Spartakus - Grzegorz Wróblewski - ebook + książka

Spartakus ebook

Grzegorz Wróblewski

0,0

Opis

W serii polskiej krytyki literackiej prezentujemy teksty Grzegorza Wróblewskiego, międzynarodowo uznanego artysty wizualnego i pisarza. Autor na stałe mieszka w Kopenhadze i należy do Danish Writers Union, tworzy jednak przede wszystkim w języku polskim, a swoimi książkami poetyckimi, prozatorskimi, dramaturgicznymi i eseistycznymi od dekad pobudza wyobraźnię czytelników. Jego najnowsza książka „Spartakus. Literatura – sztuka – estetyka. Szkice z pobytu na ziemi” to jedna z oryginalnych prób dotarcia do Nieznanego, Nierozpoznawalnego, przestrzeni niemożliwej do głębszego zrozumienia. W swoich esejach Wróblewski udowadnia, że poezja daje nam zawsze ślad szansy na to zrozumienie. Warto czytać, tropić, starać się opisywać…
W książce znalazły się też rozmowy o najważniejszych zjawiskach poetyckich na świecie (Wróblewski znany jest jako bezkompromisowy i ciekawy krytyk; od lat zapraszany jest do Stanów Zjednoczonych, bywa też w Ameryce Południowej), w których po prostu on sam uczestniczy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Redaktor prowadzący: Paweł Orzeł

Projekt okładki i stron tytułowych: Barbara Bugalska

Opieka redakcyjna i korekta: Anna Matysiak

Korekta: Michał Trusewicz

© Copyright by Grzegorz Wróblewski

© Copyright by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN 978-83-8196-802-7

Spartakus

1.

Trzydzieści kilka lat studiowania Bernardina de Sahagúna i Bernala Díaza del Castillo, analizy święta huauhquiltamalqualiztli odprawianego ku czci boga Ixcozauhqui… Dłuuuga i intensywna trasa. Zamęczałem tym chyba wszystkich (nie)cierpliwych koleżków, rodzinę i mocno zaintrygowane tematem ukochane przyjaciółki. Wybaczcie więc (choć to było chyba czasem rozwojowe?), Mary & Jennifer, ten mój obsesyjny Tenochtitlan. I Quetzalcoatla. Nową Hiszpanię. Tortillas, indyki i konkwistadorów… Prostytutki układające włosy na kształt rogów. Panów w skórach z ocelotów. Tak, tak, lubimy przecież bardzo gotowaną kukurydzę. I zażywamy z radością psylki… Tymczasem obsydianowy nóż. Okrutny Huitzilopochtli („Koliber lewej strony”, bóg wojny). Pióra quetzala. Brrrrrr!!! Strumyk/smutek gites krwi… Marzenie o nowych światach. Villa Rica de la Vera Cruz. Ślad tych moich zainteresowań można znaleźć w zbiorze Noc w obozie Corteza (WBPiCAK, 2007). Cykl wierszy, np. tę oto sekwencję dotyczącą klęski Hiszpanów podczas ich ucieczki z Tenochtitlan:

LANOCHETRISTE (1520)

Przepłynęliście morza w poszukiwaniu żółtego piasku, Wasze serca spoczną wśród czerwonych owoców opuncji.

Stosy notatek, szkiców… Książka, której do tej pory nie udało się zrealizować. Historie na moich frontach osobistych, skutecznie stopujące projekt, czy może jakieś zewnętrzne czary-mary, niezbadane fatalizmy & dziwna karma? Do Meksyku nigdy nie dotarłem, podobnie jak nie zaliczyłem Sikkimu i nie zobaczyłem obrazu Las Meninas… Złe wybory, energetyczne strzygi, niepotrzebnie stracony czas. I tego już się nie zmieni! Ahu ahu i do piachu… Z Tenochtitlan (znanego mi na pamięć z niezliczonych książek i artykułów) nigdy jednak psychicznie nie wyjechałem… Zdaje mi się, że ciągle w tej „drugiej Wenecji” przebywam. Do współczesnego Mexico City jakoś mnie z kolei nie ciągnie… Poszukiwania, samotność na Drodze Mlecznej, koty? Ty i tylko ty… Jednostkowy podmiot poznający? Osobnicy marzący o galaktycznych podbojach, załoga wybierająca się na planetę Mars/Jowisz/CXL999999 będzie musiała gruntownie przeanalizować Kodeks Florencki, spotkanie Corteza z Montezumą, opanować piktogramy, architekturę, wierzenia Mexików (Aztekowie to niepoprawna nazwa, wymyślona w XVII wieku przez jezuitów, wzięli ją od nazwy Aztlan, czyli Miejsca czapli, skąd według legendy Indianie ci przybyli do Doliny Meksyku). Stracić serca na piramidzie. Żeby przygotować się na konfrontację z Obcym, należałoby znać na pamięć historię konkwisty. A obcięte głowy schwytanych koni umieszczano na specjalnych stojakach… – żebyśmy nie mieli tu większych wątpliwości.

MAGIAOBSYDIANOWYCHNOŻY

Dlaczego nie tańczą wraz z nami u stóp Wielkiej Świątyni, Czyżby nie byli wysłannikami Quetzalcoatla?

Większość opowieści o Mexikach (Aztekach) jest oczywiście mocno zafałszowana. Ich „dokumentację” spalono. Wiadomo, zwycięzcy tworzą historię. Mexikowie zrobili zresztą to samo z bibliotekami poprzedzających ich Tolteków. Przepisali i dodali na podstawie tolteckich pism co trzeba i oto mieli nagle własną wspaniałą przeszłość, skomplikowaną religię etc. Podobnie jak stało się to wcześniej w naszych zakątkach globu z Egiptem, a następnie ze starymi/nowymi testamentami… Dobrze znany nam The Great Rock’N’Roll Swindle: „The time is right to do it now / The greatest rock and roll swindle”. Trzeba być pomysłowym i zawsze na posterunku! I założyć opaskę-przepaskę w odpowiednim momencie, rzecz jasna, gdy patrzy na nas zza krzaka jakaś atrakcyjna, niepokalana łączniczka/sanitariuszka… Dopisywanie, selektywne przepisywanie, fałszerka, celowe omijanie „niewygodnych fragmentów” stało się specjalnością wielu tzw. ekspertów. I nie ma się co dziwić, że pojawili się wyznawcy Niebocentryzmu albo Heriberta Illiga. To oczywiste! Wystarczy lekko zainteresować się starą architekturą, np. przejściami stylu romańskiego w gotyk, i nagle cała akademia nabiera wody w usta. Historycy zajmujący się średniowieczem muszą nieźle lawirować; wiadomo, większość źródeł z tamtego czasu to zwykła mistyfikacja. Nie trzeba koniecznie podniecać się hipotezą czasu widmowego, żeby zapaliła nam się czerwona lampka… Dźwiganie na plecach kamieni, budowa piramidy Cheopsa… Miał chyba rację Hłasko: „Świat to gromada zwierząt wałęsających się po gównie”. I trzeba nadać temu jakiś sens, wykombinować/wytłumaczyć, na czym to wałęsanie miałoby właściwie polegać. Nie musimy nawet zawracać sobie głowy okrutnymi faraonami czy książką The True Story of the Bishopville Monster. Sytuacja jest dynamiczna/komiczna. Na przykład nowa dyskusja dotycząca „zmiany warty” w polskiej poezji. Tutaj optymalnie pasowałaby „wypowiedź” Antoniego Pawlaka z jego przedpotopowej Książeczki wojskowej:

Stoi żołnierz na warciei myśli uparcieco lepsze: czy dupa czy żarcieDobra jest dupadobre jest żarcie lecz przejebane jest stać na warcie

I o to właśnie biega nad Wisłami i w piwnicach pod kołczanami! Służba wartownicza, stróżówka, prywatni detektywi & myśliwi sprzyjający rozwojowi lasów poprzez „zachowanie odpowiednich proporcji bizona w stosunku do żbika i rzadkich mchów ze strefy polarnej, która niespodzianie przemieniła się w śródziemnomorską”. W polskim światku lirycznym (pseudometafizycznym & zaangażowanym & mało zaangażowanym – gdyż to przecież „familia”, czyli jedna wielka rodzina) zmiany warty są dość częstym fenomenem. Taka już widocznie polska „specyfika”, taki sport. Rozliczenia, sezonowe czarownice… Zaobserwowałem w moim przydługim życiu już chyba sporo takich wymian personelu. Te same białka, ta sama świadomość, inne (nieco) fryzury, glany, opakowania. A zapodaje się babilońskie argumenty, maksymalnie fantazyjne (w zależności od koniunktury), że ten kolega to był zawsze zbyt mało polityczny, a tamten w ogóle nie był, a kolejny, że operuje przestarzałą metaforą, unika proboszcza / za dużo się modli, że miłośnicy/zdrajcy bizona itd. Mordowanie ojca/barda/medalisty (przez jego klony z wąsami), dobierzemy się dziadkom leśnym do dupy… Wszystko to bez znaczenia, bo zarówno atakowani, jak i atakujący do wirtuozów tej planety z pewnością się nie zaliczają. Fałszerka, dokładnie taka sama jak magia sekty chłystów albo kult Mary Ann Cotton, specjalistki od likwidacji (arszenik) młodszego pokolenia… Zamiast postawić sprawę prosto i uczciwie:

Kochani, Panie & Panowie, Siostry, Bracia i Siostrobracia, boże, coś Polskie od samiuśkich Tatrów, w imię jak Czarniecki, to znaczy Wanda na główkę do Wisły, żeby pokonać smoka i przynieść nam pokój wieczny, ale nie każdy musi wierzyć dziś w spirytualia! Ludzie przeklęci urodzeni w latach 1900–1979, nachapaliście się już nagród (albo słusznie odstawiono was na przemiał), dajcie więc w końcu trochę zarobić, wydrukować kilka książek itd., ekipie urodzonych po 1980. Koryto wszystkich dziś nie wykarmi. Pieczarkarnie nie przynoszą zysku i padło górnictwo. Mieszczanie wolą wypracowania o Piłsudskim oraz Stalinie. Ministerstwo wspiera wyłącznie gości gloryfikujących nasz przedwojenny Lwów. Ledwo oddychamy! A czasu nie mamy zbyt wiele, gdyż zaraz skoczą nam do gardeł urodzeni po 1999. I postulujemy nie zapraszać na festiwale klienteli zainteresowanej obmacywaniem się pod stolikami. Bez względu na wyznanie/wiek/przekonania polityczne. Życie idzie naprzód krokiem alterglobalizmu! Szczęść boże, niech będzie pochwalony Breżniew!

I to byłoby naturalne. Jakoś tam sprawiedliwe. Chyba że ktoś jeszcze wierzy w debiutantów po sześćdziesiątym roku życia! W sumie… why not? Więc zrozumiały niepokój, że ci sami ludzie w jury i ci sami z talarami… Powinno się to jednak „rozjaśniać” bez kretyńskiej barykady. Tymczasem mesjanizm, jak zwykle… Nacht der langen Messer. Bo przecież nie chodzi o jakiś istotny przełom intelektualny/formalny. Coś takiego NIGDY nie nastąpiło. Są ciekawe i na maxa grafo wystąpienia. Kilka charyzmatycznych i armia dużo mniej charyzmatycznych twarzy. Talenty i ponura głupawka. Falowanie. Zwykła, klasyczna rotacja generacyjna. Bez tych bajek o dominacji/braku dominacji nieodkrytych, niedocenionych, Brulionu, szowinistów, ekologów, postcyber, neodada… To mity. To całość, naturalne wypady, krajobraz. Naturszczyk nie pokona (nie przekona) akademii, „docent” nie załapie się na party naturszczyka. Prawica to za chwilę brunatna lewica, a lewica to przybunkrowana, kochająca strzelectwo prawica. Środek to brak jakiegokolwiek środka. I nikt nikogo nie zmusza do dredów czy wzdychania na temat kawy/papierosów. Po co czytać kiepskich literacko, napuszonych zgredów-medalistów, zajmować się ewidentnym shitem, płakać po nocach i ciąć się żyletkami? Ale ciągle będzie się wciskało mało zorientowanym kit. Straszyło demonami. Niestety: Pierdol bąka, a bąk brzdąka. Natomiast sensowni ludzie i tak na bank przeskoczą te środowiskowe i generacyjne przytulanki (taka przynajmniej hipoteza). Poradzą sobie bez agitatorów i manipulacji. PESEL do niczego im się nie przyda. Będą zawsze bez aktu zgonu. Zdobędą kasę na sto innych sposobów. Dorobią reportażem o skandalach bankowych, kontrolowaniem towarów w Biedronce albo zaczną kręcić w Pretorii filmy o białych farmerach. Do zobaczenia więc za kilka lat. Trzymam kciuki za urodzonych po 1999 roku i wiem dokładnie (choć nie jestem Rasputinem), jak będzie wyglądać ich zaangażowana, mało zaangażowana, kościelna, patriotyczna i anarchistyczna poezja. Jak obali się obecnych (za chwilę już podstarzałych) łowców głów. Show must go on! Niech żyje bizon i żbik, trafiliście na niezłych wariatów, ale Mordor musi przegrać, to są tylko zwykłe amplitudy. Melancholia sprawę wyprostuje (chodzi o Larsa, oczywiście). Ale czy sami nie mamy już na nic wpływu? Dolewają nam do mleka meskalinę? Ktoś zainstalował tajemniczy program/wirusa/pluskwę? Czyżby apokaliptyczni Świadkowie (czy inni pobożni purpuraci) dogadali się z „Kolibrem”, zadowolonymi z włoskich torebek celebrytami i ministrem środowiska? A tu zmiana warty i ględzenie. Inkubator nowych niewolników…

Przełom XV i XVI wieku. Europa zalana romansami rycerskimi. W 1492 pada w Grenadzie Alhambra, ostatnia twierdza Arabów w Hiszpanii. I co dalej, biedny człowieku? Gołodupcom zawsze wiatr w oczy. Upadek/syfilis, marzenia o Nowym Świecie. Odkrycia Kolumba. Amerigo Vespucci. Fanatyzm narodowy & religijny w rozkwicie. Skąd my to znamy? Chichot Ziemi! Obroty kuli… Zamiast londyńskiego zmywaka bajki o smokach i tajemniczym El Dorado. Złoto! Pierwiastek chemiczny o liczbie atomowej 79. Teocuitlalt, czyli „boskie odchody”, jak z szacunkiem nazywali je Mexikowie. Secundones – synkowie hiszpańskiej szlachty, pozbawieni pierścionków przez pierworodnych, zaczynają się nerwowo kręcić/wiercić, rozglądać za odpowiednimi pływającymi (dryfującymi) baliami. Odważni, trzymający się pionu kapitanowie. Konkwista! Cortez. Dla jednych sadysta, niszczyciel wspaniałych indiańskich cywilizacji, dla drugich synonim odwagi, zapowiedź epoki renesansu. I Pan Montezuma II. Rytualny zjadacz niemowląt (w kotłach z pomidorami dla poprawy smaku). W czasach dzisiejszych odmiana ambitnego profesora teologii. Spotkanie dwóch nieprzeciętnych osób. Nasza misja do kanionu Valles Marineris. Na balangę z Saurianami. Bernal Díaz del Castillo przeszedł z Cortezem cały szlak bojowy. Był jego chorążym. Jest autorem genialnej wspomnieniówki Pamiętnik żołnierza Korteza czyli prawdziwa historia podboju Nowej Hiszpanii (Historia Verdadera de la Conquista de la Nueva España). Książki, na którą powoływać się będą potem wszyscy możliwi badacze/pasjonaci konkwisty. Bez Bernala dużo byśmy się na temat tamtych wydarzeń nie dowiedzieli. Zachowały się oczywiście niektóre listy Corteza do króla czy przerysowana relacja podboju Ovieda y Valdes. Są także relacje pierwszych franciszkańskich misjonarzy (nie, nie, to nie były tylko te nasze wymarzone gołąbki pokoju). Po pacyfikacji Meksyku znaczną ilość informacji posiadamy dzięki zachowanym po dziś dzień w przeróżnych archiwach protokołom sądowym zeznających konkwistadorów. Oskarżano Corteza o okrucieństwa, zabójstwo żony, zrobienie w balona gubernatora Kuby, szwindel (patrz wyżej: swindle) z naszym ukochanym, demonicznym kruszcem. Ktoś się załapał, a ktoś nie-za-bardzo. Szczególnie podkurwiło to kolegów konkwistadorów, którym udało się oszczędzić brodate główki w czasie ofiarowania na szczytach piramid w Tenochtitlan. Twardzieli, których namówiono na różne absurdalne, „kontrowersyjne akcje”, np. rzeź w mieście Choluli. Strumyk gites krwi, again! Bernal pisał swój pamiętnik na kilka lat przed śmiercią w Gwatemali (zmarł w 1580), gdzie mieszkał od 1541 roku, po złożeniu broni (ostatnią jego wycieczką była nieudana wyprawa z Cortezem do Hondurasu) został tam ławnikiem. Dziadował, ale jako kultowa postać. Traktowano go z respektem. Ostatecznie świadek wyprawy na Jupitera. I coś go, w mordę, w końcówce życia podkusiło. Tłumaczył, że chciał przekazać prawdę swym wnukom i przeciwstawić się tendencyjnym historykom, którzy w kilkadziesiąt lat po „wydarzeniach” zaczęli niepokojąco węszyć i dopisywać nieprawdziwe „epizody”… Pamiętnik/relacja! (Już drżę, jak puści farbę moja ex-żona…). Tekst Bernala to wspomnienia prostego żołnierza, nie jest to dokument jakiegoś ówczesnego jajogłowego mędrca z Salamanki (gdzie z kolei licencjat zaliczył Cortez). Napisany mało skomplikowanym, konkretnym językiem, opowiada rzecz nieprawdopodobną. Do tej pory ciężko jest nam uwierzyć, w jaki sposób komando kilkuset awanturników (wyposażonych w niewielką ilość dział, kilkanaście koni i kilka psów) mogło pokonać doskonale zorganizowane militarnie imperium złożone z setek tysięcy doświadczonych wojowników. Więc znowu skorzystam z okazji, tym razem mój tytułowy wiersz z książki, o której wspomniałem na początku:

NOC W OBOZIECORTEZA

Bracia! Nie trwóżcie się. Księżyc nie jest ze srebra.Już dawno ściągnąłbym go na Ziemię.Czyż to nie wyczerpuje tematu?Powiadam wam –Jutro padnie Tenochtitlan.

Bernal był niezłym gadułą. I może właśnie dlatego, z powodu jego totalnego „gawędziarstwa”, pozornie nieistotnych opisów zapachów/kolorów/dźwięków, budowli wierzeń, natury, można łatwiej załapać psychozę tamtych wydarzeń. Zastanawiająca wydaje się jego pamięć. Czy to możliwe, żeby zachował w głowie wszystkie te szczegóły mimo upływu kilkudziesięciu lat? Kiedy mamy do czynienia z fantazją, a kiedy z prawdą? Cała wiedza, późniejsza praca badawcza nad konkwistą zbudowana jest w dużej mierze na jego Pamiętniku. Wiele sekwencji próbowano potem podważyć. Powstawały niezliczone teorie spiskowe, choćby ta dotycząca samego momentu śmierci Montezumy. Bernal dość często mylił daty, nazwy miejscowości, a jednak jego relacja pokrywała się z listami Corteza do króla Hiszpanii czy ze znalezionym dopiero w XX wieku pamiętnikiem innego ze zdobywców Tenochtitlan, Andrésa de Tapii. Zapisy Bernala znane i popularne były na długo przed ich wydaniem w Meksyku w 1632 roku. Potem doczekały się całej masy wydań hiszpańskich, przełożono je także na kilkanaście języków obcych. W Polsce ukazały się po raz pierwszy (żeby było weselej) w Wydawnictwie Ministerstwa Obrony Narodowej w 1962 roku; autorką przekładu jest Anna Ludwika Czerny. Byliśmy już więc na Marsie, mamy stamtąd „podręczniki”. Znamy Siedem Węży, bóstwo kukurydzy. Jeśli chcielibyśmy przerzucić kiedyś nasze walizki z toksycznej Ziemi, warto o nich pamiętać, wykuć je sobie w sumie na pamięć. Podobnie jak wypadałoby zaliczyć Wspomnienia Rudolfa Hoessa, komendanta obozu oświęcimskiego… Charakterystyki Eickego, Fritzscha, Aumeiera i innych zwyrodnialców mogą nam pomóc w zrozumieniu obecnych tendencji na tym pięknym, uroczym globie i w światach pozbawionych wody/kumulusa. Wiadomo, czym była akcja „Reinhard”, największa operacja w ramach Holokaustu. Liczba 1,5 miliona ofiar jest być może nawet zaniżona. Tymczasem personel trzech największych obozów (Bełżec – Sobibór – Treblinka) stanowiło zaledwie 120 esesmanów. Mieli jednak swoich pomocników… (Tutaj możecie sobie dokładnie dopisać, kim byli i na jakiej zasadzie się to wszystko odbywało). Właśnie! Podobnie jak Cortez, który w Meksyku nigdy by nie podskoczył bez wsparcia Indian Tlaxcala. Ludobójstwo polegało ZAWSZE na znalezieniu odpowiedniego pomagiera… Kogoś, kogo można było zastraszyć, obdarować grzebykami lub skutecznie spłukać mu mózg. Dlatego: Pora się już chyba przebudzić! Nawet jeśli to się nam „tylko” (ponownie) wykluwa czy zaczyna z czymś ewidentnie fatalnym kojarzyć.

2.

Kruki/wrony. Zagajniki. Złowieszcze, znane nam już z historii komunikaty: Naród, który nie dba o czystość krwi, skazany jest na zagładę… Osiedle Niepodległości/Króla/Jana/Piernika. Rzeka Wieprz: Spójrz, tatusiu! Tam coś chyba płynie! Ladacznica, wszystko przez nią – rozpracować ją w sadzawce, obciąć palec i na koniec podpalić benzyną! Jak nie pójdzie na dno, to znaczy, że winna, jak pójdzie, to winna była od samego początku, czyli tym bardziej winna, kruki wiedzą, była winna/winna/niewinna/winna, a wrony to ochoczo potwierdzają… Łańcuch i do studni. Na minimum trzysta lat, żeby nie domyślił się przypadkiem nasz zezowaty Colombo! Kojarzymy chyba dobrze bullę Summis desiderantes affectibus, ten fanatyzm/zboczenie na maxa… Natomiast angielskie hasło witch dotyczy zarówno kobiet, jak i mężczyzn, żeby było „elastyczniej” – mało kto u nas(z) o tym chyba wie. Czyli wyrywanie języków, liście wilczej jagody, czarny kot i pieprzyk pod prawym okiem… Ludzie & zwierzęta, wszystko jedno, wszyscy zawsze podejrzani. Tutaj przypomina się choćby słynny proces maciory w Falaise (1386), o którym pisał w książce Średniowieczna gra symboli Michel Pastoureau. Trzeba też pamiętać, że wiele wynalazków inkwizycji przejęli szybko protestanci, np. Jan Kalwin. Kalwin ma na sumieniu całą masę torturowanych, a następnie rozpłaszczonych kobiet. W Europie najwięcej „wiedźm” zginęło na stosach w Anglii i Niemczech, które były już wtedy krajami protestanckimi… Dopiero w 1908 roku papież Pius X miał odwiedziny jakiegoś rozsądnego ducha/jaszczura albo najadł się może meksykańskiego grzyba (?) i łaskawie przekształcił Kongregację Rzymskiej i Powszechnej Inkwizycji w Kongregację Świętego Oficjum… A potem kolejny fachowiec w sukni, czyli Paweł VI, zmienił w 1965 roku ten poczciwy instytut zwalczania Baala z góry Phegor w tzw. Kongregację Nauki Wiary. I niby po ptakach, pozorna ulga i osłabienie Mordoru. Oczywiście „fatamorgana”, gdyż modliszki są słabsze & niebezpiecznie zmysłowe, zawsze zrobią uczciwego, zajmującego się handlem samochodami samca w balona, będą po cichu rządzić, nie dadzą mu, jak nie pozmywa po sobie talerzy (czy nie zafunduje im złotych jedynek). W rajach/puszczach/blokowiskach nadwiślańskich, gdzie królem był od wieków długowłosy prorok (teraz jego wyznawcy z miejsca wbiliby go na pal jako ekologa i miłośnika owiec), mimo wciskanego bałachu o tolerancjach nagonka była zawsze intensywna. Przykładowo polowanie biskupa krakowskiego Zbigniewa Oleśnickiego (XV wiek) na husytów: nie zajmował się przecież tym papieski inkwizytor. Kraina, w której niby non stop wykarmiano zabłąkanego wędrowca szynką polaną miodem i likierami. Mamy chyba jednak widocznie we krwi to katowanie tura, wiedźmy i innowierców (nie tylko zresztą „my”, ale czy ma to oznaczać, że możemy „robić to i tamto”, bo inni, za miedzą, też „robią to i tamto”?); niech przeklęta będzie orda/wiedźma/wataha, która zapuściła się w nasze słomiane kaplice i umocnienia… I zasada naczyń połączonych – ewidentnie głupia sprawa z Pałacem Kultury. Przecież zamiast go burzyć, powinniśmy zamontować na szczycie iglicy figurkę Zagłoby! Na jej widok spadłby na ulicę Marszałkowską niejeden helikopter z arabskimi świrami, ocalilibyśmy w ten sposób stolicę od kieszonkowców, zatrutych kebabów, wiedźm i kokainowych karteli… Wolą tam jednak zapewne wstawić pomnik sterowca, pamięć o katastrofie LZ 129 musi przecież wiecznie trwać.

Miała szczęście Eva Braun, że zakończyła swoją podróż w wiadomym bunkrze. Uniknęła w ten sposób plastycznych operacji, łamania na kole czy innej klatki w moskiewskim ZOO… O ile wierzymy oczywiście w eskapady człowieka na Księżyc, a Adolf nie zabawiał się z nią po wojnie w argentyńskich kurortach. Legenda głosi, że Wódz zabronił jej jakichkolwiek dywagacji dotyczących wojny i polityki. Miała wyłącznie chodzić do (aryjskiego) jubilera, rozweselać elitarnych gości w mundurach „Black” i wypoczywać wraz z rodzicami na włoskich plażach (z palmami). Bawić się z wilczurzycą Blondie w rezydencji Berghof. Tylko takie były ponoć jej funkcja i aktywności. Dwa razy (1932, 1935) targnęła się jednak na życie. Najpierw pistolet, a potem środki nasenne. Przeżyła. Inaczej niż Geli Raubal. Mrok… Do końca nie wiadomo, czy to przypadkiem Adolf nie zastrzelił swojej siostrzenicy. Kobiety szaleńców, dyktatorów… Często przez nich kompletnie zdominowane, zastraszone. Ale i takie, które dość świadomie weszły w koszmar i chciały w nim pozostać aż do samego (smutnego) końca. Miłość, manipulacje? Magda Goebbels! Fanatyczna nazistka. Uważana za „pierwszą damę III Rzeszy”. Tutaj byłaby jednak grana „kołyska Judasza”, opuszczanie (kroczem) na ostrą piramidę. Sowieci pewnie by jej nigdy nie wybaczyli. Ale zabieranie ze sobą do piekła sześciorga dzieci, otumanienie ich morfiną, a następnie otrucie cyjankiem? Jazda na całość. Tak, tak – the human mind can be altered or controlled by certain psychological techniques… Ssak nieźle miał, ma (i będzie miał) pod sufitem. Magda już od młodości obracała się zresztą wśród bardzo „konkretnych” panów. Jej pierwszym mężem był Günther Quandt, bardzo nadziany kolega, który posiadał solidne udziały w takich przedsiębiorstwach, jak BMW czy Daimler-Benz. Ich syn Harald Quandt, jedyne dziecko Magdy, które przeżyło wojnę, był porucznikiem Luftwaffe i walczył na froncie… Rodzina Quandtów robiła na potężną skalę interesy z hitlerowcami, oczywiście często kosztem wywłaszczonych żydowskich przemysłowców. Przykładowo zarządzana przez Quandtów firma Petrix GmbH była filią firmy AFA, zatrudniającej więźniarki z Auschwitz. Obecnie ich „dynastia” trzęsie światową gospodarką. Szwajcaria uratowała/przetrzymała im kasę. Logistyka, przemysł farmaceutyczny, nawet karty chipowe – Quandtowie są teraz dosłownie wszędzie… I oczywiście chętnie sponsorują artystów! Super alibi/reklama. Artyści to prostytutki, jak słusznie zauważył Kazik. Więc nasza Magda i jej demoniczny, ostatni z wybrańców, minister propagandy Joseph. Podobnie jak za faraonów czy w Lesie Teutoburskim, jeśli się umoczyło, to tylko honorowa zbiorówka – sztylet lub fiolka, w sumie bez znaczenia… Typowe rozwiązanie przestrzenne. Wzloty i niesprawne technicznie spadochrony. Zero „spokojnej starości”. Benzyna, obcęgi nowych zdobywców. Coś za coś. Natomiast upadek Reichu przeżyła jakoś siostra Evy Braun, Gretl. Dotarły razem z wybranką Wodza do berlińskiego bunkra 19 stycznia 1945 roku, sytuacja była już tam wiadoma. 9 lutego zdecydowały się stamtąd wyjechać. Eva jednak wróciła. 23 kwietnia wysłała do Gretl ostatni list. Prosiła w nim o zniszczenie dokumentów, korespondencji etc. A potem stało się to, co się miało stać… Gretl była w tym czasie w ciąży z Hermannem Fegeleinem. Fegelein, SS-Gruppenführer, osobisty przedstawiciel Himmlera, oficer Waffen-SS przy Głównej Kwaterze Hitlera, chciał koniecznie nawiać z oblężonej stolicy. 25 kwietnia po cichu opuścił bunkier, a dwa dni potem złapano go kompletnie zaprawionego, miał przy sobie fałszywe papiery, masę kasy, torby z klejnotami. Marzyła mu się zapewne Nowa Szwabia… Chciał wydostać się z kotła. Sowieci z miejsca wycięliby mu… etc. Himmler popadł już wtedy w totalną niełaskę Wodza (za swoje konszachty z aliantami), wiadomo więc było, że Fegelein dostanie czapę. Poczekali, aż przetrzeźwieje, i nocą z 28 na 29 kwietnia 1945 roku zastrzelono go w ogrodach Kancelarii Rzeszy. Gretl została wdową. Wdową w zaawansowanej ciąży. W kilka dni później, 5 maja 1945 roku, urodziła w Berghofie (tam gdzie niegdyś balowała z Evą, Blondie i Fegeleinem) córkę. Uczciła pamięć siostry, nadając jej imię Eva. Dziewczyna oddychała na Ziemi tylko do 1971 roku. Popełniła samobójstwo po tym, jak zginął w wypadku samochodowym jej chłopak. A sama Gretl osiedliła się w Bawarii (dla niej chyba najbardziej optymalne, jedyne miejsce, oprócz może Paragwaju), zmarła 10 października 1987 roku w Steingarden, w wieku 72 lat. Wiele wskazuje na to, że jej ślub z SS-GruppenführeremFegeleinem był perfekcyjnie zaplanowaną akcją Wodza, że nie chodziło tam o „miłość”. Tak przynajmniej twierdzili potem ludzie (sekretarki, personel Berghofu), którzy byli świadkami wydarzeń. Jej siostrę, Evę, najwyraźniej łączyło coś z Fegeleinem, Adolf nie mógł przecież na to pozwolić. Wcisnął mu więc siostrę Evy. Sytuacja identyczna jak w tekstach Swetoniusza. Kobiety Nerona & Tyberiusza, Kaligula i Neron, Klaudiusz, Neron, Kaligula. Wpadki/zapadki/trucizna/aksamit. Trup ściele się gęsto… Anna Boleyn. Sześć żon i kochanki Henryka VIII. Z kolei towarzyszka życia Carla Gambina była skromną osobą, zawsze częstowała jego kapitanów ciastem (własnej roboty) i podawała im kawę. Zapamiętano ją jako „bardzo ciepłą kobietę”. Podobnie jak żonę Toto Riiny, bossa bossów Cosa Nostry, który, jak wiadomo, przejdzie do historii m.in. z powodu likwidacji słynnych sędziów, Giovanniego Falcone i Paola Borsellina. Też była ponoć sympatyczną i serdeczną, sycylijską gospodynią. Zawsze uważała, że aresztowanie jej męża to jakieś wielkie nieporozumienie. Spisek wrogich klanów. Czyli partnerstwo i solidarność do końca. Bóg raczy wiedzieć… Nikt nic nie wie. Powszechna amnezja. Omerta.

Blondie. Eva. Rzeka Wieprz. Proces maciory. Gretl i SS-Gruppenführer Hermann Fegelein, Klaudiusz, Neron, Kaligula… W tym układzie jakieś niezdrowe przewidywanie przyszłości. Robaczywe wizje, np. że świat podzielono na degeneratów i na miłośników joggingu. Seksmisja? Od razu rodzaj „ośrodka zamkniętego”… Psycho. Spójrz, tatusiu! Tam coś chyba płynie! Ciężko byłoby uprawiać gimnastykę artystyczną lub shotokan, otrzymując 1200 mg seroquelu na dobę (takie „modelowe” zapodanie). Mimo szczerych chęci. Jedynym towarzystwem byłyby wtedy słabo naoliwione roboty. Pierdolone, nieruchome roboty. I co z tego, że przestrzegały nas niewidome mumie-prababcie, że przejęty listonosz szeptał: „Nożyce zostaną wkrótce wyjęte z szuflady, wraz z nożem i obcążkami”. To wszystko bullshit! Czujemy intensywny zapach tanich perfum naszej utraconej (na zawsze) kobiety, gdzie nie spojrzymy, tylko jej piękne, pretensjonalnie ufarbowane włosy; koszmar/upadek/koszmar. Budzimy się nagle (logiczne!) wśród rasistowskich higienistów, eksterminatorów, osobników o ewidentnie perwersyjnych skłonnościach. Ale podobno nadal żyjemy. Palec boży, predestynacja? Mamy za to pod umywalką sąsiadkę, która przypomina nam egzotycznego, włochatego pająka:

– Coś mi tu nie pasuje…

– To firma koedukacyjna…

– Wyjdź z toalety, bo mam ciśnienie.

– Istnieją różnice w budowie mózgu osobnika płci męskiej i żeńskiej.

– Sterylizacja mischlingów?

– Długo nie będziesz mógł podskakiwać…

– Co jest grane?

– Najpierw będzie wędzony węgorz, a potem piguła zapoda złoty środek na wszystko…

– Można skołować tu towar?

– Zamiast towaru jebną ci seroquel.

– Niebezpieczeństwo związane z obsługą maszyn?

– Robotyka już po dwóch dniach. Będziesz wyglądał jak prosiak… Hipotonia ortostatyczna, sranie, rzyganie, napady padaczki…

– Wow! Damy chyba radę…

– Właśnie, typowy błąd debiutantów…

– Ale ktoś musi mieć tu przecież towar!

– Odzwyczaisz się szybko od kontaktów ze światem, dopiero po miesiącu pozwolą ci oglądać filmy o życiu kotów. Ujednolicenie metodyki nauczania dla obu płci w klasie koedukacyjnej wymusza konieczność narzucenia wzorca zachowań jednej płci całej grupie… Tak to właśnie w skrócie wygląda.

– Wikipedia?

– Nadciśnienie.

– Wychodź więc szybko z kibla.

– Pędzel nasączony herbicydem…

– To zwykłe selekcje w rewirach.

– Masz tymczasem wiadomość od boga, po angielsku!

– You will find peace?

– O wiele lepszą! You are safe with me.

– Z nim czy z tobą?

– You will smile again, wszystko jedno… Idź teraz na węgorza.

I faktycznie! Be happy. Be yourself. Węgorz, czyli nafaszerowany trucizną tasiemiec. Od razu zaczął wychodzić uchem. Zbyt łatwo można zostać wyrzuconym poza nawias… Poza nawias czego? A kto jest właściwie w nawiasie?

– Eliminacja szkodliwych osobników? Ludzkość?

– Społeczny darwinizm. Cywilizacja…

– Zaczyna się?

– Zaraz wpadnie tu lagerartz.

– Myślałem, że będę palił trawę, goił rany, wypoczywał…

– Wypoczniesz, ale w inny sposób.

– Stracę osobowość, której nigdy nie posiadałem?

– Hipotonia ortostatyczna. I co, miałam rację?

– Na to wychodzi.

– Kopulacja przestała być w końcu istotna?

– Czuję w bebechach i mózgu tylko węgorza…

– Ale nie wszczepiają nam prątków Kocha.

– To Kopenhaga, nie Flossenburg.

– To iluzja. Mają instrukcje.

– Nigdy się w nas nie zakochują?

– Nigdy.

Faktycznie. Gdyby pociągnąć dalej ten „wątpliwy film”, to grana byłaby z pewnością poranna gimnastyka. Czego oni ode mnie chcą? Przysiady mają pobudzić krążenie krwi. Przysiady mają pobudzić krążenie krwi. Blondie. Eva. Rzeka Wieprz. Przysiady mają pobudzić krążenie krwi.

– Może wiesz coś na ten temat, ostatecznie siedzisz tu całe życie…

– Tylko pół życia. O co ci chodzi?

– Czy ta terapeutka od gimnastyki nadaje zawsze te same dźwięki? Można dostać kurwicy.

– Jak tu trafiłam, puszczali nam tylko Bay City Rollers, więc się nie wzruszaj… Jajogłowi mają wszystko opracowane.

– Już tak długo? W mordę, siedzisz tu od czasów Reagana…

– Ale na koedukacyjnym, na początku były lata w kaftanie.

– Nieźle nawywijałaś.

– Ronald Wilson forever! Opowiem, jak się lepiej poznamy.

– Rozumiem, musiały być grane trupy…

– Dlatego ciesz się, że leci Mozart. To ich najnowszy wynalazek. Łagodzi depresję i większość odmian psychozy.

– Brakuje mi tutaj hip-hopu… Chińszczyzny, brałna…

– A mi Barcenolety.

– Zajebali mi tam kiedyś butelkę wina i ręcznik. Gaudi uruchamia wspomnienia. Właśnie wtedy przestaliśmy się walić.

– Poznałeś już Jensa?