Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W PRL-u przedwrześniową Polskę przedstawiano jako państwo zgniłe, a kampanię 1939 roku – jako z góry skazaną na przegraną wojnę toczoną przez nieudaczników.
To nie do uwierzenia, ale aż do dzisiaj nikt nie pokusił się o przedstawienie stanu Wojska Polskiego, wieczorem 16 września 1939 roku!
Nawet najważniejsi polscy historycy uparcie powtarzają, że 17 września wojna była Już przegrana. Czyżby? Jak potoczyłaby się kampania 1939 roku, gdyby nie weszli Sowieci? W kolejnym tygodniu zdolności marszowe Wehrmachtu zmalałyby do zera. Proste wyliczenie wykazuje, że Niemcom nie wystarczyłoby furmanek do przerzucanie paliwa dla całej armii.
Pod Lwów Wehrmacht mógłby dotrzeć większymi siłami około 10 października. Czy rozważni Niemcy odważyliby się przekroczyć większymi siłami Wisłę, wiedząc, że Francuzi szykują się do ataku?
Trudno w to uwierzyć, ale pogardzani dziś Francuzi, w 1939 roku byli lojalnymi sojusznikami. Nie mogli uderzyć przed 17 września na Niemców przede wszystkim z powodu fatalnej pogody. Dokładna analiza wydarzeń wykazuje, że Niemcy zatrzymaliby się albo na linii Wisły, albo na linii Bugu. Marsz w kierunku Przedmościa Rumuńskiego byłby ryzykowny, ponieważ Wojsko Polskie dysponowało tam poważnymi siłami – w tym wciąż kilkuset czołgami i samolotami – sprzyjała nam fatalna pogoda oraz trudny teren.
Polacy trwaliby więc na wschodzie kraju a zasadnicza wojna toczyłaby się nad Renem. Stosunek sił wskazuje, że sukces odnieśliby tam raczej Francuzi. A nawet gdy nie odnieśli walnego zwycięstwa, to uniemożliwiliby Niemcom rozprawę z Polakami i zmusili Hitlera do szukania rozwiązań dyplomatycznych. Wojna wyglądałaby zupełnie inaczej.
Przede wszystkim nie byłoby Holocaustu. Polscy Żydzi byliby bowiem obywatelami państwa walczącego, a nie państwa pobitego. Za eksterminacje narodu żydowskiego odpowiada pakt Ribbentrop-Mołotow i sowiecka agresja na Polskę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 442
Pamięci Arkadiusza Peiserta, socjologa, historyka, przyjaciela, Welety
Projekt okładki Fahrenheit 451
Korekta i redakcja Elżbieta Steglińska (UKKLW)
Dyrektor projektów wydawniczych Maciej Marchewicz
ISBN 9788380795488
Copyright © by Tymoteusz Pawłowski
© Copyright for Fronda PL Warszawa 2020
WydawcaWydawnictwo Fronda Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 Warszawatel. 22 836 54 44, 877 37 35 faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]
www.wydawnictwofronda.pl
www.facebook.com/FrondaWydawnictwo
www.twitter.com/Wyd_Fronda
KonwersjaEpubeum
Ostatni rozkaz marszałka Polski Edwarda Śmigłego-Rydza, wydany 20 września 1939 roku w rumuńskim mieście Krajowa, zaczyna się następująco:
„Żołnierze! Najazd bolszewicki na Polskę nastąpił w czasie wykonywania przez nasze wojska manewru, którego celem było skoncentrowanie się w południowo-wschodniej części Polski, tak by mając do otrzymywania zaopatrzenia i materiału wojennego komunikację i łączność przez Rumunię z Francją i Anglią, móc dalej prowadzić wojnę.
Najazd bolszewicki uniemożliwił wykonanie tego planu”.
Od tamtych wydarzeń minęło 85 lat i nikt nie zwraca uwagi, jaki dokładnie plan miało Wojsko Polskie. Kampania 1939 roku przedstawiana jest powszechnie jako chaotyczny bój odwrotowy polskiej kawalerii z niemieckimi czołgami, od samego początku skazany na porażkę. Skoro wszystko i tak miało się skończyć po trzech, czterech tygodniach, to po co było walczyć?
Marszałek Śmigły-Rydz przed mikrofonami Polskiego Radia.
Od tamtych wydarzeń minęło 85 lat i nikt nie zwraca uwagi, jaki dokładnie plan miało Wojsko Polskie. Kampania 1939 roku przedstawiana jest powszechnie jako chaotyczny bój odwrotowy polskiej kawalerii z niemieckimi czołgami, od samego początku skazany na porażkę. Dowódcy Wojska Polskiego przedstawiani są jako romantyczni straceńcy, cenieni tym wyżej, im mniejsze straty poniosły dowodzone przez nich wojska. Skoro wszystko i tak miało się skończyć po trzech,czterech tygodniach, to po co było walczyć?
Ocenianie przeszłych wydarzeń z dzisiejszej perspektywy nazywa się prezentyzmem. Nasze postrzeganie kampanii polskiej 1939 roku obarczone jest błędem prezentyzmu. Tymczasem 1 września 1939 roku Wojsko Polskie stanęło do walki z Wehrmachtem, mając realne szanse na zwycięstwo. Kalkulacje szans opierały się na doświadczeniach z poprzednich wojen; na pomocy sojuszników; na olbrzymiej przestrzeni, którą musieli pokonać Niemcy; na warunkach pogodowych; na obliczeniach zdolności przewozowej sieci kolejowej. Szanse te zostały pogrzebane 17 września przez najazd Armii Czerwonej sprzymierzonej z Wehrmachtem.
Przez blisko pół wieku ani Armia Czerwona, ani 17 września nie istniały w polskiej narracji o 1939 roku. Ich wpływ na kampanię polską nie był więc badany. I chociaż ostatnio powstało wiele prac o bratniej pomocy udzielonej przez Stalina Hitlerowi, to skupiały się one przede wszystkim na martyrologii. Książka ta jest pierwszą przedstawiającą wpływ agresji sowieckiej na przebieg działań wojennych w Polsce w skali strategicznej.
Opowiedziałem o doświadczeniach, którymi inspirowali się politycy i wojskowi w końcu lat 30. XX wieku. Opisałem przygotowania wojenne – zarówno polityczne, jak i wojskowe. Zaprezentowałem plany stron i sposób ich realizacji. Porównałem niemiecki podbój Polski w 1939 roku z niektórymi niemieckimi podbojami z lat 1940–1941. Najwięcej uwagi poświęciłem 17 września: sytuacji w przeddzień sowieckiej agresji, zasięgowi dotychczasowych podbojów niemieckich, zamierzeniom Wojska Polskiego. Ukazałem również, jak wkroczenie Armii Czerwonej do wojny wpłynęło na realizację tych zamierzeń.
W dalszych rozdziałach przedstawiłem owe plany, o których w swoim ostatnim rozkazie wspominał marszałek Śmigły i możliwości ich realizacji, zakładając, że „Sowieci nie weszli”. Przedstawiłem również opcje, które stały przed Wehrmachtem, a także wpływ, jaki na kampanię w Polsce mieliby nasi sojusznicy oraz dalsi i bliżsi sąsiedzi.
Końcowe rozdziały zawierają różne warianty historii niezaistniałej. Używam takiego określenia, bowiem termin „historia alternatywna” ma w Polsce złe konotacje. Po pierwsze, dziś służy ona głównie czczej rozrywce i bezrefleksyjnemu wspieraniu egzotycznych poglądów. Po drugie, w czasach, w których polska historiografia nie wspominała o najeździe sowieckim na Polskę, czyniła to zgodnie z założeniami determinizmu marksistowskiego. A zakładał on i to, że dzieje świata toczą się tylko w jednym kierunku, aż do osiągnięcia wiecznej szczęśliwości w komunizmie. Historia w ujęciu komunistów była jednowariantowa. Wszelkie przedstawienie alternatyw historycznych godziło w same podstawy systemu, było więc zakazane i zwalczane zarówno przez polityków, jak i posłusznych im historyków. Do dziś można z ust „poważnych” profesorów usłyszeć, że „w historii nie ma miejsca na gdybanie”. To jedna z niewyplenionych pozostałości po PRL.
Tymczasem rozważanie wariantów podejmowanych decyzji jest bardzo ważnym mechanizmem badawczym we wszystkich niemal naukach humanistycznych – także, a raczej przede wszystkim – w historii. Tylko rozważenie alternatywy pozwala ocenić, czy podjęta decyzja była słuszna, czy błędna. W książce – opierając się na analogiach historycznych oraz prawdopodobieństwie – przedstawiłem z reguły kilka wariantów historii niezaistniałej. Mam nadzieję, że pozwoli to P.T. Czytelnikowi na samodzielne wyciągnięcie wniosków.
Mam nadzieję, że po lekturze książki P.T. Czytelnik będzie bliższy znalezieniu odpowiedzi na pytanie: kto jest winny klęski wrześniowej?
Armia Czerwona wkraczająca na tereny II Rzeczypospolitej.
Analizy te oparłem na badaniach prowadzonych przeze mnie od wielu już lat. Czasy studenckie zakończyłem doktoratem, wydanym jako Armia marszałka Śmigłego, napisałem również – wspólnie ze Sławomirem Koprem – jego biografię, pod nieco pretensjonalnym tytułem Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza. Prowadziłem badania porównawcze, publikując kilka tuzinów artykułów i książkę pt. Lotnictwo lat 30. XX wieku w Polsce i naświecie. Dużą pomocą był dla mnie zawsze Jerzy Gruszczyński, wydawca i redaktor kilku czasopism, m.in. „Wojsko i Technika – Historia” Wspólnie z Markiem Deszczyńskim zorganizowałem międzynarodową konferencję „Kampania polska 1939” i – również wraz z nim – wydałem w 2014 roku monumentalny zbiór artykułów pokonferencyjnych. Oprócz tego pisałem artykuły i wydawałem książki o działaniach wojennych, m.in. o wojnie polsko-rosyjskiej 1920 roku i kampanii 1939 roku oraz o przygotowaniach do nich.
Książka nie ma klasycznej bibliografii. Zamiast niej jest rozdział, który można potraktować jako swego rodzaju poradnik bibliograficzny, pozwalający zorientować się, jak pisano – i jak manipulowano – historią 1939 roku.
Mam również nadzieję, że po lekturze książki P.T. Czytelnik będzie bliższy znalezieniu odpowiedzi na pytanie: „kto jest winny klęski wrześniowej?”.
Zwykliśmy patrzeć na wydarzenia roku 1939 ze współczesnej perspektywy, wiedząc dokładnie, jak przebiegała II wojna światowa, jakiej broni użyto i jakie były jej skutki. Takie podejście do dziejów to prezentyzm, który nie pozwala na obiektywną ocenę decyzji podejmowanych w przeszłości. Wyobraźmy sobie, że dysponujemy wehikułem czasu i przenosimy się do roku 1939, aby zadać pytanie ówczesnym Polakom: „jak Panu/Pani żyje się w dwudziestoleciu międzywojennym?”. Czy nasz rozmówca byłby bardziej zdziwiony istnieniem wehikułu czasu, czy zszokowany tym, że określamy jego czasy jako „dwudziestolecie międzywojenne”?
Ataki lotnicze na Barcelonę nie wpłynęły w znaczący sposób na sytuację militarną ani na morale mieszkańców. Teoria Douheta nie została potwierdzona w praktyce. Rozbudowa sił bombowych jako rdzenia sił powietrznych okazała się nietrafionym rozwiązaniem. Bombardowanie Barcelony.
Nasi przodkowe mieli zupełnie inne doświadczenia, a jeszcze bardziej odmienne były ich inspiracje. Niemal wszyscy pamiętali wielką wojnę – wówczas nikt nie nazywał jej „pierwszą wojną światową”, bo przecież nie było „drugiej”. Wojskowi studiowali natomiast ostatnie wojny – wojny, które dziś zostały już zapomniane. Warto je sobie przypomnieć.
Największy rozgłos w Europie zdobyła oczywiście wojna domowa w Hiszpanii. Rozpoczęła się w lipcu 1936 roku, gdy wojsko zbuntowało się przeciwko rządowi. Rząd Hiszpanii – utworzony przez partie Frontu Ludowego – zaczął realizować politykę Związku Sowieckiego. W pierwszych dniach wojny strona rządowa – zwana również republikańską – zdołała zdusić spisek w większości garnizonów i utrzymać kontrolę nad większością Hiszpanii. Strona wojskowa – znana również jako rebelianci, narodowcy, frankiści od nazwiska generała Francisco Franco – szybko zmobilizowała siły i ruszyła do ataku na stolicę państwa – Madryt.
Wojska generała Franco wyruszyły na Madryt w lipcu, a już w listopadzie rozpoczął się szturm na stolicę. Przez obserwatorów manewry te zostały uznane za błyskawiczne. Szturm na Madryt nie powiódł się, a wojska obu stron utknęły w okopach. Kilkukrotnie próbowano przywrócić wojnie charakter manewrowy, ale rzadko kiedy przynosiło to rezultaty. Strona republikańska otrzymała olbrzymią pomoc od Związku Sowieckiego. Strona narodowa wspierana była przez Włochów i – w mniejszym stopniu – przez Niemców. Wojna zakończyła się wiosną 1939 roku, gdy – niemal dosłownie – rozpadło się państwo republikanów. Republikańskie społeczeństwo miało już dość wojny i biedy, a republikańscy politycy i wojskowi zaczęli knuć spiski wobec legalnej władzy.
Wojna domowa w Hiszpanii przyniosła jej obserwatorom wiele materiału do przemyśleń, z tym że wnioski, jakie na ich podstawie wyciągnięto, były wzajemnie sprzeczne. Zgadzano się tylko z jednym – wojna domowa w Hiszpanii była klęską Związku Sowieckiego. Klęską na każdym szczeblu: militarnym, technicznym, ekonomicznym, ideologicznym i politycznym. Okazało się, że sowiecka sztuka wojenna – szczególnie jakość i styl dowodzenia – stoi na dużo niższym poziomie niż sztuka wojenna Zachodu. Uzbrojenie sowieckie dostarczane republikanom również było... rozczarowujące. Pomimo zakrojonego na szeroką skalę programu zbrojeń Związek Sowiecki dysponował sprzętem gorszym niż Zachód. Uwagi obserwatorów nie umknął również fakt, że najbardziej zaawansowane systemy uzbrojenia sowieckiego są kopiami – licencyjnymi lub bezlicencyjnymi – rozwiązań zachodnich. Artyleria pochodziła z czasów carskich (a właściwie z licencji zakupionych za cara), czołgi – z Wielkiej Brytanii lub Stanów Zjednoczonych, a silniki lotnicze – z Francji, Niemiec lub Ameryki.
Fatalne wrażenie – szczególnie na lewicy – sprawiał fakt, że pomoc sowiecka była w pełni odpłatna. Republika wysłała do Związku Sowieckiego dwie trzecie swoich olbrzymich – czwartych na świecie – rezerw walutowych: 176 ton złota przez Francję i 510 ton drogą morską. Według dzisiejszych cen wartość tego złota wyniosłaby około 30 miliardów dolarów. Gdy jesienią 1938 roku hiszpańskie zapasy złota się skończyły – skończyła się również pomoc sowiecka. Styl sowieckiej pomocy również był krytykowany, skupiano się bowiem nie na walce z wrogiem zewnętrznym, ale na porachunkach wewnątrz Frontu Ludowego. Moskwa nie miała skutecznych narzędzi dyplomatycznych – republikański rząd Hiszpanii stawał się coraz bardziej izolowany. Izolowany był również Związek Sowiecki. Pod koniec 1938 roku prestiż Sowietów sięgnął dna: nie tylko rozpadły się fronty ludowe w innych państwach, ale powstała nawet – konkurencyjna dla stalinowskiej – trockistowska międzynarodówka komunistyczna.
Czysto militarne wnioski z hiszpańskiej wojny domowej były, jak wspomniano, wzajemnie sprzeczne, a przez to mylące. Okazało się, że uderzenia kolumn zmechanizowanych są w warunkach europejskich niemożliwe do przeprowadzenia. Również czołgi okazały się mniej warte, niż się spodziewano. Co więcej, małe włoskie czołgi zwane tankietkami wydawały się dobrym rozwiązaniem: choć miały małą siłę ofensywną, to były niewielkie i względnie trudne do zniszczenia. Czołgi większe – których reprezentantami były sowieckie T-26 oraz BT – były podatne na ogień przeciwpancerny tak samo jak tankietki. Uznano, że w roli broni przeciwpancernej doskonale sprawdza się broń uniwersalna: najcięższe karabiny maszynowe (działka) kaliber 20 mm, ciężkie rusznice przeciwpancerne oraz działa piechoty. Wyspecjalizowane armaty przeciwpancerne zdawały się nadmiernym luksusem i należało skierować je do odwodów dywizyjnych.
Przewidywano, że przyszła wojna będzie podobna do wielkiej wojny – potwierdzał to przebieg wojny hiszpańskiej. Walki miały charakter pozycyjny, nawet w kluczowych dla losów wojny miejscach. Ciężkie walki o Madryt trwały przez blisko pół roku, nie dały żadnego rozstrzygnięcia, a następnie front stał w miejscu – na przedpolach stolicy – przez równe dwa lata. Wojnę manewrową można było prowadzić jedynie wobec zdemoralizowanego przeciwnika: jak latem 1936 roku, gdy frankiści opanowali zachodnią Hiszpanię, jak latem 1937 roku, gdy uderzono na osłabionych wewnętrznymi sporami Baskijczyków i Asturyjczyków, czy tak jak latem 1938 roku, gdy republika chwiała się w posadach. Inne wielkie bitwy – Brunete, Teruel, Ebro – były zbliżone charakterem do bitwy pod Verdun z 1916 roku: trwały tygodniami, a nawet miesiącami i polegały na zamiennym ostrzale artyleryjskim oraz szturmach piechoty. Były to bitwy materiałowe, wygrywała w nich ta strona, która miała lepiej rozwiniętą służbę kwatermistrzowską zapewniającą amunicję oraz służbę uzupełnień zapewniającą mięso armatnie.
Równie nieprecyzyjne wnioski wyciągnięto z użycia lotnictwa. Do czasów wojny domowej w Hiszpanii duże znaczenie dla rozwoju lotnictwa wojskowego miała doktryna Giulia Douheta, włoskiego generała, który zakładał, że masowe bombardowania miast doprowadzą do kapitulacji całego państwa. Gdy 26 kwietnia 1937 roku samoloty włoskie i niemieckie zbombardowały historyczną stolicę Basków – Geurnicę – postronnym obserwatorom mogło się zdawać, że Douhet miał rację: republikanie ogłosili, że zginęło 1700 cywilów, a trzy czwarte miasta zostało doszczętnie spalone. W kręgach specjalistów szybko pojawiły się wątpliwości, a neutralni obserwatorzy – w tym brytyjscy i polscy – zauważyli, że charakter zniszczeń przypomina raczej planowe wyburzenia niż efekt bombardowania (np. zniszczone zostały trzy dzielnice mieszkaniowe, czwarta dzielnica o charakterze symbolicznym zachowała się w zadziwiająco dobrej kondycji). Dziś wiemy też, że ofiar nie było 1700, tylko ponad 10 razy mniej (zachowane dokumenty ze szpitali mówią o 120 zabitych, choć mogło ich być więcej).
Ataki powietrzne na inne miasta republikańskie potwierdzają niewielką skuteczność bombardowań. Madryt – leżący tuż za frontem, w zasięgu nie tylko bombowców, lecz także ognia artylerii – był bombardowany regularnie i systematycznie. Ataki te nie wpłynęły w znaczący sposób na sytuację militarną ani na morale mieszkańców (chociaż rząd opuścił miasto). Podobnym atakom była poddana Barcelona – ale i tutaj nie przyniosły one istotnych skutków. Teoria Douheta nie została potwierdzona w praktyce. Rozbudowa sił bombowych jako rdzenia sił powietrznych okazała się nietrafionym rozwiązaniem.
Uznano natomiast, że bardzo duży wpływ na działania wojenne mają ataki szturmowe na wojska walczące w polu. Najlepszym dowodem na to było zatrzymanie ataku włoskiej kolumny zmechanizowanej na Madryt pod Guadalajarą. Nie zwrócono uwagi, że było to związane ze specyficzną sytuacją pogodową (lotniska włoskie tonęły w deszczu i błocie, włoskie czołgi tonęły w błocie, ale niebo nad nimi było błękitne i republikanie mieli suche lotniska i wspaniałą pogodę). Skuteczność lotnictwa szturmowego podkreślał duży wpływ ataków powietrznych na morale wojsk – zarówno jednej, jak i drugiej strony. Z perspektywy II wojny światowej wygląda jednak na to, że żadna z walczących stron nie miała skutecznej obrony przeciwlotniczej, nawet w prymitywnej wersji – karabinów maszynowych. Widać to po liczbie zestrzeleń, także zestrzeleń własnych samolotów. Po 1939 roku – nawet w kampanii polskiej – piechota strzelała do wszystkiego, co latało, nie patrząc na przynależność państwową. I samoloty udawało się zestrzeliwać – zarówno przeciwnika, jak i własne. W Hiszpanii zdarzało się to dużo rzadziej.
Wnioski – raczej błędne – wysuwano również z walk powietrznych. Ze względu na brak służby dozorowej czy radarów toczyły się one tam, gdzie trwały walki lądowe albo nad miastami. Dla samolotów myśliwskich najważniejsza więc była prędkość wznoszenia, czy raczej szybkość wchodzenia na pułap bojowy. Prędkość w locie poziomym nie była najistotniejsza, ważniejsza była zwrotność. Jako że walki zamieniały się w pojedynki powietrzne, liczył się zapas amunicji i wyszkolenie strzeleckie, a nie sekundowa masa salwy – myśliwce uzbrajano zatem w karabiny maszynowe. Myśliwce z działkami – przeznaczone do walk z bombowcami – nie sprawdzały się najlepiej, w pojedynkach powietrznych ustępowały lżejszym myśliwcom, a bombowców z reguły nie były w stanie przechwycić…
Uznano, że dla samolotów bombowych najważniejsza jest prędkość, pozwalająca na szybki atak i szybki odskok. Choć najbardziej znane są sowieckie SB, to dużo bardziej skuteczne okazały się włoskie Savoia-Marchetti SM.79 Sparviero. W konflikcie brało udział ponad 100 takich maszyn – tylko cztery zostały stracone w walce (od ognia artylerii), żadna nie została zestrzelona przez myśliwce. Samoloty myśliwskie miały niewielkie szanse: nawet jeśli były szybsze od bombowców, to niewielka różnica prędkości pozwalała na przeprowadzenie pojedynczego ataku, który łatwo było odeprzeć ogniem pojedynczego karabinu maszynowego. Podczas zbliżania myśliwiec był łatwym celem, a po przeprowadzeniu ataku nabranie wysokości i powtórzenie go zajmowało zbyt wiele czasu.
Wojna domowa w Hiszpanii sprawiła, że nieco inaczej niż dziś postrzegano Włochy. Być może jeszcze większe znaczenie miała wojna abisyńska, która wprowadziła Italię Mussoliniego do pierwszej ligi mocarstw, będących w stanie prowadzić długotrwałą wojnę na innym kontynencie, nie zważając na opinie – i sprzeciw – innych potęg. Włoskie lotnictwo okazało się bardzo sprawne w obu konfliktach: w Afryce zapewniało rozpoznanie i zaopatrzenie, w Hiszpanii – osłonę myśliwską oraz wsparcie wojsk lądowych. Włosi potrafili prowadzić bombardowania dalekiego zasięgu: startując z lotnisk pod Rzymem, lecąc nad Morzem Śródziemnym i atakując cele na Półwyspie Iberyjskim. Przez Hiszpanów Włosi byli uznawani za cenniejszych sojuszników niż Niemcy, chociażby ze względu na kilkukrotnie większą pomoc materiałową i wojskową udzieloną siłom generała Franco.
Wojna w Abisynii, wojna domowa w Hiszpanii oraz odległa wojna japońsko-chińska zdawały się potwierdzać przewidywania teoretyków wojskowych: dopóki przeciwnicy są dobrze przygotowani do walki, działania wojenne przypominają walki pozycyjne, toczone w wielkiej wojnie lat 1914–1918. Tak było przecież nad granicą erytrejsko-etiopską, w Szanghaju i pod Madrytem. Szybkie manewry i błyskawiczne rozstrzygnięcia są możliwe tylko wówczas, gdy załamie się morale jednej z armii. Wiedział o tym cały świat, nie tylko specjaliści, lecz także zwykli szarzy ludzie mieszkający nad Sekwaną, Łabą czy Wisłą. Wrzesień 1939 roku był więc dla wszystkich dowodem na to, że Rzeczpospolita Polska była państwem kalekim. Przekonanie to – wzmocnione sowiecko-fińską wojną zimową – trwało do maja 1940 roku, do chwili upadku Europy Zachodniej.
Wojna w Hiszpanii była toczona w państwie o podobnym stopniu rozwoju gospodarczego i militarnego co Polska. Była to jednak wojna domowa, Polska natomiast przygotowywała się do wojny koalicyjnej. Dlatego też badano doświadczenia państw średniej wielkości, oddalonych od swoich potężnych sojuszników, państw zmuszonych do walki z silniejszym przeciwnikiem i pokładających nadzieję, że wojna koalicyjna zakończy się ostatecznym zwycięstwem.
Takimi państwami były w czasie wielkiej wojny Serbia i Rumunia. Warto przypomnieć sobie losy tych dwóch państw, a przy okazji zauważyć, w jaki sposób konieczność walki na dwa fronty doprowadziła do upadku monarchii habsburskiej.
W czerwcu 1914 roku zamachowcy zabili następcę tronu austriackiego arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. W Wiedniu uznano, że za zamachem stoi Serbia, więc – aby ją ukarać – przyszykowano wyprawę wojenną.
Austro-Węgry miały dwóch potencjalnych wrogów: Serbię na południu i Rosję – sojuszniczkę Serbii – na północy. Latem 1914 roku siły zbrojne Austro-Węgier podzielono na trzy rzuty: trzy armie strzegły granicy z Rosją; dwie armie szykowały się do ataku na Serbię, a jedna armia stanowiła rozerwę, którą można było wykorzystać do obrony na północy albo do ataku na południu.
Gdy Austro-Węgry zaatakowały Serbię 28 lipca 1914 roku, do wojny włączyła się Rosja. Konieczność przerzucenia na północ armii rezerwowej opóźniła habsburskie działania wojenne. Główne uderzenie na Serbię ruszyło dopiero 12 sierpnia i to siłami jedynie dwóch armii. Na Bałkanach panowała niemal idealna równowaga sił: austriacki dowódca Feldzugmeister Oskar Potiorek miał 275 batalionów piechoty i 510 dział, a serbski wojewoda Radomir Putnik – 270 batalionów piechoty i 528 dział. Serbowie mieli jednak istotną przewagę, ponieważ znali plany inwazji armii austro-węgierskiej, wydane im przez zdrajcę pułkownika Alfreda Redla.
Serbom udało się zatrzymać pierwsze uderzenie wroga, a nawet – wraz z Czarnogórcami – przeprowadzić niezbyt udaną ofensywę w Bośni.
Na górze:piechota serbska przed natarciem, poniżej: patrol Czarnogórców
Serbom udało się zatrzymać pierwsze uderzenie wroga, a nawet – wraz z Czarnogórcami – przeprowadzić niezbyt udaną ofensywę w Bośni. We wrześniu jednak wojska Potiorka sforsowały rzekę Drinę, pobiły obrońców i – po trwających kilka tygodni walkach pozycyjnych – w początkach grudnia zajęły opuszczony Belgrad. Do jesiennych porażek serbskiej armii przyczyniła się przewaga techniczna wroga oraz brak właściwego uzbrojenia, a zwłaszcza amunicji, której nie produkowano na miejscu, lecz sprowadzano ją z zagranicy. Brak bezpośredniego połączenia morskiego z sojusznikami zmuszał Serbów do korzystania z tranzytu przez państwo neutralne. Grecy zgodzili się udostępnić port w Salonikach dla francuskich statków z pomocą dla Serbii, jednak bardzo niechętnie. Grecy – a szczególnie ich król – mieli ochotę na Macedonię, pozostającą wówczas w granicach Serbii. Gdyby nie interwencja Paryża, Grecja stałaby się wrogiem Serbii.
Materiałowa pomoc aliantów dotarła do Serbii – via Saloniki – po dwóch miesiącach, niemal w tym samym czasie, kiedy Serbowie byli zmuszeni oddać swoją stolicę. Pomoc wykorzystano niemal natychmiast do przeprowadzenia rozpaczliwej ofensywy i 15 grudnia 1914 roku odzyskano Belgrad. Wówczas to na froncie bałkańskim zapadła cisza – podobna do opisanej przez Remarque’a w Na zachodzie bez zmian – na 10 długich miesięcy.
7 października 1915 roku armia austriacko-węgierska – wzmocniona oddziałami niemieckimi – uderzyła ponownie i po dwóch dniach zajęła Belgrad. Serbowie wycofywali się w jako takim porządku na południe, utrzymując linie komunikacyjne z Salonikami. Połączenie zostało przerwane przez uderzenie bułgarskie. 11 października 1915 roku Bułgaria opowiedziała się przeciwko entencie i zaatakowała – aż ciśnie się na usta słowo: zdradziecko – Serbię. Wojewoda Putnik próbował – bez powodzenia – zorganizować odwrót przez Macedonię do Grecji, ostatecznie jednak został zmuszony do wydania 25 listopada rozkazu sauve qui peut. Nakazywał on całej armii opuszczenie terytorium państwa i połączenie się z wojskami sojuszniczymi. Wraz z armią Serbię mieli opuścić także urzędnicy państwowi oraz... chłopcy od 12. roku życia, by ewakuować także przyszłych poborowych.
Serbska armia została rozproszona. Jedyna droga ucieczki wiodła przez górzystą Albanię. 12 grudnia pierwsi szczęśliwcy weszli na pokłady alianckich okrętów. „Szczęśliwcy”, bowiem zimowe warunki w bałkańskich górach były zabójcze i jedynie 155 000 Serbów dotarło do wybrzeży Adriatyku. Ponoć dwa razy tyle zginęło z głodu i chłodu, a wśród ofiar były też tysiące austro-węgierskich jeńców. Spośród 30 000 chłopców w wieku 12–18 lat ewakuowanych z Serbii jedynie 7000 dotarło na Korfu: 15 000 zginęło jeszcze w górach, 6000 w Albanii, oczekując na zaopatrzenie (i zgodę Greków na przetransportowanie ich na Korfu), a 2000 podczas krótkiej podróży morskiej.
Króla Piotra, wojsko oraz rząd – w którym poczyniono pewne zmiany zgodnie z francuskimi sugestiami – ulokowano na greckich wyspach, przede wszystkim na wspomnianej Korfu. Armię – ze względu na śmiertelną chorobę Putnika dowodził nią Petar Bojowić, a następnie Żiwoin Miszić – zreorganizowano i dozbrojono, a następnie wysłano na front.
W tym czasie siły ententy w Grecji stawały się coraz większe. Początkowo zajmowały się zagwarantowaniem neutralności tego państwa, następnie powstrzymywały państwa centralne przed zajęciem Albanii i Salonik. Na froncie macedońskim – oprócz sześciu dywizji serbskich – walczyli Brytyjczycy, Włosi, Grecy, Rosjanie i właśnie Francuzi. Do pierwszej ofensywy wojsk ententy doszło jesienią 1916 roku. Nie osiągnęła ona większych sukcesów i przez wiele kolejnych miesięcy wojna na tym froncie miała charakter pozycyjny. Dopiero 15 września 1918 roku ruszyła operacja, która miała zakończyć się sukcesem. Serbskie i francuskie dywizje zdołały przełamać front, a po dwóch tygodniach walk Bułgaria poprosiła o zawieszenie broni. Dywizje brytyjskie i greckie ruszyły na wschód, w stronę Stambułu, a Francuzi i Serbowie na północ, w stronę Belgradu. 5 listopada miasto było wolne, a 10 listopada siły aliantów sforsowały Dunaj. To właśnie błyskawiczne uderzenie na Bałkanach zadecydowało o militarnym wyniku wielkiej wojny: w przeciągu sześciu tygodni wszyscy sojusznicy Austro-Węgier i Niemiec musieli prosić o zawieszenie broni.
Autorem zwycięstwa był dowódca sił ententy na Bałkanach: Louis Franchet d’Esperey. W uznaniu jego zasług tuż po wojnie nadano mu godność marszałka dwóch państw – Francji i Serbii. Francuską Armią Orientu dowodził generał dywizji Paul-Prosper Henrys, późniejszy szef francuskiej misji wojskowej w Polsce. Warto zwrócić uwagę, że misja ta dotarła do Rzeczypospolitej właśnie z Bałkanów, tworzyli ją walczący w tym rejonie oficerowie, którzy przekazali Polakom tamtejsze doświadczenia. Wiedza o losie Serbii i o wydarzeniach wojny na Bałkanach – choć dziś zapomniana – była doskonale znana oficerom i politykom II Rzeczypospolitej.
Rumunia weszła do walki dopiero w trzecim roku wielkiej wojny, w którym ententa spodziewała się odnieść zwycięstwo.
Wojska rumuńskie na polu bitwy pod Mărășești w 1917 r.
Rumuńscy oficerowie obserwują drugą stronę Dunaju w towarzystwie wojskowych doradców ententy.
Rumuńskie „wynalazki” wojenne.
Jeszcze lepiej – chociażby ze względu na bliskie związki rumuńsko-polskie – znano w Polsce losy Królestwa Rumunii. Rumunia weszła do wojny dopiero w trzecim roku wielkiej wojny, w którym ententa spodziewała się odnieść zwycięstwo. Francuzi walczyli pod Verdun, Brytyjczycy – nad Sommą, Włosi – o Gorycję, a Rosjanie przeprowadzili na południowym odcinku frontu wschodniego ofensywę pod dowództwem generała Aleksieja Brusiłowa. Częścią tego planu było namówienie Rumunii do wystąpienia przeciwko Austro-Węgrom. 27 sierpnia 1916 roku Bukareszt wypowiedział wojnę i ruszył na austro-węgierski Siedmiogród.
Rumuńska armia była dość silna – po mobilizacji liczyła 23 dywizje, a więc więcej niż serbskie i bułgarskie wojska razem wzięte – jednak lekceważona przez przeciwników. Carscy generałowie złośliwie mówili, że jeśli Rumuni ruszyliby przeciwko nim, to potrzeba by było 40 rosyjskich dywizji do zatrzymania ataku; jeśli jednak Rumuni uderzyliby na Austro-Węgry, to i tak trzeba by rosyjskich 40 dywizji – dla uratowania rządu w Bukareszcie przed spodziewanym kontratakiem.
Siedmiogrodu broniła świeżo zorganizowana austro-węgierska 1. Armia. 27 sierpnia 1916 roku od południa uderzyła na nią 1. Armia rumuńska, od południowego wschodu – 2. Armia, a od północnego wschodu – Armia Północna (przemianowana następnie na 4.). Wojska te sforsowały wysokie Karpaty – co samo w sobie było wyczynem – i powoli spychały na zachód wojska Habsburgów.
3. Armia rumuńska miała osłaniać królestwo od południa – przed spodziewanym uderzeniem Bułgarów. I to właśnie ona zawiodła, bo już 1 września spadło na nią uderzenie bułgarskiej 3. Armii – czego spodziewali się rumuńscy generałowie – oraz VI Korpusu tureckiego i niemieckiej brygady – co było dla Bukaresztu zaskoczeniem. Zawiedli też Rosjanie, bowiem generał Andriej Zajonczkowski – dowodzący XXX Korpusem Armijnym, mającym stanowić część osłony południowej granicy Rumunii – nie tylko maszerował zbyt wolno, aby dotrzeć na czas, ale niezbyt chciał podporządkować się rozkazom wydawanym przez Rumunów. Już 6 września Bułgarzy odcięli i zmusili do kapitulacji dwie rumuńskie dywizje osamotnione w twierdzy Tutrakan, co okazało się później mieć decydujące znaczenia dla całej kampanii.
15 września 1916 roku rumuński sztab generalny postanowił wstrzymać ofensywę w Siedmiogrodzie, a zwolnione w ten sposób siły i środki przeznaczyć na powstrzymanie Bułgarów i Turków. Plan się nie powiódł, w dodatku siły austro-węgierskie broniące Siedmiogrodu zostały wzmocnione przez dywizje ściągnięte z innych frontów. W walkach wziął udział także elitarny bawarski Alpenkorps, który podporządkowano niemieckiej 9. Armii dowodzonej przez Ericha von Falkenhayna. 10 listopada uderzył on przez karpackie przełęcze, wyszedł na równiny i jeszcze przed końcem roku opanował całą Wołoszczyznę wraz z Bukaresztem.
Pomimo klęsk poniesionych jesienią 1916 roku zrąb rumuńskich sił zbrojnych udało się ewakuować na wschód, do Mołdawii, gdzie – dzięki pomocy sojuszników – zostały zreorganizowane i odbudowane. (Szczególnie zasłużył się szef francuskiej misji wojskowej generał Henri Berthelot.) 22 czerwca 1917 roku formacje rumuńskie były zdolne – wspólnie z Rosjanami – do podjęcia ofensywy przeciwko austro-węgierskiej 1. Armii nad dolnym Seretem, a nawet odniesienia lokalnego sukcesu w bitwie pod Mărăşti. Ważniejsze było jednak samodzielne zatrzymanie kontrataku państw centralnych, znane jako bitwa pod Mărăşeşti, we wrześniu 1917 roku. Uratowano tam niepodległość Rumunii.
Nie na długo jednak, bowiem 7 listopada 1917 roku w Rosji wybuchła rewolucja październikowa, a jej skutkiem był rozpad armii carskiej. Pozbawiona wsparcia Rumunia musiała podpisać w grudniu zawieszenie broni, a 7 maja 1918 roku została zmuszona do zawarcia upokarzającego pokoju bukareszteńskiego. W zamian za zwrot Besarabii – którą w 1812 roku zajęli Rosjanie, a na której terenie istnieje dziś niepodległa Republika Mołdawska – Rumunia „zgodziła się” na „korektury graniczne”, oddanie administracji wybrzeża Morza Czarnego w kondominium czterech państw centralnych (ziemie te miały jednak pozostać rumuńskie) oraz bardzo niekorzystne układy gospodarcze. Traktat bukareszteński został ratyfikowany przez parlament, ale król Rumunii nie podpisał go, co po kilku miesiącach okazało się bardzo istotne.
W listopadzie 1918 roku do Bukaresztu dotarł bowiem – na czele symbolicznej armii składającej się z kilkunastu batalionów, szwadronów i baterii – generał Henri Berthelot. Miał on namówić Rumunów do antyniemieckiego wystąpienia. Nie było to trudne zadanie, Rumuni chętnie stanęli po stronie ententy, oficjalnie przywracając stan wojny z Niemcami 10 listopada. Jako że król nie podpisał traktatu pokojowego z Niemcami, Rumunia wciąż mogła być uznawana za jedno z państw ententy. Znalazło to odbicie w ustaleniach kończących wojnę: naddunajskie królestwo powiększyło się dwukrotnie – o Besarabię i Siedmiogród – stając się najsilniejszym państwem Bałkanów.
Paradoksalnie najczęściej przytaczanym w powojennej Polsce przykładem politycznym są losy Belgii. Państwo to zostało najechane przez Niemców w 1914 roku. W rękach Belgów pozostał skrawek ich ojczyzny, a rząd i armia funkcjonowały na terenie Francji. Przykład ten był bardzo wygodny: pokazywał bowiem, że możliwe było funkcjonowanie rządu na terenie obcego państwa, jednocześnie sugerując, że możliwość ta związana jest z geograficzną bliskością i uzyskaniem bezpośredniego wsparcia.
Dlaczego w czasach PRL przypominano Belgię, a nie Serbię? Przypominanie losów Serbii było bowiem dla krytyków II Rzeczypospolitej bardzo niewygodne. Serbia walczyła osamotniona i w pierwszych dniach wojny poniosła porażki, utraciła nawet stolicę – ale odzyskała ją i przez wiele kolejnych miesięcy była w stanie trwać, pomimo zniszczonej armii, rozbitego przemysłu i dostaw prowadzonych tranzytem przez neutralne państwo. Skoro udało się to Serbii w latach 1914–1915, dlaczego nie miałoby udać się Polsce w 1939 roku? Polska też walczyła osamotniona i w pierwszych dniach wojny poniosła porażki, utraciła nawet stolicę – ale mogłaby ją odzyskać i przez wiele kolejnych miesięcy trwać pomimo zniszczonej armii, rozbitego przemysłu i dostaw prowadzonych tranzytem przez neutralne państwo...
Równie niewygodny był przykład Rumunii, najechanej i rozbitej przez wrogów, która przez wiele miesięcy kontynuowała opór na skrawku swojego terytorium. Na czymś w rodzaju przedmościa rumuńskiego. Pierwszowojenne losy Rumunii sugerowały także i inne możliwe rozwiązania konfliktu zbrojnego: podpisanie separatystycznego pokoju i ponowne wkroczenie do wojny, gdy ta zbliżała się do zwycięskiego dla jej sojuszników końca.
Wreszcie trzeba zwrócić uwagę, że decydująca ofensywa ententy była przeprowadzona na Bałkanach. I chociaż nie przyniosła rozbicia armii żadnego z przeciwników, to wszystkie państwa centralne zostały pokonane. Gniew społeczeństwa obalił stare władze, a nowe natychmiast podpisały zawieszenie broni. (I uczyniły to nawet Niemcy, które w chwili zakończenia wojny okupowały ziemie swoich wrogów.) „Bezwarunkowa kapitulacja wrogów”, która zakończyła II wojnę światową, była zjawiskiem bez precedensu na kontynencie europejskim. Był to bowiem pomysł administracji Stanów Zjednoczonych, które do tej pory w taki właśnie sposób kończyły większość wojen. Wojna pomiędzy III Rzeszą a Rzeczpospolitą – która stała się II wojną światową – nie musiałaby zakończyć się rozbiciem Wehrmachtu i podbiciem Niemiec. Mogła zakończyć się rozwiązaniem politycznym, najprawdopodobniej wymuszonym – jak ćwierć wieku wcześniej – przez sytuację wewnętrzną.
W Polsce po 1945 roku nie poświęcano wiele uwagi wydarzeniom wielkiej wojny, były jednak znane – przynajmniej w minimalnym stopniu – chociażby jako tło odzyskania przez Polskę niepodległości oraz rewolucji bolszewickiej. Niemal zupełnie nieznane były natomiast wojny toczone w latach 20. i 30 XX wieku.
Nie był to okres pokoju, a wojny były zjawiskiem powszechnym – i na dalekich kontynentach, i w Europie. Najważniejsze dla Polaków były wojny toczone przez Rosję bolszewicką: zarówno wojna domowa z białymi, wojna przeciwko „obcym interwentom” – w tym konflikt z Japonią – jak i późniejszy zabór państw zakaukaskich. Zmagania te trwały od 1918 do 1922 roku, a były prowadzone przez państwo wyczerpane wcześniejszą wojną i rewolucją, armiami bardzo źle wyekwipowanymi i jeszcze gorzej zaopatrywanymi w amunicję, paliwo i żywność.
Podobne były zresztą i własne doświadczenia polskie z lat 1918–1920. Władze Rzeczypospolitej zdecydowały, że pierwszeństwo przed doraźnymi działaniami zbrojnymi będzie miało zorganizowanie, wyszkolenie i wyekwipowanie Wojska Polskiego. Obrona granic była prowadzona siłami prowizorycznymi. Co prawda decyzja taka skutkowała z początku porażkami – najbardziej dotkliwa była utrata Zaolzia na rzecz Czechów – jednak była decyzją słuszną. Jeszcze wiosną 1919 roku udało się rozbić armie ukraińskie, których zwierzchnicy nb. podjęli odmienne od polskich decyzje i priorytetem dla nich nie była organizacja wojsk, a prowadzone ad hoc działania wojenne. Następnie prowadzono zakrojone na szeroką skalę, choć ze zmiennym szczęściem, działania wojenne przeciwko Rosji. Podczas nich Wojsko Polskie utraciło wiele jednostek i znaczną część wyposażenia. Latem 1920 roku gros polskich sił udało się jednak wycofać na zachód, odbudować siły, zmobilizować nowe formacje i przeprowadzić nową kampanię. O wyniku wojny 1920 roku zdecydował nie tyle wynik Bitwy Warszawskiej, ile większy od rosyjskiego polski potencjał organizacyjny.
W czasie gdy wojna polsko-rosyjska dobiegała końca, narastał konflikt grecko-turecki. Grecy wyzwolili Smyrnę (tur. Izmir) już wiosną 1919 roku, a osłabiona klęską w wielkiej wojnie Turcja musiała bezsilnie przyglądać się organizowaniu na wybrzeżu jońskim administracji greckiej. Helleni, wykorzystując sprzyjające okoliczności, przeprowadzili w drugiej połowie 1920 roku zwycięską ofensywę zatrzymaną pod İnönü – niespełna 150 kilometrów od bram Ankary. Obydwie strony konfliktu były wyczerpane wojną. Kolejne miesiące upłynęły na poszukiwaniach pomocy ekonomicznej. Grecy nie uzyskali kredytów ani w Wielkiej Brytanii, ani w innych państwach zachodnich. Co więcej, Londyn wycofał też wcześniejsze poparcie polityczne, a greckie linie zaopatrzeniowe wiodące przez Morze Egejskie były sabotowane przez Włochów i Francuzów. Turcy z kolei uzyskali poparcie niektórych mocarstw europejskich oraz niewielkie dostawy sprzętu wojennego z Rosji bolszewickiej. 13 września armia grecka – znajdująca się już tylko 40 kilometrów od Ankary – musiała przerwać ofensywę, ale nie ze względu na zwycięstwa Turków, tylko kłopoty zaopatrzeniowe, w tym brak amunicji. Gospodarka grecka nie była w stanie wspierać armii inwazyjnej, natomiast turecka – lepiej zorganizowana i zmobilizowana – pozwoliła na wzmocnienie armii. Wojna pozycyjna trwała niemal rok. 26 sierpnia 1922 roku odbudowana armia turecka przeszła do błyskawicznej ofensywy i 9 września wyzwoliła Izmir (gr. Smyrna), co w praktyce oznaczało koniec wojny.
Zawarcie porozumienia rosyjsko-tureckiego było możliwe dzięki istnieniu wspólnych wrogów, przede wszystkim niepodległej od 1918 roku Gruzji. Po podjęciu decyzji o likwidacji tego państwa bolszewicy przeprowadzili kilka prowokacji w rejonie nadgranicznym. Zaangażowanie sił gruzińskich w pacyfikację tych niepokojów dało Moskwie pretekst do wojny. Zorganizowali zatem Gruziński Komitet Wyzwolenia Narodowego, który poprosił Moskwę o pomoc. 16 lutego 1921 roku 50 000 czerwonoarmistów przekroczyło granicę na całej jej długości i po dwóch dniach wojny błyskawicznej dotarło do Tbilisi. Gruzini postanowili bronić swojej stolicy i czynili to naprawdę skutecznie. Oczekiwali też interwencji mocarstw europejskich, szczególnie Francji, która utrzymywała w tym czasie eskadrę okrętów wojennych na Morzu Czarnym. (Tuż przed bolszewicką agresją rozważano też w Warszawie podpisanie sojuszu z rządem w Tbilisi i przekazanie Gruzinom pomocy w materiałach wojennych.) 23 lutego gruzińskie plany wojenne legły w gruzach, gdy od południa do bolszewickiej agresji dołączyli się Turcy. Był to bardzo poważny cios militarny, jednak Gruzini zdecydowali się nie walczyć z nowym przeciwnikiem. Mieli bowiem nadzieję, że gdy tylko armie obu agresorów spotkają się, dojdzie pomiędzy nimi do konfliktu. Następnego dnia podjęto zresztą decyzję o ewakuacji stolicy i kontynuowaniu walki w górach, w oczekiwaniu na polityczne rozwiązanie kryzysu. I rzeczywiście: 28 lutego okręty francuskie rozpoczęły ostrzeliwanie jednostek Armii Czerwonej, doszło też do turecko-rosyjskich nieporozumień, gdy Ankara zadeklarowała aneksję Batumi i okolic. Jednak dla Gruzinów było już zbyt późno: 17 marca armia została zmuszona do złożenia broni, a rząd znalazł schronienie na pokładzie włoskiego okrętu i udał się na emigrację. (Walki gruzińskich oddziałów partyzanckich trwały jeszcze przez długi czas i zostały zakończone dopiero po krwawym spacyfikowaniu przez Sowietów powstania sierpniowego w 1924 roku.)
Wojna gruzińsko-rosyjska była jedną z najkrótszych wojen toczonych pomiędzy dwoma państwami. Krótsze bywały wojny domowe i zatargi terytorialne. Pięć dni trwał zatarg o Wolne Państwo Fiume, zwany krwawym Bożym Narodzeniem w 1920 roku, dwa razy dłużej trwały włosko-albańskie walki o Wlorę i dziesięciodniowa „wojna o zabłąkanego psa” pomiędzy Grecją a Bułgarią w 1925 roku, która przyniosła kilkadziesiąt ofiar.
Zdarzały się także trwające krótko zmagania na dużo większą skalę. Sowiecka agresja na Mandżurię w 1929 roku – tzw. konflikt o Kolej Wschodniochińską – trwała od połowy października do końca listopada. Japońska agresja na Mandżurię w 1931 roku – tzw. incydent mukdeński – trwał od września do lutego następnego roku. W obu przypadkach siły agresorów liczyły po kilkadziesiąt tysięcy ludzi, ale siły chińskie – choć mające ponad 100 000 żołnierzy – raczej unikały walki i prowadziły działania opóźniające.
O wiele dłużej trwała kolejna wojna chińsko-japońska – współcześnie jedną z chińskich nazw tego konfliktu jest „wojna ośmioletnia”. Rozpoczęła się 7 czerwca 1937 roku od incydentu przy moście Marco Polo i szybkiego zajęcia Pekinu przez Japończyków. (Kto naprawdę zainicjował „incydent” nie jest dziś oczywiste: strona chińska miała kilkanaście razy większe siły, ale dużo mniej szczęścia wojennego.) 13 sierpnia rozpoczęła się – z chińskiej, a nie japońskiej inicjatywy – bitwa o Szanghaj, trwająca do 26 listopada. W tej operacji 300 000 japońskich żołnierzy walczyło przeciwko 600 000 Chińczyków. Zaangażowane były też olbrzymie środki: okręty desantowe, lotniskowce, bombowce dalekiego zasięgu. Straty obu stron były bardzo wysokie: Japończyków poległo kilkadziesiąt tysięcy, a Chińczyków – kilkaset tysięcy. Pomimo porażki Chińczycy kontynuowali opór. Armia japońska pomaszerowała w głąb lądu do Nankinu – ówczesnej stolicy Czang Kaj-szeka. Zdobyła ją 13 grudnia, dopuszczając się w następnych dniach straszliwych zbrodni wobec cywilów. Nie zakończyło to jednak wojny.
Oporu Chin nie zakończyła też utrata niemal całego nowoczesnego uzbrojenia zakupionego wcześniej w państwach zachodnich (wojska lądowe miały dużo sprzętu niemieckiego, z kolei lotnictwo – amerykańskiego). Nie zakończyło jej przecięcie połączeń morskich i odizolowanie od handlu i pomocy. Chińczycy podpisali zresztą pakt o nieagresji ze Związkiem Sowieckim, który dostarczał sprzęt wojskowy drogą lądową. Samoloty sowieckiej produkcji w barwach chińskich często były obsługiwane przez „ochotników” z Armii Czerwonej (ale 20 maja 1938 roku to chińskie załogi w bombowcach wyprodukowanych w USA „zbombardowały” ulotkami japońskie miasta). Wojna była kontynuowana. W końcu 1938 roku – po utracie kolejnej stolicy, Wuhanu – chińska Armia Narodowa zmieniła taktykę. Do tej pory oddawała teren, aby zyskać czas na konsolidację obrony, od teraz miała prowadzić walkę na wyczerpanie. Na zapleczu rozbudowywano arsenały i fabryki zdolne produkować lekką broń. Broń ciężką trzeba było sprowadzać z zagranicy, jedyną możliwością było korzystanie z portów neutralnych we francuskich Indochinach oraz Birmie. Ostatecznie Republika Chińska przetrwała II wojnę światową i po 1945 roku odzyskała tereny zajęte przez Japończyków.
Innym odległym konfliktem była wojna pomiędzy Paragwajem a Boliwią, a właściwie koncernami naftowymi Standard Oil oraz Shell Oil. Faktyczną przyczyną wojny były złoża ropy naftowej, mającej jakoby znajdować się na paragwajskiej wyżynie Chaco. Rząd Boliwii – państwa mającego trzykrotnie większą populację, silną armię, wyszkoloną i dowodzoną przez niemieckich oficerów – postanowił wydrzeć Chaco Paragwajczykom. Działania wojenne rozpoczęły się latem 1932 roku, gdy boliwijscy żołnierze obsadzili forty po niewłaściwej stronie granicy, a Paragwajczycy postanowili zareagować na to zbrojnie. W 1933 roku Boliwijczycy przeprowadzili ofensywę na paragwajskie pozycje, która jednak zakończyła się porażką. Żadne z dwóch państw nie miało przemysłu zbrojeniowego i musiało korzystać z dostaw zagranicznych, co było utrudnione, jako że nie miały bezpośredniego dostępu do morza. Boliwia robiła zakupy przede wszystkim w USA, dostarczane były one albo do portów peruwiańskich, albo przez Brazylię. Paragwaj, po cichu wspierany przez oficjalnie neutralną Argentynę, zaopatrywał się przede wszystkim w Europie. Ostatecznie paragwajskie siły zbrojne – organizowane i dowodzone przez oficerów z carskiej Rosji oraz z Italii – odparły wszystkie ataki armii boliwijskiej (którą organizowali i dowodzili Niemcy oraz Czechosłowacka Misja Wojskowa). 12 czerwca 1935 roku podpisano zawieszenie broni, kończące wojnę, która przyniosła obu państwom kilkadziesiąt tysięcy ofiar śmiertelnych – Boliwijczycy ponieśli ich dwa razy więcej – i ruinę gospodarczą.
Inna wojna pomiędzy Shellem a Standard Oil toczona była w 1941 roku przez Ekwador i Peru. Tym razem wygrał Standard Oil. Paradoksalnie ani w Peru, ani w Paragwaju złóż ropy naftowej nie odnaleziono. (Dopiero 26 listopada 2012 roku Paragwajczycy ogłosili, że ropa – być może – jednak jest na płaskowyżu Chaco.) Nieco wcześniej – od maja 1932 do września 1934 roku – w Ameryce Południowej toczyła się też wojna pomiędzy Kolumbią a Peru. Przedmiotem sporu było dorzecze górnej Amazonki. Wojna ta miała pewien – negatywny z polskiego punktu widzenia – wpływ na sytuację na Bałtyku, bowiem Peru zakupiło w 1933 roku dwa najpotężniejsze estońskie okręty wojenne – kontrtorpedowce Lennuk i Vambola.
Wojny toczone w latach 20. i 30. XX wieku były konfliktami trwającymi długo i wymagającymi od zaangażowanych państw bogatych rezerw materiałowych. Wojny błyskawiczne – jeśli zdarzały się – to wyłącznie pomiędzy przeciwnikami o skrajnie różnym potencjale. Wojna, do której przygotowywali się Polacy, miała być właśnie wojną trwającą długo i wymagającą bogatych rezerw materiałowych. Do takiej wojny przygotowywano się przez 20 lat. Czy gdyby zdawano sobie sprawę, że kampania polska rozstrzygnie się już w pierwszych dniach, to Wojsko Polskie wyglądałoby inaczej? Czy cały sprzęt uzbrojenia znajdowałby się w jednostkach bojowych, a zaplecze nie musiałoby być rozwinięte? Czy wówczas obrona przed niemiecką agresją wyglądałaby inaczej?
Być może.
Jednak ani nasi politycy, ani nasi generałowie – ani też politycy i generałowie w innych państwach – nie mieli żadnych doświadczeń, które dawałyby im choćby cień podejrzenia, że nadchodząca wojna będzie zupełnie inna od wszystkich poprzednich.
Przed anszlusem Austrii przez Niemcy Rzeczpospolita miała trzech wrogów. Przeciwko Niemcom miała walczyć w sojuszu z Francją, a przeciwko Związkowi Sowieckiemu – w sojuszu z Rumunią. Z Republiką Litewską poradziłaby sobie samodzielnie, ale konflikt ten zniechęcał do Warszawy inne państwa bałtyckie, szczególnie Łotwę. Czecho-Słowacja była zaś niechętna do współpracy. Latem 1939 roku Republika Litewska została zneutralizowana, co wpłynęło na poprawę stosunków z Łotwą. Większe zmiany zaszły na południowej granicy: Czechy – niezależnie od tego, czy określimy je jako samodzielne państwo, czy część III Rzeszy – przeszły do obozu wroga. Słowacja – pomimo starań dyplomatów z obu państw – była nieżyczliwa wobec Polski. Uzyskano jednak wspólną granicę z Węgrami, co zabezpieczyło nie tylko południowy wschód Rzeczypospolitej przed niemieckim atakiem, a równocześnie utrudniało współpracę pomiędzy Związkiem Sowieckim a III Rzeszą. Przede wszystkim jednak Polska otrzymała gwarancje Wielkiej Brytanii wraz z jej zapleczem kolonialnym.