Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Powieść nominowana do Nagrody Bookera 2023.
Delikatna sieć relacji międzyludzkich utkana jest według wzoru, którego Sunday nie jest w stanie zrozumieć. Praktyczna wiedza w postaci konwenansów i społecznych oczywistości z jakiegoś powodu ominęła jej neurotyp. Sunday, gotowa zawsze do największych poświęceń dla córki, próbuje połapać się w świecie ludzkich współzależności według własnych reguł, których podstawę stanowią jej ograniczenia, staroświecki podręcznik etykiety dla gospodyń domowych oraz zbiór sycylijskich legend.
Sunday i jej szesnastoletnią córkę Dolly oddalają od siebie nie tylko nawyki matki, postrzegane przez nastolatkę jako autystyczne dziwactwa, ale także wiszące w powietrzu pragnienie opuszczenia rodzinnego gniazda. Bezpieczny schemat ich codzienności, w którym bohaterka próbuje zbliżyć się do córki niejednokrotnie dokonując wyborów wbrew sobie, rozbija pojawienie się ekscentrycznych sąsiadów. Tajemniczy zachwyt, który wzbudzają w Sunday niebotycznie bogaci i wyluzowani Vita i Rollo, pozwala odkryć przepiękny wewnętrzny świat bohaterki, jej wrażliwość oraz ujmującą potrzebę akceptacji. Ta pozorna przyjaźń ma jednak mroczną stronę, a ludzie, którzy zdają się mieć wszystko, nadal próbują odebrać innym to, co najcenniejsze.
„Napisany z perspektywy matki w spektrum autyzmu Śpiew ptasich serc to liryczny debiut powieściowy, który po mistrzowsku splata wątki rodzinnej miłości, przyjaźni, klas społecznych, uprzedzeń i traumy, łącząc psychologiczną wnikliwość z elokwentnym dowcipem”
– jury Nagrody Bookera
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 385
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
VITĘ ZOBACZYŁAM PIERWSZY RAZ DOPIERO TRZY LATA temu. Mój dzień zaczął się, jak zaczynały się wtedy wszystkie: od powitania córki, która po wejściu w okres dorastania coraz rzadziej zaszczycała mnie swoim widokiem. Budziłam ją, brałam prysznic, ubierałam się, a potem, wcale nie zdziwiona, przed zejściem na dół musiałam ją budzić ponownie. Tego lata w ramach utrwalonego już modelu żywieniowego jadałam wyłącznie białe rzeczy, a na moje posiłki składały się w zasadzie wyłącznie dania śniadaniowe: tosty, płatki albo racuszki. W niektóre dni dopuszczałam rzeczy inne niż suche i wtedy jajecznica albo omlet też liczyły się jako białe. Ale czy danego dnia jajko zalicza się do białych pokarmów, umiem ocenić dopiero wtedy, gdy wezmę je do ręki. To, że jako osoba dorosła mogę dowolnego dnia zdecydować bez zbędnych wyjaśnień, czy jajka można uznać za białe, czyli jadalne, jest dla mnie źródłem drobnej, ale autentycznej radości. I nikt mi nie mówi, że się popisuję. Że histeryzuję, że chcę zwrócić na siebie uwagę i że będę ignorowana, póki nie zjem czegoś rażąco kolorowego.
Od czasu do czasu i tylko przy Dolly ostentacyjnie jadłam coś spoza listy wyznaczonych produktów. „A więc możesz jeść normalnie, możesz bez grymaszenia zachowywać się jak my. Tak mówiła często moja matka. Odpowiadałam jej cicho, gdy jeszcze żyła, i robię to nadal, choć już jej nie ma: „To się dzieje jakimś kosztem, matko, zawsze wychodzę z siebie jakimś kosztem, a ponoszę go ja”. To ja czuję palenie w przełyku i w całym ciele, kiedy z uprzejmości przełykam jedzenie niewłaściwego koloru, to mnie świerzbi ręka, kiedy sąsiadka w geście powitania delikatnie dotyka mojej skóry. To ja noszę w sobie ślady tych zbliżeń, tych bolesnych zmysłowych przerywników.
Ale koszt, prawdę mówiąc, zawsze zdawał mi się mniejszy, gdy chciałam się dobrze spisać akurat przed córką. Bo ją jedną kocham bardziej niż przywiązanie do swoich nawyków. Już wtedy obawiałam się tego, co między nami rośnie. Widziałam utuczonego stwora, który gwałtownie pęcznieje i z każdym dniem oddala jedną od drugiej. A na rezerwę ze strony Dolly reagowałam zawsze tak samo: jeszcze usilniej stwarzałam pozory normalności. Gdy tylko byłam w stanie, w jej obecności skupiałam się na przełamywaniu swoich naturalnych zachowań. W fazie białej odważnie dodawałam do jadłospisu wprawdzie blade, lecz nie białe składniki: obrane i rozdrobnione jabłko, bladozielone winogrona, czasem gotowanego łososia czy kurczaka. W okresach, w których uznawałam za jadalne tylko owoce i różowy jogurt, do oglądania telewizji przynosiłam nam na talerzu krakersy z serem i wzdrygałam się potajemnie, gdy suche okruchy panoszyły mi się w przełyku jak cudze palce.
W roku poprzedzającym przybycie Vity nasze podwórko upodobał sobie pewien kot, sprężyste, szare stworzenie, które przy próbie podejścia wpatrywało się nieruchomo w dal, taki mały dyplomata, urażony zakusami towarzyskimi, lecz silący się na uprzejmość. Mimo oczywistego braku zainteresowania kontaktem z nami przez pewien czas regularnie nas odwiedzał i przynosił truchełka myszy i nornic. Składał je nam ostrożnie u stóp, po czym z wyraźną niechęcią siadał obok, napinał mięśnie i odwracał główkę. Początkowo próbowałyśmy go głaskać, ale choć nie ruszał się z miejsca, ewidentnie wzbraniał się przed naszym dotykiem i na swój posępny sposób nauczył nas całkowicie siebie ignorować.
Kiedy ze względu na córkę jadałam niebiałe rzeczy, wytężałam się równie mocno jak kot i podobnie jak on liczyłam, że poświęcenie zostanie docenione w milczeniu i bez zbędnego zamieszania. Dolly sumiennie powstrzymywała się od bezpośredniego komentowania moich prób sabotowania cokolwiek osobliwego stylu odżywiania. Jej typowo nastolatkowy brak zainteresowania moją osobą wolałam uważać za przejaw dyskrecji. W zamian hamowałam się przed opowiadaniem jej o tym, jak bardzo niepokoją mnie jaskrawe barwy i konsystencja szerokiej palety lubianych przez nią potraw. Dziś już rozumiem, że ta obustronna delikatność mogła być moim urojeniem; całe to niemówienie, niewysłowione kompromisy świadczyły w moich oczach o miłości. Z czasem pojęłam jednak, że moja córka nie odnajduje ukojenia w ciszy, to ja je tam odnajduję. Wiem już, że jesteśmy od siebie odrębne i do siebie niepodobne pod tym względem, a także pod wieloma innymi. Szkoda, że nie odnotowałam w pamięci, jak szybko znienawidziła tego kota.
Niedługo po tym, jak drugi raz obudziłam Dolly, łupnięcie drzwi powiadomiło mnie, że wyszła do szkoły, a ja zostałam w domu sama. Ale z góry dobiegały do holu natarczywe szepty. Nie wyłączyła telewizora w swoim pokoju, zresztą nie pierwszy raz, i gadał teraz do pustego pomieszczenia jak zdezorientowany przyjezdny w podeszłym wieku. Odbiornik dostała niedawno od ojca, jego kanciasta czarna prostota przyjemnie kontrastowała z dziewczyńskim pokojem. Wnętrze urządziła przed wieloma laty jej babcia, a falbany àla Laura Ashley już od pewnego czasu nie były w stylu Dolly, która miała bardziej wyszukany gust. Gdy weszła w wiek nastoletni, zaplanowałyśmy urządzenie pokoju na nowo z okazji jej szesnastych urodzin i często rozmawiałyśmy o kolorach farb, tapetach i zasłonach. Te plany rodziły się jednak w czasie, gdy rok 1988 wydawał się nieprawdopodobnie odległą przyszłością, a myśl, że moja córeczka stanie się młodą kobietą, była równie nierealna. Tego lata, gdy w naszym życiu pojawiła się Vita, nasze rozmowy o remoncie zastąpiło moje milczenie, bo Dolly miała już szesnaście lat i co jakiś czas wspominała, że za kilka lat może zrobi sobie rok wolnego i ruszy w podróż albo wyjedzie na studia. „Jak często w ogóle będę tu wracać?”, pytała. Tak mówiła, z uśmiechem, dotykając dłonią tego swojego spiczastego forresterowskiego podbródka: „Jak często będę tu wracać? Bo wiesz, odległość… nowi znajomi… no i pewnie kariera”. Przy słowie „kariera” nieznacznie zapierało jej dech i chichotała jak dziecko, które na biologii musi wypowiedzieć wstydliwe słowo.
Wypowiedzi Dolly często były niegramatyczne i pozostawiały wiele do życzenia tak pod względem treści, jak i formy, a jednak miały głęboki sens. Gdy opowiadała urywanymi frazami o swojej przyszłości, mówiła tonem szczególnie lekkim i miłym dla ucha. Pieśń jej brzmiała pięknie i podobała mi się muzyka, ale nie wydźwięk; do tego opisu pasuje wiele rzeczy, które mi powiedziała tamtego lata. Tak cudnie odwracała rozmową moją uwagę, a wynikłą z tego ranę poczułam dopiero później, gdy już jej tam nie było. Wesołość, z jaką mówiła o wyprowadzce, była dla mnie równie okropna jak samo odczucie.
Choć tamtego poranka weszłam do pokoju Dolly z zamiarem wyłączenia telewizora, powstrzymała mnie przed tym rzeczowa natura dyskusji. Starszy profesor odpowiadał na pytania dziarskiej kobiety w sukience o jaskrawych barwach i wzorze, który zdawał się samoistnie poruszać i migotać na ekranie, jak przy zakłóceniach sygnału. Profesor specjalizował się w kulturze epoki wiktoriańskiej, a letnie miesiące spędzał, zdaje się, na promach pasażerskich, gdzie wygłaszał prelekcje i sprzedawał podpisane egzemplarze swojej książki, z których jeden trzymał właśnie w rękach i od czasu do czasu przemycał na wizję.
Siedząca w studiu prezenterka była pogodna i pełna entuzjazmu, bo nieświadoma utrudnień wynikających z odmiennych lokalizacji. Nie pojawiła się żadna wzmianka o opóźnieniu w przekazie satelitarnym, stąd można było odnieść wrażenie, że gość waha się przed udzieleniem odpowiedzi. Po każdym pytaniu w rodzaju: „Kiedy Brytyjczycy zaczęli dekorować drzewka świąteczne? Dlaczego powieści Dickensa są takie długie?”, następowała pauza, podczas której profesor w milczeniu i z kamienną twarzą wpatrywał się w kamerę. Gdy pytanie w końcu do niego docierało, następował przeskok i jego twarz wyraźnie ożywała. Jego początkowa beznamiętna mina i poślizg w udzielaniu odpowiedzi boleśnie przypomniały mi jednak o mojej własnej codzienności interpersonalnej. W głowie wyświetlił mi się obraz skrępowanego rodzica, który szturcha mnie łokciem w okryte szkolnym sweterkiem plecy, gdy ja tymczasem bezgłośnie układam sobie w głowie idealne zdania, ale nie umiem wydobyć ich na powierzchnię, jakbym była wprawną, lecz uwięzioną pod wodą pływaczką. Zarówno znajomi, jak i osoby postronne, regularnie powtarzają mi pytania, gdy nie mieszczę się z odpowiedzią w pewnych ramach czasowych, bo skąd mam niby wiedzieć, jakie one są? Rozmówcy wbijają we mnie nieruchome spojrzenia, jakby ich surowość miała co najmniej wyciągnąć słowa ze sfery niewypowiedzenia.
Gdy profesor wreszcie spieszył z odpowiedzią, okazywało się, że zawsze jest ona dopracowana w każdym szczególe. W rzeczywistości, w której rozmowa jest tak rozciągnięta w czasie, może nikt by się na mnie nie poznał, pomyślałam. Opóźniona reakcja podczas konwersacji oraz towarzyszący jej dyskomfort były mi tak znajome, że czym prędzej wyłączyłam odbiornik. Profesor patrzył na mnie niewzruszenie, czekając w milczeniu na świeżą dostawę słów, w miarę jak wraz z obrazem nikła jego samotna głowa w otoczeniu bezkresnego morza.
Rozkoszując się odzyskaną we własnym domu ciszą, zaczęłam sprzątać pokój Dolly. Gdy rozsunęłam zasłony, do wnętrza wdarło się brutalnie wczesnoporanne światło i przyćmiło widok na położone powyżej domu pola. Mieszkamy w miasteczku-żłobie (gdzie pedantycznie wytyczone drogi po jednej stronie odpychają napierające pola uprawne, a po drugiej mierzą się z jednolitą płaszczyzną jeziora. Szare wody rozpełzają się zaborczo na całej długości miasteczka i skutecznie nas odgradzają). Ulica za naszym domem zderza się z polem, które pnie się kategorycznie w dal. Mieszkam tu od zawsze, więc wiem, że u schyłku lata na tych polach wyrastają płomienie. Po każdych żniwach coś każe mi obserwować, jak robotnicy z farmy rozpalają sięgające dziecięcych głów ognie trawiące bezpłodną już ziemię. Dym spływa wartko do położonych niżej ogrodów, a jego swąd jest miły, bo znajomy. I co roku powtarzam pod nosem: „Bruccia la terra, bruccia la terra”… Tak Włosi opisują intensywność, z jaką Sycylijczycy uprawiają rolę: „ziemia płonie”. Szepczę te słowa cicho jak modlitwę, żeby uwierzyć, że płomienie są dobre i nieskażone. Wypalanie resztek pożniwnych nauczyło mnie, że ogień łatwo wziąć za światło i że może on człowieka przyzywać dokładnie tak jak ono.
Gdy moje oczy przywykły do światła słonecznego, zobaczyłam, że na trawniku przy sąsiednim domu leży drobna, ciemnowłosa kobieta. To był domek letniskowy Toma i jego żony, przyjeżdżali tu na wakacje i czasem na długie weekendy. Miejscowi nie przepadali za letnikami, których ostatnimi czasy przybywało, ale Tom był tak sympatyczny, że nie mieścił się w tej kategorii. Miał troje dzieci w tak zbliżonym wieku, że przez kilka lat można było odnieść wrażenie, że przywozi jedno i to samo niemowlę, a nowo przybyłe na świat dzieci to te drepczące za nim niepewnie maluchy. Żona Toma, blondynka, sama miała gładkie ciało i słodką twarz dziecka. Leżąca na podwórku kobieta w niczym jej nie przypominała.
Była nieświadoma mojego spojrzenia i to mnie z miejsca poruszyło. Leżała na plecach, a ręce i nogi miała rozrzucone pod nienaturalnym kątem, jakby spadła z dużej wysokości i ktoś ją tak nieprzytomną ułożył. Oto przyjemność obserwacji bez dwuznaczności niesionej przez kontakt wzrokowy, który kosztuje, lecz nigdy nie potwierdza obietnicy ani odmowy. Patrzyłam tak kiedyś na swoją małą córeczkę, gdy unosiła się swobodnie na plecach na ekranie aparatu do USG. „Ja cię kocham najdłużej”, mówiłam Dolly, gdy brało mnie na sentymenty i stawałam do konkursu, w którym ona w żadnym razie nie chciała brać udziału. „Ja cię poznałam pierwsza – powtarzałam na okrągło córce. – Patrzyłam na ciebie, kochałam cię, a ty mnie jeszcze nawet nie widziałaś”. Najpierw mówiłam do jej uważnej dziecięcej twarzyczki, a potem, z tą samą czułą i błędnie kierowaną zaborczością, zwracałam się do spokojnej twarzy kobiety. Jej oczy nie zmieniły się z wiekiem, pozostała w jednakowym stopniu podejrzliwa i ostrożna.
Kobieta, która miała zostać moją osobistą Vitą, leżała na pasie zieleni, tak słodko nieruchoma w słońcu jak otaczające ją drzewka owocowe. W poprzednim roku lato trwało długo, wydłużyła je z jednej strony ciepła wiosna, a z drugiej łagodna jesień; w szczycie sezonu zaduch zamykał nas w domu jak bojowo nastawiony ojciec. Lato Vity rozpoczęło się zaś jako słoneczny pokaz sił, wizualny letni spektakl bez prawdziwego upału. Te wczesne dni zapadły mi w pamięć jako szczególnie jasne, z rozmytym światłem jako obietnicą ciepła, które nie nadchodziło. Po namyśle dochodzę do wniosku, że ten okres był jak próba kostiumowa przed ciągiem dalszym tamtego roku, przed eksplozją skwaru, który kroczył tam i z powrotem naszymi rozedrganymi ulicami, z przyklejonym uśmiechem i rozpostartymi ramionami całymi w płomieniach.
Vita ręce miała rozrzucone na boki, a dłonie otwarte, jakby spodziewała się, że ktoś położy na nich podarki. Jej pięknie upięte włosy i atramentowy szyk dobrze skrojonych ubrań wzbudziły we mnie niepokój. Ze względu na oficjalny wygląd jej pozycja sugerowała raczej upadek lub skutek przemocy, a nie zamierzony rezultat. Zbiegłam na dół, trzasnęłam przeszklonymi drzwiami, wybiegłam do ogrodu i dla sprawdzenia jej reakcji otworzyłam skrzypiące drzwi szopy. Zwróciła głowę w moją stronę, otworzyła oczy i spojrzałyśmy na siebie ponad niskim drewnianym płotkiem, złączone tą intymną chwilą nagłej jawy. Rysy jej ślicznej twarzy pozostały jednak złagodniałe, a ona sama wstała i weszła do domu z całkowitą swobodą, jakby była zupełnie sama, poza zasięgiem spojrzeń.
A potem u moich drzwi zadzwonił dzwonek i to była ona. Stała w progu, mrugała sennie i splatając palce za plecami, rozciągała się w udawanych promieniach słońca.
– Mmm… – mruczała do siebie łagodnie, a potem roześmiała się na mój widok. – Muszę się jeszcze dobudzić!
Często imituję sposób mówienia innych i nauczyłam się w miarę możliwości robić to bezgłośnie. Lubię wystukiwać sylaby i śledzić zarówno akcent, jak i wygaszenie. Zwarte samogłoski w jej ustach kojarzyły mi się z cudzoziemką o nienagannie wyuczonym akcencie. Od dziecka wsłuchuję się uważnie w konwersacje, ta praktyka chroni mnie przed oczami, które podczas powitań lub rozmów stale szukają moich. Mimika rozmówców z reguły nie przekazuje mi nic ponad to, co opowiadają. Artykulacja – ton, zawieszenie głosu, nacisk – to do mnie przemawia.
– Cześć! Ja jestem Vita! – powiedziała stojąca w moim progu drobna i pachnąca kobieta.
Tam! Taaam-ta-da-dam-dam– powtórzyłam w myślach w poszukiwaniu wzorców wskazujących hrabstwo – bądź kraj – pochodzenia albo sugerujących status społeczny. Kiedy słucham rozmowy, ogromnie pomagają mi niby-dyrygenckie ruchy palcami, ale przekonałam się, że to czasem rozprasza albo niepokoi osobę mówiącą. Gdy ktoś się przedstawia, na ogół akcentuje najpierw powitanie, a potem swoje imię, tymczasem to, że Vita z rozmysłem podkreśliła zaimek osobowy, przywiało do niej aurę wyczekiwanej celebrytki. „No, już jestem!”
Mój były teść od dawien dawna – co często podkreśla – przyjaźni się z pewnym miejscowym, trochę znanym aktorem. Spotkałam go kilkakrotnie w domu teściów i za każdym razem witał się ze mną, jakby pierwszy raz mnie widział, i zawsze według tego samego schematu: pochylał głowę, rzucał skromne spojrzenie, po czym z krzywym półuśmieszkiem wygłaszał swoje nazwisko, jak gdyby pro forma, bo przecież nikogo nie trzeba informować, kim on jest. Tyle że Vita wcale sobie nie gratulowała. Gdy się przedstawiała, ożywienie w jej tonie wskazywało raczej na świadomość, że coś między nami zaszło, jej akcentowane „ja” w pewnym sensie obejmowało i mnie. Jakbym się jej spodziewała albo przynajmniej była świadoma jej istnienia, weszła z nią na któryś ze stopni zażyłości.
„Wysyłanie pierwszych życzliwych sygnałów to obowiązek osoby już zamieszkałej. Jeśli osiadły sąsiad nie kwapi się do wystosowania zaproszenia, przybysz musi zwracać uwagę na oficjalne praktyki towarzyszące każdemu z przelotnych spotkań i nie dopytywać o sprawy osobiste, ani też nie dzielić się własnymi”.
W tej dziedzinie moim punktem odniesienia stała się książka, którą kupiłam jako nastolatka z zamiarem rozszyfrowania pewnych trapiących mnie społecznych łamigłówek. Poradnik Zasady etykiety dla pań. Przewodnik po życiu towarzyskim napisała w 1959 roku Edith Ogilvy, wiekowa i płodna autorka powieści romantycznych, nosząca na co dzień brylanty i różowe szyfony. Edith w pewien nieuchwytny sposób balansowała między nienagannymi manierami a pewną dozą akceptowalnego ekscentryzmu. Wciąż jeszcze liczyłam, że i mnie uda się coś podobnego osiągnąć. W drugiej połowie życia pani Ogilvy dwukrotnie wychodziła za mąż, a obaj mężowie zapewnili jej arystokratyczny tytuł oraz wystawny tryb życia. W treści książki i na towarzyszących jej fotografiach pojawiały się częste nawiązania do jej wielce satysfakcjonującej sytuacji materialnej. Jej zainteresowania kierowały się raczej w stronę potrzeb elity – na przykład: jak zarządzać służbą w wiejskim domu, jak zwracać się do odwiedzających posiadłość dostojników – ale porady dotyczące życia towarzyskiego brzmiały na ogół rozsądnie. Edith poświęciła cały rozdział relacjom z sąsiadami i nowymi znajomymi. Nie wspominała jednak o sytuacji, w której obserwujemy śpiącą nieznajomą, a ta się budzi i bez zaproszenia staje w progu naszego domu.
– Zobaczyłam cię i musiałam się przedstawić, nie mogłam się powstrzymać. Chciałam cię poznać. Mój mąż mówi, że jestem taka wyrywna do zawierania nowych znajomości, że nikt nie ma nawet szansy nas nigdzie zaprosić! – Vita się zaśmiała. Jej śmiech był głośny i bezwstydny, do tego nie zasłaniała ust ani nie tłumiła wesołości, jak robią niektórzy, tylko coraz szerzej otwierała usta i odsłaniała lśniące ząbki.
„Uspokój się już, uspokój, ciszej, ciszej” – upominano mnie w dzieciństwie, ilekroć wydawałam z siebie jakiś odgłos. „Głośniej, powtórz, powiedz to jeszcze raz” – słyszałam regularnie od okresu dorastania, Vita zaś otwarcie przedkładała spontaniczność ponad bon ton i zdjęła w ten sposób ze mnie ciężar poczucia winy wywołanego odwrotnością zapoznawczego konwenansu, za co byłam jej niezmiernie wdzięczna. Jej akcent charakteryzowała wyważona precyzja właściwa osobom zaznajomionym z dostatnim życiem, lekcjami tenisa, prywatnymi szkołami i wakacjami za granicą. Jej ton świadczył zarazem o pewności siebie i łagodności: tak można by zamawiać drinki u niedoświadczonego barmana. Dotarło do mnie, że z pewnością nie jest cudzoziemką i mówi z najbardziej angielskim akcentem, jaki kiedykolwiek słyszałam. Wymowę miała tak staranną i wzorcową, że nawet ja, biegła tropicielka niestosowności, sądziłam początkowo, że to celowy i starannie wykonany popis, rodzaj parodii. Głos dobywał się z niej jednak czysto i bez wysiłku.
– Dlaczego mieszkacie w domu Toma? Przyjaźnicie się? – spytałam.
Z powodu swej szykownej smukłości z daleka wyglądała na młodszą, ale z bliska okazała się wyraźnie starsza ode mnie. Jej twarz o łagodnych rysach, bystre oczy i cera świadcząca o regularnej, lecz niepozbawionej starannego kosmetycznego zabezpieczenia ekspozycji na słońce, mogły ją plasować wśród pięćdziesięciopięciolatek, może kobiet pod sześćdziesiątkę. „W naszym miasteczku raczej nie utrzyma takiej karnacji, gdy już skończy się sierpień. I nie bardzo będzie miała gdzie prezentować opaleniznę, bo najczęściej chodzimy tu okryci kurtkami i szalami”. Powiedziałam to do siebie głosem własnej matki i choć skrycie karciłam Vitę, wiedziałam, że jest to kobieta, która pozostanie opalona przez okrągły rok i będzie miała mnóstwo okazji wymagających stroju opiewającego jej opromienione ciało. Tak połyskliwej skóry nie widziałam jeszcze u nikogo, przy czym nie spodziewam się, bym znała inną kobietę jej pokroju. Była jak klejnot w człowieczej powłoce, wykopany i wydobyty na powierzchnię, by funkcjonować pośród otoczaków; błyszczące przypomnienie o naszej własnej matowości. Przy mnie, bladej i nikłej, Vita była śniada i wyraźnie uformowana, tak materialna jak bryłka marmuru. I równie chłodna w dotyku. Ja zaś jestem osobniczym zająknieniem, błyskiem iskry, jestem powietrzem zmętniałym od letniego słońca.
– Toma? Ach tak, Toma! To nasz bliski znajomy. Uroczy, przeuroczy człowiek, prawda? Uroczy. A tobie jak na imię?
Jej nieoczekiwana obecność na moim progu była krępująca i kartkowałam w głowie rejestr spotkań zapoznawczych. Choć Vita na mnie patrzyła, nie czułam znajomego, wyczekującego tik-tak, wydawała się całkiem wyzbyta z ciekawskości i niepokoju. Jej bezpośrednie spojrzenie nie niosło oczekiwań i to było dla mnie czymś nowym i zarazem kojącym. W końcu się przedstawiłam, usiłując odtworzyć intonację jej powitalnego zdania: Tam! Taaam-ta-da-dam-dam.
– Cześć! Ja jestem Sunday. – Wypowiadając swoje imię, cofnęłam się, żeby powstała między nami przestrzeń. Stale cofam się przed ludźmi; cały świat to dla mnie karuzela pomieszczeń, do których weszłam przez pomyłkę. I nikt nigdy nie pozwala mi się rozsiąść, zaraz wzywają mnie do kolejnego pokoju, w którym wymaga się odmiennego zestawu zachowań. Czasem na widok znajomej osoby przywieram plecami do ściany i przemieszczam się na sztywnym nogach, boczkiem, jak krab. „Powiedz dzień dobry, nigdy przenigdy nie mów bardzo mi miło”, podpowiedziała niewidzialna Edith. – Dzień dobry.
– Sunday? Fantastycznie, kochana! Fantastycznie. Dzień dobry!
Była uosobieniem aprobaty, jakbyśmy się umówiły, że zmyślimy swoje imiona, a mój wybór sprawił jej przyjemność.
Nie poprosiłam Vity o wyjaśnienie jej sugestii, że jestem w jakiś sposób uwikłana w powstanie swojego imienia, wytłumiłam w sobie oczekiwanie od otoczenia precyzyjnych wypowiedzi. Tyle że godząc się ze stanem dezorientacji, skazałam się na samotne życie w króliczej norze. Na kurczowe trzymanie się tego, co potwierdzalnie prawdziwe i rzeczywiste, na przykład akcentów i modeli intonacji, które nie kłamią. Na życie wśród bohaterów satyry, w której nie trzeba dopytywać o sprawy niemożliwe i sprzeczne z wiedzą naukową, choćby nie wiadomo jak osobliwe. Naczelnik naszej poczty nie wita mnie dziarskim „Dobry!”, które kieruje do innych klientów. Gdy przychodzę coś załatwić w pochmurny dzień, pyta: „Co pani zrobiła ze słońcem?”. Mówi to szorstko i na serio, jakbym ukrywała przed nim jego prawowitą własność. W repertuarze przeznaczonych dla mnie powitań ma też pytania, dlaczego sprowadziłam deszcz, śnieg albo wiatr; to mnie, a nie pory roku czyni odpowiedzialną za każdą zmianę temperatury. Jego ulubioną i często stosowaną odzywką jest zarezerwowane na do widzenia równie bezsensowne zdanie: „Jutro przynieś słońce, dobrze, złotko?”. Gość dziękuje mi za ładną pogodę uprzejmym i odruchowym tonem człowieka, który odbiera w kasie resztę.
Na potrzeby kontaktu z przemawiającymi w tym stylu ludźmi dopracowałam do perfekcji wydawany na wydechu odgłos: „Ha!”. Wskazuje on w praktyce, że jestem rozbawiona, a jednocześnie rozumiem ich punkt widzenia. To odpowiedź na wszystkie łamigłówki stadne, których nie da się podsumować alternatywnym: „Ciekawe!”. To spostrzeżenie też lubią, ale obu odpowiedzi należy udzielać wyłącznie w przerwach między ich wypowiedziami, a nie wtedy, gdy mówią, nawet jeśli się powtarzają. Ale nie należy wspominać rozmówcom o powtórzeniach ani korygować ich wypowiedzi, nawet jeśli są niepoprawne rzeczowo. Ludzie lubią też kontakt wzrokowy. Byle nie ścisły. I tu wypracowałam sobie pewien system, podobnie jak w wielu innych napotykanych sytuacjach społecznych. Wytrzymuję spojrzenie przez pięć sekund, odwracam wzrok na sześć, a potem wracam do pięciu. Jeśli nie jestem w stanie wytrzymać pięciu sekund, staram się wytrwać przez trzy i dopiero potem pozwalam sobie na spojrzenie gdzie indziej.
Ludzie nie lubią, gdy rozmówca się wierci, postukuje palcami albo w ogóle wykonuje jakieś ruchy; preferują bezruch. I uśmiechy. Edith Ogilvy podkreślała: „Uśmiech może dodać atrakcyjności nawet najprzeciętniejszej twarzy. Kto nie może być piękny, musi przynajmniej postarać się prezentować miło i pogodnie. Uśmiech to klucz do sukcesu towarzyskiego, a posępny wyraz twarzy, jakkolwiek urodziwej, w żadnym razie nie pomaga w zawieraniu znajomości i przyjaźni”.
Ale gdy do mnie mówisz, a ja marszczę w skupieniu brwi, koncentruję się głównie na tym, że wreszcie skończysz. Tyle reguł i przypomnień, że ledwo słyszę wypowiadane przez ciebie słowa.
Stojąca na moim progu Vita uznała, że nie tyle się od niej odsuwam, co ją zapraszam, i weszła do środka, wykrzykując coś o podobieństwie naszych domów. Przechodząc obok mnie, poklepała mnie po nadgarstku, a granatowa materia jej kostiumu okazała się zaskakująco miękka. Jej pewność działała jak perfumy i wciągnęłam ją nosem. Skomentowała przychylnie jednolicie białe ściany w całym domu, ale zrobiła to w nienachalny sposób, w jaki można by pochwalić mijany krajobraz albo ujrzany przelotnie artefakt. Wiedziałam już, rzecz jasna, że jej własny dom, gdziekolwiek się znajduje, jest jednym wielkim barwnym ekscesem, pełnym gości, obrazów, chaosu, zgiełku. Edith Ogilvy twierdziła kategorycznie, że wnętrza powinny być naturalne i bezpretensjonalne, ale zarazem tchnące komfortem. „Dla zachowania dobrego smaku gospodarze nie powinni epatować wystawnością: nie eksponować wyraźnie nowych czy też nowatorskich sprzętów ani fotografii, których jedynym celem jest ukazanie własnych towarzyskich koneksji”.
Domy Toma i mój to identyczne wille stojące przy spokojnej ulicy, dwie budowle z wczesnej epoki wiktoriańskiej przytulone do siebie pośrodku skupiska rodzinnych bliźniaków z połowy dwudziestego wieku. Dom Toma, wzniesiony jako pierwszy na odległym krańcu ślepej ulicy, cieszy się najbardziej kameralną lokalizacją. Budowniczy obu willi poszedł z torbami, nim zdążył postawić przy tej samej ulicy więcej podobnych solidnych budynków z czerwonej cegły, ze zdobionymi gankami. Dwa wolno stojące domy o kanciastych, pełnych powagi zarysach nie dają się nijak pogodzić z otaczającymi je mniejszymi i otynkowanymi bliźniakami, a ta wspólna odrębność nadaje naszym willom klimat rozważnej solidarności w obliczu sąsiadów z późniejszej epoki. Swój dom darzę uczuciem bolesnym, uczuciem osoby, która wzięła ślub poniekąd wbrew sobie i której miłość przeplatana jest często atakami lodowatej paniki, wywołanej myślą o możliwej dezercji. Mnie samej nie byłoby stać na zakup domu i często myślę o równoległym życiu, które mogłabym wieść w jakimś nieprzychylnym zakładzie opiekuńczym albo nieumyta i bezdomna na ulicy, strasząca siebie i innych. Moi rodzice pracowali ciężko, a żyli skromnie, dlatego spłacili kredyt za dom na kilka lat przed dziesiątą rocznicą ślubu, co zważywszy na moje liche dochody nieustannie mnie zdumiewa.
Vita i ja weszłyśmy do mojej kuchni, w której nadal znajdują się turkusowe szafki z szybkami ze spękanego szkła, wstawione tam przez mojego ojca, gdy byłam dzieckiem.
– Jaki piękny kolor! – rzuciła bez skrępowania, tak jak mogłabym to zrobić ja.
Ale dla mnie było już za późno na zmianę planów co do kolejnej wypowiedzi. Odkryłam, że ludzie spotykający się po raz pierwszy w sytuacji towarzyskiej pytają się nawzajem o pracę i miejsce zamieszkania. Vita wiedziała już, gdzie mieszkam, stąd przygotowałam wers opisujący moją pracę na farmie. Nie spodziewałam się oczywiście, że rozmowa zejdzie na temat estetyki wnętrz, a dostrojenie się do tematu i przekierowanie uwagi wymaga ode mnie czasu i znacznego wysiłku. Nie zazdroszczę innym zdolności adaptacyjnych; niepokoją mnie. Umysły ludzkie są jak schwytane ryby: szamoczą się migotliwie w bezustannym i bezcelowym ruchu okrężnym. A takie jak ja płyną dalej, niewzruszone drgnięciem otaczających je prądów.
– Pracuję na farmie. W szklarni. – To była wypowiedź bezwiedna. Skoro już powiedziałam to, co zaplanowałam, mogłam podążyć w rozmowie za nią. Wiedziałam jednak, że pora tej wypowiedzi wyda jej się osobliwa, więc celowo ściszyłam głos i powiedziałam to prawie do siebie. A potem odezwałam się ponownie, już głośniej: – Mój ojciec sam wykonał te szafki. Są tu od mojego dzieciństwa.
Wolno stojące meble kuchenne pozostają absurdalnie barwnym kleksem w moim białym, białym domu. Moja matka nie interesowała się wystrojem wnętrz. Kochała wodę, która czekała na zewnątrz, łagodnie rozkołysana; rozciągała się przecznicę dalej i matka widziała ją z okna sypialni. Ilekroć ojciec pytał, jaki kolor ścian sobie życzy w którymś z pomieszczeń, zawsze wybierała biel.
Jeśli nie ustępował, mówiła: „To wybierz sam, Walter”, po czym przestawała mu odpowiadać.
Nie mógł znieść jej milczenia. Malował według jej pierwszej wskazówki i mieliśmy dom w bieli, a wszystkie meble i elementy wykończenia wybierał i aranżował sam. Urządził w milczeniu turkusową kuchnię, a ja i moja wówczas ośmioletnia, czyli ledwie rok młodsza siostra, godzinami siedziałyśmy w przedpokoju i patrzyłyśmy, co robi. Informowałyśmy się wzajemnie o jego ruchach oficjalnym, przyciszonym tonem, jakbyśmy zajmowały się antropologią i badały kontekst dziwacznego pradawnego rytuału. „Rysuje ołówkiem po ścianie, wziął młotek, uwaga, zauważył mnie!”
Vita pochwaliła skinieniem głowy decyzje dekoratorskie ojca i zaczęła z zapałem wyliczać cechy wspólne naszych dwóch domów. Architekt i inwestor byli najwidoczniej zwolennikami zdobień i Vita wskazywała bliźniacze zawijasy, kunsztowne łuki oraz niewątpliwe podobieństwo kominka. Widok kopii jej sezonowego domu wyraźnie jej nie rozczarował, lecz sprawił przyjemność; rozglądając się wokół i wymieniając wszystkie te podobieństwa, poklepywała mnie z roztargnieniem, tak swobodnie, jakbyśmy pozostawały w zażyłych stosunkach. Wskazałam jej krzesło przy małym stoliku, ale nie zaproponowałam niczego do picia. Autorka Zasad etykiety dla pań przestrzega, że „podczas przyjmowania nieznanego gościa nie wypada zaprowadzać całkiem nowych obyczajów. Postawa gospodyni powinna raczej dać odwiedzającym wyobrażenie o jej zwykłych manierach i nie należy się krygować, ponieważ prawda prędzej czy później wyjdzie na jaw”. Lady Ogilvy gardziła pretensjonalnością jeszcze bardziej niż złymi manierami. Wyobrażam sobie, że gdy perorowała o niebezpieczeństwach ostentacyjności i konsekwentnie przed nią przestrzegała, różowe falbanki otulające jej miękkie ciało („w przypadku pań wysiłek fizyczny jest przeważnie niepożądany, z wyjątkiem czynności towarzyskich, na przykład gry w tenisa lub krykieta”) unosiły się i opadały. Była też dość restrykcyjna w kwestii tematów, które można omawiać z nowo poznanymi sąsiadami. „Polecam pogawędki o najbliższej okolicy, sklepach, domach i tak dalej. W żadnym razie nie należy komentować cech, postaw ani zwyczajów zadomowionych sąsiadów; takie wypowiedzi są przejawami bardzo złego smaku”.
Opowiedziałam Vicie o historii naszych podobnych domów i o inwestorze, który przedobrzył z optymizmem i zbankrutował. Zawsze go sobie wyobrażałam jako poważnego pana z wąsikiem, marzącego o zapewnieniu swojej społeczności dachu nad głową, a potem palącego się ze wstydu z powodu porażki na tym polu. Vita sapnęła przez nos, jak to robiła często Dolly. Znaczyło to tyle, że przedmiot rozmowy jest tak przewidywalnie komiczny, że szkoda fatygi na prawdziwy śmiech.
– Mnie się to wydaje bardzo smutne. Tobie nie? – spytałam.
Vita ani chwilę nie wahała się z odpowiedzią.
– Smutne? Nie! Zdaje się, że był takim idiotą jak ja! Ja też codziennie wyskakuję z nowym pomysłem na zarobienie milionów. Na szczęście mój mąż celnie wskazuje luki w moich wspaniałych planach. – „Szczęście” wymówiła jako „szczeńście”, a „mąż” jako „mąąąż”. Mówiła dalej, a ja próbowałam powtarzać w głowie: „na szczeńście mój mąąąż”. – Nasz inwestor nigdy by nie zbankrutował, gdyby wyszedł za Rolsa. Cała ulica zastawiona domami podobnymi do naszych to przecież nic nowego, a w ten sposób jesteśmy kimś szczególnym. Mnie się to bardziej podoba, a tobie, Sunday?
To, że zwróciła się do mnie po imieniu i zaliczyła mnie do osób w jej kręgu „szczególnych”, ograniczyło moje współczucie dla pełnego nadziei pana z wąsikiem, który zbudował mój dom i stracił przy tym wszystko, co posiadał. Przegrywając, zostawił nam w darze ekskluzywność.
– Rols zajmuje się domami. To jego działka. Jest w tym niesamowicie dobry. Aż za dobry, szczerze mówiąc, bo nasz dom w mieście sprzedał się w dniu, w którym pojawił się na rynku. Wiesz, zagraniczni inwestorzy. – Ostatnie zdanie wymówiła teatralnym szeptem, odsłaniając przy tym zęby.
Odwróciłam wzrok i spróbowałam wypowiedzieć w myślach tę nową frazę: „Wiesz, zagraniczni inwestorzy”. Mówiłam jak ona, odsuwając wargi od zębów, jakby już same słowa były czymś niesmacznym. „Wiesz, zagraniczni inwestorzy”.
– Nawet jego niewykończone nieruchomości są już porezerwowane. Ale nim zostaliśmy całkowicie bezdomni, na scenę wkroczył uroczy Tom. Po prostu kochany. Jego żona znowu jest w ciąży. Jeszcze jednej! Tym razem musi leżeć w łóżku. Powikłania. – Ostatnie słowo wymówiła podobnie konfidencjonalnym tonem, jak „zagranicznych inwestorów”, i tak samo wyszczerzyła zęby. – No więc tego lata nie przyjadą. – Przesadnie wygięła usta w podkówkę jak odgrywająca stany emocjonalne aktorka pantomimy. Widzicie? Tak się czuję na myśl, że żona Toma musi leżeć inie może odwiedzić swojego drugiego domu. Rozumiecie? A potem, w mgnieniu oka, znów się uśmiechnęła. – To dlatego wynajęli nam dom. – Zaległa między nami cisza. – A ty? Masz dzieci? – spytała w końcu.
Jej uwaga rozproszyła się po pomieszczeniu jakby w poszukiwaniu dowodów istnienia latorośli; jej piwne oczy przypominały wstawiane drogim lalkom lśniące kulki z czarnymi źrenicami. Nietrudno mi było sobie wyobrazić takie oczy, okrągłe i nienakrywane powiekami, ustawione w równych rzędach na magazynowym regale.
– Jedną córkę. Ale ma szesnaście lat.
Gdy to powiedziałam, w lalczynych oczach Vity zaszła zmiana, złagodniały albo się wyostrzyły, nie wiem, na pewno jakoś zmienił się ich wyraz. Twarze dopiero poznawanych ludzi są szczególnie nieodgadnione i zawsze zbijają mnie z tropu. To, co da się odczytać z ich miny, często okazuje się całkiem niepożyteczne, zupełnie jakby człowiek rozpoznał narodowość przemawiającego cudzoziemca, ale nie rozumiał samego języka.
– Czyli już duża. Całe, kurwa, szczęście! – Przy jej wielkopańskim akcencie wulgaryzm zabrzmiał jakoś miękko. W tamtym czasie potrafiłam się jeszcze zdenerwować, słysząc z czyichś ust przekleństwo, bo z moich doświadczeń wynikało, że taki język na ogół poprzedza sprzeczkę albo wręcz kłótnię. Gdy jednak zaklęła Vita, rozdźwięk między tonem a treścią nadał wypowiedzi niezbędną perspektywę, przyniósł pewną foniczną ulgę. Ordynarnego języka używała z taką swobodą, że słowa opadały jak niedopałki papierosów i zbierały się u jej stóp, ale z dala od butów. – W otoczeniu naszego domu w mieście było pełno dzieci! A nasi znajomi ciągle się rozmnażali. Nawet moja najlepsza przyjaciółka tylko… – Zamilkła, przymknęła powieki i pierwszy raz znieruchomiała. Potem otworzyła oczy i wróciła, a jej olśniewający uśmiech zdawał się prawie niezmącony. – To będzie powrót do świata dorosłych, Sunday. Nareszcie!
– A ty nie…? – zaczęłam i ucichłam, bo przypomniałam sobie, że to pytanie natury osobistej.
Edith nie pochwaliłaby takiej indagacji przy pierwszym spotkaniu, kiedy to należy poprzestać na ogólnikowej konwersacji. Macierzyństwo znajdowało się na długiej, długiej liście SPRAW, O KTÓRE SIĘ NIGDY NIE PYTA, obok wszystkich innych rzeczy, które zawsze mnie ciekawią. „Ile masz wzrostu?” – chętnie zapytałabym każdego przechodnia. „Masz prawo jazdy? Zastanawiałaś się kiedyś, jakie skutki miało dla Południa zjednoczenie Włoch? Lubisz jeździć autobusem? A ta książka? Podoba ci się ta książka?” Nie puszczam tych słów samopas, tylko co dzień je przełykam, a one pełzają po moim wnętrzu jak mrówki, łechcące, gryzące i niestrudzone. Milczenie uznaje się za dziwne, ale z punktu widzenia ludzi jest mniej wymagające niż pytania. Nie udało mi się jeszcze ustalić, ile pytań wypada zadać, wiem za to, że moich jest zawsze za dużo. A jedno nie zadowala żadnej ze stron.
– …masz dzieci? – dokończyła Vita. – O nie, dziękuję, kochana. Szlag by trafił taką męczarnię!
„Szlak”, powiedziałam z uśmiechem w myślach.
– Ale jesteś mężatką. – Zorientowałabym się nawet, gdyby nie wspomniała o mężu. Ilekroć otwierała usta, jej ozdobione skrzącymi się pierścionkami dłonie tańczyły niecierpliwie, jakby chciały ponaglić jej własną mowę. Pomyślałam, że w obecności tak żywiołowej osoby jak Vita może jednak dałoby się dyrygować słowami za pomocą palców.
– Tak. A ty? – „A” w jej wypowiedzi było prawie nieme, a ostatnia sylaba nieco wydłużona, tak że usłyszałam „tyy?”.
Gdy mówiła, śledziłam jej słowa przy pomocy trzech środkowych palców: wystukałam rytm na nodze, a na koniec zaznaczyłam delikatnie kierunek wznoszący, co moje dłonie odczuły jako przejaw taktownego zainteresowania, a nie wezwanie do dostrojenia.
– Nie. Już nie – odparłam.
„Nie, sznie”. Powiedziałam tak celowo, bo spodobało mi się brzmienie jej frazy. W moich ustach zabrzmiało to jednak szorstko i dziwacznie, jak błędnie zaakcentowane „śmiesznie”. Jednak w odpowiedzi na mój ton twarz Vity złagodniała i zobojętniała. Mężatki często zdradzają zainteresowanie moim rozwodem i niespokojnie zagłębiają się w szczegóły, jakby sądziły, że zdradzę któryś ze swych błędów, a one się w ten sposób uzbroją i ustrzegą mojego losu. Ale Vita miała zbyt wiele ogłady, by naciskać na plotkowanie.
– Rols nigdy nie chciał dzieci – ciągnęła, zbaczając płynnie z niewygodnego tematu mojego dawnego małżeństwa. Zatrzymała wzrok na oknie i uśmiechnęła się przelotnie, olśniewająco, jakby na prośbę ustawionego tam niewidocznego fotografa. – Podkreślał to od samego początku. Zawsze powtarzał, że nie mógłby się mną dzielić z dzieckiem. Taki jest uczuciowy. Choć coś mi się zdaje, że teraz już nie jest tego taki pewny. – Spuściła wzrok, przyglądała się przez chwilę swojemu pierścionkowi zaręczynowemu, po czym obróciła go dużym oczkiem do góry, aż błysnęło.
Czekałam, ale nie wyjaśniła, czy możliwa przemiana jej męża dotyczy jego chęci pozostania bezdzietnym, czy może uczuć, którymi ją darzy. Znów zaczęła mnie bacznie obserwować i starałam się powstrzymać przed poruszaniem ustami i powtarzaniem sobie jej słów. Dumałam nad tym, co chcę powiedzieć, czyli: wyobrażam sobie, że bez macierzyństwa można się w życiu wspaniale realizować. Vita usadowiła się na krześle i pośród narastającego milczenia wzruszyła nieznacznie ramionami, jakby chciała przemieścić niewielkiego i niegroźnego owada. Pod szyją miała luźno zawiązaną szarfę, fragment cienkiej, ledwie wystającej spod marynarki bluzki, i poklepała teraz jej zwisające bezwładnie końce, jakby na pocieszenie.
Palce miała drobne, a całe jej dłonie wyglądały jak dziecięce mimo pomalowanych na bordowo paznokci, które migały na ciemno, ilekroć gestykulowała – czyli często. Z reguły nie lubię dotykać ludzi, ale wtedy miałam ochotę zacisnąć palce na jej małej dłoni, łagodnie uspokoić jej roztańczone na wysokości piersi palce. Później zresztą to zrobiłam; skórę miała chłodną, tak jak przewidziałam. Moja wiedza na temat Vity była instynktowna, wiedziałam to, co ludzie na ogół o sobie wiedzą. Wydawało mi się, że to nadprzyrodzona moc, dopóki nie pojęłam, że dokładnie tak samo umiem przewidzieć, jaka będzie w dotyku roślina czy ziemia, gdy przesunę po nich dłońmi. Jak się później okazało, umiałam trafnie uchwycić pewne cechy Vity, ale akurat nie te istotne. Tak czy owak, ta częściowa wiedza spływała na mnie ze swobodą pozorującą miłość.
– Rollo pracuje w mieście. Jest tam teraz. – Powiedziała to z wyuczoną obojętnością zwyciężczyni loterii, jakby trwała nieobecność jej męża była do tego stopnia darem losu, że trudno ją uznać za celową. – Kiedyś częściej pracowaliśmy razem, ale ja się postarzałam, a on nie. Mężczyźni się nie starzeją, prawda?
Owszem, starzeją się, pomyślałam poirytowana. Co za bzdury.
Widocznie wyjątkowo znać było po mnie wątpliwości, bo mówiła dalej, jakby się tłumaczyła.
– Mają wybór dłużej niż my i tyle. Rols mógłby mieć jeszcze w domu całą czeladkę. – Potoczyła w powietrzu rękami, jakby pod naszą nieuwagę rozpleniło się już wokół niewidzialne potomstwo. – A ja nie. – Złożyła dłonie, zamykając w ten sposób temat, i uśmiechnęła się promiennie. – A twoja córka, jak ma na imię?
– Dolly. – Nie umiałam, nadal nie umiem wymawiać jej imienia bez uśmiechu.
– Śliczne imię – zagruchała Vita. – Prześliczne! Moje brzmi, jakby należało do wiekowej babuni.
Wiedziałam, że sposób, w jaki wymówiła to zdanie, i to, że użyła określenia „babunia”, choć normalnie powiedziałaby pewnie „nestorka”, artykułując to słowo zgodnie z wszelkimi prawidłami, zakrawa na manierę. Wiedziałam o tym, bo moja mowa też jest porowata i podatna na wpływy otoczenia. Relacje zachodzące między mną a językiem, mną a innymi ludźmi, są ulotne i ledwie uchwytne. Vita, może dla zatarcia różnic między nami, zaczęła delikatnie wydłużać samogłoski. Wolałam prawdziwe brzmienie jej głosu; przemawiała jak któraś z sióstr Mitford albo młoda, debiutująca na salonach arystokratka w białych rękawiczkach ukazana na drugim planie czarno-białego filmu. Wyobrażałam sobie, jak wieczorem, po pracy, opowiem Dolly o naszej nowej sąsiadce. Powiedziałabym: „Vita nie mówi, ona świergocze. Autentycznie świergocze. Jak ptaszek”.
Tymczasem Vita nie przestawała mówić:
– …gdybym mogła sama wybrać sobie imię, to wybrałabym właśnie to. Dolly. – Wyjrzała do ogrodu, jakby zadumała się nad tym alternatywnym imieniem. „Doolej”. Nigdy nie mogłam się nasycić tym, jak imię mojej córki brzmiało w jej ustach. Nawet gdy mówiła na nią „Doorls”. Nawet na samym końcu. Pewnie dalej chciałabym tego słuchać.
– Właściwie to zdrobnienie. Pełne imię to Dolores, po mojej siostrze. Mojej siostrze Dolores. – Powtórzyłam imię w nadziei, że i je zechce wymówić.
Tak jak Dolly dostała imię po ciotce, tak moja matka odziedziczyła je po swojej zmarłej babce od strony ojca, Marinie. Jako najstarsza z siedmiorga rodzeństwa, które widziało w niej dodatkowego rodzica i nie umiało wymówić jej pełnego imienia, była powszechnie znana jako Ma. O tym Vicie nie wspomniałam. Nie zależało mi, żeby wymówiła imię mojej matki.
– Twojej siostrze? Jak słodko, i pewnie są ze sobą związane? Mieszka gdzieś niedaleko? – spytała.
– Dolores nie… nie… Mojej siostry… już… już z nami nie ma. Ani moich rodziców. Zostałyśmy tylko Dolly i ja… – Urwałam ponownie i natychmiast pożałowałam poruszenia tematu prowokującego do zadawania pytań, wydawania okrzyków współczucia albo, co budziło we mnie największy dyskomfort, spieszenia ze słowami pociechy. – W dawnych czasach… – zaczęłam jak nauczycielka odpowiadająca na pytanie uczennicy – …Włosi z południa tak głęboko wierzyli w reinkarnację, że nowo narodzone dziecko z miejsca dostawało imię po niedawno zmarłym rodzeństwie lub innym bliskim krewnym. Zdarzało się więc, że rodzice kilkakrotnie nadawali jedno i to samo imię kolejnym dzieciom rodzącym się po śmierci poprzedników. A to, które przeżywało, cieszyło się szczególnymi względami jako to, które nosi w sobie dusze wielu i musi być też po wielokroć kochane.
Vita słuchała mnie cierpliwie, a gdy wreszcie zamilkłam, powtórzyła za mną ostatnie zdanie:
– …i musi być też po wielokroć kochane? Tak, to zrozumiałe.
Przysunęła się bliżej i spojrzała mi w twarz, bacznie i zupełnie nieskrępowanie. Opadało mnie poczucie, że przekroczyłam w sposób niepożądany jakąś niewidzialną granicę towarzyską, zboczyłam z alejki i wbrew zakazom nastąpiłam na trawnik. Przeniosłam wzrok na swój ogród. Gdy jednak przemówiła ponownie, zrobiła to tak zręcznie jak matka ściskająca mocniej dłoń potykającego się dziecka.
– To urocze, że nadałaś córce imię po kimś z rodziny, kochana. I już widzę, że kochasz Dolly po dwakroć.
Z tą deklaracją podarowała mi wewnętrzną pewność, wtedy zupełnie mi nieznaną. Tyle że ta pewność, zamiast otulić mnie kojąco, jak bym się po niej spodziewała, przemówiła szeptem do czegoś we mnie uśpionego. Czegoś, co dotąd istniało wyłącznie w uśpieniu.