Soru Hanta. Narodziny bohatera - Smoła Wojciech - ebook

Soru Hanta. Narodziny bohatera ebook

Smoła Wojciech

4,5

Opis

XXII wiek. Dziesięcioletni Deynard Redo traci ojca. Chłopiec zamierza pójść w jego ślady i zostać Świetlikiem – członkiem elitarnego oddziału zwalczającego obcą rasę, Pirsjan. Mając osiemnaście lat, razem z najlepszym przyjacielem Tomem dołącza do akademii GWD, w której szkolone są przyszłe Świetliki. W krótkim czasie akademię atakuje tajemnicza grupa, a Deynard ratuje życie jednemu z rekrutów – jak się okazuje, jest to jego dawna przyjaciółka z dzieciństwa, Chisa. Między tą dwójką zaczyna rodzić się uczucie.

Coś więcej niż magia. Do powstrzymania inwazji kosmitów nie wystarczą zmyślne zaklęcia i dobre chęci. Tylko użytkownicy ranu – tajemniczej mocy drzemiącej w ludzkich sercach – są w stanie ocalić Ziemię.

To historia o odwiecznym konflikcie dobra ze złem, w której centrum mógł znaleźć się każdy z nas. Tylko gwiazdy wiedzą, ile należy poświęcić w obronie tego, co kochamy.

 

Wojciech Smoła – urodzony w 1992 roku, w Lublinie. Absolwent Politechniki Lubelskiej, na której w 2016 roku uzyskał tytuł magistra inżyniera z dziedziny inżynierii materiałowej. Od najmłodszych lat redaktor różnych internetowych serwisów fanowskich poświęconych produkcjom sci-fi i fantasy. Od 2009 roku zastępca redaktora naczelnego największego polskiego serwisu poświęconego popkulturze Dalekiego Wschodu – anime24.pl. Od listopada 2015 roku pełni również funkcję starszego redaktora polskiego oddziału serwisu informacyjnego IGN, na którym regularnie publikuje newsy, artykuły i recenzje związane z grami, filmami, serialami i książkami. Do napisania „Soru Hanty” zainspirowały go zarówno amerykańskie, jak i japońskie komiksy, z których postanowił zaczerpnąć to, co najlepsze – historię pełną zwrotów akcji, z ciekawymi postaciami, zwieńczoną rzucającym na kolana finałem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (98 ocen)
69
16
5
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
FascynacjaKsiazkami

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Vaneshak

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Tezek

Nie oderwiesz się od lektury

Na taką książkę czekałem. Daję maks.
00
Czytankasia

Nie oderwiesz się od lektury

Była lepsza niż przypuszczałam. Czekam na kontynuację, bo chyba ma powstać. Mam tylko nadzieję, że będzie z tymi samymi bohaterami.!
00
Simonek

Nie oderwiesz się od lektury

Chciałbym więcej takich książek..
00

Popularność




Copyright © by Wojciech Smoła, 2020Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2022All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.

Redakcja: Kinga Szelest

Korekta: Aneta Krajewska

Projekt okładki: Justyna Sieprawska

Zdjęcie na okładce: © by unsplash

Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]

Wydanie I - elektroniczne

ISBN 978-83-8290-086-6

Wydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]

Spis treści

Część Pierwsza Mrok

Rozdział I

Rozdział II

Rozdział III

Rozdział IV

Rozdział V

Rozdział VI

Rozdział VII

Część Druga Światło

Rozdział VIII

Rozdział IX

Rozdział X

Rozdział XI

Rozdział XII

Rozdział XIII

Rozdział XIV

Część Trzecia Władcy Mroku i Światła

Rozdział XV

Rozdział XVI

Rozdział XVII

Rozdział XVIII

Rozdział XIX

Rozdział XX

Rozdział XXI

Rozdział XXII

Podziękowania

Dla wszystkich ludzi na świecie

Część Pierwsza Mrok

Rozdział I

„Bohater”

Kto nie chciałby zostać bohaterem? Noszą peleryny, stanowią symbol nadziei i wszyscy ich uwielbiają. Podobnym marzeniem kierował się dziesięcioletni Deynarda Redo, choć młodzieniec o kruczoczarnych włosach wolał, by zwracano się do niego po prostuDey.

Przywilej korzystania z pełnego imienia należał do jego matki, Luny, która od zawsze wiedziała, jak je odpowiednio zaintonować, żeby sprowadzić chłopca naziemię.

Teraz nie było jej w pobliżu, a Deynard wspinał się coraz wyżej i wyżej, wspierany okrzykami rówieśników, którzy znajdowali się kilka metrów pod jego stopami. Z niezwykłą zwinnością chwytał się kolejnych gałęzi, próbując dosięgnąć piłki, która utknęła niemal na samym czubkudrzewa.

Nie znalazła się tam jednak z własnejwoli.

Przecież piłki nie umieją myśleć i nawet jeśli akcja tej historii rozgrywa się w czasach, gdy technologia na stałe wtargnęła w ludzkie życie, nie, piłki nadal nie potrafią podejmowaćdecyzji.

Dotrzeć na szczyt drzewa pomógł jej jeden z rzekomych kolegów Deynarda, z którym młodzieniec miał wcześniej drobną sprzeczkę. Piłka nie należała do niego, ale postanowił ją odzyskać. Od zawsze był niezwykle zwinnym dzieckiem, jak twierdzi jego mama – musiał to odziedziczyć poojcu.

Deynard był już niemal na szczycie, gdy odepchnął się lewą nogą, a prawa nie wyczuła kolejnej gałęzi. Rezultat mógł być tylko jeden – stracił równowagę i z hukiem uderzył o ziemię. Młodzieniec miał szczęście, że gałęzie drzewa zamortyzowałyupadek.

Chwilę po katastrofie poderwał się na równe nogi, ale nie mógł złapać tchu. Siła uderzenia wybiła mu powietrze zpłuc.

Poczuł lekkie klepnięcie i na szczęście wszystko wróciło donormy.

Deynard odwrócił się i ujrzał Svena, blondwłosego młodzieńca – właściciela piłki, po którą sięwspinał.

– Wszystko w porządku? – spytał z przerażeniem w oczachchłopiec.

– Ttak. Chyba nic mi się nie stało – odparł Deynard, rozglądając się na boki. – Gdzie sąwszyscy?

– Uciekli, jak walnąłeś wziemię.

– Typowe.

Deynard spostrzegł, że na jego nadgarstku pulsuje niebieskieświatło.

– To pewnie twoja mama – stwierdził nienaturalnym tonem Sven. – Ja muszę już też lecieć. Dzięki, że zdjąłeś piłkę. Następnym razem Josh dostanie zaswoje!

Deynard nic nieodpowiedział.

Przesunął dwoma palcami po nadgarstku lewej dłoni, a po chwili w powietrzu wyświetlił się holograficzny interfejs w kształcie okręgu, spowijający jegodłoń.

Spojrzał na swoje ubrania i domyślił się, że znowu dostanie burę, jak tylko wróci do domu. Po głowie chodziło mu jednak dziwne zachowanie Svena i reszty dzieciaków, z którymi się wcześniejbawił.

Wyszukał w menu aplikacjęLusterko.

Nic nie widać. Potrzebuję normalnego lusterka – pomyślał.

Urządzenie, z którego skorzystał Deynard, nosiło nazwę Trin. Przed wieloma laty zastąpiło telefony komórkowe i większość gadżetów elektronicznych. Trin miał cały zestaw przydatnych aplikacji, z których można było korzystać do woli. Wystarczyło przeciągnąć dwoma palcami wzdłuż nadgarstka, co aktywowało uśpiony interfejs. W pierwotnej formie urządzenie to przywodziło na myśl bransoletkę, która po pierwszej aktywacji stapiała się na stałe z przedramieniem właściciela, nie pozostawiając po sobie żadnego widocznegośladu.

Wszechstronność Trinu wzbudzała wiele kontrowersji, a fani starszej technologii posądzali ten niezwykły wynalazek nawet o kancerogenność, nigdy jednak nie wykryto u użytkowników żadnych negatywnych skutkówubocznych.

Wśród swojej ogromnej gamy przydatnych aplikacji Trin miał coś, o czym od wieków marzyła cała ludzkość. Nie było to lusterko, a Tłumacz Uniwersalny. W przeszłości Deynard nie byłby w stanie dogadać się ze Svenem, bo zarówno Redo nie znał języka szwedzkiego, jak i młody Eriksson nie potrafił posługiwać się angielskim, a to właśnie ten język dominował w Australii, gdzie obecnie sięznajdowali.

Sven przyjechał tu na wakacje, a ostatecznie, ze względu na pracę rodziców, mieszkał w Carlsen już trzeci rok. Deynard od zawsze twierdził, że Sven nie należał do najbystrzejszych dzieciaków, bo już dawno powinien był się domyślić, że to nigdy nie miały być tylkowakacje.

Deynard wyszukał z menu Trinu aplikację Wiadomości i dostrzegł krótką notkę wysłaną przez jego mamę. Gdy ujrzał, że została dostarczona ponad godzinę temu, skrzywił się. Otrzepał pobrudzoną koszulkę i jeansy, a potem zaczął biec w stronędomu.

Zdyszany młodzieniec pędził polną drogą, aż w końcu postanowił zrobić sobie krótki postój. Pochylił głowę i złapał się za kolana, aby uspokoić oddech, a wtedy usłyszał znajomygłos.

To była jegomama.

Kobieta postanowiła poszukać Deynarda, gdy od dłuższego czasu nie otrzymała od niegoodpowiedzi.

Luna, choć trzydzieści lat skończyła już jakiś czas temu, zachowała bardzo delikatną urodę, nawet w obliczu niezwykle słonecznego klimatu, w którym przyszło im żyć. Jej zazwyczaj łagodny wyraz twarzy spowijał teraz grymas rozczarowania, który kierowała w stronęsyna.

– Masz mi coś do powiedzenia, młody panie? – spytała oburzonym tonem, taksując ubrudzone ziemią i trawą ubrania Deynarda. – Słucham?

– Bo piłka wpadła nadrzewo…

– Po pierwsze, nie zaczynamy zdania od „bo” – uspokoiła się i poprawiła związane z tyłu głowy onyksowe włosy – a po drugie, niech zgadnę, koniecznie to ty musiałeś po niąwejść?

W kłótni z matką Deynard zawsze był na straconej pozycji, więc zazwyczaj nawet nie zamierzał się bronić. Tym razem jednak postanowił spróbować swojegoszczęścia.

– Tak, wszedłem po nią, bo tak zrobiłby tata – odparł szorstko, niemalodpyskując.

– Zaraz się przekonamy co zrobiłby tata, jak sam go o tospytasz.

– Tata wrócił?! – W oczach młodzieńca zrodził się wyrazekscytacji.

Ojciec Deynarda, Daniel, ze względu na pracę często przebywał poza domem. Nie była to jednak zwykła praca. To właśnie dzięki niemu chłopiec marzył o zostaniu bohaterem, bo za kogoś takiego uważał swojegotatę.

Daniel należał do oddziału Świetlików, elitarnej jednostkiwojskowej.

– Zanim wrócimy do domu, pokaż mi się z bliska – dodała zatroskanym tonemLuna.

Chwyciła chłopca delikatnie za podbródek, odgarnęła jego gęstą grzywę i spojrzała mu prosto woczy.

– Tak jak myślałam, zgubiłeśsoczewkę.

W głowie Deynarda pojawiły się teraz brakujące elementy układanki. Zrozumiał, dlaczego reszta „kolegów”, a nawet Sven, uciekli, gdy uderzył o ziemię. To wtedy musiał zgubić soczewkę, którą nosi na lewym oku. Gdy jej nie zakłada, jedno oko ma naturalnie błękitne, podczas gdy drugie przybiera barwę niemal złotą. Soczewka niwelowała tęróżnicę.

– Znowu wszystkich wystraszyłem – burknął.

Luna pogładziła syna po głowie i przycisnęła do piersi. W tym momencie przestało być ważne, że Deynard znowu pobrudził całe ubranie i znowu nie odpisał jej nawiadomość.

– Nikogo nie wystraszyłeś. Może i różnisz się nieco od kolegów, ale nie oznacza to, że jesteś od nich gorszy. Jesteś wyjątkowy i nie powinieneś się tego wstydzić. Poza tym zaraz będziemy mieć gości i przyjdzie ktoś, komu nie przeszkadza twójdar.

Deynard nie wiedział co odpowiedzieć. Żadne słowa nie miały teraz siły przebicia, gdy czuł matczyne ciepło. Wzdrygnął się jednak delikatnie, gdy usłyszał ostatni fragment wypowiedzi Luny. Doskonale wiedział, kto ichodwiedzi.

***

Dom, w którym mieszkała rodzina Redo, był stary – stary, ale zadbany. Należał do dziadka Deynarda, Cethaniela, po którym zresztą chłopiec odziedziczył drugie imię. Daniel niechętnie wypowiadał się jednak na temat własnego ojca, więc kilka lat po ślubie Luna przestała o niego pytać. Gdy pewnego dnia to Deynard poruszył temat dziadka, Daniel sprytnie skierował rozmowę na swoją pracę. Chłopiec nie ukrywał, że wolał słuchać o kolejnych przygodach ojca, niż drążyć temat tajemniczego dziadka, który nie wydawał mu się takinteresujący.

Kilkupokojowy budynek ze strychem mieścił się na niewielkim wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na miasteczko. Niestety najbliżsi sąsiedzi mieszkali w odległości około kilometra, więc nawet w razie braku szklanki cukru lub gdy Deynard chciał spotkać rówieśników, czekał ich krótkispacer.

Dzisiaj mieli miećgości.

Bordowy samochód z przyciemnionymi szybami podjechał i zatrzymał się napodjeździe.

Luna dostrzegła przez okno zapalone reflektory i poprosiła syna, by ten otworzyłbramę.

Młodzieniec, z jeszcze mokrą od prysznica czupryną, podbiegł do drzwi i wystukał kod na specjalnyminterfejsie.

Po chwili można było usłyszeć ciche kliknięcie. Automatyczna brama otworzyła się, a samochód mógł podjechać pod same drzwifrontowe.

Deynard pobiegł do salonu, aby poinformować ojca ogościach.

– Spokojnie, mistrzu! – zawołał Daniel, łapiąc syna w pasie, gdy ten wbiegł do pokoju. – Dokąd się tak spieszysz? Przecież nie mieszkamy w ogromnej willi, żebyś musiał takbiegać.

Mężczyzna poczochrał Deynarda po mokrychwłosach.

– Lepiej się wytrzyj, bo mama będzie zła – dodałrozbawiony.

Kiedy tylko rozległo się pukanie, Daniel skierował się w stronę drzwi, aby powitać gości. Po chwili w progu stanął barczysty mężczyzna, jego wieloletni przyjaciel, Martin. Tuż za nim nieśmiało kuliła się drobnadziewczynka.

– Dobrze cię widzieć, Dan – rzucił mężczyzna zdejmując kamizelkę. Powiesił ją na pobliskim wieszaku. Doskonale wiedział, gdzie powinien zostawić część garderoby, to nie była jego pierwsza wizyta w domu Redo. – Wszyscy cali izdrowi?

– Zdrowi jak ryba – odparł Daniel. – A jak uwas?

Na twarzy Martina pojawił się lekkigrymas.

– Właśnie dlatego przyjechaliśmy – odpowiedział niepewnieMartin.

Daniel chciał spytać, dlaczego ten po prostu nie zadzwonił, ale po minie przyjaciela wywnioskował, że miał sprawę, którą trzeba było omówić twarzą wtwarz.

Wzrok Daniela powędrował na dziewczynkę kryjącą się zaMartinem.

– Dey jest w łazience, ale jak chcesz, możesz na niego zaczekać poddrzwiami.

Na twarzy dziewczynki pojawił się ogromny uśmiech i czym prędzej zdjęła buty. Minęła salon, rzucając w pośpiechu „dobry wieczór” w stronę Luny, i zatrzymała się przedłazienką.

Chisa, bo tak miała na imię owa dziewczynka, była rok młodsza od Deynarda. Jej kasztanowe włosy, sięgające za ramiona, falowały na boki, gdy przeskakiwała z nogi na nogę, czekając ze zniecierpliwieniem namłodzieńca.

Kiedy w końcu Deynard wyszedł z łazienki, ta rzuciła się na niego i uściskała go mocno. Udał zaskoczonego, choć usłyszał ją jeszcze przez zamkniętedrzwi.

– Cześć, Chi – przywitał się, próbując złapać oddech, gdy dziewczyna tuliła go niemal z całych sił. – Możesz mnie jużpuścić.

– Cześć! – odparła radośnie Chisa, a potem zaczęła przyglądać mu się podejrzliwie, mrużąc oczy jakkotka.

Coś się nie zgadzało w wyglądzie jej przyjaciela. Czegośbrakowało.

– Nie masz soczewki! Super!

– Wiesz, że nie lubię, jak się na mnie gapią, gdy jej nie mam – odpowiedział Deynard, rzucając przemoczony ręcznik nawannę.

– Ale tak jest o wiele lepiej – burknęłaChisa.

W przeciwieństwie do Deynarda dziewczynka wolała, gdy zwracano się do niej pełnym imieniem, tylko młody Redo otrzymał osobiste pozwolenie na korzystanie ze skróconej wersji – Chi.

Ich ojcowie byli przyjaciółmi od wielu lat, pracowali razem. Tak, Martin również był Świetlikiem i również był kimś wyjątkowym w oczach młodzieńca. Deynard i Chisa znali się więc od bardzodawna.

Ona jako jedna z nielicznych nigdy nie patrzyła krzywo na jego złote oko. Ba! Upierała się, aby nie ukrywał go pod soczewką, a taka opinia bardzo podobała się Lunie, która zawsze dawała dziewczynce dodatkowy kawałek ciasta, o co chłopiec był odrobinęzazdrosny.

– Co chcesz robić? – spytał niechętnie Deynard. – Możemy pójść do mojego pokoju lub posiedzieć zrodzicami.

– Chodźmy do twojego pokoju – odparła po namyśle Chisa. – Tata nie ma dzisiaj humoru, nie chcę muprzeszkadzać.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał Deynard, więc odetchnął z ulgą, gdy z salonu dobiegło pytanie Luny, czy zdążył posprzątać po ostatniejzabawie.

Przed południem chłopca odwiedzili Sven i Conner. Po chwili uczucie ulgi zastąpił ucisk w żołądku, bo zrozumiał, że po dzisiejszym incydencie pewnie nie będą chcieli się już z nimbawić.

– Mam inny pomysł – rzucił Deynard i zaciągnął dziewczynkę dokuchni.

Chisa podrapała się po skroni, próbując rozgryźć, o co chodzi jejprzyjacielowi.

– Oczywiście, że posprzątałem! – odkrzyknął na pytanie matki chłopiec. – Tylko weźmiemy coś do jedzenia zlodówki.

– Nie chcę siedzieć w kuchni – stwierdziła zniechęcona Chisa – Tu jestnudno.

Chłopiec przyłożył palec doust.

– Wejdziemy na strych – wyszeptał.

Chisa uśmiechnęła się i wykonała ten sam gest, aby poświadczyć, że będzie cicho jakmyszka.

Rozpoczęli bezszelestną wspinaczkę poschodach.

„Dlatego będziemy musieli się przeprowadzić. Mam nadzieję, że rozumiecie” – Deynard przysiągłby, że dokładnie takie zdanie usłyszał z ust Martina, gdy razem z towarzyszką zbrodni byli już niemal ucelu.

– Tylko bawcie się grzecznie i niczego nie zepsujcie – zabrzmiało nagle ostrzeżenieLuny.

– Jasne – odpowiedział zmieszanyDeynard.

Chisazachichotała.

Luna widziała i słyszała wszystko. Zbyt dobrze znała swojegosyna.

Pomieszczenie znajdujące się tuż pod dachem było pokryte kurzem i gratami wszelkiej maści. Wszędzie znajdowały się stare skrzynki i przedmioty, które, według Daniela, należały do dziadkaDeynarda.

Choć jego ojciec unikał tematu Cethaniela jak ognia, kiedyś przyprowadził tu syna i pokazał mu kilka ciekawych przedmiotów. Teraz młodzieniec miał nadzieję, że uda mu się znaleźć coś, co będzie mógł zaprezentować swojemugościowi.

Tak naprawdę Deynard lubił bawić się z Chisą, ale tylko jeśli w grę nie wchodziły dziewczęcerozrywki.

Dwójka dzielnych poszukiwaczy skarbów dotarła do skrzyni, przykrytej grubą warstwą starych koców. Deynard niechlujnie odrzucił na bok kilka z nich, a Chisa zaczęła składać je bardzostarannie.

– Obiecaliśmy nie nabałaganić – oznajmiłapółszeptem.

– To tylko koce, nie wygłupiajsię.

Dziewczyna całapoczerwieniała.

– A potem twoja mama będzie na mnie zła – fuknęła.

– Przecież to niemożliwe. – Deynard się roześmiał. – Ona cięuwielbia.

Chyba nawet bardziej niż mnie – pomyślał.

Nagle wzrok Chisy przykuła zawartość skrzyni, którą przed momentem w iście teatralny sposób otworzyłDeynard.

Zajrzeli do środka, a ich oczom ukazało się kilka tajemniczychprzedmiotów.

– Wiedziałem, że znajdziemy tu coś ciekawego – oświadczył dumnie chłopiec i zaczął wyciągać po kolei małepudełeczka.

Chisa sięgnęła po jeden z koców, które wcześniej rozrzucił Deynard, i rozłożyła go przedskrzynią.

– Połóżmy to tutaj – zaproponowała.

Kiedy młodzieniec skończył wykładać zawartość skrzyni, na kocu znajdowały się trzy małe pudełeczka – o rozmiarach zbliżonych do ludzkiego kciuka – oraz dwa większe, w których zmieściłyby się buty Deynarda, a przynajmniej tak pomyślał rozbawionychłopiec.

– Które pierwsze otwieramy? – spytał, widząc zaintrygowaną minęChisy.

Dziewczynka bez wahania wskazała dużepudełko.

Ku ich rozczarowaniu znaleźli w nim tylko kawałek drewna, na którym były wystrugane jakieś dziwnesymbole.

Teraz przyszła kolej na Deynarda. Sięgnął po mniejszy skarb. To pudełko było o wiele cięższe od pozostałych, więc liczył, że znajdzie w nim coś godnego uwagi. Ich oczom ukazała się sporych rozmiarów odznaka, która połyskiwała w blasku księżycowego światła wpadającego przez okno znajdujące się tuż nad ichgłowami.

– Twój dziadek był w wojsku? – spytaładziewczynka.

– Nie mam pojęcia – odparł Deynard, przyglądając się z bliska błyszczącemu kawałkowi metalu. – Nie wiem o nim zawiele.

– Lepiej jąodłóż.

– Nie bądź taka spięta – burknąłchłopiec.

Dziewczynka sięgnęła po kolejne z mniejszych pudełek. Gdy Deynard dostrzegł, że jego przyjaciółka wpatruje się w coś z ogromnym zainteresowaniem, odłożył odznakę i stwierdziłstanowczo:

– Pokaż mito.

– W porządku, ale musisz mi coś obiecać – odparła z szerokimuśmiechem.

– Tonieuczciwe.

Chisa odwróciła się, unosząc wysokopodbródek.

– No to nie zobaczysz, coznalazłam.

Ciekawośćzwyciężyła.

– Dobra, zgadzamsię.

Chisa schowała znalezisko za plecami i poderwała się na równenogi.

– Masz przysiąc, że nie założysz już tej głupiejsoczewki!

Deynard uniósł wysoko brwi zezdziwienia.

– Tylko nie to. Dobrze wiesz, że inni na mnie wtedy dziwnie patrzą – odparł nieco zmieszany. – Poproś o cośinnego.

– Ale ja wolę, jak jej nie nosisz. – Dziewczynka przypieczętowała tupnięciem swoje słowa. – Poza tym patrz – wskazała palcem rozgwieżdżone niebo za oknem – twoje oko świeci jak gwiazdy, przecież tosuper.

Deynard zaniemówił i przez moment wpatrywał się w stojącą przed nim dziewczynkę jak wobrazek.

Po chwili wrócił dorzeczywistości.

– Niech ci będzie – odpowiedział zrezygnowany. – Ale jak będą mi dokuczać, to będzie na ciebie – dodał, ratując swójhonor.

Chisa uśmiechnęła się szeroko i przytaknęła, podając mu swojeznalezisko.

Deynard zrobił zafascynowaną minę, gdy w jego dłoni pojawił się gładki kamień z wizerunkiem smoka. Nie. To była jaszczurka. Chyba. Ale co taki dziwny przedmiot robił schowany na strychu? W domu jegodziadka.

– Widziałam taką niedawno przed domem. Może twój dziadek był zbieraczem? – spytała Chisa, bawiąc się końcówką włosów. – No wiesz, lubił zbierać dziwnerzeczy.

– Nic ztego.

Gdzieś z tyłu głowy młodzieńca zrodziła się myśl, że powinien odłożyć kamień na miejsce. Tak właśnie uczynił, co zdziwiło Chisę, która myślała, że jej znalezisko spodobało sięDeynardowi.

– Sprawdźmy pozostałe pudełka – zasugerowałmłodzieniec.

Nagle wieczorną ciszę przerwało wycie syren. To alarm, który niósł się aż zCarlsen.

Deynard bez chwili zastanowienia złapał Chisę za rękę i skierował się do wyjścia zestrychu.

Gdy dotarli na parter, natknęli się naLunę.

– Wszystko w porządku – uspokoiła ichkobieta.

– Gdzie jest tata? – spytał zniecierpliwionyDeynard.

– Na zewnątrz. – Luna spojrzała na Chisę. – Razem zMartinem.

Deynard od razu wybiegł z mieszkania, zostawiając z tyłudziewczynkę.

Dwóch mężczyzn stało ramię w ramię, spoglądając na znajdujące się w oddali miasto. Miasto, nad którym unosiło się kilka czarnychsmug.

Ojciec Chisy zbliżył prawy nadgarstek do ust i zacząłmówić.

Deynard od razu zorientował się, że mężczyzna komunikuje się z kimś za pomocąTrinu.

Daniel odwrócił się i spostrzegłsyna.

– Zaraz wracam – oznajmił, klepiąc przyjaciela poramieniu.

Mężczyzna podszedł do Deynarda i położył mu dłoń na głowie. Z tej odległości można było wyraźnie dostrzec, jak bardzo są do siebie podobni. Gdyby Daniel był w wieku swojego syna, mogliby uchodzić za braci. Ta sama zadziorna mina, ten sam kształt podbródka i kolor włosów. Jedyną różnicę stanowiło złote okoDeynarda.

– Mieliśmy pogadać o tej wspinaczce na drzewo. – Daniel się uśmiechnął. – Niestety, teraz muszę się czymś zająć razem z tatąChisy.

– Ale, tato…

– Tak, wiem. Nie wyruszę bez tego – odparł mężczyzna i wyprostował się, krzyżując ręce na klatce piersiowej. – Jesteśgotowy?

Deynard przytaknął i wyszczerzył zęby. Po chwili za jego plecami pojawiła się także Chisa. Razem z Luną przyglądała się całejscenie.

Deynard i Daniel rozłożyli ramiona na boki, po czym z zamkniętymi oczami przyłożyli do klatki piersiowej najpierw lewą, a następnie prawą dłoń. Wciągnęli powoli powietrze i otworzylioczy.

To był ich małyrytuał.

Mężczyzna nigdy nie wyjawił synowi, po co to robią, ale Deynard czuł się wtedy bezpieczniej. Zupełnie jakby zawiązywali między sobą niewidzialną więź. Chłopiec wiedział, że ilekroć wykonują ten drobny gest, jego ojciec zawsze wróci bezpiecznie dodomu.

– Gotowe. Teraz mogę ruszać – powiedział z zadowoleniem Daniel. – Zajmij się wszystkim pod moją nieobecność, dobrze, mistrzu?

– Tak jest! – odparł żywoDeynard.

Daniel miał już wrócić do Martina, gdy poczuł na sobie spojrzenie Luny. Podszedł dożony.

– Wszystko będzie dobrze – zapewnił ją łagodnym tonem. – Kochamcię.

Oczy kobiety zaszkliły się, ale była już przyzwyczajona do ryzyka, które podejmował jejmąż.

– Na pewno nie potrzebujeszkombinezonu?

Daniel roześmiał się i pogładził ją pogłowie.

– Nie mamy na toczasu.

– Dokop im i wracaj do domu – odparła Luna, przecierającłzy.

Daniel uniósł kciuk, odchodząc w stronę Martina, do którego teraz przylgnęłaChisa.

Barczysty mężczyzna zakończył połączenie i przykucnął, aby przytulićcórkę.

– Masz być grzeczna, gdy mnie nie będzie. Zarazwrócę.

Chisa odpowiedziała kiwnięciemgłowy.

Chwilę później wydarzyło się coś, co zawsze robiło wrażenie na Deynardzie. Obaj mężczyźni zapłonęli błękitnym ogniem. Płomienie jednak ich nie parzyły ani nie trawiły ichubrań.

Daniel odwrócił głowę w stronę syna i mrugnął do niegoporozumiewawczo.

Niebo przeszyły dwie błękitne smugi, które skierowały się do Carlsen. Ich blask rozświetlił wieczorneniebo.

Luna objęła Deynarda i Chisę, spoglądając daleko przed siebie. Miała złe przeczucia, którymi nie chciała się z nimidzielić.

– Chodźcie do środka, zaczyna robić się zimno – oświadczyła. – Mamy jeszcze trochęciasta.

Cała trójka skierowała się dosalonu.

***

Deynard rozsiadł się wygodnie w fotelu, niczym pandomu.

– Jak myślisz, kiedy wrócą? – spytała niepewniedziewczynka.

– Za jakąś godzinę. Tyle zazwyczaj zajmują tacie krótkie zadania – odparł z pewnością w głosie Deynard i zaczął wymachiwaćnogami.

Młodzieniec spoglądał co chwilę ukradkiem na zegar ścienny, który wskazywał teraz 21.46.

– Proszę bardzo, jaki wielki panicz. Nie za wygodnie ci? – spytała żartobliwie Luna, niosąc na talerzykach obiecane ciasto. – Twoje ulubione, „jaśnie panie”, kakaowe z kawałkamijabłek.

Deynard poderwał się na równe nogi i chwycił za talerz. Nie czekając dłużej, zaczął sięzajadać.

– Smacznego, Chisa – dodała łagodnie kobieta. – To jego ulubione ciasto, ale tobie też powinno posmakować. Mam takąnadzieję.

Dziewczynka podziękowała i zabrała się do pałaszowania. Próbowała dorównać Deynardowi, ale poczuła się pełna już po kilkukęsach.

Matka młodzieńca skierowała się w stronę kuchni, aby przynieść im coś do picia. Zatrzymała się jednak w przedpokoju, gdy jej oczom ukazał się Martin stojący w drzwiachfrontowych.

Wrócił wcześnie, zbytwcześnie.

Coś musiało sięstać.

Coś poszło nietak.

Gdzie jest Daniel? – pomyślała.

Luna poczuła ukłucie wsercu.

Mężczyzna był cały zdyszany ispocony.

– Przepraszam – tylko tyle zdołałwydusić.

***

To był naprawdę długi dzień, ale nawet upadek z drzewa czy krzywe spojrzenia rówieśników nie mogły równać się z ponurą rzeczywistością, która jak taran uderzyła tego wieczoru w Deynarda. To był dzień, w którym stracił swojego idola, a niewidzialna więź została zerwana. Dzień, w którym pojęcie „bohater” stało się dla niego zupełnieobce.

Data 25 maja 2120 roku wyryła się w jego pamięci już nazawsze.

Rozdział II

„Tomsten”

Znowu ten sam paskudny koszmar. Po raz kolejny sen Deynarda został przerwany jeszcze przed sygnałem budzika. W jego głowie nadal rozbrzmiewał straszliwy krzyk Luny, mieszający się z przepełnionym bólem płaczem. Od śmierci Daniela minęło już ponad osiem lat, a wspomnienie dnia, w którym Deynard stracił ojca, nadal sporadycznie do niegowracało.

Nastolatek przetarł zalane potem czoło i ociężale podniósł się z łóżka. Klepnął nadgarstek lewej ręki dwoma palcami, wyłączając tym samym budzik i jednocześnie odsłaniając rolety w oknach, przez które momentalnie do pokoju wpadły ostre promienie słoneczne. Był grudzień i, choć zbliżał się koniec roku akademickiego, a może właśnie dlatego, młodzieniec nie palił się, aby odwiedzić uczelnię. Dziękował jednak w duchu, że nie musi uczęszczać do oddalonego o około pięćdziesiąt kilometrów Darwin. Nie wyobrażał sobie codziennych wycieczek tylko po to, aby dowiedzieć się czegoś, co mógł wyczytać wsieci.

Przed sześcioma laty w Carlsen otworzono Uniwersytet im. pułkownika Daniela Redo, który stracił życie w obronie mieszkańców miasta. Deynard czuł pewnego rodzaju obowiązek, aby tam uczęszczać, choć po ukończeniu liceum chciał iść do pracy i w ten sposób wspierać matkę. Luna uparła się jednak, że jej syn ma kształcić się dalej. Więc siękształcił.

Przez pierwsze tygodnie nauki Deynard nie mógł znieść ciekawskich spojrzeń innych studentów, którzy z zainteresowaniem przyglądali się synowi patrona placówki. Nic więc dziwnego, że złamał daną Chisie obietnicę i nie rozstawał się z soczewką, która zakrywała jego odmienność. Nie miał zamiaru dawać rówieśnikom kolejnego powodu do filtrowania go wzrokiem i wytykaniapalcami.

Jego przyjaciółka nie mogła jednak obrzucić go wściekłym spojrzeniem lub tupnąć ze złością za niedotrzymanie słowa. Nie widział jej już od dawna, choć słyszał od matki, że dziewczyna udała się wraz z rodzicami za granicę. Nawet nie miał okazji się pożegnać, ale z jakiegoś powodu czuł, że jeszcze jąspotka.

– Już wstałeś? – rzuciła z kuchni Luna, stawiając na stole jeden talerz. – Nie zapomnij się umyć, ja muszę już wyjść. Kochamcię.

– Nie jestem już dzieckiem – warknął pod nosemDeynard.

W odpowiedzi usłyszał dźwięk zamykanychdrzwi.

Upływ lat nie był łaskawy dla Luny. Wśród jej niegdyś pięknych onyksowych włosów zaczęły pojawiać się pojedyncze siwe okazy – skutek stresu i upływającego czasu, jaki minął od śmierci jej męża. Nie dawała jednak po sobie znać, przynajmniej w obecności syna, że nadal przeżywa stratę ukochanego. Zawsze prezentowała silną postawę i dopiero, gdy zostawała sama, pozwalała sobie na płacz. Młodzieniec dostrzegł matkę w podobnej sytuacji już kilkukrotnie, ale nigdy nie poruszył tegotematu.

Matka Deynarda pracowała w samym centrum Carlsen jako fryzjerka. Nie pałała miłością do swojego zawodu, ale w tej mieścinie naprawdę nie było wielu perspektyw. Tak przynajmniej, przy plotkach, szybko mijały jejdni.

Po odejściu Daniela Luna musiała znaleźć pracę, kiedy pozostawione przez niego pieniądze zaczęły się kończyć. Do Carlsen dojeżdżała swoim samochodem marki Avos Xona – nie był to model z najwyższej półki, ale dzięki niemu docierała na miejsce z pewnością szybciej niż napiechotę.

Po porannej higienie młodzieniec zaczął zajadać się pozostawionymi przez matkękanapkami.

Nagle w kuchenne okno cośuderzyło.

Po chwili huk siępowtórzył.

Deynard wstał od stołu, aby sprawdzić, co się dzieje. Za oknem, na ulicy, dostrzegł blondwłosego nastolatka, który pomachał mu z uśmiechem naustach.

Nazywał się Tomsten Sanze i był najlepszym przyjacielem Deynarda. A przynajmniej sam się nim mianował, gdy na jednych z pierwszych zajęć na uczelni przysiadł się doDeynarda.

– Wyglądasz na ciekawego gościa – zagaił wówczas. – Jestem Tomsten, ale wszyscy mówią miTom.

– Dey. Po prostuDey.

– Deynard Redo, tak? Zostaniemy kumplami, zobaczysz.

Izostali.

Tom pochodził z bogatej rodziny. Jego rodzice prowadzili własną firmę meblarską, więc nie narzekał na brak pieniędzy. Na uczelnię docierał Kwazerem, pojazdem przypominającym połączenie quada i motoru. Jego „dziecinka” była dwuosobowa, więc znalazło się na niej miejsce także dlaDeynarda.

Jeszcze z kanapką w ustach Redo opuścił mieszkanie i skierował się w stronę stojącego przy Kwazerzeprzyjaciela.

– Ale dzisiaj grzeje, a jeszcze nie ma ósmej – stwierdził Tom, zasłaniając się dłonią przed słońcem. – Zaraz, czy ty byłeś u fryzjera? – dodałzaskoczony.

– To robota mamy, nudziła się wczoraj wieczorem, a wiesz, jaka ona jest – westchnął.

Wraz z wiekiem Deynard zaczął upodabniać się coraz bardziej do ojca. Zeszłego wieczoru Luna postanowiła rozprawić się z jego bujną czupryną raz na zawsze, a gdy trzymane przez nią nożyczki wymierzały ostatnie cięcie, po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. Dopiero teraz, kiedy twarz jej syna przestała kryć się pod burzą włosów, uświadomiła sobie, jak bardzo przypomina Daniela. Deynard widząc reakcję matki, podziękował skruszony, narzekając jednocześnie, że teraz będzie mu zimno w głowę. Chciał ją rozweselić, ale nie wyszło mu tonajlepiej.

– Tak jest dobrze, jak gwiazda rocka – zażartował Tom, przekręcając kierownicę Kwazera. – Ale każ swojej mamie trzymać się z dala od moich pięknych włosów – dodał udając, że zarzuca grzywę jak modelka z reklamyszamponu.

– Dobra, dobra. Spadamy, bo znowu Spenc będzie się czepiał, że olewamy jego zajęcia – skwitowałDeynard.

Doktor Christopher Spencer wykładał geografię regionalną na Uniwersytecie im. Daniela Redo. To właśnie z nim dwaj przyjaciele mieli pierwsze zajęcia tegodnia.

***

Dotarli na parking uczelni pięć minut przed rozpoczęciem wykładu. Mieli jeszcze chwilę, więc nie biegli po schodach, nie chcieli przecież, aby doktor zobaczył ich zasapanych i wysnuł błędne wnioski – że spieszyli się na jegozajęcia.

– Kogo my tu mamy, mój ulubiony duet – przywitał ich z założonymi rękoma starszy mężczyzna. – Tym razem na czas? Obchodzimy jakieś święto, o którymzapomniałem?

– No jasne, urodziny George’a Raffa – odparł zadziornieTom.

– Widzę, panie Sanze, humor najwyższych lotów, ale daty ci się pomyliły. Dobra, koniec tego dobrego. Ładujcie się dośrodka.

George Raff był XIX-wiecznym politykiem szkockiego pochodzenia, który większość życia spędził w Australii. Tom specjalnie wyszukał informacje na jego temat w Internecie, wszystko na potrzeby tego jednego żartu. Nie spodziewał się jednak, że doktor Spencer słyszał ten sam marny dowcip od swoich studentów już dziesiątkirazy.

Wykładowca wskazał dłonią wejście, za którym można było usłyszeć żywe rozmowy innychstudentów.

– Zawsze chciałem powiedzieć ten kawał i w końcu nadarzyła się okazja – wyszeptał do DeynardaTom.

– Tak, prawdziwe arcydzieło standupu – odparłrozbawiony.

***

Następne zajęcia mijały im bardzo monotonnie, więc najciekawszym punktem dnia wydawał się turniej rzucania zmiętej kartki dokosza.

– Teraz za trzy punkty – oznajmił Tom, wchodząc po schodach holu głównego, aby utrudnić sobie rzut. – Jest! – wykrzyczał uradowany, gdy dwie kolejne kulki trafiły docelu.

– Wiesz, że to nie fair, bo ty zawsze trafisz, jak jakaś maszyna – powiedział Deynard, wrzucając zawiniątko do kosza ze znacznie bliższejodległości.

Ich zabawę przerwała Suzanne, dziewczyna, która uczęszczała z nimi nazajęcia.

– Tu jesteście! – wydyszała na widok kolegów blondynka. – Pani Gibbs kazała wasznaleźć.

– Przecież przerwa kończy się za jakieś dziesięć minut – odparł Tom, poprawiając sobie but. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy trafiłby nim dokosza.

– Geoinformatykę zaczynamy jak zwykle, ale przyszło jakichś dwóch facetów i robiąprezentację.

– Prezentację? – spytali chórem przyjaciele, spoglądając na siebie ze zdziwionymiminami.

– Jacy faceci? – dodałDeynard.

– Chybawojskowi.

Dziewczyna zniknęła w korytarzu, stwierdzając dumnie, że zrobiła, o co jąpoproszono.

– Wojskowi, wiesz, co to oznacza? – spytał Tom, zakładając ręce na klatcepiersiowej.

– To samo co zwykle – warknął ze zrezygnowaną miną Deynard. – Gadka szmatka, a i tak przychodzą tu wyłącznie dlatego, że jestem synem wielkiego DanielaRedo.

Po chwili dotarli pod salę, w której odbywały się zajęcia zgeoinformatyki.

Gdy weszli do środka, spodziewali się ujrzeć mundurowych płaszczących się na widokDeynarda.

Tak się jednak niestało.

Kiedy tylko przekroczyli próg pomieszczenia, zauważyli dwóch ubranych po cywilnemu mężczyzn, których wyprostowana postawa z założonymi za plecami rękoma zdradzała, że odbyli szkolenie wojskowe. Obok nich, na miejscu wykładowcy, siedziała drobna starsza kobieta, pani Gibbs, która kończyła właśnie sprawdzać listęobecności.

– Jesteście, moi drodzy – zacmokała. – Bardzodobrze.

Przyjaciele zajęli dwa wolne krzesła przy oknie, które już na nichczekały.

Pani Gibbs przyłożyła powoli drgającą dłoń do znajdującego się przed nią komputera, po czym światła w sali zgasły, a rolety w oknach się zasłoniły. Ze względu na swój wiek nie zawsze radziła sobie z nowinkami technologicznymi, a tym bardziej z używaniemTrinu.

– Może pan zaczynać, panie Lemon – oświadczyła, poprawiając grube jak denka od butelekokulary.

– Lenom, kapitan Frank Lenom – poprawił ją wyższy z mężczyzn. – A to jest porucznik Don Harks. – Wskazał dłonią towarzysza, który po usłyszeniu swojego imienia skinął lekko głową w stronę studentów, nadal zachowując powagę. – Zapewne zastanawiacie się, dlaczego tu dzisiajgościmy?

– Taaaaaak – odpowiedziała niemal cała sala z wyjątkiem Deynarda, który burknął pod nosem ciche „nie”.

– Dzięki uprzejmości dyrektora Menesa… i pani Gibbs… pragniemy ogłosić wam coś bardzoważnego.

Wykładowczyni znowu poprawiła okulary, spoglądając z uwagą na kapitana. Deynard w ogóle niezareagował.

Frank Lenom wyciągnął rękę i wykonał zamaszysty ruch w powietrzu, po czym z jego Trinu wyświetlił się obejmujący niemal całą salę hologram. Oczom studentów zaczęły ukazywać się ruchome obrazy przedstawiające potyczki ziemskich samolotów wojskowych z przypominającymi krukikrążownikami.

– Jak wiecie, wiele lat temu po raz pierwszy dokonaliśmy kontaktu z pozaziemską cywilizacją – kapitan zaczął przemawiać nieco poważniejszym tonem. – Na nasze nieszczęście, Pirsjanie okazali się wrogo nastawieni. Inaczej. Przybyli na Ziemię, aby zniszczyć rasę ludzką. Co nimi kierowało, nie wiemy do tej pory. Zwykła broń na nich nie działała i właśnie dlatego w dwa tysiące sto szóstym roku ponad dwieście krajów doszło do porozumienia, czego skutkiem było powołanie do życia organizacji GWD. A skrót tenoznacza…

Zanim zdołał dokończyć, odezwało się kilka głosów z sali, które układały się w słowa „Global… World… Defence”.

Pani Gibbs położyła wskazujący palec na ustach i rozkazała się wszystkim uciszyć, po czym machnęła ręką na kapitana, dając mu znak, że może mówićdalej.

– Dobrze, Global World Defence – kontynuował mężczyzna. – Cieszy mnie, że coś wiecie na ten temat. Jestem jednak pewien, że nie wszyscy z was są świadomi strukturyGWD.

Po sali rozeszły się szmery, a wykładowczyni znowu poprawiła wymownieokulary.

– Głównym organem do walki z Pirsjanami jest… a raczej był oddział Świetlikówi jestem pewien, że nie muszę wam tłumaczyć, na czym polegało ich zadanie, bo przecież patronem tej uczelni jest nie kto inny jak pułkownik Daniel Redo. – Frank Lenom uśmiechnął się od ucha do ucha. – Pochwalę się wam, że był to mój dobryprzyjaciel.

Deynard podniósł głowę zaskoczony tą informacją, a krzesło, na którym siedział, odsunęło się z głośnym piskiem. Jego reakcję dostrzegł porucznik Harks, który z lekkim uśmiechem spojrzał natowarzysza.

– A jak twierdzi pani Gibbs, właśnie w tej grupie studentów znajdę jego syna – dodał kapitan, rozglądając się posali.

– Deynardzie, mógłbyś wstać? – poprosiła cicho starszakobieta.

Tom klepnął przyjaciela poplecach.

– Mogliśmy się założyć, że będą coś od ciebie chcieli – wyszeptał rozbawionyblondyn.

– Tutaj – odpowiedział znużonym głosem Deynard, wstając zławki.

Mężczyźni zasalutowali i choć młodzieniec był przyzwyczajony do podobnej reakcji wojskowych, którzy już kilka razy odwiedzali ich placówkę, dostrzegł w oczach kapitana coś, czego nie widział u innychżołnierzy.

Był tożal.

Przypływ smutku nieoczekiwanie ścisnął go za gardło. Deynard z trudem wydukałpytanie.

– Naprawdę był pan przyjacielemtaty?

– Tak. Nie miałbym powodu do podobnegokłamstwa.

Deynard wciągnął powietrze nosem, przygryzając wnętrzepoliczka.

– Mogę jużusiąść?

Pani Gibbs spojrzała na gości, a kapitan podziękował i dodał, że chcieliby jeszcze coś oznajmić – najważniejszy punkt, dla którego tuprzybyli.

Na sali znowu zapanowała cisza, a Deynard ponownie zajął swojemiejsce.

Tom nie skomentował jego reakcji, ale dostrzegł, że jego przyjaciel spogląda w ławkę pustymwzrokiem.

Kapitan Lenom jeszcze przez moment przypatrywał się mu zzaciekawieniem.

– Kontynuuj za mnie – zwrócił się dotowarzysza.

Chwilę później studentów zaskoczyła nagła zmiana hologramu. Teraz ich oczom ukazał się obraz dobrze im znany, kula ziemska. W różnych zakątkach świata zaczęły kiełkować pulsującepunkty.

Tym razem to porucznik Harks zabrałgłos.

– Przez długie lata to właśnie oddział Świetlików stawiał opór wrogim najeźdźcom. – Odchrząknął. – Nieoczekiwanie, kilka lata temu, dokładnie dwudziestego piątego maja dwa tysiące sto dwudziestego roku, wszystko się zmieniło. Jednego wieczoru statki Pirsjan opuściły przestrzeń kosmiczną w pobliżu naszejplanety.

Uwaga Deynarda znowu skupiła się na gościach, gdy tylko usłyszał datę wypowiedzianą przez porucznika Harksa. Dobrze ją znał. To był dzień, w którym zginął jego ojciec. Nigdy jednak nie łączył tych dwóchfaktów.

– Nie wiemy, dlaczego to uczynili, ale nikt nie doszukiwał się konkretnego powodu. – Porucznik spojrzał na towarzysza, a na jego twarzy można było dostrzec zmarszczki nie wynikające z wieku, a ze zwykłego zmęczenia. – Wraz ze zniknięciem zagrożenia rządy wielu krajów zaczęły wycofywać się z finansowania GWD, kolejne bazy byłyzamykane.

Na hologramie można było teraz dostrzec, jak świecące jasno punkty zaczęły znikać w zastraszającymtempie.

– Obecnie ze stu dwudziestu placówek – kontynuował – zostało tylko osiemnaście, a i one niedługo będą zamknięte, jeśli trend sięutrzyma.

Uczennica o rudych włosach i piegach na całej twarzy podniosłarękę.

– Słucham? – spytałporucznik.

– Ale przecież skoro Pirsjanie odlecieli, to po co nam GWD albo Świetliki? – zagaiła piskliwym głosem, który automatycznie wywołał u Toma chęć palnięcia ją wgłowę.

Porucznik spojrzał na kapitana. Frank Lenom zabrałgłos.

– Ponieważ zagrożenie nie zniknęło – odparł z pełną powagą, ale widząc poruszenie wywołane wśród studentów, natychmiast sprostował: – To znaczy, Pirsjanie odlecieli, ale zostawili za sobą niemiłą pamiątkę. Pewnie słyszeliście w wiadomościach o dziwnych stworach, które zamieszkują lasy lub „tajemniczych katastrofach”, w których z mapy znikają nawet całe wsie – dodał, zaznaczając palcami w powietrzu cudzysłów. – Nie powinniśmy wam o tym mówić, ale musicie wiedzieć, jak wygląda sytuacja, zanim przejdziemy do sedna. Otóż Pirsjanie zostawili za sobą tajemnicze kreatury, prawdopodobnie przywiezione z ich rodzimej planety, które teraz terroryzują niewinnych obywateli. Właśnie nimi zajmują się obecnie oddziały GWD. Gdy ich zabraknie… – Spojrzał na porucznika. – Gdy ich zabraknie, nie wiem, kto poradzi sobie z tymi potworami. Wojsko… wojsko może niewystarczyć.

Na sali zapanowało poruszenie, ale pani Gibbs nie miała już sił, aby uspokajać swoich studentów. Głos ponownie zabrał Don Harks, który bez trudu odczytał intencjetowarzysza.

– Dlatego was potrzebujemy – oznajmił wprost, a studenci zamilkli. – Raz na cztery miesiące odbywa się rekrutacja do oddziałów GWD. Choć wiele krajów zrezygnowało ze wsparcia naszej organizacji, niektórzy nadal w nas wierzą. Najbliższy nabór odbędzie się już za kilka dni, a my w tym czasie odwiedzimy jeszcze parę pobliskich szkół i uczelni. – Kątem oka zerknął na zdziwioną minę pani Gibbs, która znowu poprawiła okulary. – Wiemy jednak, że przed wami jeszcze trochę nauki, prawda?

Po sali poniosły się znużone głosy z odpowiedziątwierdzącą.

– Dlatego zachęcamy was do wstąpienia w nasze szeregi, gdy zakończycie edukację – kontynuował. – Nie spieszcie się, ale nie zapomnijcie o Global World Defence. W przyszłym roku znowu was odwiedzimy. Tymczasem pozwólcie, że prześlemy wam najważniejsze informacje, które mogą wam się kiedyś przydać. Liczymy na waszewsparcie.

Kapitan Lenom przeciągnął prawą dłonią po lewym nadgarstku, a po chwili hologram przedstawiający Ziemię znikł. Na sali zapanowała ciemność, wśród której można było usłyszeć ciche rozmowy, śmiechy i westchnieniastudentów.

***

Tego dnia zajęcia ciągnęły się jeszcze przez kilka godzin, ale nie wydarzyło się już nic równie ciekawego jak wizyta kapitana Lenoma i porucznikaHarksa.

Tom włożył kask, przygotowując się do odjazdu spoduczelni.

– Jesteś pewien, że wszystko w porządku? – spytał nadal zaniepokojony reakcją przyjaciela podczas prezentacjiwojskowych.

– Tak, trochę odpłynąłem, ale już wszystkogra.

– Towskakuj.

Gdy ruszyli, w głowie Deynarda zaczęły przewijać się obrazy, które ujrzeli dzisiaj na hologramach. Chciał już tylko wrócić do domu, rzucić się na łóżko i o wszystkimzapomnieć.

Zwłaszcza jedna sprawa nadal nie dawała muspokoju.

W oczach kapitana dostrzegł coś dziwnego. To nie był sam smutek spowodowany utratą dawnego przyjaciela, widział w nich żarzący się ogień, którego nie dostrzegł u innych wojskowych odwiedzających ich uczelnię. Nie wiedział, co miał przez to rozumieć, ale nie chciał nad tym dłużej rozmyślać. Pragnął jedynie zapaść się we własne łóżko i odrzucić cały świat, który go w tej chwiliprzytłaczał.

– Wysiadasz czy jedziesz ze mną? – spytał żartobliwie Tom. – Na pewno wszystkookej?

Znajdowali się już pod domem Deynarda, a on kompletnie pochłonięty myślami nie spostrzegł, kiedy się zatrzymali. Zsiadł z Kwazera i klepnął przyjaciela wramię.

– Widzimy się jutro! – rzucił Deynard, wznosząc rękę w geściepożegnania.

Gdy wrócił do domu, usłyszał głos matki, która skończyła pracę niecałą godzinę wcześniej. Stanął w progu salonu i założył ręce na klatce piersiowej, robiąc krzywąminę.

– Co się stało? Wyrzucili cię z uczelni? – spytała zaniepokojonym, ale też rozbawionym, głosemLuna.

– Mieliśmy gości na geoinfie. To znaczy na geoinformatyce – odparł, przerzucając ciężar ciała na drugą nogę. – Mamo, czy znasz kogoś o nazwisku Lenom? Konkretnie FrankaLenoma?

Mimo niezwykle bladej cery można było dostrzec, że twarz Luny straciła resztę barw, gdy padło nazwisko kapitana. Błyskawicznie poderwała się zmiejsca.

– Nikogo takiego nie znam – odpowiedziała stanowczo i momentalnie zmieniła temat. – Zrobić ci coś do jedzenia? Pewnie jesteśgłodny.

– Przecież widzę, że cośukryw…

– Nie znam go! A teraz powiedz, co chciałbyś zjeść – wtrąciłanerwowo.

Deynard postanowił nienaciskać.

– Kanapkę z serem – odparł.

Po chwili niezręcznej ciszy skierował się do swojegopokoju.

***

Przez trzy kolejne dni Deynard w ogóle nie poruszał tematu kapitana Lenoma. Nie spodziewał się jednak, że wszystko się zmieni, gdy w środku nocy znajdujący się na jego nadgarstku Trin zacznie pulsować jasnymświatłem.

Dostał wiadomość, ale o tejporze?

Treść była krótka i wywołała u niego niemałe zaskoczenie. Podszedł do okna, przez które spostrzegłToma.

– Co tu robisz o tej porze? – spytałpółszeptem.

– Spadamy. Pakuj się – odparł Tom, rozsiadając się wygodnie naKwazerze.

– Niby dokąd i poco?

– Dobrze wiesz, na północ. Dołączymy doGWD!

Nagle światło w przedpokoju się zapaliło i w drzwiach frontowych stanęłaLuna.

– Tom, może wejdziesz do środka? – spytała z miną, która sugerowała, że jego nocna wizyta nie była czymśnadzwyczajnym.

Cała trójka zasiadła przy stole kuchennym, a Deynard kompletnie nie wiedział, czego ma sięspodziewać.

Pozbawiona emocji twarz Luny nie zdradzała myśli, które kotłowały się w jejgłowie.

– Więc chcecie zostać Świetlikami, tak? – Kobieta ziewnęła i przeciągnęła się nakrześle.

Jej reakcja kompletnie zbiła przyjaciół z tropu. Spojrzeli na siebie z krzywym uśmiechem, a chwilę później całkowiciezbledli.

Luna uderzyła otwartą dłonią w blatstołu.

– Chyba zwariowaliście! – warknęła, a jej głos zaczął drżeć. – Tomsten, dzwoniła twoja mama. Powiedziała, że uciekłeś bezsłowa.

– Ale przecież… – próbował się ratować Tom, ale kobieta nie dała mu dojść dosłowa.

– A ty, Deynardzie, przecież pamiętasz, co spotkało twojego ojca. Nadal chcesz się w topakować?

Deynard przysiągłby, że jego matka zaraz sięrozpłacze.

Jej wzrok palił go nawylot.

Nie wiedział, coodpowiedzieć.

Luna zasłoniła twarz dłońmi i zaczęła coś mamrotać pod nosem. Wstała od stołu, nie pokazując chłopcom twarzy, i skierowała się do sypialni. Po chwili wróciła, rzucając na stół zapakowany po brzegiplecak.

– Sprawdź, czy o czymś nie zapomniałam – powiedziałastanowczo.

Obaj młodzieńcy spojrzeli na nią z szeroko otwartymioczami.

– Tom, nie wiem, co naopowiadałeś rodzicom o Świetlikach, ale twoja mama wyraziła zgodę. A co się tyczy ciebie – założyła ręce na piersiach i zaczęła przyglądać się uważnie synowi – coraz bardziej przypominasz Daniela. – Położyła dłonie na policzkach Deynarda. – Uważaj na siebie. Tylko ty mizostałeś.

Zrozumienie tego, co właśnie zaszło, zajęło nastolatkom jeszcze chwilę, ale gdy wszystkie fakty do nich dotarły, z entuzjazmem poderwali się na równenogi.

Deynard uścisnął matkę i podziękował za spakowanieplecaka.

– A uczelnią się nie martwcie. Jakoś tozałatwimy.

– Tak, oczywiście – odparł Tom, próbując ukryć fakt, że kompletnie zapomniał o czymś teraz już takbłahym.

– Nie no, pewnie – dodał równie skonsternowanyDeynard.

Nie czekając ani chwili dłużej, wskoczyli naKwazer.

Kiedy odjeżdżali w stronę miasta Darwin, słońce zaczęło leniwie wznosić się nahoryzoncie.

Luna stojąc w drzwiach, obserwowała, jak ich oddalające się sylwetki robiły się coraz mniejsze. Dopiero gdy ostatecznie zniknęli za budynkiem przydrożnej restauracji, oparła się o ścianę i osunęła powoli naziemię.

Jej dłonie nadal drżały, chociaż starała się ukryć ten fakt przed synem i jegoprzyjacielem.

Wiedziała, że kiedyś do tego dojdzie, że kiedyś Deynard pójdzie w ślady ojca, a ona nie będzie w stanie gozatrzymać.

Nie będzie chciała gozatrzymać.

Nie miała jednak pojęcia, że nastąpi to taknagle.

Rozdział III

„Początek”

Kiedy Deynard i Tom dotarli na lotnisko, ciemne chmury spowijały na co dzień tak błękitne, letnie niebo. Coraz cięższe powietrze sugerowało, że zbliża sięburza.

Przyjaciele nie zastanawiali się jednak, czy nagła zmiana pogody jest rezultatem podjętej przez nich decyzji. Nie mogli za to podeprzeć swoich działań stwierdzeniem, że niebiosa im sprzyjają, bo najwidoczniej nie sprzyjały. Zwłaszcza, gdy przed samym budynkiem lotniska złapała ich rzęsistaulewa.

Dosłownie jakby ktoś wylewał wodę zwiadra.

Tom zatrzymał Kwazera nieopodal drzwi frontowych, na jednym z kilku wolnych miejscpostojowych.

Czym prędzej wbiegli do środkabudynku.

– Nie ma to jak letni deszczyk – zażartował Tom, przecierając dłonią mokrągrzywę.

– Wiesz, dokąd teraz mamy iść? – spytał Deynard, oceniając, jak bardzo przemókł. – Instrukcja od kapitana Lenoma jest trochę niejasna – dodał, wskazując notkę wyświetloną przy pomocyTrinu.

Tom spojrzał na przyjaciela, a potem na siebie i rozbawionym głosem stwierdził, że najpierw powinni się ogarnąć, bo tak nie wsiądą do samolotu. Rozejrzał się i niedaleko kas z biletami dostrzegł tabliczkę, która wskazywałatoalety.

– Tam – oznajmił. – Przebierzemy się i reszta jakośpójdzie.

– Reszta jakoś pójdzie – przedrzeźniał go Deynard. – Zawsze masz takie podejście, a potem kończymy przemoknięci na lotnisku lub, co gorsza, na środkupustyni.

– Stary, mówiłem ci milion razy, że ta sprawa z pustym bakiem to pierwsza taka wpadka. Przecież wiesz, że zazwyczaj potrafię doskonale ocenić, ile paliwa ma jeszcze mojemaleństwo.

Kilka miesięcy wcześniej przyjaciele wybrali się na przejażdżkę po pustyni i chociaż Deynard był pewien, że przed wyruszeniem powinni byli zatankować, Tom uparł się, że wystarczy im paliwa. Niestety przeliczył się i całą noc wracalipieszo.

„Jakoś pójdzie” – taką maksymą kierował się Tom, ale Deynard nie potrafił się za to gniewać. Gdyby nie jego wybryki, prowadziłby monotonne i pozbawione przygód życie. Znalazł się na lotnisku w Darwin tylko dziękiniemu.

– Dobrze, że nie zapomniałem spakować ręcznika – stwierdził Tom, przecierającgłowę.

– Wygląda na to, że moja mama też o to zadbała – odparł Deynard, badając zawartość plecaka, który otrzymał od Luny. – Mam także kurtkę zimową – dodał, wyciągając grube odzienie w odcieniu czerwonegowina.

Tom zmarszczyłbrwi.

– Ej, tylko bez śmiechów – stwierdził Deynard, chowając kurtkę z powrotem doplecaka.

– Nie o to chodzi, po prostu zapomniałem, że tam, dokąd lecimy, będzie bardzo zimno – odparł zakłopotany Tom. – Ale chyba dadzą mi jakieś ciepłe ubrania, prawda?

– Jakoś pójdzie – zażartował Deynard, zapinając do końcaplecak.

Zarzucili swój jedyny przybytek na plecy i ruszyli w stronę kas. Kiedy odprawa dobiegła końca i zajęli swoje miejsca w samolocie, niemal od razu zapadli w głęboki sen. Deynard budził się w międzyczasie kilka razy, aby spojrzeć przez okienko. Za każdym razem, gdy to czynił, nadal znajdowali się nad chmurami. Daleko pod nimi szalała burza, a oni pędzili przez błękitneprzestworza.

Młodzieniec przysiągłby, że dostrzegł w oddali smugi przypominające te tworzone przez Świetliki, ale nie zamierzał budzić Toma tylko po to, aby ten gowyśmiał.

***

Pekin i Szanghaj to jedynie dwa z wielu miast na całym świecie, które ucierpiały na skutek wieloletnich starć Ziemian z Pirsjanami. Po nagłym zniknięciu kosmicznych najeźdźców, chiński rząd postanowił skupić się na odbudowiegospodarki.

Uwaga całej Azji i Oceanii została wówczas skierowana na Kanton, nadmorskie miasto, którego liczebność mieszkańców w zatrważającym tempie przekroczyła siedemdziesiąt milionów. To właśnie tutaj przez ostatnie trzy dekady ściągali wszyscy przerażeni wojną i tym, co ze sobąniesie.

Drastycznie wzrastająca populacja Kanton przyczyniła się do powstania ogromnych dzielnic biedoty, w których zamieszkiwał nie tylko margines społeczny, ale również rodziny z dziećmi zmuszone do opuszczenia swoich domostw po tym, jak ich miasta lub wsie zostały zrównane z ziemią. Pirsjanie nie odróżniali cywilów od jednostekwojskowych.

To była wojna na zupełnie innych zasadach, a Ziemianie nie byli gotowi na taką konfrontację. Przynajmniej dopóki do akcji nie wkroczyłyŚwietliki.

Deynard i Tom przeciskali się teraz przez zatłoczone lotnisko Kanton, gdzie roiło się nie tylko od podróżnych. Niemal na każdym kroku można było natknąć się na żebraków, bezdomne kobiety z dziećmi przy piersi, proszące o coś do jedzenia, a nawet rannych weteranów wojennych z tabliczkami, na których wypisywali obelgi w stronę Pirsjan, ale też własnegorządu.

Przyjaciele coraz bardziej nerwowo starali się dostać do frontowych drzwi ogromnego budynku, aby zaczerpnąć świeżegopowietrza.

Nagle ktoś złapał Deynarda za rękaw kurtki, którą zdążył włożyć przed opuszczeniemsamolotu.

– Nareszcie was dogoniłem. Niełatwo przedostać się przez te tłumy, conie?

To był kapitan Frank Lenom. Na jego widok na twarzach młodzieńców pojawił się wyrazulgi.

– Po waszych minach zgaduję, że nie spodziewaliście się mnie tu zobaczyć. – Mężczyzna objął obu nastolatków ramionami i poprowadził ich w stronę wyjścia. – To prawda, że planowałem wrócić do bazy dopiero za dwa dni, ale dostałem rano bardzo ciekawą wiadomość. – Kapitan spojrzał na Deynarda. – Twoja mama napisała, że zamierzasz razem z kolegą wstąpić do GWD, więc musiałem przy tym być. Lecieliśmy tym samym samolotem. – Teraz spojrzał na Toma. – A ty bardzo chrapałeś podczaslotu.

Po opuszczeniu budynku lotniska zatrzymali się na pobliskiej barierce. Kapitan wyjął z małej torby kanapkę i zabrał się dokonsumpcji.

– Też powinniście coś zjeść. Przed nami jeszcze kawał drogi – stwierdził FrankLenom.

– Pomoże nam pan dostać się do GWD? – wypalił nagleDeynard.

Kapitan przełknął duży kęs i kiwnąłgłową.

– Pomogę wam trafić na zbiórkę nowych rekrutów – odpowiedział. – Dalej będziecie musieli poradzić sobie sami. Ale wierzę, że dla was to będziedrobiazg.

Frank Lenom uśmiechnął się, a między jego przednimi zębami można było dostrzec resztki sałaty z kanapki, którą prawie całą jużzjadł.

Ten widok rozbawił dwójkętowarzyszy.

Tom spostrzegł, że Deynard nic nie je, i postanowił podzielić się z nim swojądrożdżówką.

– Dzięki, ale najadłem się w trakcie lotu – fuknął brunet. – W przeciwieństwie do ciebie nie mogłem się wyspać, bo ktoś ciągle chrapałobok.

– Jak chcesz, ale potem nie przychodź zpłaczem.

Kapitan zaśmiał się, obserwując ichprzekomarzankę.

– To coś między wami jest bardzo ważne. Zadbajcie, żeby tego nie utracić, gdy dotrzemy na miejsce – skwitował.

***

Godzinę później po raz kolejny znaleźli się na pokładziesamolotu.

Tym razem był to ogromny wojskowy transportowiec, w którym zmieściłoby się dwieście, a może nawet trzysta osób, a przynajmniej tak oszacował Deynard. Tym większe było ich zdziwienie, gdy poza nimi na pokład wsiadła tylko skromna grupka nastolatków w podobnym imwieku.

Kiedy już wystartowali, niezręczną ciszę przerwała drobna kobieta w mundurze, która przedstawiła się jako porucznik LaraXian.

– Ma taką samą rangę jak Don Harks – wyszeptał Tom do siedzącego obokDeynarda.

Moment później Tom poczuł silne uderzenie wgłowę.

– To nie jest wycieczka szkolna! – krzyknęła Xian, tak by usłyszał ją cały pokład. – Nie wiem, co naopowiadali wam moi przełożeni, ale tam, dokąd się wybieramy, panują bardzo rygorystyczne zasady. Nie będę tolerowała szeptów ichichotu.

Wszyscy obecni natychmiast znieruchomieli, a porucznik zaczęła liczyć, ile osób tym razem zgłosiło się na rekrutację. Skończyła na postawnym czarnoskórym młodzieńcu o nienaturalnie spokojnym wyrazie twarzy. Tom od razu sklasyfikował go jako osobę, „której nie wartodrażnić”.

– Czternaście – wypowiedziała na głos. – Mam nadzieję, że do końca tygodnia zostanie przynajmniej piątka. – Odwróciła się na pięcie i skierowała do oddzielonej drzwiami sekcjisamolotu.

Zostali sami. Jeszcze przez krótki moment panowała kompletna cisza, kiedy w końcu podniosły sięgłosy.

– Jak to piątka? – rzuciła brunetka siedząca dwa rzędy za Deynardem iTomem.

– To pewnie żart, żeby nas zastraszyć – odpowiedział inny młodzieniec, poprawiającokulary.

– Nie wydaje mi się, aby porucznik żartowała – wtrąciła dziewczyna o smukłej twarzy, której głowa wystawała ponad fotel. – Mój brat dołączył do GWD rok temu i opowiedział mi conieco.

Wszyscy zainteresowani skierowali wzrok na nią i zasypali ją gradempytań.

Deynard nie chciał dołączać do tej dyskusji, ale mimo woli wychwycił kilka ciekawychfaktów.

Jego uwagę przykuła zwłaszcza nazwa Gryzella. To stwory, o których wspominali kapitan Lenom i porucznik Harks. W ciągu ostatnich dni Deynard zdążył przeczytać trochę na ich temat w sieci. Internauci spierali się co do sposobu ujarzmienia Gryzelli. Jedni twierdzili, że stwory zachowują się jak lwy, inni porównywali je doniedźwiedzi.

Lot trwał naprawdę długo, kolejne godziny dłużyły się bezlitośnie. W międzyczasie rekruci zdążyli odczuć zmianęciśnienia.

Zbliżali się do Himalajów, gdzie według Marthy – smukłej dziewczyny, której brat był w GWD – znajduje się ich punktdocelowy.

– Patrz, ile śniegu – rzucił rozbawiony Deynard, wskazując palcem okno. – Zobaczymy, jak sobie poradzisz bez kurtki – szydził zToma.

– Jestem twardy, będzie dobrze! – odparł zaniepokojonyblondyn.

Nagle uwagę wszystkich przykuło znajdujące się na horyzoncie lotnisko. Mimo gęstej pokrywy śnieżnej trzy pasy były przygotowane do lądowania. Na dwóch znajdowały się już samoloty, które wyraźnie niedawno przybyły na miejsce. Czyżby poza nimi mieli pojawić się kolejni rekruci? Wtedy z głośnika odezwał się czyjśgłos.

To był kapitan Lenom, który przez cały lot znajdował się w kwaterze przeznaczonej dla pilotów izałogi.

– Przygotowujemy się do lądowania – zaczął bardziej oficjalnie niż podczas rozmowy z Deynardem i Tomem. – Na miejscu wszyscy nowi rekruci udadzą się za porucznik Xian do strefy poboru, gdzie zostaniecie poddani testowi. Bezodbioru.

Na wieść o teście podniosły się głosyoburzenia.

Wszyscy umilkli jednak, kiedy w drzwiach stanęła porucznik Xian z tajemniczym uśmiechem natwarzy.

***

Samolotwylądował.

Rekruci, wśród których znajdowali się Deynard i Tom, zbili się w zwartą grupę. Na jej czele stanęli kapitan Lenom, porucznik Xian i umundurowany mężczyzna, który przez cały lot nie zdradził swojej obecności napokładzie.

Kiedy Deynard wytężył wzrok, dostrzegł, że ten patrzy w jego kierunku. Nie, wprost na niego! Ale dlaczego? Nie miał jednak czasu przeanalizować dziwnego zachowania mundurowego, bo poczuł szturchnięcie w prawybark.

– Stary, pamiętasz, co mówiłem o tym, że jestem twardy? – zaczął dukać Tom, skacząc z nogi na nogę. – Wszystko odwołuję, tu jest cholerniezimno!

– Wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz pewnie wejdziemy do tego dziwnegobudynku.

Deynard wskazał ręką znajdujące się w oddali zabudowanie, gdzie kierowały się dwie grupy rekrutów, które przybyły przednimi.

– Tak jak poinformowałem was na pokładzie, udacie się teraz z porucznik Xian do strefy poboru – oświadczył kapitan Lenom. – A my sprawdzimy, czy da się coś zrobić z tą pogodą, bo wszyscy tu zamarzniemy – zażartował, szturchając w ramię tajemniczego umundurowanegomężczyznę.

Nikt się jednak nie zaśmiał, bo spoczywało na nich surowe spojrzenie skośnookiejkobiety.

Tak jak przypuszczał Deynard, po chwili znaleźli się wewnątrz budynku, który dostrzegł tuż powylądowaniu.

Nie było już z nimi kapitana Lenoma, który, wraz z towarzyszem, oddalił się, aby przywitać przybyłych wcześniejmundurowych.

Grupka rekrutów, z porucznik Xian na czele, kierowała się teraz w milczeniu rozświetlonym przez lampykorytarzem.

– Ten tunel chyba prowadzi pod górami – zauważył Tom, który przestał już trząść się zzimna.

Mimo szeptu usłyszała go pani porucznik. Tym razem nie otrzymał jednak fizycznejreprymendy.

– Gratuluję spostrzegawczości – powiedziała spokojnie, nie odwracając się. – Miejsce, do którego zmierzamy, nie ma dróg dojazdu. Nie będziecie więc mogli uciec do mamusi, jeśli za bardzo damy wam wkość.

Deynard przysiągłby, że kobieta zaśmiała się podnosem.

Po kilkuminutowej wędrówce stanęli przed półkolistymi drzwiami. Pani porucznik przyłożyła nadgarstek do znajdującego się na ścianiepanelu.

– Tożsamość potwierdzona – odezwał się komputerowy głos, a drzwi stanęłyotworem.

Wewnątrz roiło się od ludzi w białych kitlach. Lara Xian podeszła do okienka, za którym znajdowała się starsza kobieta, i zaczęła coś tłumaczyć. Chwilę później przed grupką rekrutów stanęli kobieta i mężczyzna, również wkitlach.

Pani porucznik odwróciła się do swoichpodopiecznych.

– Dziewczyny pójdą w lewo. – Wskazała młodą kobietę, której łagodna twarz wzbudzała z pewnością więcej zaufania niż Lara Xian. – A chłopcy na prawo – dodała, a krótko przystrzyżony mężczyzna ukłonił sięnisko.

***

Pierwszym, który odważył się zadać pytanie pod nieobecność pani porucznik, był chudy młodzieniec o bujnej, czarnej jak węgielczuprynie.

– Jaki egzamin nas czeka? – spytał z wyraźnym twardymakcentem.

– Otrzymacie kilka pytań, które zaważą o tym, czy nadajecie się na członków Global World Defence – odparł po chwili zastanowienia mężczyzna. – Tymczasem usiądźcie wygodnie i poczekacie na swoją kolej – dodał, otwierając drzwi do pomieszczenia, które przypominało poczekalnię wszpitalu.

Zmęczeni długim lotem i zaskakująco wyczerpani krótką wędrówką podziemnym korytarzem, młodzi rekruci od razu runęli na wygodne fotele. Nie spostrzegli nawet, kiedy towarzyszący im mężczyzna w kitlu zniknął i zostalisami.

– Jak myślisz, o co będą pytać? – wypalił w stronę przyjacielaTom.

– Nie mam pojęcia, pewnie o jakieś głupoty – odparłDeynard.

Tom nie przestawał wiercić się nafotelu.

– No tak, ciebie to pewnie przepuszczą na pstryknięcie palcem. A ja muszę sięmartwić.

– Jeszcze się zdziwisz, jak mnie wywalą, a ciebieprzyjmą.

Gwarne rozmowy przerwał szum z głośnika. Chwilę później rozbrzmiało imię i nazwisko pierwszego śmiałka, który miał podjąć siętestu.

Był nim Robert Malone, wysoki czarnoskóry nastolatek, chyba najbardziej postawnie zbudowany z obecnych w poczekalni. Na jego widok Tom znowu poczuł ciarki na plecach, ale ucieszył się w duchu, że to właśnie on przetrze dla nichszlak.

Robert podniósł się z fotela i zniknął za drzwiami bezsłowa.

Nie minęły nawet trzy minuty, jak przyszła kolej na następnegorekruta.

Dopiero teraz pozostali ponownie zaczęli dyskutować między sobą na temattestu.

Rudy młodzieniec imieniem Clint został wezwany, mimo iż Robert jeszcze niewrócił.

Nikt nie miał pomysłu, co to możeoznaczać.

Robert został przyjęty? A może odesłali go dodomu?

Kolejni rekruci znikali za drzwiami w zatrważającymtempie.

Ostatecznie przyszła również kolej naDeynarda.

Przybił piątkę z Tomem, który nadal wił się na fotelu, i po głębokim wdechu ruszył do drzwiprzeznaczenia.

Deynard znajdował się teraz w małym pomieszczeniu, w którym poza nim nie byłoniczego.

Otaczały go białeściany.

Drzwi automatycznie zamknęły się za jego plecami, zanim zdążył zareagować, a kilka sekund później zgasło światło. Nie tracił czujności, ale całym ciałem czuł, jak serce wali mu corazmocniej.

– Dlaczego tu jesteś? – przebiły się przez mrok czyjeś słowa. Nie brzmiały jednak jak wypowiedziane przezgłośnik.

Młodzieniec zaczął macać na oślep, szukając swojego rozmówcy, a wtedy pytanie siępowtórzyło.

– Dlaczego tujesteś?

– Ja… ja… – dukał Deynard, próbując znaleźć odpowiedź na coś tak oczywistego. – Ja chcę zostaćŚwietlikiem.

Zapadła krótka cisza, którą przerwało kolejnepytanie:

– Czy poświęciłbyś życie w obronieZiemi?

Serce Deynarda biło coraz szybciej. Nagle w jego głowie pojawił się obraz przedstawiający Daniela. Młodzieniec zaczerpnął powietrza, żeby się uspokoić iodparł:

– Niewiem.

Światło w pomieszczeniu sięzapaliło.

Był pewien, żeoblał.

Jak można zdać jakikolwiek test, udzielając tak beznadziejnych odpowiedzi. Wtedy jednak otworzyły się kolejne drzwi i stanęła w nich młoda kobieta wkitlu.

– Gratulacje! – wyćwierkała niezwykle radosnym głosem. – Zaliczyłeś egzamin wstępny do Global World Defence. Teraz zostały już tylko badania i witamy wszeregach!

Deynard przechylił głowę zezdziwienia.

Co? – pomyślał.

Już dawno nic go tak nie zaskoczyło, jak słowa wypowiedziane przez stojącą przed nimkobietę.

– Dzięki – odparłniepewnie.

Nadal czuł, jak po skroni spływają mu kroplepotu.

– Helen, jestem doktor Helen Kindes – powiedziała nieco spokojniej młoda kobieta, widząc jego zakłopotanie. – Pewnie zastanawia cię, jak ukończyłeś ten etap, zwłaszcza udzielając tak dziwnych odpowiedzi. Nie martw się, nie jesteś pierwszym, który wychodzi z tego zszokowany. Widzisz, kiedy tylko przekroczyliście próg poczekalni, wasze Triny zostały zsynchronizowane z systemem naszego laboratorium. Tak naprawdę twoje odpowiedzi nie miały znaczenia, bo wszystkiego dowiedzieliśmy się z zabawki na twoimnadgarstku.

– To coś jak wykrywacz kłamstw? – spytał Deynard, przecierając pot zczoła.

– Coś podobnego, ale nieco bardziej skomplikowane. Nie zawracaj sobie tym głowy – odparła, uśmiechając się szeroko, i dodała: – Jesteśmy namiejscu.

Zatrzymali się przed kolejnymi drzwiami, a Deynard miał nadzieję, że to już koniec. Doktor Kindes – zupełnie jakby odczytała jego myśli – stwierdziła, że już prawie powszystkim.

Drzwi się otworzyły automatycznie i znaleźli się w sali, gdzie na łóżkach siedzieli pozostali rekruci, którzy wzięli udział w teście przedDeynardem.

Młodzieniec odetchnął z ulgą, widząc, że chyba wszystkim sięudało.

– Usiądź tutaj i zdejmij koszulkę. – Kobieta wskazała Deynardowi jedno z łóżek. – Sprawdzimy, czy wszystko z tobą wporządku.

Dopiero teraz, gdy się uspokoił, Deynard dostrzegł, że doktor Kindes była bardzo ładną kobietą. Kiedy szli korytarzem, kasztanowe włosy przysłaniały jej twarz. Ten kolor i łagodny uśmiech przywodziły mu na myśl kogoś zprzeszłości.

Ale to przecież nie mogła byćona.

Nie widział Chisy od tak dawna, a doktor Kindes była prawdopodobnie starsza odniego.

– Coś nie tak? – spytałazdziwiona.

Deynard złapał się na tym, że wpatruje się w nią od dobrejminuty.

– Nie, wszystko gra. Po prostu coś, a raczej ktoś mi sięprzypomniał.

Odpowiedziała uśmiechem, który znowu wprawił go wzakłopotanie.

Deynard zdjął koszulkę przez głowę i teraz pani doktor zaniemówiła. Każdą wolną chwilę poświęcał na trening, jakby czuł, że kiedyś mu się to przyda, że sama wrodzona zwinność nie wystarczy, gdy w końcu pójdzie w ślady ojca. Ukrywał ten fakt nie tylko przed matką, a nawet przed Tomem, ale od bardzo dawna myślał o dołączeniu do GWD. Po prezentacji kapitana Lenoma podjął ostateczną decyzję, nawet jeszcze zanim na ten sam pomysł wpadł jegoprzyjaciel.

Młoda kobieta nie mogła oderwać wzroku od jego wyrzeźbionego ciała. Napiętą atmosferę rozładował nagły ruchparawanu.

– Tak myślałem! – rzucił uradowany Tom. – Wszędzie poznałbym ten głos. Wiedziałem, że cięprzepuszczą.

Deynard i doktor Kindes obejrzeli się na niegozaskoczeni.

– Ale czy ja w czymś nie przeszkodziłem? – spytał z szyderą w głosieTom.

– Nie! – stwierdzili jednocześnie, nawet nie ważąc na siebiespojrzeć.

– Przepraszam, pani doktor – wtrącił łysy mężczyzna w kitlu, znajdujący się za Tomem. – Panie Sanze, proszę wrócić na łóżko, jeszcze nie skończyliśmybadań.

– Dobra, dobra. Chciałem tylko sprawdzić, co słychać u mojego kolegi. Już nie przeszkadzam. – Tom po raz kolejny wymownie się uśmiechnął i zniknął zaparawanem.

Po krótkiej ciszy doktor Kindes odchrząknęła i stwierdziła, że oni również powinni przejść dobadań.

Deynard przytaknął bezsłowa.

Kobieta podeszła do pobliskiej szafki i zanim ją otworzyła, wzięła głęboki oddech, aby sięuspokoić.

Wyjęła stetoskop i rozpoczęłabadania.

– Wiesz, jaki dokładnie jest twój wzrost i waga? – spytała, kiedy już okazało się, że wewnątrz organizmu Deynarda wszystko działa, jaknależy.

– Niekoniecznie.

– To też muszę mieć zapisane, takie procedury. Stań, proszę, na tym przyrządzie i odwróć się w stronę ściany. – Wskazała dłonią małą metalową platformę znajdującą sięnieopodal.

Deynard posłusznie wykonał polecenie, a pani doktor zatrzymała się tuż zanim.

– Metr i osiemdziesiąt cztery centymetry. Siedemdziesiąt osiem kilogramów – westchnęłagłęboko.

– Wszystko w porządku? – spytał niepewnie Deynard, nadal stojąc zwrócony twarzą dościany.

– Ze mnątak.

– A ze mną? – Zaśmiałsię.

– Z tobą tym bardziej. Wszystko w normie. Odwróć się teraz, proszę. Sprawdzę twójwzrok.

Doktor Kindes stanęła obok niego i przesunęła łagodnie dłonią po swoim lewym nadgarstku. Na wyświetlonym pulpicie wstukała szybko kombinację przycisków, a po chwili w powietrzu zaczęły krążyć hologramy liter iliczb.

– Soczewka na twoim oku. Jest korekcyjna? – spytała tym razem z pełnąpowagą.

– Jeśli chodzi o to, czy poprawia mój wzrok, to nie. Nie dlatego jąnoszę.

– Mhm, rozumiem. Mógłbyś je dla mnie odczytać? – Wskazała tańczące w powietrzu symbole. – To znaczy, odczytaj je, proszę.

Deynard kolejny test przeszedł bezbłędnie, ale spostrzegł, że doktor Kindes zachowuje sięnienaturalnie.

– Na pewno wszystko wporządku?

– Tak. Ale załóż już, proszę, koszulkę i usiądź z powrotem nałóżku.

Kiedy Deynard skończył się ubierać, przyszła pora na ostatnie badanie. Tego obawiał się najbardziej – pobieraniekrwi.

– Możemy tego nie robić? – Cofnąłrękę.

– Nie będzie bolało, a nawet jeśli, jesteś już dużym chłopcem – zażartowała.

– Nie o to chodzi. Po prostu nie lubięigieł.

Położyła mu dłoń na przedramieniu i zaczęła powoli wodzić dwomapalcami.

– Powiem ci coś w sekrecie, jeśli pozwolisz mi dokończyć to badanie. – Uśmiechnęła siętajemniczo.

Deynard nie zdążył nawet zareagować, gdy igła przeszyła jegoskórę.

– Gotowe!

– Ej, to niefair.

– Daj spokój, pobiorę tylko odrobinę – zachichotała.

Kiedy badanie dobiegło końca, Deynard w mgnieniu oka złapał za kawałek gazy leżącej na biurku i zasłonił miejsce, w które jeszcze przed chwilą była wbitaigła.

– Coś jest nie tak? Przecież nie leci ci krew – oznajmiła zaskoczona doktorKindes.

– Nie. Powiedziałem, że nie lubię igieł i wszystkiego, co z nimizwiązane.