Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Transfer świadomości do nowego ciała stał się faktem. Tylko co utraciliśmy w zamian za nieśmiertelność?
Mieszczący się we Wrocławiu Bank Pamięci Bytowej to instytucja budząca wiele kontrowersji wśród ogółu społeczeństwa. Funkcjonująca w sprzeczności z założeniami Kościoła, gwarantuje przetrwanie świadomości człowieka niezależnie od śmierci jego ciała. Pozorny upadek Banku po nieudanym ataku cybernetycznym nie zmienił jego światowej pozycji. Jednak brak winnego tragicznych skutków tego wydarzenia i zaniechanie śledztwa przez lata potęgowały poczucie rozgoryczenia milionów obywateli względem wymiaru sprawiedliwości. Niespełna dekadę od tamtego zdarzenia Wrocławska Delegatura Komendy Głównej Policji po raz kolejny otwiera dochodzenie w tej sprawie. Do jego rozwiązania wyznacza dwoje śledczych, którzy w chaosie wyzutego z humanitaryzmu świata będą musieli rozpoznać kłamstwo od pozorów i zmierzyć się z szaleństwem, w jakie zostaną uwikłani.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
PROLOG
Wrocław. Rok 2060
– Odchyl głowę! Przestań... Przestań się bronić! – krzyczy zamglona postać o kształtach niepodobnych absolutnie do niczego. Absolutnie do nikogo. – Pomóż mi! Chwyć ją za ramiona i podciągnij do siebie!
Teraz stoją już nade mną dwie postaci. Ich mało wyraźne sylwetki momentami zlewają się w jedną, lecz nawet zdwojony wysiłek nie jest w stanie przynieść mi żadnej ulgi. Aż do teraz.
– Wyciągnij – poleca stanowczo jedna z osób, których w dalszym ciągu nie potrafię rozróżnić. – Teraz! Świetnie.
Nagle uczucie krztuszenia ustaje, a ja wreszcie mogę zaciągnąć się odrobiną chłodnego powietrza. Moje ciało drży i ktoś obraca je właśnie na bok, krzycząc, abym wypluła to, co jeszcze zalega w mych ustach. Robię to natychmiast, a na wargach i podbródku wyczuwam ściekający śluz o słonawym posmaku. Jego resztki sączą się nawet z nosa.
– Jak z płatka... Gotowa! – kwituje męski głos.
Zaraz po nim ktoś okrywa moje ciało jakimś rodzajem szeleszczącej płachty, która zdaje się utrzymywać moje ciepło. Wiem, że ma ona fachową nazwę, lecz skołatane myśli zdecydowanie utrudniają skupienie.
W prześwicie rozstępujących się sylwetek dostrzegam kolejne dwie niewyraźne postaci. Są w tym samym pomieszczeniu, lecz znajdują się nieco dalej ode mnie. Jednak nie na tyle daleko, abym nie mogła usłyszeć ich rozmowy. Chyba nawet mi się przyglądają.
– Są takie same.
– Niezupełnie. A gdzie brodawki?
– Martwią cię takie szczegóły? – dopytuje jeden z nich, po czym tłumaczy: – Nie ma ich żadna z bioform. U mężczyzn to pozostałość po nie do końca poprawnym przebiegu ewolucji. Kobietom są dziś po prostu zbędne.
– Uważam inaczej, ale niech ci będzie – wzdycha przeciągle drugi. – Poza ich brakiem są jak dwie krople.
– Schlebiasz mi.
– Przez przypadek – orzeka chłodnym tonem. – Tydzień, góra dwa adaptacji. Jest mi potrzebna na wczoraj. Przesył rejestrów momentami zawodzi. Mam złe przeczucia.
– Nie chcę cię poganiać, ale czy to nie za szybko?
– Poradzi sobie. W końcu nie jest to jej pierwsze wybudzenie – podsumowuje. – IBM?
– Zintegrowany – oznajmia krótko.
– Kapitalnie. Zajmij się zatem gromadzeniem informacji z życia jej oryginału. Każdego szczegółu, każdego elementu jej pieprzonego życia.
– Wszystko jest w toku – odpowiada pierwszy z męskich głosów, po czym nastaje cisza.
Ich słowa są jeszcze dla mnie niezrozumiałe. Brzmią trochę jak z innego świata, ale tylko do czasu. Niebawem wszystko się zmieni. Nie wiem skąd, ale wiem to na pewno. Zupełnie, jakbym kiedyś już tutaj była. Jakbym już kiedyś przez to przeszła.
CZĘŚĆ I
ŚLEDCZY
ADAM
Nigdy nie przepadałem za imaginariami. Ponoć uzależniają bardziej niż nikotyna i barbiturany razem wzięte. Nazywam je tak ze względu na świadczone w nich usługi. Możesz zobaczyć wszystko w najdrobniejszych szczegółach, lecz to tylko urojona imaginacja – imaginarium, z martwej od wieków łaciny. Korporacja, która lata temu wykupiła patent reminiscencji zaprasza do swych punktów pod szyldem o nazwie Salon REM. Ową nazwę należy rozumieć z uwzględnieniem dwóch aspektów, bowiem słowo REM kryje w sobie aż dwa znaczenia. Fazę snu oraz wcześniej wspomnianą reminiscencję, która w tym wypadku jest chyba główną składową. Za odpowiednią opłatą potrafią przywołać najodleglejsze wspomnienie, zakopane pod stosem gęsto usianych przeżyć czekających na odpowiedni impuls, który wyzwoli je z ciemności niczym wybrana pozycja ulubionej piosenki w szafie grającej. Odnosisz wówczas wrażenie, że przeżywasz daną chwilę jeszcze raz.
Z imaginariów korzysta znaczna większość społeczeństwa. Dzielę ich na trzy grupy: zapominalskich, stęsknionych i fantazyjnych. Ja należę do tej ostatniej. Różnica między nimi jest taka, że grupa, w której utknąłem, zwykle płaci o połowę więcej od reszty. Ja nie przywołuję wspomnień, a tworzę projekcje na nich oparte. Każdy wykorzystuje je na swój sposób.
Przedsiębiorcy przychodzą przećwiczyć rozmowy z poważnymi kontrahentami, aby nie zająknąć się podczas prawdziwych negocjacji. Dzięki temu podpisują umowy, w pełni kontrolując przebieg tychże rozmów. Niektórzy umawiają się tu na wyimaginowaną randkę z osobą, z którą nawet nigdy nie rozmawiali, ale widzieli ją na jednym z telebimów reklamowych – miłość do cyfrowych sylwetek celebrytów będących poza ich zasięgiem stała się bardzo popularna. Są też tacy, którzy imaginują wczasy na słonecznych wyspach, gdzie sztucznie wygenerowana morska bryza silnie uderza w zmysły niczym młot w stalowe kowadło. Podczas płacenia rachunku klient orientuje się jednak, że będzie musiał skorzystać jeszcze z solarium, bo z wirtualnych wakacji nie przywiózł nawet bladej opalenizny – uroki grupy fantazyjnej. Mojej grupy. Powód, dla którego odwiedzam to miejsce, można dziś uznać za niezwykle prozaiczny.
Pod względem zgromadzonych wspomnień i wcieleń jestem na tym świecie dzieckiem, samotnym, niespełnionym i oszukanym przez los, który mi podarowano. Przywrócono, choć trafniej będzie powiedzieć powołano mnie do życia. Z poprzedniego wcielenia nie pamiętam nic, książkowy blackout. Tia jest moją ostoją, azylem wśród panującego tutaj zgiełku. Mimo telepatycznego zrozumienia brak mi jednak odwagi do szczerych wyznań. Dawniej mówili na kogoś takiego bratnia dusza. Imaginaria dają mi możliwość udawanego spełnienia się w tym jednym, wąskim obszarze życia.
Mając obiektywnie dwadzieścia trzy lata, skorzystałem z Salonów REM po raz pierwszy i dziś mogę to potwierdzić – naprawdę uzależniają i pochłaniają masę pieniędzy.
Stoję właśnie przed matowym przeszkleniem grafitowych drzwi, gdzie oślepia mnie jaskrawe światło znajdującego się nad nimi błękitnego neonu – tego klasycznego, przestarzałego, lecz z duszą wypełnioną luminoforem. Stoję tak i biję się z myślami, czy wejść tu po raz kolejny. Czy to w porządku oszukiwać własny umysł i ją? Niczego nieświadomą Tię. Czy warto nadal trwonić pieniądze na kilka lub kilkadziesiąt minut przyjemności? Pokusa często bywa silniejsza i niekoniecznie idzie w parze ze zdrowym rozsądkiem. Prawda jest taka, że nie jestem jedyną osobą, która oszukuje własny umysł. Małe usprawiedliwienie. Przychodzi tu masa ludzi.
Czujka ruchu powoduje, że drzwi otwierają się same, kiedy się do nich zbliżam. Przekraczam próg z nadmuchem ciepłego powietrza wyrzucanego z góry, który bezładnie mierzwi moje włosy. Ten punkt Salonów REM jest przyjemnie ciepły i przytulny w przeciwieństwie do reszty znajdującej się we Wrocławiu i poza nim, gdzie surowe ściany raczej zniechęcają, niż przyciągają klientów. Po lewej stronie stoją ustawione trzy stoliki z rozrzuconymi czasopismami, przy każdym z nich po dwa krzesła. Pełnią rolę poczekalni. Po prawej żywa ściana wszelkiego gatunku zielonych traw i paproci bujnie podkreśla kontakt natury z betonowym światem. Mam taką samą w swojej kwaterze z tą różnicą, że u mnie spośród gęstego mchu przedziera się jaskrawy neon Heinekena, ożywiając ten prywatny skrawek dżungli swym intensywnym światłem. Mój jest pozbawiony ulotnej duszy klasyki. Mimo tego ledowe, toksycznie zielone kształty w niczym nie odbiegają od szklanych, profilowanych rurek. Świecą tak samo, a przy tym charakteryzują się o wiele dłuższą żywotnością. W centralnej części pomieszczenia Salonu REM znajduje się recepcja w formie wyspy spowitej w barwionym szkle hartowanym. Ciemny drewniany blat to kompozyt, zamiennik naturalnego surowca, który dziś jest niezwykle drogi. Za recepcją znajdują się cztery zamknięte loże, nad którymi w zależności od dostępności tli się neonowy ognik zielonej lub żółtej barwy. Teraz wszystkie płoną słonecznym światłem.
Podchodzę bliżej. Odwrócona tyłem szczupła kobieta w dopasowanym granatowym uniformie z białymi mankietami przerzuca połowę swych prostych, tlenionych blond włosów przez ramię, wyrzucając wonny wachlarz nieznajomego mi zapachu w moją stronę. W refleksach światła rzucanego spod sufitu blond zamienia się w matową platynę. Czoło ma gładkie jak u lalki, a na twarzy o oliwkowej cerze automatycznie rysuje się serdeczny uśmiech, który przyciąga mnie jeszcze mocniej. Jej źrenice są szerokie i niemal całkiem zabierają piękno błękitnej barwy wyrazistych tęczówek, zapewne soczewek kontaktowych. Mają nienaturalny błysk, obcy, nachalny, a jednak bije z nich znajome ciepło. Mam wrażenie, że poznała mnie po moim chodzie. W końcu bywam tu tak często.
– Witam ponownie, panie Adamie 167B. Przepraszam bardzo, ale w obecnej chwili wszystkie loże są zajęte. Zechce pan poczekać, aż któraś się zwolni? Mogę zaproponować panu coś do picia – dodaje uprzejmie, wskazując na stoliki po mojej lewej stronie. Standardowa gadka.
– Dziękuję skinieniem głowy i robię kilka kroków w kierunku poczekalni. Musi mieć naprawdę dobrą pamięć, skoro prócz imienia pamięta nawet mój kod zarodkowy – zauważam. Raptem cztery znaki, a sam zapamiętałem je dopiero na koniec okresu adaptacyjnego. Liczba oznacza kolejność wybudzenia, natomiast B to nic innego jak bioforma. Z dniem, kiedy Bank Pamięci Bytowej, potocznie nazywany Spędem, pozornie upadł, natychmiastowo wstrzymano hodowlę embrionów. Wybudziły się tylko bioformy gotowe do bezpośredniego połogu, w tym również ja. Pozostała część embrionów, które wciąż jeszcze były w fazie rozwoju, została, łagodnie mówiąc, zlikwidowana.
Siadam przy jednym ze stolików z czerwonym blatem i bez większego powodu zaczynam taksować recepcjonistkę wzrokiem. Na krótką chwilę nasze spojrzenia spotykają się ze sobą i znowu dostrzegam ten nienaturalny błysk w jej oczach. Jak nic soczewki – myślę. Nosi je ponad połowa społeczeństwa bynajmniej z powodu korekty wzroku. Choć są dostępne od długich lat, dopiero teraz dostały swoje prawdziwe pięć minut w świecie mody, stając się – oczywiście za sprawą zmiany koloru tęczówek – oryginalnym wyrazem własnej osobowości. Dla mnie jednak jest to zbędny dodatek, zwłaszcza że wzrok mam doskonały i posiadam niezwykle rzadką wadę genetyczną, która jakoby przeczy idealnym bioformom. Punktowa zmiana barwy jednej z tęczówek zaszła dopiero po roku, odkąd w ogóle zacząłem używać oczu. Potraktowałem to jako nic nie znaczącą anomalię, która mimo wszystko dość mocno wyróżniała mnie z tłumu i robi to po dziś dzień. Upiększanie swego wizerunku to pierwszy powód korzystania z soczewek. Drugim powodem, dla którego ludzie po nie sięgają, tym o wiele istotniejszym, jest fakt, iż człowiek nauczył się wybitnie interpretować ruchy mięśni rogówek, które poza wyostrzeniem wzroku i dozowaniem natężenia światła wpadającego do oka zdradzają również nasze emocje i ukryte zamiary. Policyjne szkolenia z zakresu RET-u, czyli serii wykładów i zajęć praktycznych określanych jako Ruchy Emocjonalne Tęczówek, pozwalają wypracować funkcjonariuszom umiejętność ich poprawnej interpretacji. Owe szkolenia są zmorą dla osób mających swoje za uszami, gdyż stosowane w przesłuchaniach przez doświadczonych już funkcjonariuszy przynoszą o wiele lepsze efekty niż sam wariograf.
Wpatrując się w dalszym ciągu w nieskazitelny błękit kobiecych oczu, muszę przyznać, że wyjątkowe spojrzenie recepcjonistki od razu przywodzi na myśl głębię oceanu przebitą tysiącem promieni słonecznych, które w tym przypadku zdają się zatrzymywać mroczną duszę właścicielki. I zapewne to właśnie chciała podkreślić – uprzejmość w pracy i drapieżność w życiu prywatnym. Interpretacja wzroku nie zawsze musi być trafna, lecz ja jako tropiciel zaginionych ludzkich istnień muszę się na tym znać i w zasadzie mam do tego dryg. Szkolenie RET-u w moim przypadku było niemal zbędne, jednak i tak musiałem je odbębnić. Całe trzy miesiące wpatrywania się w setki skazanych dawniej ślepiów i interpretowanie ich powtórnych spowiedzi. Ja się uczyłem, a osadzony otrzymywał urozmaicenie swojego szarego życia w postaci opuszczenia na pewien czas zakratowanej celi, a nawet całego bloku. Szkolenia zwykle odbywały się w gabinetach prywatnych, w innych częściach placówki penitencjarnej, z oknami wychodzącymi na pozornie wolny świat.
Jeszcze zanim wcielono mnie do policji potrafiłem rozgryźć czyjąś osobowość. Tak było choćby z Tią Koss, która tamtego dnia próbowała rozgryźć moją. Do dziś pamiętam rozmowę wstępną. W sumie pamiętam wszystko, co jest z nią związane.
– Wierzyć się nie chce, że rząd uznał to za najlepsze wyjście. – Tia pokręciła głową na boki i dodała z wyrzutem. – Nie jesteśmy, do cholery, jakimś ośrodkiem opiekuńczym dla zbłąkanych!
– Macie znaczące braki w kadrach. Wasza formacja przestała być już marzeniem innych, nie tylko przez złą opinię wśród społeczeństwa, ale także przez zniesienie przywilejów. Tak, mam tu na myśli choćby likwidację emerytur. Poza tym chyba nikt nie mógł przewidzieć, że Bank Pamięci Bytowej zostanie zaatakowany. Nazwaliście to jego upadkiem. Ja również nie...
– A powinni! – weszła mi wtedy w słowo. – Tworząc wszelkiego rodzaju ustroje, systemy czy instytucje, na wstępie należy przewidzieć możliwe kryzysy, a także uwzględnić przeciwdziałanie na ich wypadek. A z brakiem wykwalifikowanych funkcjonariuszy na razie sobie radzimy.
Milczałem. Nie wiedziałem, co powiedzieć i czy w ogóle powinienem się odzywać, w końcu dopiero trzy lata temu wyszedłem z inkubatora. Pokornie więc wodziłem wzrokiem za jej zgrabną sylwetką, która niespiesznie, choć nerwowo przechadzała się od ściany do ściany. Tia kontynuowała:
– Są was tysiące w kraju, miliony na świecie, ale to, na całe szczęście, zmartwienie innych narodowości. Jednak źródło problemów znajduje się tutaj. W sercu województwa dolnośląskiego.
– Nas? – zapytałem od niechcenia.
– Tworów bez tożsamości, bez rodzin, bez czegokolwiek, co mogłoby zapewnić wam byt.
– Mam wrażenie, że wini mnie pani za fakt wybudzenia, lecz ja się na świat nie pchałem. Wie pani, jak to jest być samotnym w miejscu, gdzie wszystko wydaje się obce? Nieznane? Dawniej podobno mieliśmy matki i ojców.
I wtedy właśnie zdzieliła mnie wzrokiem, który pomimo jej czarnych soczewek wręcz zdawał się mówić: „Co ty kurwa możesz wiedzieć o życiu?!”. Poniekąd miała rację, dopiero co się go uczyłem, a raczej przyzwyczajałem do wszystkiego, co mnie otaczało.
W tamtej chwili również dostrzegłem jej osobowość. Wiedziałem już o panującym trendzie na zmianę barwy tęczówek, a raczej ukrywanie tej prawdziwej, naturalnej. Tia do dziś skrywa ją za otchłanią przepaści, bezkresem nicości ciemniejszym niż sam węgiel, a nawet mrok. Nie sposób odróżnić tęczówek od siatkówek jej stale czujnych oczu. Obie tkanki zlewają się w czarną studnię bez dna, która bezapelacyjnie wyraża na pozór dominujący charakter Tii. W odróżnieniu od recepcjonistki Salonu REM jej błysk oka niknie w mętnej powłoce matowej, jak się później okazało, dwudziestodwumilimetrowej soczewki. Wiedziałem już wtedy, że tutaj musi być twarda i stanowcza, inaczej ulica pożre ją żywcem. Jednak spojrzenie, którym mnie wcześniej potraktowała, w żaden sposób nie nawiązywało do okresu mego istnienia. Wyrażało ból i cierpienie wywołane zdarzeniami z przeszłości, które kiedyś rozbiły jej wnętrze na setki maleńkich kawałków, przeobrażając w miękką i wrażliwą istotę. Soczewki tworzą skorupę. Tarczę ochronną, niepozwalającą wedrzeć się do środka sumieniu mogącemu zaburzyć jej pewność siebie. Poza tym Tia jest kruszyną, a jej smukła sylwetka sprawia wrażenie zbytnio wychudzonej, lecz to tylko pozory. Ma względnie wysportowane ciało i krzepę, jakiej brak niejednemu mężczyźnie.
Tego dnia zrozumiałem, że stosowanie soczewek wcale nie musi oznaczać wady wzroku czy podążania za modą, a jedynie lub aż próbę ukrycia własnego oblicza przed innymi. W końcu nie bez powodu dawniej mówiono, że oczy są zwierciadłem duszy, choć dziś to słowo wyjątkowo straciło na znaczeniu i jest używane tylko jako metafora ogółu świadomości.
Tia wreszcie usiadła naprzeciwko mnie po drugiej stronie antracytowego biurka. Otworzyła tekturową teczkę, z której wyjęła kilka kartek z opiniami lekarzy dotyczącymi moich predyspozycji i obecnego stanu zdrowia, jak i tego tuż po wyjęciu z inkubatora.
– Okaz zdrowia – skomentowała z lekką nutą drwiny w głosie. – Nic dziwnego, skoro wszyscy jesteście tworami.
– Bioformami, pani podkomisarz. Bioformami brzmi zdecydowanie lepiej – powtórzyłem chyba nazbyt ostentacyjnie.
– Jak zwał, tak zwał. – Machnęła ręką. – Dlaczego policja?
– Bo gwarantuje dochód – odparłem, mając na względzie, jak małym rozsądkiem i sensownością obranych rozwiązań wówczas wykazały się same władze kraju. Praca w służbach lub przydział określonego z góry wiktu na start. Później radź sobie sam. – Co mi po mieszkaniu i opiece zdrowotnej, skoro nie będę miał żadnego źródła dochodu?
– Ulice zalegają w śmieciach i właśnie do takiej roboty powinno się was przydzielać.
– Każdego pani tak klasyfikuje?
– Wyłącznie was. Twory – skwitowała chłodno, przekładając kartki na bok. – A twoje oko?
– To heterochromia iridis.
– Wiem, co to takiego. Pytam, skąd się wzięło? W dokumentach do późnego połogu nie ma na ten temat żadnej wzmianki.
– Ponieważ wyjęto mnie idealnego pod każdym względem. Ta anomalia pojawiła się samoistnie po pewnym czasie.
– Coś takiego... – Wydobyła z siebie dziwne westchnienie, jakby chciała mi tym pokazać, że w sumie mało ją to interesuje.
– Nie powinno pani cieszyć, że w wasze szeregi wstępują wzorowe pod względem zdrowia jednostki? – Nie wiem, co mnie wtedy tchnęło, by odważyć się wdać w dyskusję, ale chyba już w tamtym momencie czułem do niej niekontrolowany pociąg. Z drugiej jednak strony poczułem się lekko urażony jej ignorancją.
– Kosztem naszych płac i wewnętrznej prerogatywy! – skwitowała ostro. – Aby zapewnić wam kwaterunek i wynagrodzenie, góra utnie nasze pensje. Poza tym nie schlebiaj sobie. Tu każdy ma ponadprzeciętną sprawność fizyczną i zdrowie. Ułomnych nie przyjmujemy – dodała oschle na koniec.
Zamilkłem i pozwoliłem jej dalej stawiać parafki na każdej ze stron dokumentów, będących niczym innym jak formalną akceptacją mojej osoby, co z resztą i tak musiała uczynić. Na koniec zapytała jeszcze, czy pamiętam cokolwiek z poprzedniego życia. Oczywiście odparłem, że nie, lecz Tia jakby dociekała dalej, drążyła odwiert w mym umyśle z nadzieją, że natknie się na jakiś cenny surowiec w postaci choćby krótkiego wspomnienia.
– Żadnych intensywnych emocji? Nagłych zdarzeń, matki, ojca lub nawet dziewczyny studiującej zaocznie prawo? Cholera, może miałeś kota lub chomika?! Nic? – obrzucała mnie pytaniami jak z karabinu maszynowego.
– Wiem, do czego pani zmierza. Szuka pani punktu zaczepienia, który pomógłby ustalić moją tożsamość, ale ja czuję się tutaj jak ktoś zesłany do obcego świata. – Rozłożyłem przed nią ręce.
Trwało to może kilka sekund, ale po tej odpowiedzi Koss dosłownie zastygła z wwierconym spojrzeniem we mnie. Wyglądała jak manekin, który czeka na ożywienie. W pewnej chwili dostała jakiegoś impulsu pobudzającego, złożyła ostatni podpis i gwałtownie schowała dokumenty do teczki. Podniosła się z krzesła i wyszła z pokoju bez słowa.
Po kilku tygodniach się okazało, że przydzielono mnie do podkomisarz Tii Koss jako jej partnera operacyjnego, czym nieszczególnie była zachwycona.
Z ciągłości tego wspomnienia wyrywa mnie wysoki głos niebieskookiej kobiety, która wyszła z recepcji i stanęła tuż przed moim stolikiem. Początkowo ruchy jej warg są dla mnie zupełnie nieme, a obraz nabiera ostrości dopiero po kilku mrugnięciach oczami. Bujne trawy ponownie rażą w przyjemny sposób swą żywą zielenią, a kształty recepcjonistki, spowite w opiętym uniformie, sprowadzają moją wyobraźnię na zupełnie inne tory.
– Panie Adamie? – Jej ton dowodzi, że musiała mnie już nawoływać kilka razy.
– Tak?
– Loża trzecia właśnie się zwolniła. – Wskazuje ruchem ręki za recepcję, poprzedzając w ten sposób własną wypowiedź.
Nawet nie zauważyłem osoby, która wyszła z pokoju. Wstaję z twardego krzesła bez słowa i ruszam za nią w kierunku wysokiego blatu, za którym znika trzy-czwarte jej sylwetki.
– Jak zwykle projekcja? – pyta z nieukrywaną pewnością, wiedząc, że nie wymaga to mojego potwierdzenia.
Unoszę delikatnie kąciki ust i lekko ściągam brwi. Tyle wystarcza, by zrozumiała.
Do loży zaprasza mnie tym samym serdecznym uśmiechem co w chwili przywitania i z pamięci smukłym rysikiem zaczyna uzupełniać puste pola w pulpicie klienta wyświetlonym na płaskim ekranie tabletu. Podaje mi go na chwilę i prosi o złożenie elektronicznego podpisu. To nic innego jak wirtualna księga gości. Jedyny dokument, w tym przypadku elektroniczny, który może potwierdzić czyjąś wizytę.
Wewnątrz panuje półmrok, choć centralne miejsce pomieszczenia, w którym znajdują się fotel i stacja sterująca ze złączem neuronalnym, podświetlone jest od góry i dołu ciepłym snopem żółtego światła, który sprawia złudne wrażenie zamkniętej tuby. Przekroczenie jej granicy powoduje, iż pogrążona w cieniu pozostała część loży zamienia się zupełnie w czarną przestrzeń absolutnie pozbawioną kresu. Zwykła gra optyczna.
Rozsiadam się wygodnie w gąbczastym fotelu obitym jakimś rodzajem ekoskóry. Zawsze to samo przyjemne uczucie, jakbym dryfował na tafli spokojnego morza.
Z ciemności niespodziewanie wyłania się znajoma mi już kobieta i zaczyna dostrajać odpowiednio instrumenty neuronalne.
– Oczywiście zakończy pan projekcję wtedy, kiedy uzna za stosowne, jednak jeżeli pan sobie życzy, ustawię czas na sześćdziesiąt minut w razie gdyby nieco się panu przeciągnęło. Wyraża pan zgodę?
To taka forma zabezpieczenia przed wydaniem zbyt dużej ilości pieniędzy. Dostępna jest wyłącznie dla stałych klientów. Tam, w projekcji, nie ma możliwości kontrolowania czasu, który i tak płynie inaczej, a każde pięć minut spędzone na tym fotelu to równowartość zarobkowa aż sześciu godzin mojej pracy, więc ostatecznie jej przytakuję.
– Proszę się odprężyć i wyregulować oddech – zaleca, chociaż już jestem odprężony, a oddech mam jednostajny i spokojny. – Za chwilkę zaczynamy.
Przez pewien czas widzę jeszcze, jak recepcjonistka przykłada rysik do ekranu dotykowego i uruchamia proces reminiscencyjny. Pył na wzór złotego brokatu zaczyna zarówno opadać, jak i wznosić się ku górze wzdłuż świetlistej tuby, w której jestem. I nagle moje powieki stają się ciężkie. Zasypiam.
Zupełnie zdezorientowany, jakby wyrwany z głębokiego snu, znajduję się w miejscu doskonale mi znanym. Ostrość umysłu znowu staje się sprawna, a zostawiony gdzieś realny świat zdaje się obcą imaginacją, niewiele znaczącym filmem widzianym lata temu w kinie.
Trzy jarzeniówki ultrafioletowej barwy ukazują wszystko, co jest w ich zasięgu. Na narożnej sofie dostrzegam kilkanaście tajemniczych plam, podobnie jak na jednym z dwóch welurowych foteli, a także kilka rozbryźniętych zacieków na ścianie w pobliżu podłużnej, chyba mahoniowej komody. Z kolei na jej grubym blacie jest już ich cała masa. Nie mam pojęcia, skąd się wzięły i czym mogą być, ale morderstwo jest tutaj bez znaczenia, a ja nie przyszedłem tu po to, by wszczynać w tej sprawie dochodzenie. Przy niewielkim stole jadalnianym stoją cztery drewniane krzesła, tuż obok puf z tkaną narzutą, a na przeciwległej ścianie para plakatów filmowych w czarnych antyramach. Mad Max’a znam, widziałem go z sześć lub więcej razy, jak i pozostałe jego części, choć kolejny już remake z ubiegłych lat znacznie odbiega od pierwowzoru, natomiast mężczyzna z przewiązaną, bladoczerwoną opaską na głowie i karabinem w silnych rękach nie mówi mi kompletnie niczego. Podobnie z resztą jak sam tytuł. Siadam na jednym z krzeseł i wiem, że mieszkanie Tii zawsze będzie wyglądać tam samo.
W tym oto momencie wspomnienia zaczynają mieszać się z projekcją. Do na wpół przeszklonego Salonu, z którego, jak okiem sięgnąć, rozpościera się widok metropolii wieżowców rozświetlonej wiązkami neonów i ruchomych hologramów, wchodzi ona, ubrana w wysoki granatowy gorset z satyny opleciony bez ładu wiązkami czarnych i czerwonych bezużytecznych przewodów. Czyste i gładkie gorsety to relikty przeszłości, absolutnie dzisiaj niedoceniane. Trendy prześcigają się nawzajem i niekiedy odnoszę wrażenie, że projektantom mody po prostu kończą się pomysły. Zarówno te dobre, jak i złe. Spod sztywno dopasowanego okablowania wystaje równie przylegająca do ciała bluzka z nylonowej, gęstej siatki. Krótka jaskrawozielona spódnica luźno zakrywa połowę jej zgrabnych ud opiętych dużą kratą kabaretek, a ultrafiolet sprawia, że jedwabny materiał niemal na niej świeci. Choć Tia jest ledwie po trzydziestce, porwane rajstopy i lekkie sneakersy na nogach ujmują jej lat i można śmiało rzec, że wygląda jak nastolatka. W rzeczywistości owe ubranie w żaden sposób nie odzwierciedla jej prawdziwego stylu. Owszem, zwykle chodzi w dopasowanych ciuchach, zazwyczaj w jeansach lub spodniach z czarnej ekoskóry i często w ciemnej bluzie z kapturem lub przylegającym do ciała golfie, w chłodniejsze zaś dni narzuca na siebie płaszcz z grubej i sztywnej tkaniny, który luźno zwisa, sięgając jej kolan. Buty natomiast bardziej przypominają glany, lecz są to po prostu zwykłe trapery za kostkę i nigdy nie zapina ich na wszystkie klamry. Gorset, spódnica, lekkie, sportowe obuwie to tylko mój wymysł, prosta fantazja. Jedyną rzeczą jaka zgadza się w projekcji względem Tii, są jej czarne oczy i wyjątkowy odcień włosów, dla których straciłem głowę już dawno temu. Ich turkusowa barwa niemal tętni życiem, zwłaszcza kiedy wiatr z podmuchem unosi je do góry. Nie są zbyt długie, swymi końcówkami sięgają ledwie jej smukłych ramion, stopniowo skracają się ku górze i kończą na kilkucentymetrowej długości z tyłu głowy. Koniec końców ten styl jest przypisany wyłącznie do niej.
Tia wolnym krokiem rusza brzegiem salonu jakby chciała zakreślić jego obwód. Mija wielkie, przesuwne drzwi tarasowe, za którymi w srebrnym blasku księżyca i sztucznej poświacie miasta rysuje się bujna roślinność długoletnia w olbrzymich glinianych donicach. Późna jesień charakteryzuje się temperaturami późnego lata, więc i roślinność niedługo polubi zimę, w końcu pory roku już dawno uległy przesunięciom za sprawą postępującego ocieplenia klimatu. Ja natomiast wodzę za Tią wzrokiem niczym zahipnotyzowany, bez słowa, w zupełnej ciszy. Tę przerywa nagle rytmiczna melodia z mocnym podbiciem basowym, która wydobywa się z dużej kolumny stojącej w rogu. Uruchamia ją jednym dotknięciem, po czym opiera się o komodę pełną plam widzianych oczyma pseudoultrafioletowych jarzeniówek, i lekko rozchyla swe szczupłe nogi.
– Chodź do mnie – mówi, unosząc nieznacznie jedną dłoń.
Podnoszę się z krzesła i kieruję ku niej. Melodię płynącą z kolumny ku mojemu zdziwieniu wzbogaca teraz wyraziste brzmienie alternatywnej elektroniki nazbyt archaicznej, lecz wciąż cenionej brytyjskiej grupy muzycznej Depeche Mode. Enjoy the silence puszczają w napędzanych nostalgią stacjach radiowych aż do znudzenia, i tu jest podobnie. Styl muzyczny Tii stanowczo odbiega od owych dźwięków, stąd moje zaskoczenie. Pokaz możliwości elektronicznych skrzypiec, które zwykle niemal rozrywają popowe brzmienie będące tłem muzyki poważnej, to gatunek szanowanej pani komisarz, będący niczym innym jak doskonałą fuzją wstawek technicznych i klasyki przypominającej niezwykle mroczną odmianę dubstepu, a połączyć je w taki sposób potrafi tylko jedna osoba. Wszędzie już poznałbym ten styl, jak i każdy utwór. W służbowym wozie Tia często karmi mnie twórczością Vanessy Vanakorn, która po dziś dzień jest nadal wysoce cenioną kompozytorką o wciąż azjatyckiej urodzie. Wyjątek stanowią mała różnica wzrostu, nieco ostrzejsze rysy twarzy i jakkolwiek przeciwstawnie to zabrzmi, naturalnie syntetyczne blond włosy. Poza tymi szczegółami jej drugie nowe ciało to niemal idealna kopia pierwowzoru z lat dziesiątych obecnego wieku warta grubych pieniędzy. Nie jestem jej fanem, ale Tia ją kocha. Dziś jej bioforma liczy sobie zaledwie dwanaście lat, a dojrzale wyglądające ciało zbudowane jest z młodych tkanek pokrytych nieskazitelną skórą bez najmniejszej skazy. Skąd zatem Depeche Mode?
Rozpoczynamy więc sesję subtelnej dominacji fizycznej, w której górą jest oczywiście Tia. Nie wiem, czy można określić to mianem fetyszu, lecz niektórzy najpewniej postrzegliby to właśnie w ten sposób. Cóż, każdy ma coś do ukrycia, ale ja nie potrzebuję do tego barwionych soczewek. Radzę sobie dzięki imaginariom.
Nieśmiało unoszę wzrok, by spotkać się z jej pewnym siebie spojrzeniem, ale ona uprzedza mój ruch i uświadamia mi, gdzie dokładnie jest moje miejsce. Podchodzę bliżej i pragnę jedynie dotknąć jej szyi ustami, by później stopniowo zejść niżej, jednak Koss odpycha mnie gwałtownym ruchem, a ja, zaskoczony, padam na fotel stojący za mną.
– Nie pozwoliłam ci... – podkreśla zimnym tonem i leniwie rusza w moją stronę, by wreszcie usiąść na mnie okrakiem. Niespodziewanie mocno chwyta mnie za szyję, chwilowo utrudniając mi nawet oddech, a ja, sparaliżowany pożądliwym strachem, czuję jej wilgotny język przesuwający się po jednym z moich policzków.
Teraz już rozumiem skąd tyle plam w salonie i bynajmniej nie są to ślady krwi. Tylko czy ja byłem tu aż tyle razy? Czy tak często mamiłem projekcjami zarówno własny umysł, jak i uczucia, pozwalając imaginacji kontrolować moją przyjemność, wirtualną erekcję? Przecież to tylko sztuczne marzenie, a jednak zdaje się, że jest nadpisywane w mej głowie każdym kolejnym wspomnieniem projekcji! Zupełnie jak wykupione życia. To uzależnia i najwyraźniej zostawia po sobie ślady, podobnie jak czyjaś obecność na każdej z odwiedzonych witryn internetowych.
Rozluźniam więc mięśnie i poddaję się jej żądzy. Tymczasem w tle słychać już chyba refren.
Poczucie realizmu znika wraz z chwilą, kiedy Tia niespodziewanie zastyga w bezruchu. Z przygryzioną wargą zerka na mnie totalnie nieobecnym wzrokiem, a jej ciało do złudzenia przypomina teraz kukłę, z której niczym gaz w mgnieniu oka uleciało życie. Patrzę na nią jak osłupiały i dostrzegam, że Depeche Mode również zamarł, zupełnie jakby ktoś wcisnął pauzę. Odchylam głowę na dłuży dystans i bardziej słyszę, niż czuję dziwne wibracje, które ogarniają mnie całego. Drżenie jest niezwykle delikatne i przypomina mrowienie po kontakcie z niskim napięciem. Ale ten dźwięk... On staje się nie do zniesienia. Metaliczny pobrzęk rozbrzmiewa w mojej głowie zarówno z lewej, jak i prawej strony, z przodu i z tyłu. Czuję go w sobie, jakbym to ja był jego źródłem. Początkowo zdezorientowany, w końcu jednak otoczenie nabiera ostrości i pełen zawodu względem obecnej sytuacji zaczynam rozumieć, co się tak naprawdę dzieje.
Po raz kolejny zaczynam gardzić w myślach samym sobą za ponowną próbę omamienia swego umysłu. Próbuję się podnieść z fotela i robi mi się niedobrze, kiedy patrzę na jej wyimaginowaną sylwetkę. Jest tak doskonała. Przyjemność i oddanie wypiera teraz złość i wewnętrzna frustracja wywołana narastającym z każdą sekundą przekonaniem, że to jedynie projekcja.
I nagle ultrafiolet jarzeniówek gaśnie. Ostatnie, co widzę, to twarz Tii zatrzymana w czasie, pełna zniekształconych zakłóceń. Nadal wyraża niemą rozkosz z powodu gry, w której jeszcze chwilę temu oboje uczestniczyliśmy. Teraz jej atramentowe spojrzenie ginie w mroku, a ja nie słyszę już nawet swojego oddechu. Hałas w mojej głowie stopniowo ustaje. Przepadam w nicość.
– ...daaamiee! – Czyjś głos przebija się przez metaliczny podźwięk. – Paaaniee Adaaamiee!
Próbuję otworzyć oczy, ale silny światłowstręt skutecznie mi to uniemożliwia. Mimo wszystko słysząc dalsze nawoływania, zbieram się w sobie i z mocno ściągniętymi brwiami nieznacznie unoszę powieki. Przed sobą rozpoznaję recepcjonistkę, opierającą dłonie na pulpitach sterujących.
– Co pani wyprawia? – wydobywam z siebie te słowa z niemałym wysiłkiem, jednak wypowiedziane na bezdechu zdają się ginąć w powietrzu, zanim ich wydźwięk dociera do jej uszu. Biorę szybki wdech i z nieco szerzej otwartymi oczyma dopytuję ponownie: – Dlaczego przerwała pani projekcję?
– Panie Adamie, najmocniej pana przepraszam. Normalnie takie sytuacje nie mogą mieć miejsca, ale po tym, jak wprowadziłam pana w stan reminiscencyjny, wróciłam na recepcję. Przy ladzie stała jakaś kobieta o turkusowych włosach i silnym spojrzeniu. Zaczęła o pana wypytywać. Odpowiadałam wymijająco, lecz ona w pewnym momencie pokazała legitymację służbową... – recepcjonistka zatrzymuje się na chwilę, jak gdyby próbując ocenić moją reakcję na tę informację – ...ona nadal tam jest i czeka na pana.
I teraz znowu poczułem drżenie, tym razem o wiele silniejsze niż poprzednio. Czyżby projekcja w projekcji? Mrok szybko przeradza się w falę jasnych rozbłysków o dużej częstotliwości, które rażą oczy nawet przez zamknięte powieki niczym stroboskop wycelowany prosto w moje źrenice. W tym momencie nie czuję już obecności recepcjonistki, a to jej potrzebuję teraz najbardziej. Utknąłem w jakiejś przestrzeni mojego umysłu, lawirując pośród korytarzy wspomnień, marzeń i lęków, a silne turbulencje rozrywają mnie żywcem między nimi. Nie wystarcza mi sił, by się im przeciwstawić, choć mięśnie mam spięte jak nigdy wcześniej. To na nic. Miota mną w spazmatycznym ataku przed... Lęk blokuje te myśli, ale już jestem pewien, w jaką pułapkę wpadłem. Dziś zabawa umysłem jest już dziecinnie prosta, lecz zawsze niesie ze sobą jakiś odsetek ryzyka. Podobnie gdy wprawiony chirurg wykonuje po raz setny tę samą operację, którą mógłby przeprowadzić z zamkniętymi oczyma, i pewnego dnia okazuje się, że sto pierwsza jest tą pierwszą nieudaną.
Intensywne błyski w pewnym momencie całkowicie ustają i własnymi oczyma dostrzegam obce kobiece dłonie ściskające jakiś pożółkły dokument. Odręcznie pisany, przypomina bardziej długą notkę bądź zwykły list. Perspektywa widzenia utwierdza mnie również w przekonaniu, iż dłonie są tak naprawdę moje, jednak przecież jest to niemożliwe. Mimowolnie próbuję rozczytać czyjeś pismo i choć nie jestem w stanie złożyć zdań w sensowną całość, ale zagłębiając się w treść owego listu, odczuwam jakąś podłą satysfakcję. W prawym dolnym rogu atramentowa linia pióra podkreśla dynamiczne pismo o rozwlekłym charakterze, co również stanowi zaprzeczenie, jakoby podpis mógł należeć do mnie. Wreszcie niekontrolowanie upuszczam zżółkły papier, który w licznych zakłóceniach ląduje na bordowym dywanie w pstrokate wzory. W pojawiających się zniekształceniach dokument jednak wcale nie upada, lecz zostaje odłożony w miejsce będące chyba jakimś schowkiem o metalicznych drzwiczkach. Na ich żłobieniach tym razem dostrzegam męskie dłonie. Przed sobą widzę również kilka prostokątnych ekranów wyświetlających coś kompletnie dla mnie niezrozumiałego. Co tu się, kurwa, dzieje?! Nagły huk wprowadza jakby spokój, wokół pojawia się ogień, a ja czuję gryzący dym w gardle. Obraz się rozmywa, ale nazwisko, choć wyblakłe jak efekt wypalonych pikseli przez zbyt długą ekspozycję danej grafiki na ekranie, wciąż jest dla mnie widoczne. Wypowiadam je na głos, niemal wykrzykuję, gdy konwulsyjne drgania wracają ponownie, tym razem definitywnie wybudzając mnie z projekcji.
– Panie Adamie! – krzyczy poznana wcześniej kobieta w granatowym uniformie. – Nareszcie się pan ocknął!
Jej twarz wyraża niemniejsze przerażenie niż moje własne, pokryte kroplami potu blade oblicze.
Resztki brokatowych refleksów świetlnych leniwie uciekają w kierunku wyzwalaczy reminiscencyjnych, zostawiając po sobie jedynie snop jasnej poświaty. Z trudem łapię oddech i mam wrażenie, że wręcz połykam powietrze, lecz ono i tak nie wypełnia w całości moich płuc. Rozdygotany chcę podnieść się z oparcia, ale recepcjonistka pochyla się nade mną i kładzie swoją szczupłą dłoń na mojej nerwowo unoszącej się klatce piersiowej, jak gdyby tym gestem była w stanie wyregulować mój oddech.
– Spokojnie, panie Adamie. Już wszystko w porządku. Proszę się uspokoić. – Teraz wydaje się nieco bardziej opanowana, a jej przerażone oczy stopniowo łagodnieją. – Jestem tu z panem. Projekcja jest zakończona. Słyszy mnie pan? Jesteśmy w Salonie REM.
Mówiąc to, zatapia błękitne spojrzenie w moich oczach, doszukując się oznak zrozumienia.
Między płytkimi oddechami przytakuję ruchem głowy, aż wreszcie udaje mi się wydukać kilka krótkich słów.
– Jak to... się...? Co właściwie... się wydarzyło? – Mocno marszczę przy tym czoło.
– To najpewniej jakaś anomalia – odpowiada z wyraźną nutą zakłopotania.
– A... anomalia? – powtarzam bez przekonania.
– Tak. Reakcja na jakiś silny bodziec, być może lękowy lub powiązany z niepohamowaną ekscytacją. – tłumaczy, a ja z trudem wyłapuję pojedyncze słowa. Mam wrażenie, że nie mówi mi wszystkiego. – To nie powinno mieć miejsca. Jeżeli pan zechce, mogę przeanalizować zapis werbalny. Dzięki temu stwierdzę...
– Nie ma takiej potrzeby – przerywam jej od razu. Moje projekcje nie mogą przecież ujrzeć światła dziennego.
Z lekka spłoszony tymi słowami nerwowo podrywam się na nogi, jednak te początkowo odmawiają współpracy. Przez moment opieram się o fotel, by wreszcie chwiejnym krokiem ruszyć w kierunku wyjścia z loży. Widząca to recepcjonistka podąża za mną w niewielkim odstępie i swymi rękami próbuje objąć moją sylwetkę w bezdotykowym uścisku, zapewne na wypadek gdybym niespodziewanie miał upaść.
– Ostrożnie! Proszę uważać na próg – ostrzega mnie w przejściu szerokich drzwi. – Może usiądzie pan przy jednym ze stolików i da sobie chwilę oddechu?
– Nie po to wstawałem, by znowu siadać – kwituję chłodno, okrążając niepewnie recepcję. Udaje mi się podejść do blatu i oparłszy się całym ciężarem, rozkładam na nim szeroko ręce, po czym świadomie zadaję niedokończone pytanie. – Jak długo...?
– Niespełna pięć minut, proszę pana.
– No tak, w projekcji czas płynie o wiele szybciej. – Sięgam do wewnętrznej kieszeni po telefon, ale kobieta po drugiej stronie lady powstrzymuje mnie gestem dłoni.
– To nie będzie konieczne. Salon nie pobiera opłat w przypadku wystąpienia problemów z cyklem reminiscencji.
– Nawet jeśli owe problemy powstają z winy samego klienta?
– Nawet – stwierdza krótko. – Niemniej zalecam panu omijanie naszych salonów. Przynajmniej przez jakiś czas.
– Sugeruje pani, że zbyt częste korzystanie z waszych usług mogło przyczynić się...
– Sugeruję jedynie odpoczynek dla pańskiego umysłu. – Gwałtownie wchodzi mi w słowo, a jej dotychczasową poważną minę wreszcie rozpromienia delikatny uśmiech, który jasno mówi mi, że jej rzekoma troska wynika z czystych względów bezpieczeństwa. I chyba bardziej niż o dobro klienta chodzi tu po prostu o reputację sieci salonów.
– Proszę o niego zadbać, panie Adamie. – Skupia swój wzrok na mnie, układając grzecznie dłonie na kompozytowym blacie.
– Cóż... – Wycofuję się niechętnie już na stabilniejszych nogach, jednak po krótkim namyśle decyduję się wrócić jeszcze do recepcji. – Ten zapis werbalny...
– Sprawdzić go dla pana?
– Nie. Udostępnić na moją chmurę.
– Nie prowadzimy przesyłu danych z obawy przed ewentualnym dostępem do ich treści osób niepowołanych.
– Słusznie – wyrażam szczerą aprobatę po tym, jak wyobraziłem sobie Tię przesłuchującą jeden z takich zapisów. Chociaż ten chyba niewiele mógłby zdradzić, lecz to niepotrzebne ryzyko.
– Ale mogę go panu udostępnić w formie fizycznej na blistrze pamięciowym – dodaje po chwili. – To jedyne trzysta złotych.
– Jedyne? – powtarzam i ponownie sięgam do kieszeni płaszcza. – A więc jednak pobieracie opłatę.
– To odrębny zakres usługi, nad którym pieczę sprawuje wewnętrzny system, a ten w tym wypadku nie zawinił – tłumaczy, po czym zaczyna wprowadzać polecenia na pulpicie rejestratora.
Po niespełna dwóch minutach oczekiwania z wąskiej szuflady recepcji będącej częścią jej szklanego frontu wysuwa się w moim kierunku płaski i przezroczysty element przypominający na oko dziesięciocentymetrową plastikową linijkę.
– Proszę odłamać – poleca recepcjonistka. – Pańskie odciski palców będą jedynymi na nośniku.
Wyjątkowo dbają tu o swoją dupę, aby przypadkiem nie posądzono ich o udostępnianie treści osobom postronnym – myślę w głębi. Z drugiej jednak strony takie zabezpieczenia są mi naprawdę na rękę. Chodzi tu także o kradzież czyichś wspomnień.
Zbliżam telefon do czytnika kodów QR, a trzy krótkie piknięcia informują mnie o sfinalizowanej transakcji. Trzy paki bez jednej złotówki – powtarzam w myślach. Inflacja to zjawisko cykliczne, które od pewnego czasu nigdy nie spada, a rośnie. Odłamuję plastikowy nośnik pamięci, na którym pośród miedzianych cienkich drucików dumnie prezentuje się logotyp Salonów REM. Przezroczysty blister idealnie mieści się w moim portfelu z prawdziwej skóry bydlęcej, w którym zawsze noszę na wszelki wypadek kilka polimerowych banknotów i stos niepotrzebnych mi kwitów. Rarytas w dzisiejszych czasach, i w sumie już niedostępny poza czarnym rynkiem, skąd najpewniej pochodzi. W biurze rzeczy znalezionych nikt się po niego nie zgłosił, a że dział ten ma zwykle przepełnione magazyny zalegające głównie niechcianym chłamem, pozwoliłem go sobie zatrzymać jako depozyt. W razie potrzeby zwrócę go właścicielowi, ale tymczasem jako rzadki i unikatowy przedmiot podnosi wartość mojego „sciuchanego” płaszcza o dobre cztery stówy, pomijając oczywiście wspomniane wcześniej banknoty. Jest mi dziwnie bliski.
Z rękami w głębokich kieszeniach odwracam się w kierunku wyjścia i mimowolnie rzucam jeszcze okiem na zieloną ścianę zwisających paproci. Kontakt z prawdziwą naturą, a nie jej plastikową imaginacją, jest dziś chyba jedną z najwyżej cenionych wartości w miastach. Przyciąga oko ludzi spragnionych spokoju wypartego przez ogólnie panujący harmider na rozświetlonych neonami ulicach będących niczym innym jak układem krwionośnym miasta wieżowców i azjatyckich knajp.
– Muszę to powiedzieć, tak więc zapraszamy do naszego salonu ponownie, panie Adamie, jednakże proszę mieć na względzie moje wcześniejsze zalecenie. – Dobiega mnie aksamitny głos zza moich pleców.
Uprzejmie każą mi wypieprzać, bym przypadkiem nie przysporzył im problemów. Przystaję na sekundę rzucając od niechcenia zwykłe dziękuję i przekraczam wreszcie próg przesuwnych drzwi, znikając tym samym z pola widzenia jej przeraźliwie pięknych, błękitnych oczu.
Rety. Nigdy nie przepadałem za imaginariami...