.
Chisa zorientowała się, że poza Vivienne i ekipą produkcją w studiu nie było nikogo. Dosłownie nikogo. Nawet publiczności.
– Nie przejmuj się, moja droga – kontynuowała prowadząca program. – Za chwilę będzie naprawdę gwarno.
Kobieta pstryknęła palcami, a wizażystka momentalnie zebrała sprzęt i niemal zbiegła ze sceny.
– Dziękuję za zaproszenie – odezwała się niepewnie Chisa, a Vivienne odpowiedziała jej uśmiechem, od którego biło niemal matczyne ciepło.
– Nie stresuj się. Jestem pewna, że będziesz się dobrze bawiła.
Chisa chciała powiedzieć coś jeszcze, ale Vivienne uciszyła ją, przykładając palec wskazujący do ust. Nad pustymi trybunami, znajdującymi się naprzeciwko sceny, włączyło się pulsujące zielone światełko.
– Zaczynamy – wyszeptała Vivienne, a chwilę później trybuny zaroiły się setkami hologramów.
Program Pogadanka z Vivi był emitowany niemal w każdym kraju. To prowadząca wybierała gości, a dostać zaproszenie było naprawdę trudno. W ciągu ostatnich lat odwiedzili ją najwięksi artyści, muzycy, sportowcy i politycy. Vivienne nie mogła przegapić okazji ściągnięcia do studia ulubieńca wszystkich, Białej Gwiazdy. Niestety, musiała zadowolić się obecnością jego żony, ale właśnie to podsunęło jej pomysł na jeszcze lepszą koncepcję tego odcinka. Poza Chisą miała pojawić się inna równie ważna kobieta związana ze światem Świetlików.
Dostanie się na widownię programu także graniczyło z cudem. Specjalne zaproszenia trafiały tylko do prezesów największych firm i najbardziej wpływowych przedstawicieli show biznesu. Niewielka część wolnych miejsc była przekazywana na aukcje charytatywne, dzięki czemu nazwisko Valente kojarzyło się działaniami na rzecz potrzebujących, a sama prowadząca miała fanów na całym świecie.
Podczas gdy Vivienne rozpoczęła program od krótkiej anegdoty na temat upalnego lata, Chisa uważnie analizowała twarze mężczyzn i kobiet zasiadających na widowni. Szukała i szukała, a gdy w końcu dostrzegła swojego ojca, kąciki jej ust nieznacznie się podniosły.
Martin przyrzekł córce, że nie przegapi jej wywiadu i dotrzymał danego słowa.
Tuż obok niego znajdował się hologram człowieka, którego Chisa nie rozpoznała od razu. Po chwili jednak przypomniała sobie, że spotkała go w bazie T5. Był obecny nawet na jej ślubie. Po prawej stronie Martina zasiadał kapitan Frank Lenom.
Wstęp do programu dobiegł końca, a Vivienne przedstawiła pierwszego gościa. Znajdująca się na sofie we własnym salonie Chisa wstała, a jej hologram w studiu uczynił to samo. Nadal była spięta, ale obecność ojca miała na nią bardzo pozytywny wpływ. To na nim skoncentrowała swoją uwagę, kiedy prowadząca przeszła do zapowiedzi drugiego gościa.
Przez krótką chwilę sąsiednia sofa pozostawała pusta. Nagle pojawił się na niej hologram drobnej blondynki w obdartych jeansach i topie bez ramiączek.
– Oto i ona! – Po studiu poniósł się głos Vivienne. – Modnie spóźniona i modnie ubrana. Kolejnym dzisiejszym gościem jest Monika Winiarska, znana pod pseudonimem… – Kobieta wskazała na widownię, która dokończyła za nią.
– Słowik!
Chisa uśmiechnęła się na widok dziewczyny, a potem porównała jej ubiór ze swoim. Nie była pewna, czy wygłupiła się, wkładając garsonkę, ale nie miało to teraz żadnego znaczenia.
Widownia nie przestawała bić brawo, podczas gdy Monika ukłoniła się nisko i przeprosiła za niewielkie spóźnienie. Była bardzo roztrzepana. Jej charakter nie uległ zmianie od czasu, gdy wspólnie z Deynardem i innymi Świetlikami dzielnie stawiła czoła inwazji Pirsjan. Chisa miała już okazję ją spotkać. Od razu się polubiły, więc nie odczuwały skrępowania, kiedy zasiadły obok siebie w programie Vivienne.
– Równie piękne i równie niezwykłe – kontynuowała prowadząca, po czym zwróciła się do dziewczyn. – Moje drogie, zaprosiłam was w związku ze zbliżającą się bardzo ważną rocznicą.
Widownia zaczęła bić brawo, a chwilę później starsza kobieta zaprowadziła ciszę, przykładając palec do ust.
Początek rozmowy przebiegł bardzo płynnie, a Chisa zapomniała o wcześniejszym stresie. Vivienne miała rację – naprawdę dobrze się bawiła pośród licznych żartów i luźnej atmosfery, która w dużej mierze była zasługą Moniki. Dwudziestolatka nie odczuwała żadnej tremy. Żartowała i bezceremonialnie przechodziła do opowiadania zabawnych sytuacji, które spotkały ją w roli Świetlika. Chisa zastanawiała się, czy Deynard też ma takie przygody. Pomoc w zdjęciu krowy z drzewa nie mogła należeć do codziennych sytuacji. Ze słów Moniki wynikało, że znalazła się tam z winy huraganu, ale „w tych szalonych czasach nic nie było pewne” – a przynajmniej tak twierdziła Słowik.
Czas mijał, a Vivienne postanowiła przejść do meritum tego odcinka.
– Przedstawiciele Pirsjan pojawią się na Ziemi w przyszły weekend – zagaiła znienacka, podczas gdy Monika kończyła kolejną anegdotę.
Widownia zamilkła. Nawet Martin i kapitan Lenom zaczęli przyglądać się całej rozmowie nieco uważniej. Vivienne nie zamierzała się zatrzymać.
– Jesteście w stanie podzielić się z nami swoją opinią na ten temat? Na moim oficjalnym profilu wybuchła zażarta dyskusja między fanami, których poróżnił powrót kosmitów. Oczywiście, możemy spodziewać się tylko niewielkiej delegacji, w związku z obchodami rocznicy zawarcia porozumienia między Ziemią a planetą Pirs. Ale… – Na twarzy prowadzącej pojawił się tajemniczy uśmiech. – Zawsze jest „ale”. Jakie jest wasze zdanie, moje drogie?
Vivienne wiedziała, jak zachęcić swoich gości do rozmowy na dowolny temat. Monika od razu połknęła haczyk.
– Słuchaj, to skomplikowana sprawa! Najprościej będzie, jeśli streszczę, co wydarzyło się rok temu.
Historia przedstawiona przez dziewczynę była chaotyczna, ale każdy jej fragment spotkał się z ogromnym zainteresowaniem ze strony prowadzącej i publiczności.
Promienie słoneczne odbijały się od ogromnych lustrzanych fragmentów unoszących się bezwładnie na powierzchni Oceanu Atlantyckiego. Między szczątkami pirsjańskiej maszyny śmierci można było dostrzec grupę rannych Świetlików. Słowik i jej siostra, Wróbel, nie miały już siły do dalszej walki. Zużyły cały zapas płynu EO, a ostatnie pokłady ranu przekazały swojemu nowego przywódcy. Mogły jedynie czekać na rezultat pojedynku, który przeniósł się w górne warstwy atmosfery.
Na barkach Deynarda Redo, Świetlika o pseudonimie Biała Gwiazda, spoczywała teraz nie tylko wiara jego towarzyszy, lecz także błagalne modlitwy ludzi z całego świata.
Eksplozja ranu, która rozeszła się po powierzchni Księżyca, była widoczna z Ziemi gołym okiem.
W jednym momencie wszystko ucichło. Nie było już Pirsjan, a przytłaczające uczucie niemocy rozpłynęło się wraz z kolejnym uderzeniem orzeźwiającej bryzy.
Wszystkie Świetliki – oddziały Alpha i Beta – trafiły na pokład okrętu należącego do marynarki wojennej USA.
Pirsjanie zniknęli, a razem z nimi Deynard Redo.
– Nie jestem pewna, czy powinnam to wszystko opowiadać. – Monika przerwała nagle, a wśród widowni poniosły się pojedyncze chichoty i oklaski.
Chisa spoglądała na ojca, który wyraźnie pogrążył się we wspomnieniach z tego pamiętnego dnia. On również był obecny na miejscu. Przebywał wówczas na statku, który przybył na ratunek rannym Świetlikom.
– Nie przejmuj się – uspokoiła ją Vivienne. – Chociaż to naprawdę niezwykła historia, to nie stanowi odpowiedzi na moje pytanie.
– Chodzi o to, że to naprawdę nie takie proste. – Blondynka zaczęła gestykulować, próbując ubrać swoje myśli we właściwe słowa. – Kiedy połączyliśmy się z Deynardem, stało się coś dziwnego. Ja to poczułam i wiem, że moja siostra też. To było tak, jakby… – Monika zmarszczyła czoło i zacisnęła pięść. – Jakbyśmy słyszały myśli Pirsjan.
Vivienne poprawiła swoją pozycję na fotelu.
– Słyszałyście ich myśli? O czym w takim razie myśleli Pirsjanie?
– Nie wiem, nie jestem pewna. To był tylko moment. Wiem jednak, że powinniśmy z nimi porozmawiać, a jeśli za tydzień będzie ku temu okazja, to nie możemy tego zignorować.
W studiu zapadła cisza, którą przerwały oklaski Vivienne. Prowadząca program podziękowała za tak wyczerpującą odpowiedź, a następnie jej uwaga skupiła się na drugiej rozmówczyni.
– Deynard… nasz kochany Deynard. Jest cudowny, nieprawdaż?
Chisa dopiero po chwili zorientowała się, że pytanie Vivienne było kierowane do niej.
– T-tak – odpowiedziała zaskoczona.
– Oczywiście, że tak. – Prowadząca się roześmiała. – Ale gdzie właściwie zniknął nasz kochany przywódca Świetlików, kiedy my tak tłumnie go opłakiwaliśmy?
Chisa czuła, że oczy wszystkich obecnych w studiu zwrócone są prosto na nią.
Doskonale pamiętała ten dzień. Dzień, w którym myślała, że straciła swojego ukochanego na zawsze.
Powierzchnię Księżyca rozświetlił niespotykany blask, po którym wszelka obecność Pirsjan na Ziemi przeszła w niepamięć. Cały świat celebrował ostateczne zwycięstwo nad obcą rasą. Nikt nie słyszał płaczu, tych, którzy stracili bliskich podczas Bitwy o Ziemię. Nazwisko Deynarda Redo widniało wygrawerowane na pamiątkowym monumencie.
Ale on nie zginął.
Był gotów poświęcić życie w ochronie tego, co kocha, ale nie musiał.
Jego własny ran – moc płynąca z wnętrza – uchronił go przed najgorszym losem.
Starcie Ziemian z Pirsjanami obserwował Insal, człowiek, który pomógł dziadkowi Deynarda stworzyć płyn EO. Na jego rozkaz dawny przyjaciel Świetlika, Lenny, wyruszył w samo serce Sahary, gdzie odnalazł nieprzytomnego Deynarda. Przez kilka kolejnych dni dochodził do siebie, a gdy się przebudził, nadeszła pora, aby poznał sekret skrywany przez jego ojca.
Daniel poświęcił się w imię przepowiedni łączącej jego ród z ranem i Pirsjanami. Lata później Soru Hanta się wypełniła, a Deynard mógł nareszcie zaznać spokoju.
Milczała. Chociaż Chisa doskonale wiedziała, co stało się z jej mężem po zwycięstwie nad Pirsjanami, nie zamierzała dzielić się tą informacją z Vivienne.
– Przepraszam bardzo. – Monika chrząknęła teatralnie. – Ale to miał być wywiad na nasz temat, a nie Deynarda. – Puściła oko w stronę Chisy.
Na twarzy prowadzącej zagościł łagodny uśmiech. Lata doświadczenia sprawiły, że potrafiła zapanować nad emocjami, nawet jeśli odcinek programu nie szedł po jej myśli.
– Wybaczcie, moje drogie. Obiecuję, że to już ostatnie pytanie na jego temat. – Musiała dostać przynajmniej mały kąsek. Potrzebowała tego. – Gdzie właściwie teraz znajduje się Deynard? Czemu nie pojawił się z wami?
– Jest zajęty – rzuciła szorstko Chisa.
Jej odpowiedź była prosta, ale prawdziwa. Deynard zmagał się z czymś, czego Vivienne nigdy by nie zrozumiała.
Monika była w stanie dostrzec delikatny grymas na twarzy Chisy.
Rozdział III
„Nietykalny”
Szare niebo spowiły pęknięcia, a wyschnięte podłoże piętrzyło się w nienaturalny sposób. Ogromne monumenty skalne wybijały się z powstałych szczelin, aby już po chwili zniknąć w gęstych burzowych chmurach. Apokaliptyczny krajobraz ogarniał wewnętrzny świat Deynarda.
Jego pamięć go zawodziła. Szczątki wspomnień uciekały mu przez palce wraz z deformacją rzeczywistości, w której właśnie się znalazł.
Jeszcze nigdy wcześniej nie był w tak złym stanie. Podczas konfliktu z Pirsjanami pozyskał ran od swoich towarzyszy – tylko w taki sposób mógł odnieść zwycięstwo. Tylko tak był w stanie ochronić Ziemię. Nadmiar skumulowanej mocy zostawił jednak ślad na jego organizmie. Przez ostatni rok Deynard doświadczał częstych bólów głowy, które były oznaką dezintegracji jego wewnętrznego świata. Nie był w stanie tego ukryć przed Chisą. Ona od razu rozpoznała oznaki kolejnego ataku i zarządziła powrót do domu z parku rozrywki Giardino.
Znalazł ukojenie w medytacji. Była to propozycja wysunięta przez Insala – staruszka, którego Deynard odwiedził kilkukrotnie w ciągu ostatnich miesięcy. W końcu mógł z kimś skonsultować temat drzemiącej w nim mocy. Chociaż również ojciec Chisy, Martin, w przeszłości dysponował ranem, jego wiedza w tej kwestii była bardzo ograniczona.
Insal potrafił wejść do wewnętrznego świata Deynarda. Poinstruował go nawet, jak może zapanować nad rozrywającym go chaosem. Jego źródło ranu zostało naruszone – to cena, którą przyszło mu zapłacić za nadużycie tej mocy podczas starcia z przywódcą oddziału Pirsjan, Lansem.
Wewnętrzny świat Deynarda wymagał korekty.
Nie odczuwał ciepła ani zimna. Nie czuł strachu ani radości. Nie odczuwał niczego, ale wiedział, że tylko przywracając naturalny porządek tej tajemniczej krainie, będzie w stanie na powrót zapanować nad swoim ranem.
Nie.
Nie chciał nad nim panować. Ran był jego nieodłączną częścią, którą należało ocalić.
On potrzebował ocalenia.
Deynard usiadł na wyschniętej ziemi i wyciągnął ręce przed siebie.
Zacisnął dłonie i powoli zaczął je obracać. Już po chwili piętrzące się monumenty zatrzymały się. Następnie jego wzrok powędrował na popękane szare niebo. Szybki ruch prawą ręką sprawił, że sklepienie odzyskało swoją stabilną strukturę.
Wstał.
Ruszył powoli przed siebie, a z każdym jego krokiem otaczający go świat ulegał przebudowie – wracał do swojej pierwotnej formy. Kolejne dynamiczne ruchy rąk rozgoniły gęste chmury, zza których wyjrzało zagubione słońce. Ze śladów stóp pozostawionych na wyschniętej ziemi wyrastała zielona trawa, która bardzo szybko sięgnęła za horyzont.
Ciężkie nieruchome powietrze rozgonił lekki wietrzyk, który Deynard wciągnął nosem. Dopiero teraz na jego twarzy zagościł spokój.
Powracały do niego zagubione wspomnienia.
Pamiętał śmierć ojca. Pamiętał wstąpienie w szeregi GWD.
Pamiętał pierwsze spotkanie z ranem.
Pamiętał ból dzierżony przez jego przyjaciół – nie wybaczyłby sobie, gdyby zapomniał.
Pamiętał Chisę.
Pamiętał wszystko.
Jego wewnętrzny świat powrócił do swojej pierwotnej formy. Krainę usłaną zielenią zalały ciepłe promienie słoneczne.
Ból ustał, a w tym samym momencie Deynard wyczuł tajemnicze zagrożenie.
Otworzył powoli oczy i na powrót znalazł się w sypialni swojego domu. Przeczesał dłonią gęstą grzywę i podszedł do blatu biurka, a następnie wyjął z szuflady czerwono-czarną chustę. Zawiązał na ramieniu prezent od żony i ruszył w stronę drzwi.
Zagrożenie było coraz bliżej.
Kiedy opuścił sypialnię, wpadła na niego Chisa.
– Dey, dobrze, że jesteś! – wykrzyczała uradowana. – Nie uwierzysz, co usłyszałam od Moniki… – Przerwała w pół zdania, widząc powagę goszczącą na jego twarzy.
Deynard pogładził ją delikatnie po głowie.
– Przypilnuj Nate’a i nie wychodźcie na zewnątrz.
Zgodziła się bez dyskusji. Nie potrzebowała dodatkowego tłumaczenia. Dobrze wiedziała, że jeśli jej mąż wpada w taki stan, to dzieje się coś złego.
Deynard wyszedł przed dom, a jego wzrok skupił się na bezchmurnym niebie. Nie musiał długo czekać, aby w oddali pojawił się czarny punkt, który zbliżał się w jego kierunku. Nie wiedział, z czym ma do czynienia, ale był gotów podjąć walkę w obronie swojej rodziny. Nie potrzebował płynu EO do aktywacji ranu. Na koniuszkach palców jego dłoni pojawiły się delikatne wyładowania elektryczne.
Rozpoznał go.
Kiedy na trawniku przed domem rodziny Redo wylądował mężczyzna otoczony czarnym ranem, Deynard zaczął zmagać się z emocjami, których nie potrafił opisać. Złość? Nienawiść? Pogarda? Nie był w stanie odczytać targającej nim fali.
Wziął głęboki oddech, a tajemniczy przybysz się odezwał:
– Naprawdę ci się powodzi.
Otaczająca go czerń powoli znikała.
– Zostałeś Świetlikiem, założyłeś rodzinę i wszyscy cię uwielbiają!
– Dlaczego tu jesteś? – warknął Deynard.
Mężczyzna uśmiechnął się, a głębokie zmarszczki na jego czole delikatnie się poruszyły.
– Aby dać ci lekcję. Lekcję pokory.
– Skąd to masz? – Deynard przestawał powoli nad sobą panować. – Skąd masz ten ran?
Stał przed nim Zake Hallway – człowiek, z którym miał na pieńku jeszcze za czasów akademii. Nie spodziewał się kiedykolwiek ponownie go spotkać. Kapitan Lenom zapewnił, że spadnie na niego surowa kara po tym, jak przez jego zawiść zginęli pierwszoroczni rekruci, przyjaciele Deynarda. Tymczasem, kilka lat później ten mężczyzna w średnim wieku pojawił się niespodziewanie tuż przed domem Redo, tak blisko jego rodziny. W tym momencie Deynarda nie obchodziło jednak, jak Zake Hallway się tu znalazł. Pragnął dowiedzieć się, dlaczego dysponuje czarnym ranem, mocą należącą do Pirsjan.
– Spytałem. Skąd. To. Masz.
Starał się panować nad emocjami, ale przychodziło mu to z coraz większą trudnością.
– Dostałem. Od Edwana.
Odpowiedź udzielona przez Zake’a brzmiała tak prosto. Zupełnie jakby mówił o czymś oczywistym.
– Kłamiesz.
Deynarda otoczyła delikatna aura z białego ranu.
Zake westchnął i splunął na ziemię.
– Jeśli mi nie wierzysz, to spytaj go osobiście. – Wykonał krok w bok. – Nie będę cię zatrzymywał. Ale…
Deynard napiął mięśnie prawej ręki, a jego złote oko rozbłysło. Zake spostrzegł tę reakcję i uśmiechnął się nieznacznie.
– Ale? – Ciekawość zaczęła brać górę.
– To, co usłyszysz, może ci się nie spodobać.
Zake wyciągnął lewą dłoń, na której pojawił się mały czarny płomyk. Deynard od razu spostrzegł, że do aktywacji ranu jego rozmówca nie potrzebował płynu EO. Ze wszystkich Świetlików tylko on sam był w stanie tego dokonać. Największą zagadkę stanowiła jednak obecność czarnego ranu, który powinien był zniknąć z powierzchni Ziemi razem z Pirsjanami.
– Świat wygląda zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażasz – kontynuował niewzruszenie Zake. – Żyjesz rozpieszczony swoim marzeniem, do którego tak bardzo dążyłeś. Dostrzegasz tak mało.
Czarny płomyk zaczął tańczyć na jego dłoni.
– A mógłbyś dostrzec tak wiele.
– Wystarczy – przerwał mu Deynard.
Miał już dosyć. Czuł, że jeśli pozwoli Zake’owi na dalszą przemowę, może kompletnie stracić panowanie nad sobą. Rozluźnił zaciśniętą pięść, a wokół starszego mężczyzny pojawiły się niewyraźne kontury ogromnych kości, układających się w ludzką dłoń. Wytwór z ranu białego jak śnieg chwycił Zake’a, który nie zdążył w ogóle zareagować.
– T-tak jak myślałem – wydusił z trudem Zake. – Jesteś teraz nietykalny.
Z twarzy Deynarda odpłynęła burza emocji. Wiedział, że porucznik, z którym konflikt miał jeszcze jego ojciec, nie jest w stanie drgnąć nawet palcem.
– Boisz się?
Jego pytanie wyraźnie zaskoczyło Zake’a.
– N-nie mam czego. I tak nic mi nie zrobisz.
Deynard wzmocnił uścisk kościstej dłoni z ranu, a jego rozmówca jęknął z bólu. Nagle spostrzegł, że przez okno z wyraźnym niepokojem przyglądają się im Chisa i Nate.
– Ja się boję. – W jego oczach zaczął malować się smutek. – Forma, jaką przyjmuje ta moc, jest niebezpieczna. Zupełnie jakby… chciała rozszarpać cię wbrew mojej woli. – Odchylił ramię, a w tym samym momencie poruszył się również ran trzymający Zake’a w śmiercionośnym uścisku. – Mam nadzieję, że nigdy więcej się nie spotkamy.
Deynard wykonał zamach, a ogromne kościste ramię wyrzuciło Zake’a w przestworza. Starszy mężczyzna przeciął niebo z niezwykłą prędkością. Już po chwili nie było po nim żadnego śladu. Jego czarny ran zniknął razem z nim.
Chisa wybiegła z domu i czym prędzej objęła męża. Zignorowała fakt, że otaczała go jarząca się biała aura. Wiedziała, że jej nigdy nie skrzywdzi. Dostrzegła targające nim emocje, które tylko ona potrafiła okiełznać.
Potrzebował jej.
To była krótka chwila, ale Deynard czuł, jak Chisa przekazała mu każdą kropelkę ciepła i miłości, którymi go darzyła. To wystarczyło, aby sprowadzić go na ziemię.
– Kto to był?
– Idźcie do mamy – oświadczył, ignorując pytanie Chisy.
Spojrzała mu prosto w oczy. To znowu był ten sam Deynard.
– Co zamierzasz zrobić? – spytała, chociaż bała się tego, co usłyszy.
– Muszę poznać odpowiedzi na kilka pytań.
Nie zamierzał obarczać jej szczegółami. Miał nadzieję, że to wystarczy.
Chwyciła go za dłoń, a jej szmaragdowe oczy zabłyszczały tak samo jak przed laty, w dniu gdy Deynard uratował jej życie. Wówczas odczuwała tylko strach, tym razem wiedziała jednak, że wszystko skończy się dobrze.
Nate stał niemal sparaliżowany w progu domu. Chłopiec spoglądał na rodziców i kompletnie nie wiedział, jak powinien się zachować. Chwilę później podskoczył uradowany, widząc, że na ich twarzach zagościł uśmiech.
***
Od niemal roku Deynard prowadził spokojne życie u boku żony i syna. Ten idealny obraz runął w momencie, gdy przed jego domem pojawił się człowiek, którego miał już nigdy nie ujrzeć. Człowiek ten dysponował mocą, której miało już nie być na Ziemi.
Redo postanowił przebrać się w strój Świetlika. Nie był pewien, czy uda mu się uniknąć konfliktu. Z kim jednak miał się mierzyć? Z Zake’em? Z innymi użytkownikami czarnego ranu? Czy w ogóle istnieli inni użytkownicy czarnego ranu? Jeśli tak, to jaki związek miał z tym wszystkim Edwan Kurov, przewodniczący organizacji GWD? Nic nie układało się po jego myśli.
Do sypialni weszła Chisa.
– Jesteś pewien, że nie powinieneś skonsultować tego z tatą?
– Jeszcze nie teraz.
– Dey…
Przerwał jej pocałunkiem w czoło.
– Zawsze do ciebie wrócę – uspokoił Chisę słowami, które zostawiał za sobą przed rozpoczęciem każdej misji. Dzięki temu wiedziała, że wszystko skończy się dobrze. Zawsze tak było i zawsze tak będzie – wierzyła w to.
Deynard przytulił syna na pożegnanie i jeszcze raz ucałował żonę. Miał nadzieję, że wkrótce do nich dołączy. Chwilę później biała wstęga przecięła bezchmurne włoskie niebo.
Wszystko miało już wrócić do normy. Pirsjanie zaprzestali ataków na Ziemię, a jednak w powietrzu zawisło widmo nowego zagrożenia. W sercu przywódcy Świetlików zrodziły się niepokój i pytania, na które odpowiedzi mógł udzielić tylko jeden człowiek. Wierzył, że Insal będzie w stanie wyjaśnić, dlaczego czarny ran powrócił i jak Zake uzyskał do niego dostęp. Wiedział, że powinien skontaktować się z generałem Martinem Berie, ojcem Chisy, ale na to było jeszcze za wcześnie. Potrzebował więcej informacji.
Przed laty Deynard starał się działać tylko na własną rękę. Śmierć ojca sprawiła, że stracił wiarę w marzenia. Nie dopuszczał do siebie nikogo do czasu, aż pojawił się Tom. Gruby mur, który Redo zbudował wokół serca, zaczął się kruszyć, a ostatnie pchnięcie wykonała Chisa – wróciła do niego w najmniej spodziewanym momencie jego życia. Teraz nie musiał już działać w pojedynkę. Wiedział, że zawsze może liczyć również na wsparcie przyjaciół, których w oddziałach GWD miał bardzo wielu.
Niczym pędzący biały pocisk mijał kolejne wsie i miasta, a w jego głowie kiełkowało następne pytanie. Czym była Soru Hanta? Jeśli faktycznie spoczywała na nim przepowiednia związana z ranem i atakiem Pirsjan, to czy zakończenie wieloletniego konfliktu nie powinno stanowić jej wypełnienia?
O co tutaj chodzi?! – wykrzyczał w myślach.
Deynard napiął mięśnie nóg i przyspieszył, przekraczając barierę dźwięku. Jego celem była pewna afrykańska wioska – miejsce zamieszkania Insala i Lenny’ego.
Rozdział IV
„Potrzebujemy cię”
Chisa postanowiła posłuchać Deynarda. Do niewielkiej skórzanej torby spakowała tylko najpotrzebniejsze rzeczy, kilka kosmetyków i ubrania na zmianę. Pomogła zebrać się również Nate’owi. Gdy byli już gotowi, udali się kilka przecznic dalej, do domu Luny.
Wędrujące leniwie po niebie ciężkie chmury nie zwiastowały żadnego niespodziewanego obrotu spraw, ale jarzące się krwistą czerwienią zachodzące słońce mogło być innego zdania. Chisa wierzyła jednak, że wszystko skończy się dobrze. Deynard zrobi swoje i już wkrótce znowu będą razem.
Luna przywitała ich jeszcze przed klatką schodową budynku, w którym rezydowała od kilku lat. Od razu odczytała wiadomość od Chisy, otrzymaną niespełna godzinę wcześniej. Najpierw z miłością i troską przytuliła synową, a potem wytarmosiła za policzki wnuka. Zgrywała twardą, ale Chisa od razu dostrzegła, że ona również się martwi.
– Wejdźcie do środka – zaproponowała, próbując ukryć za plecami drżące dłonie.
– Mamo…
– Wszystko będzie dobrze. – Na twarzy Luny pojawił się wymuszony uśmiech. – Prawda?
Chisa odpowiedziała kiwnięciem głowy i powstrzymała się od dalszego komentarza. Nie chciała pokazać przy synu, że także ma złe przeczucia.
Mieszkanie Luny znajdowało się na drugim piętrze starej kamienicy. Niewielki przedpokój łączył się prawie bezpośrednio z sypialnią, obok której można było dostrzec drzwi do łazienki. Nieco bardziej w głąb mieściła się kuchnia, a tuż za nią niewielki salon z wyjściem na balkon. Matka Deynarda nie potrzebowała więcej, a nawet jeśli czegokolwiek jej zabrakło, to wiedziała, że zawsze może zwrócić się do syna o pomoc. Nadal pracowała jako fryzjerka, a do tego otrzymywała dożywotnią rentę, która wpływała na jej konto od dnia śmierci Daniela, ojca Deynarda.
Obie się martwiły i obie zgrywały silniejsze, niż były w rzeczywistości.
Nate nie rozumiał zaistniałej sytuacji. Był jeszcze zbyt młody, aby pojąć, jakie ryzyko niemal każdego dnia podejmował jego ojciec. Właśnie dlatego, kompletnie pozbawiony troski, zasypał babcię opowieściami z niedawnej wycieczki do parku rozrywki Giardino.
Luna zajęła się przygotowaniem kolacji, a chłopiec towarzyszył jej w kuchni. Nie skupiała się na opowieści wnuka. Beznamiętnie kroiła kolejne warzywa.
Chisa udała się do salonu. Odłożyła torbę z ubraniami pod ścianę i opadła na sofę.
Przeciągnęła dwoma palcami po lewym nadgarstku, aby włączyć telewizor. Jej Trin skalibrował się z wewnętrznym systemem domu, moment po przekroczeniu progu wejściowego. W mieszkaniu Luny czuła się jak u siebie. To nie była pierwsza noc, którą miała spędzić z synem u teściowej, podczas gdy Deynard przebywał na misji. Zawsze się o niego martwiła, ale zawsze wiedziała też, że jej mąż wróci bezpiecznie do domu. Tym razem jednak czuła gdzieś głęboko w sercu, że coś może pójść nie tak. Wewnętrzny głos podpowiadał jej, że rodzące się obawy są słuszne.
Kolacja przebiegła w niemal grobowej atmosferze. Zarówno Chisa, jak i Luna nie chciały poruszyć tematu kotłującego się w nich niepokoju. Ciszę postanowił przerwać Nate. Chłopiec z hukiem odłożył łyżkę do pustego talerza i zeskoczył z krzesła na podłogę.