Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nawet kiedy snujesz plany, przewrotny los szykuje własny scenariusz.
Leonia Kwiatek, redaktorka brukowca „Bajanie Ducha”, przyjeżdża na Kacze Wzgórze, żeby napisać artykuł o funkcjonującym tam intrygującym pensjonacie. Nie jest tym faktem szczególnie zachwycona, ale przełożony nie daje jej wyboru: ma rozwiązać zagadkę i odkryć, czym tak naprawdę jest miejsce, do którego ciągną poturbowane życiowo kobiety. Początek pobytu w Kobylnicy zaczyna się dla Leonii fatalnie: jej zwariowany kot atakuje nieznajomego mężczyznę, a w dodatku ona sama nie może się odnaleźć w towarzystwie dziwnych współlokatorek. Jakby tego było mało, po przekroczeniu progu kompletnie opuszcza ją wena, a niedługo potem na scenę wkracza tajemnicza kobieta o czekoladowych włosach, która nieco pokrzyżuje Leonii plany…
Jeśli potrzebujesz wsparcia, znajdziesz je na Kaczym Wzgórzu. Paulina Kozłowska w zabawny, przewrotny i ciekawy sposób ujawni prawdę o kobietach. Świetna lektura dla każdej z nas.
Beata Owczarczyk, Lubię i polecam polskich autorów
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Paulina Kozłowska
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Katarzyna Dubois
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2022
eISBN 978-83-67295-06-2
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
Dla mojego Taty, który nie mógł doczekać się drugiej części :)
ROZDZIAŁ 1
Leonia Kwiatek mogłaby być uznawana za szczęściarę. Zaliczała się bowiem do grona tych wybrańców, których dom dzieliło od pracy zaledwie kilkadziesiąt kroków. Dokładniej zaś, dwieście metrów lub, jak kto woli, pięć minut na własnych nogach. Chyba że sygnalizator na przejściu dla pieszych pokazywał akurat czerwone światło. Wtedy wychodziło jakieś osiem minut z okładem. Co więcej, okno jej osobistej sypialni wychodziło wprost na najwyższe piętro redakcji „Bajania Ducha”. A gdy smażyła naleśniki lub placki ziemniaczane, mogła podziwiać ze swojej kuchni tandetnie oświetlone, małe wejście do budynku, w którym spędzała sporą część swojego życia.
Czy wobec takiego trafu Leonia Kwiatek była pierwszą osobą która zapalała w firmie światło?
Bynajmniej.
Gdy Panna Kwiatek pojawiała się w redakcji „Bajania Ducha”, energooszczędne żarówki były już porządnie rozgrzane i świeciły mocnym, ciepłym światłem. Redaktor naczelny, Tadeusz Duch, pił już drugą mocną, fusiastą kawę, a część grafików była już po czwartej wizycie w składziku na miotły, który służył za palarnię.
Podsumowując, Leonii nigdzie się nie śpieszyło. I gdyby nie fakt, że była jedną z najlepszych dziennikarek tej jakże poczytnej bulwarówki, najprawdopodobniej wyleciałaby z hukiem już po kilku dniach.
– Witamy naszą królewnę!
Zachrypnięty głos Tadeusza Ducha oraz jego okrągła jak balon sylwetka przywitały ją, gdy wchodziła na trzecie piętro redakcji. Na końcu korytarza, wyłożonego starym, cyklinowanym trzydzieści lat temu parkietem, mieściło się jej małe królestwo.
Rzuciła szefowi powłóczyste spojrzenie, otrzepując zaśnieżone buty. Małe, świdrujące oczka podążyły za jej śnieżnymi śladami, jak myśliwy, który próbuje odstrzelić ładny okaz dzikiego zwierzęcia. Następnie przesunęły się po grubych leginsach z nadrukiem przypominającym kolorowe kleksy zrobione przez dzieci w przedszkolu. Kurtkę zimową Lonka trzymała w zgięciu łokcia, więc mężczyzna skupił się teraz na jej czarnym sweterku z wyszytym na środku białym napisem: WHAT THE FUCK?!
– Przetłumaczyć ci? – Zadziorny ton sprawił, że na policzki szefa wypłynęły dwa krwawe rumieńce, które mógł zauważyć tylko ten, kto znał go jak własną kieszeń, bowiem Tadek Duch był nieustannie purpurowy na twarzy. Lonka przypuszczała, że jego biedne serce nie nadążało z pompowaniem i całą krew kumulowało akurat w tym miejscu.
Nie miała zamiaru ani chwili dłużej wpatrywać się w to obłe cielsko, więc szybki ruchem przekręciła klucz w zamku i weszła do pokoju. Elektroniczny zegar, kupiony sześć lat temu na chińskim bazarze, pokazywał dziewiątą piętnaście. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że redakcja pracowała prężnie już od siódmej rano.
Mało ją to obchodziło. W Europie Zachodniej już dawno się zorientowali, że narzucanie pracownikom ilości godzin pracy nie prowadzi do wydajności. Udowodniono, że pracując tylko siedem godzin dziennie, można uzyskać o wiele lepsze wyniki i być jednocześnie wypoczętym i radosnym człowiekiem. Wspominanie o tym Tadkowi, który zatrzymał się w epoce lat dziewięćdziesiątych, czyli załatwiania wszystkiego przez znajomych i dzięki flaszce w kolorowej torebeczce na prezenty, byłoby jednak zupełnie bezcelowe.
Rzuciła kurtkę i plecak na mały szezlong, który stał zaraz za drzwiami, i otworzyła okno na oścież. Mroźne, orzeźwiające powietrze oczyściło atmosferę i wygnało zaduch z pokoju.
Niestety siedziba redakcji przy ulicy Hubala w Gdańsku wymagała gruntownego remontu. W całym gmachu śmierdziało stęchlizną i łuszczącą się z kaloryferów farbą. Po całym dniu przebywania w swojej klitce czuła się jak obrośnięty pleśnią ser w lodówce. Pierwszym odruchem większości pracowników było właśnie wietrzenie. Nawet kawa nie była tak ważna, jak poranne dotlenienie.
Poprawiła roletę tak starą, że nie chciała się już opuszczać. Trzeba było nią mocno szarpnąć, jeśli chciało się uchronić przed promieniami słonecznymi. A wtorkowy, styczniowy poranek przywitał gdańszczan ostrym, rażącym słońcem, które odbijało się od zalegającego na chodnikach śniegu. Jeśli więc chciała pracować na laptopie i cokolwiek na nim widzieć, musiała zasłonić zimowe widoki za oknem. Last Christmas od dawna już nie grali w radiu, więc nie było czego podziwiać.
Głośne chrząknięcie uświadomiło jej, że Tadek nadal stoi w korytarzu i przygląda się jej z jawnym zainteresowaniem.
– Zakochałeś się, czy co?
Kosmata i lekko już posiwiała brew uniosła się ze złości. Ten stary dziad zawsze unosił lewą brew, gdy skakało mu ciśnienie. Wyglądało to tak, jakby jedna z nadmorskich mew podrywała się do lotu, a jej niemrawa towarzyszka została na tafli wody.
– Niedoczekanie twoje! Jest sprawa. – Głos Tadka był tak poważny, że spojrzała na niego z zastanowieniem, po czym zlustrowała go od stóp do głów.
Czy wyglądał jakoś inaczej niż zwykle? Szybko stwierdziła, że nie. Ten sam ulubiony szary sweter we wzorki, które przypominały egipskie hieroglify, i sprane dżinsy, kiedyś ciemnogranatowe, teraz wyglądające bardziej jak rajstopy smerfa. Kryśka – jego osobista żona – przykładała najwyraźniej większą wagę do karmienia swojego męża niż jego schludnego wyglądu. Tadek był już tak wielki, że przypominał księżyc w pełni i latem, gdy nosił tradycyjne koszule, niejeden z pracowników obrywał guzikami, które strzelały, ilekroć materiał nie wytrzymywał starcia z dyrektorskim brzuchem.
Nie mój chłop, nie moja sprawa, uznała Lonka, patrząc na szefa wyczekująco, jakby za chwilę miał zdradzić jej datę końca świata.
– Mów, czego chcesz, bo mam robotę. Muszę skończyć artykuł o tej piosenkarce, która urodziła się jako facet. Sam mi trułeś dupę, że ma być gotowy na już.
Spędziła nad tą sprawą wiele godzin. Pojechała nawet na drugi koniec Polski, aby upewnić się, czy rzeczywiście słynna Maria Rudecka była dawniej rozkosznym Wojtkiem. Czuła moc w palcach i chciała puścić tekst jeszcze przed końcem stycznia. Była pewna, że będzie z tego bomba potężniejsza niż ta w Nagasaki.
– Walić Rudecką czy Rudeckiego. – Tadek machnął tłuściutkimi palcami w powietrzu, jakby mało go obchodziło, że jego najlepsza dziennikarka trzyma w swoich dłoniach granat gotowy do użycia.
– Słucham?!
Lonka nastroszyła się jak ptak szykujący się na taniec godowy. Nie dość, że pół nocy nie spała, bo po raz kolejny przyśnił jej się były chłopak i jego kłamliwa morda, to na dodatek wypaliła dzisiaj tylko dwa papierosy, a normalnie o tej porze powinna być już po pięciu. A na sam koniec pięknego poranka o mało nie wyłożyła się na schodach bloku, bo dozorca zapomniał odśnieżyć i posypać wyjście piaskiem. A teraz Tadek stał przed nią z taką miną, jakby za pięć minut Gdańsk mieli zaatakować kosmici i tylko ona mogła uratować mieszkańców.
Nic z tego nie rozumiała. Gdy się denerwowała, niebezpiecznie drgał jej policzek. A w tej chwili miała wrażenie, że pół twarzy niemal skacze, jakby ktoś raził to miejsce prądem.
– Przyjdź do mnie za pięć minut. Będzie Hanka. Pogadamy – powiedział Tadek Duch i zniknął jej sprzed nosa, zamykając za sobą drzwi.
Lonka stała jak słup soli. Dlaczego, u licha, miała pojawiać się w jego gabinecie z tą durną Hanką u boku? Tadek doskonale wiedział, że Lonce przewracały się wszystkie wnętrzności na widok tego lizusa. A gdy ta meduza otwierała usta, zaciskała pięści, żeby jej nie przywalić.
Nie chcąc uronić ani sekundy, pospiesznie wyciągnęła papierosa, podpaliła i mocno się zaciągnęła. Odwróciła się w stronę otwartego okna i oparła biodrami o rant biurka.
O co temu dziadowi mogło chodzić? Od siedmiu lat pracowała dla „Bajania Ducha”, ale ani razu Tadek nie zachował się w ten sposób. Jeśli chciał coś z nią uzgodnić, przychodził osobiście z pytaniem czy ma ochotę podjąć się danego tematu. Jeśli trzeba było zebrać informacje o kimś większego kalibru, przychodził z tym tylko do niej.
Być może dlatego, że jej metody pracy znacząco się różniły od metod innych dziennikarzy w redakcji. Gdy trzeba było zdobyć kompromitujące zdjęcia lub informacje o którejś z głupich celebrytek, Lonka uderzała zawsze tam, gdzie teoretycznie światło świeciło najsłabiej. Gdy dostała cynk o zażywaniu narkotyków przez pewną gwiazdkę, udała się na rozmowę do jednej z dziewczyn sprzątającej jej mieszkanie. Okazało się, że młoda studentka była wykorzystywana nie tylko do ścierania kurzu, ale również do sprzątania zużytych prezerwatyw i tajemniczego proszku rozsypanego po całej sypialni. Dziewczę było tak sfrustrowane, że wypaplało wszystko, co skrzętnie ukrywała gwiazda. Artykuł zatytułowany Burdel u świętej Anny okazał się hitem zeszłorocznych wakacji. A pani aktoreczka, która czytała na mszy fragmenty Pisma Świętego w rodzinnej miejscowości, po takim skandalu zapadła się pod ziemię i nie zagrała do tej pory nawet w reklamie papieru toaletowego.
Nic nie sprawiało Lonce większej przyjemności, niż demaskowanie ludzi, którzy kreowali się na ideały. Po tylu latach pracy zakodowała sobie, że to jest właśnie jej misja: pokazywanie światu jacy naprawdę są ludzie. A co tu ukrywać, większość była zła do szpiku kości.
Podobnie Tadek zachował się w przypadku sprawy Marii Rudeckiej i jej rzekomej transformacji. Lonka nie miała nic do ludzi, którzy nagle uświadamiali sobie, że ich płeć jest inna od tej, którą mieli wpisaną w metryce urodzenia. Szanowała każdą inność i miała w społeczności LGBT wielu lojalnych znajomych. Jednak kiedy Maryśka Rudecka vel Wojtuś zaczęła występować w telewizji śniadaniowej i opowiadać, że zmiana płci i homoseksualizm to chore wynaturzenie, miarka się przebrała.
Lonka dawno dostała cynk, że Maryśka ma w majtkach coś, czego jako kobieta mieć nie mogła. Po sukcesie serialu Być jak Ewa, Rudecka trafiła na czołówki najpoczytniejszych gazet w Polsce. Dziennikarka nie uważała, że aktorka jednej miny zasługuje na uznanie, jednak interesowało ją coś zupełnie innego. Postanowili wraz z Tadkiem, że rozpracuje Marię i raz na zawsze położy kres jej stygmatyzującym i szkalującym wypowiedziom na temat gejów, lesbijek i transseksualistów. Węszenie zajęło jej ponad miesiąc, aż w kocu udało się zdobyć potrzebne informację. Mieszkańcy rodzinnego miasteczka dawnego Wojciecha Rudeckiego byli bardzo rozmowni.
Efekt pracy Lonki spoczywał po trosze w jej laptopie jak i w opasłej teczce, którą trzymała w zamkniętej na klucz szufladzie biurka. Wystarczyło całość dopieścić i puścić dobre nowiny w świat. Czuła, że jej pseudonim będzie ponownie odmieniany przez wszystkie przypadki. Uwielbiała wzbudzać kontrowersje. Podniecało ją, gdy jej tekst wywoływał żywą dyskusję na lokalnym podwórku.
Jeśli poprzez cięty język mogła wylać komuś kubeł zimnej wody na głowę i sprawić, że owa głowa trochę zmądrzeje, wchodziła w to bez zastanowienia.
– Lonka, hrabino! Czekamy!
Donośny ryk uzmysłowił jej, że trochę za długo wytęża zwoje mózgowe. Zgasiła pospiesznie niedopalonego papierosa w prowizorycznej popielniczce wykonanej z przeciętej na pół butelki po coli. Na dno wlewała trochę wody, aby nie zrobić nieumyślnie z siedziby redakcji płonącego wieżowca. Nienawidziła tych szklanych, tradycyjnych popielniczek jak u babć klozetowych w miejskich szaletach. Poza tym swojej autorskiej nie musiała myć. Wystarczyło wyrzucić do śmietnika, gdy się zapełniła, i kupić nową butelkę coli. A że Lonka piła sporo whisky z tymże zacnym płynem, mogła mieć nową popielniczkę codziennie.
– Idę, kurwa, idę… zgredzie – mruknęła, gdy papieros zatonął w resztkach brudnej wody z popiołem.
Wchodząc do znajomego, zagraconego biura szefa i widząc rozanieloną twarz Hanki, nie omieszkała pokazać, w której części ciała ma jej osobę. Nie mogła się powstrzymać, gdy spoglądała w te oczy jak u spaniela. Hanka Miluś była największym dupowłazem jakiego kiedykolwiek Lonka spotkała.
– Co tam, Hanko Mostowiak? – gruchnęła słodko, siadając obok niej na krześle.
– Widzę, że u ciebie bez zmian, okropna żmijo!
– O, tak! Nadal nie wylizałam ani jednej dupki, a ty ile dzisiaj? – odcięła się, szczerząc w jej stronę zęby w szyderczym uśmiechu.
– Przymknąć się! – Wielka pięść huknęła o podrapany blat biurka. – Kwiatek, jest sprawa, więc bądź tak miła i milcz przez chwilę, bo Bóg mi świadkiem, że moja cierpliwość do ciebie jest tak naciągnięta jak guma, która za chwilę pęknie!
* * *
– Nie wygląda to dobrze!
– Zauważyłem…
– Doliczymy mu do rachunku – wtrącił przytomnie Kacper Struzik, obserwując ukradkiem swojego szefa. – Ponadto muszę szybko znaleźć stolarza. Jeszcze tego brakowało, żeby który wyłożył się na schodach. Teraz nie ma się czego przytrzymać. I jeszcze ta nieszczęsna dziura.
Postawny rudzielec, dzierżący tytuł dyrektora firmy RS Car, podrapał się od niechcenia po krótkiej szczecinie na policzkach. Jego oczy w kolorze kawy z mlekiem błądziły w górę i w dół, wyznaczając miejsca, w których drewniana barierka zaczynała się i kończyła. Na kilka sekund ten uważny wzrok zastygł w okolicach środkowego, trzeciego schodka, w którym zionęła spora dziura. Schodka, który jeszcze wczoraj tam był i miał się dobrze. Kacper wyraźnie słyszał, jak wraz z każdym oddechem jego szef robi się coraz bardziej poirytowany. Zapewne nie chodziło o koszty i czas, potrzebne do naprawy. Zarówno jedno jak i drugie wymagało małych nakładów. Problem polegał na tym, że Robert Sęp miał w sobie silny gen zaborczości. Jeśli coś, według jego mniemania, należało tylko do niego, a bez dwóch zdań Samotnia czymś takim była, nie potrafił zachować spokoju. Kacper wiedział, że gdyby nie potworny mróz i wczesna pora, te złowieszczo błyszczące oczy ukatrupiłyby każdego, kto śmiałby się teraz wtrącić do ich rozmowy.
Rozejrzał się dookoła, aby upewnić się, że nikt nie pojawi się w zasięgu morderczego wzroku jego szefa. Mógłby wtedy przynajmniej skinieniem głowy dać znać intruzowi, aby absolutnie się teraz nie zbliżał. Nie był do końca pewny, czy potrafiłby uchronić go od śmierci. I szczerze mówiąc, nie chciał próbować.
Wokół jego przemarzniętej twarzy unosiła się gęsta mgiełka wydychanego powietrza. Styczniowy poranek przywitał ich słońcem i ośmiostopniowym mrozem. I pomimo tego, że Samotnia wyglądała bajecznie jak z pocztówki, skąpana w białej pierzynie i przysypana skrzącą się w promieniach otuliną, Kacper nie przepadał za zimą. Nienawidził grubych kurtek, czapek, od których swędziała go głowa i szalików drażniących brodę, która w zamian odwdzięczała się wysypem pryszczy. Z tęsknotą czekał na wiosnę, dłuższe dni i cieplejsze poranki. Poza tym wiosna zawsze zwiastowała nowe pomysły i inspiracje. Wszyscy mieli lekkie obawy, czy po zakończeniu klasycznego sezonu letniego interes nadal będzie się opłacał, ale tak jak przeczuwał dyrektor RS Car, potrzeba zresetowania głowy towarzyszyła mężczyznom nieustannie. Firmowy mail pękał w szwach od ciągłych pytań o możliwość rezerwacji. Nie zmieniło się to nawet w okresie świąt Bożego Narodzenia. Samotnia – męska oaza przyjemności i wypoczynku, przeżywała wtedy istne oblężenie. Tak jakby wszyscy faceci próbowali czmychnąć z domów na czas świątecznych przygotowań i wrócić dopiero po Nowym Roku.
– Mamy w ogóle winnego? – zapytał Robert, patrząc w błękitne niebo. – Nawet nie chcę myśleć, jak ktoś mógł połamać barierkę i zrobić taką dziurę. Przecież to wygląda jakby rąbnął tu siekierą!
Promienie słoneczne odbijały się od czap śniegu, rażąc ostrą bielą w oczy. Kacper szczerze żałował, że nie wziął ze sobą okularów przeciwsłonecznych. Musiał przyłożyć do czoła rozpostartą dłoń, tworząc z niej prowizoryczny daszek. Inaczej widziałby tylko białe mroczki.
– Orłowski.
– Jak miło – westchnął Robert, mrużąc oczy. – Doliczymy mu naprawę do rachunku za pobyt.
Kacper mechanicznie przytaknął. Orłowski, który był prezesem spółki sprzedającej męską bieliznę, był również pierwszą moczymordą wśród słupskich biznesmenów. Kiedy tylko wpisano go na listę gości Samotni, Kacper wiedział, że będą kłopoty. Szczególnie po słynnej zeszłorocznej aferze w pięciogwiazdkowym warszawskim hotelu. Orłowski zaprosił wówczas kilka kobiet trudniących się najstarszym zawodem świata. On i jego świta bawili się tak dobrze, że uszkodzili okna w hotelowym apartamencie, zarzygali korytarz, a na sam koniec Orłowski we własnej osobie stanął na gzymsie balkonu i udawał latającego orła. O mało nie przypłacił tego życiem. Podobno po tej kompromitacji dostał absolutny zakaz wstępu do hotelu na dziesięć lat. Po takim researchu Kacper miał dwa wyjścia. Mógł albo kategorycznie odmówić mu rezerwacji w Samotni ze względu na jego niechlubną sławę lub olać wydarzenia sprzed kilku miesięcy i dać chłopinie szansę na błyśnięcie manierami. Jako człowiek, który podchodził do ludzi z sympatią, postanowił dać typowi drugą szansę.
Efekty swojego dobrego serca, miał teraz przed oczami. Nie mówiąc już o moralizatorskim tonie Roberta, który „a nie mówiłem?” powtarzał tak często, że Kacper wręcz słyszał w uszach ich echo. Obiecał sobie, że po takiej nauczce będzie się kierował jedynie rozsądkiem.
Na szczęście Robert postanowił przez moment nie dręczyć go swoimi przemyśleniami na temat dawania drugiej szansy. Chłodno przyjął wiadomość o kolejnych dzikich instynktach znanego gościa, który – notabene – chrapał teraz smacznie w swoim pokoju, zapewne niewiele pamiętając z poprzedniej nocy.
– Dobra. Muszę podjechać do firmy, podpisać papiery – oznajmił Robert, dając tym samym do zrozumienia, że sprawę zdezelowanego wejścia głównego do Samotni uznaje za zakończoną. – Poza tym Łucja chce jechać do miasta kupić nową pościel do pensjonatu. Pojadę z nią.
Kacper, pomimo trosk, które spadły mu od rana na głowę, nie mógł powstrzymać uśmiechu. Szef natychmiast obdarzył go nadmiernie poważnym spojrzeniem, które jednak kipiało od tłumionej wesołości. Mina Roberta ewidentnie nie współgrała z jego oczami. Działo się tak bardzo często, gdy ktoś w jego towarzystwie wspominał Łucję. Kacper dobrze wiedział, jak wielką pracę wykonała ich sąsiadka, aby skruszyć ten beton testosteronu i męskiego ego. I był jej za to bardzo wdzięczny, bo o wiele lepiej się pracowało z człowiekiem, któremu śmiały się oczy, a myśli kierowały się ku barwniejszej stronie życia.
Łucja i Robert.
Myśl o nich, jako parze, była dla Kacpra jedną z najbardziej nieprawdopodobnych. Ona – właścicielka pensjonatu dla kobiet i on – ze swoim męskim przybytkiem. Gdyby ktoś dwa lata temu powiedział mu, że ta dwójka się zejdzie i stworzy całkiem udany związek – nigdy by w to nie uwierzył. Nawet gdyby mu płacili i kazali uwierzyć – nie zrobiłby tego. Życie jednak lubi płatać figle i łączyć ze sobą dwa atomy, które teoretycznie powinny się odpychać.
Gdy Robert ruszył w stronę swojego samochodu zaparkowanego na drodze przed domem, Kacper pozostał na chwilę sam. Odwrócił się w stronę wielkiego, białego klocka, który wyrastał po drugiej stronie drogi.
Pensjonat na Kaczym Wzgórzu.
Miejsce jego udręki i problemów, od kiedy wymyślił w swoim małym pokoiku i przelał na kartkę brystolu pomysł oazy męskiej rozpusty – Samotni. Myślał wtedy, że piękna okolica jest wyludniona i idealnie się nadaje na tego typu biznes. Okazało się jednak, że tuż naprzeciwko firmowej działki, w leśnym zagajniku, pewna pyskata brunetka prowadzi pensjonat dla kobiet, które chcą odpocząć od mężczyzn. To, co później przeszli: on – jako pomysłodawca, i jego szef jako główny inwestor, nie mieściło się w głowie. Wiele razy wątpił, że plan się powiedzie, nawet mimo wielkiej determinacji szefa.
Dzisiaj wiedział, że owe frustracja i zacietrzewienie były podsycane wielkim, rodzącym się wtedy uczuciem. Kto mógł jednak przypuszczać, że dwoje chcących wydrapać sobie oczy ludzi uwije wspólne gniazdko?
Otrząsnął się z rozmyślań i tupiąc oklejonymi śniegiem butami o gumową wycieraczkę, wszedł do środka. Przeszedł przez znajomy salon, z zielonymi welurowymi kanapami i trzaskającym od rana ogniem w kominku. Starał się być w miarę cicho, bo w hotelu nocowało jeszcze paru gości. W tym słynny zawadiaka Orłowski. Goście Samotni byli jednak tak zmęczeni imprezowaniem, że o tej porze nie było ich nigdzie widać. Wszedł do dużej kuchni, urządzonej w stylu amerykańskim, z marmurową, wysoką wyspą na środku.
Starsza kucharka rozbijała jajka na jajecznicę do dużej, szklanej misy. Tuż obok niej kręciła się młoda pomocnica. Dziewczyna niedawno skończyła osiemnaście lat i chciała sobie dorobić. Pani Leokadia – szefowa kuchni – szybko ją zaakceptowała, więc tworzyły sprawnie działający duet. Trochę jak babcia z wnuczką.
Starsza z kucharek pracowała tak sprawnie i szybko, że jajka wręcz śmigały w jej dłoniach.
– Pan Kacper. – Para czekoladowych oczu spoglądała na niego z pomarszczonej twarzy.
– Dzień dobry, pani Leokadio… – przywitał się, podkradając z blatu małą kiść winogron przygotowaną dla tych, którzy cenili sobie słodkie śniadania. Zaśmiał się, czując na sobie jej karcące spojrzenie.
– Wszyscy jeszcze śpią – powiedziała, nie rozumiejąc powodu jego wizyty w czwartkowy poranek.
Samotnia prowadziła sześciodniowe turnusy, z niedzielną przerwą na dokładne sprzątanie domu, zmianę pościeli, obrusów i tym podobnych. Widok któregokolwiek z szefów firmy wywołał w starszej kucharce lekkie przerażenie, choć starała się wyglądać profesjonalnie.
– Przyjechaliśmy po informacji ochroniarza o awarii schodów – usprawiedliwił się Kacper. – Zajrzałem zapytać, czy czegoś nie potrzebujecie.
Kucharka dziarskim ruchem zgarnęła skorupki do śmietnika i wytarła dłonie w ścierkę. Młoda pomocnica nawet nie spojrzała w ich stronę, zbyt zajęta krojeniem szczypiorku w idealną kostkę.
– Wszystko w porządku, panie Kacprze! Na tip-top.
– Świetnie – mruknął, drapiąc się po brzuchu. – W razie czego, macie mój numer.
– Tak jest – odpowiedziała i przestała zwracać na niego uwagę. Wyjęła z szuflady ubijaczkę do jajek i bez oglądania się na młodego kierownika do spraw promocji zaczęła przygotowywać jajecznicę.
Kacper uznał, że dostał mentalnego kuksańca w nos i jego obecność w kuchni jest zbędna. Pomachał radośnie do kobiet, które nie zwracały już na niego uwagi, i opuścił Samotnię.
Zanim dotarł do auta, dłonie zamarzły mu na kość. Chłód potęgował zimny wiatr, który wręcz wkradał się pod skórę i hulał po wnętrznościach. Z ulgą wsiadł do środka i włączył silnik. Ciche mruczenie i nawiew, który natychmiast się uruchomił, podziałały na niego kojąco. Wyciągnął z kieszeni telefon i wcisnął go w specjalny stojak na desce rozdzielczej. Nie słyszał wcześniej, aby ktoś chciał się z nim skontaktować, ale zielona dioda, która uparcie mrugała mu przed oczami, mocno go zaciekawiła.
– Anka… – mruknął pod nosem, klikając na znaną niebieską ikonkę Facebooka.
Stara koleżanka ze stażu po raz kolejny zareagowała serduszkiem na jego relację na portalu społecznościowym. Podrapał się po głowie, czując się nieswojo. Odkąd został jednym z kierowników w firmie Roberta Sępa, postanowił uaktywnić swoje mocno przykurzone konto w social mediach. Po latach niepowodzeń miał się w końcu czym pochwalić, więc bardzo ochoczo dał do zrozumienia wszystkim znajomym, jaką pozycję osiągnął. Oczywiście nie udawał szejka z milionami na koncie i złotym sedesem w mieszkaniu, ale nie omieszkał wstawić kilku zdjęć ze swojego nowego gabinetu. Tak zwane „zdjęcie profilowe” zrobił sobie sam, na tle drzwi ze złotą grawerowaną tabliczką „Struzik Kacper – Kierownik do spraw promocji”.
Tak jak się spodziewał, reakcje na jego błyskotliwą karierę były różne. Część znajomych nagle sobie o nim przypomniała i atakowała ze zdwojoną mocą, wysyłając pytania o możliwość podjęcia pracy „po znajomości”. Nieliczni zaś opuścili grono jego znajomych, wysyłając na do widzenia wiadomości w stylu: „Ty pieprzona wazelino. Jak tego dokonałeś?”.
Anki Prybus nie mógł zakwalifikować do żadnej z tych grup. Swego czasu była stażystką – tak jak on, i pałali do siebie sympatią raczej z obowiązku. Anka była urocza i miła, nawet nie przeszkadzały mu jej krzywe zęby, na których nosiła aparat, ale do przyjaźni było im bardzo daleko.
Gdy wymyślił inwestycję budowy Samotni i awansował na kierownika projektu, nie miał już na nic czasu. Zresztą Anka sama przestała się odzywać. Łypała na niego groźnie, ilekroć mijał ją na korytarzu, aż do dnia zakończeniu stażu. Nie wiedział, co później się z nią działo i gdzie znalazła pracę. Mógł jedynie przewidywać, że dostała świetne referencje od Roberta i mogła bez problemu wszędzie się zatrudnić. Nie upubliczniała informacji o swoim życiu prywatnym. Do tej pory nie zamieściła ani jednego zdjęcia. Najwyraźniej należała do tej grupy, która nie dzieli się swoim życiem, jednak lubi obserwować cudze.
Jednak nawet gdyby Kacper przyjął optymistyczną wersję, a nie tę rodem z filmu szpiegowskiego, nasuwało się pytanie: dlaczego Anka zasypuje go serduszkami? Chciała odnowić kontakt czy po prostu jej się nudziło? A może widok byłego kolegi w eleganckim i drogim garniturze podziałał na nią jak feromony? Kacper miał świadomość, że nie jest już tym samym chudym, niepozornym chłopakiem. Od ponad roku ćwiczył na siłowni pod okiem trenera i regularnie biegał. Nie dążył do posiadania mięśni jak z pokazów strongmanów, ale poprawa kondycji świetnie na niego podziałała, również psychicznie. W dodatku delikatny zarys kaloryfera na brzuchu mile łechtał jego próżność.
Auto nagrzało się na tyle, że zrzucił z siebie pikowaną kurtkę. Zerkając po raz ostatni we wsteczne lusterko, pomału wyjechał na drogę.
ROZDZIAŁ 2
– Tadeuszu Duchu, z całą mocą z jaką mnie wkurzasz, oznajmiam ci, że pora na emeryturę.
– Ty się nie martw o moją emeryturę! Zrozumiałaś, co przed chwilą powiedziałem?
Lonka spojrzała spod byka w małe, niebieskie oczka, które błyszczały teraz jak u lekomana albo kogoś na mocnym haju. Siedząc w obskurnym gabinecie redaktora naczelnego, miała wrażenie, że bierze udział w czymś w stylu Truman Show. Bardziej prawdopodobne było jednak to, że jej szef do reszty zwariował.
– Inteligencję wyssałam z mlekiem matki, więc nie mam problemów z przyswajaniem informacji – mruknęła, poprawiając się na krześle.
Cichutkie prychnięcie tuż obok przywróciło ją do rzeczywistości i przypomniało, że po jej lewej stronie nadal siedziała Hanka, patrząca tępo w swoje białe botki z kożuchem.
– To twój pomysł? – Lonka obróciła się lekko w jej stronę, niemal na nią napierając. Po głupiutkim uśmiechu na upudrowanej na brzoskwiniowo twarzy upewniła się, że plan wysłania jej sto czterdzieści kilometrów stąd narodził się właśnie w pustej główce Hanki Miluś.
Chude ramiona uniosły się w udawanym przepraszającym geście. Lonka miała wrażenie, że na widok tej niewinnej minki jak u cielaka, za chwilę wysadzi kobietę z fotela.
– Prawda jest taka, Lonka, że tylko ty masz w sobie tyle tupetu żeby tam jechać i dobrze udawać – wyrzuciła z siebie Hanka jadowicie, patrząc z dumą na Tadka.
– W udawaniu to ty jesteś specem, a nie ja!
Leonia wiedziała, że gdyby nie obecność szefa, ta wredna mysz bałaby się odezwać do niej choćby słowem. Gdy mijały się na korytarzu, Hanka kurczyła się do rozmiarów krasnala ogrodowego. Tymczasem dzisiaj kozaczyła jak mało kiedy.
– No, może nie ująłbym tego tak dosadnie, ale Hania ma trochę racji. Tylko ty możesz zrobić rzetelny materiał na ten temat. – Tadek przeciągnął się leniwie na fotelu, aż ten zaprotestował donośnym skrzypieniem naciągniętej ekoskóry.
– Skąd ci się w ogóle uroiło w tym starym łbie, że będę miała ochotę jechać na wieś do jakiegoś pensjonatu dla samotnych bab i udawać jedną z nich, żeby napisać artykuł?! – Lonka poderwała się z fotela jak oparzona.
Hanka jak na zawołanie skuliła się w sobie, z obawy, że zostanie zaatakowana. Lonka posłała jej wściekłe spojrzenie, pokazując redakcyjnej koleżance, co myśli o jej zachowaniu. Owszem, była nadpobudliwa i nerwowa, ale nigdy nie użyła wobec nikogo argumentu siły. Była na to za mądra i Hanka dobrze o tym wiedziała, jednak udawanie przed Tadkiem biednej szarej myszki stało się jej celem numer jeden od pierwszych godzin pracy.
– Siadaj na dupie i posłuchaj! – Tadek pogroził jej palcem jak niegrzecznej uczennicy, która coś spsociła i wypierała się tego w żywe oczy.
Z ociąganiem zrobiła, co kazał. Gdyby wiedziała, jaka rozmowa ją czeka dzisiejszego dnia, nie włożyłaby tak ciepłego swetra. Czuła, że z nerwów roztapia się jak plastelina. I tak cholernie chciało jej się palić, że aż przebierała palcami.
– Lonka… – zaczął ponownie znacznie przyjemniejszym tonem.
Oho! Była pewna, że właśnie rozpoczęła się operacja pod tytułem: „Urabianie Kwiatka”.
– Pensjonat na Kaczym Wzgórzu to podobno azyl dla kobiet po kłopotach damsko-męskich. Nie sądzisz, że temat jest ciekawy? Szczególnie teraz, w tym popieprzonym kraju? Jesteś chyba feministką, do cholery?
Wychyliła się lekko w jego stronę, aby jej słowa lepiej wybrzmiały.
– Tadek, jestem przede wszystkim dziennikarką! Nie szpiegiem, który ma robić z siebie błazna i jechać gdzieś, gdzie są pewnie same płaczące mimozy. Feminizm to dla mnie siła i stawianie czoła problemom, a nie uciekanie do hotelu, bo nie układało mi się z facetem!
– Nie baw się w psycholożkę, Lonka. Błagam cię!
– Boisz się, że sobie nie poradzisz? – Hanka nie omieszkała dołożyć swoich trzech groszy. Miluś była zatrudniona po to, aby wygrzebywać z czeluści internetu jakieś z pozoru nieciekawe informacje, które przy odpowiedniej pracy mogły okazać się strzałem w dziesiątkę. Pomimo półrocznej pracy w „Bajaniu Ducha” nie miała na swoim koncie żadnych większych sukcesów. Newsy, które odnalazła do tej pory, okazywały się raczej strzałem w kolano.
Leonia dałaby sobie odciąć dłoń, że to nie Hanka znalazła wzmiankę o tym osobliwym pensjonacie. Musiała coś gdzieś podejrzeć lub podsłuchać i przylecieć z tym do Tadka. Jednak najbardziej bolało ją to, że szef dał się tak łatwo wciągnąć w jej chore gierki. Taki stary wyjadacz! Wprost nie mogła w to uwierzyć.
– Ja się niczego nie boję! – odgryzła się, ledwo poruszając ustami. – Ty za to, własnego cienia!
– Udawanie miłej to pewnie ponad twoje siły – usłyszała cichutkie mamrotanie.
– Mogłabyś mówić głośniej? Gdy próbujesz cwaniakować, jakoś dziwnie zanika ci głos, droga Haniu!
– Uspokójcie się, proszę! Hanka, zostaw nas samych. Muszę porozmawiać z tą wiedźmą na osobności, bo Bóg mi świadkiem, że zaraz nie wytrzymam!
– Bóg ci w tym nie pomoże – burknęła Leonia, zakładając nogę na nogę.
Obiekt odpowiedzialny za jej nerwicę opuścił pospiesznie gabinet szefa. Pozostali tylko we dwoje, w zalegającej jak gradowa chmura ciszy. Lonka nie miała ochoty kontynuować rozmowy na temat wyjazdu gdziekolwiek. W szufladzie jej biurka spoczywał tekst, nad którym musiała popracować. Nie lubiła, gdy w jej plan działania wkradał się jakiś nieoczekiwany korektor i wszystko zmieniał. Czuła się jak rowerzystka, której podczas upojnej wycieczki ktoś wsadził kija w szprychy.
– Leonia… nie unoś się. Przemyśl to sobie, to świetny temat. – Tadek nie patrzył już na nią, tylko oglądał uważnie swoje krągłe palce z obgryzionymi paznokciami.
– Daj to komuś innemu. Mało tu stażystów, chętnych się wykazać? Nie każ mi odrywać się od mojej pracy w redakcji, mojego życia i spędzać czasu w jakimś pensjonacie dla samotnych!
– Powtarzam ci, że nie mam nikogo tak dobrego jak ty! To tylko kilka dni. Pojedziesz, rozejrzysz się i napiszesz, czy to miejsce ma w ogóle sens. Nie chodzi mi o plotki czy ubarwianie rzeczywistości. To ma być elegancki artykuł na poziomie.
– Powtarzam ci, że nie…
– Dam ci awans! – rzucił, podając jej kartkę formatu A4 z jakimś wydrukowanym tekstem.
Właśnie podnosiła się z fotelu, żeby przerwać tę farsę, jednak nagle zastygła z tyłkiem uniesionym kilka centymetrów w powietrzu.
Czyżby się przesłyszała? Tadek powiedział „awans”?
– Co ty bredzisz? – Postanowiła, że nie usiądzie już ani na sekundę. Stała przed nim z rękoma skrzyżowanymi na piersiach, gotowa wyjść przy najbliższej nadarzającej się okazji. Zaraz po tym, jak Tadek wyjaśni jej te swoje intrygi.
– Dam ci awans. Będziesz moją zastępczynią. Czytaj! – nakazał, machając kartką, która nosiła ślady wielokrotnego dotykania i wyglądała jak zwiędły kwiat.
Zagryzła wargę, przypatrując się uważnie szefowi. Wprawdzie nie dopatrzyła się na jego twarzy żadnych oznak choroby lub szaleństwa, ale kto go tam wie. Może przechodzi jakieś przesilenie zimowe, które padło mu na głowę. Z facetami różnie bywało. Może Kryśka usmażyła mu za mało jajek na śniadanie i popadł w lekki obłęd.
Nie kontrolując tego, co robi, wyszarpała z jego dłoni tajemniczy papier i starając się skupić na rządku liter, odczytała tekst na głos.
– „Witaj na Kaczym Wzgórzu, miejscu, w którym kobiety mogą odetchnąć po trudach rozstań i rozwodów…”. Boże drogi, zalatuje mi to scenariuszem polskiego serialu…
– Czytaj!
– „Przyjedź do mnie, do przepięknej miejscowości położonej dwadzieścia kilometrów od morza, a poczujesz smak wolności i dobre wibracje. Bezkresna zieleń, piękne jezioro, cisza, towarzystwo wspaniałych kobiet i brak mężczyzn sprawią, że odnajdziesz pewność siebie. Pamiętaj, po każdej burzy wychodzi słońce!”.
Przez chwilę wpatrywała się w tekst jak zahipnotyzowana. Opis był nad wyraz ckliwy i zupełnie nie w jej stylu. Jeśli właścicielka pensjonatu w taki sposób reklamowała swój biznes, musiało być tam nudno aż do przesady. Leonia wyobraziła sobie stado płaczących kobiet, szlochających i ubolewających nad swoim losem i nad podłym męskim gatunkiem. Zrobiło jej się niedobrze, na samą myśl, że będzie musiała w takiej atmosferze spędzić kilka dni. Najprawdopodobniej nie wytrzyma tam nawet minuty.
Nie zmieniało to jednak faktu, że za pobyt w tym dziwnym miejscu czekała ją najlepsza i najbardziej zasłużona nagroda w jej życiu.
– Chcesz mnie awansować za artykuł? – zapytała, nadstawiając ucha, jakby się przesłyszała. – Za pobyt w tym czymś? Tak jak byś nie wiedział, że jestem dobra? Za mało pracuję? Dobrze wiesz, że odkąd tu jestem, sprzedaż sukcesywnie rośnie, a moje artykuły na stronie internetowej mają najwięcej wejść.
Tadeusz zmełł w ustach przekleństwo i spojrzał na nią z lekką bezradnością.
– Chcę cię awansować, ale nie mam za co! To znaczy mam za co, ale problem tkwi w tym, że nikt cię tu nie lubi – wydusił z siebie. – Nie chcę mieć ogólnego strajku, kiedy ogłoszę tę nowinę. Muszę mieć podkładkę, że jesteś wszechstronna. A to jest ciekawy i kobiecy temat. Idealny dla takiej bystrej choleryczki jak ty.
Z całej tej paplaniny najbardziej zabolało ją to, że musi udowodnić swój potencjał. Wiedziała, że nikt w redakcji jej nie lubi; to nie jej wina, że urodziła się jako dwustuprocentowy introwertyk i nie przepadała za ludźmi. Jak na złość – z powodu jakiejś tajemniczej siły – ludzie łaknęli kontaktu z nią. Podejrzewała, że to przez jej silną osobowość, która sprawiała, że lgnęli do niej jak pszczoły do miodu, chcąc się wygadać i przerzucić na jej barki swoje problemy. Jednak nie pozwalała na to. Dlatego zyskała w wydawnictwie przydomek „Królowej Lodu” i była omijana szerokim łukiem.
Jednak spodziewała się, że po tylu latach pracy ma już ugruntowaną pozycję w redakcji i nikt nawet nie śmie kwestionować jej awansu na zastępczynię redaktora naczelnego. Przecież przyszła tu kilka tygodni po uruchomieniu gazety. Miała najdłuższy staż i najwięcej sukcesów na koncie, a mimo to musiała pokonać kolejny schodek na zawodowej drabinie tylko po to, żeby jej koledzy się nie obrazili.
Niebywałe!
Z wrażenia nie mogła ustać w miejscu. Pokój Tadka był mały, jak wszystkie w tym budynku, jednak zaczęła chodzić od jednej ściany do okna i z powrotem, jakby chciała odmierzyć jego szerokość. Jej umysł pracował na najwyższych obrotach. Wiedziała, że artykuł o Marii Rudeckiej, oprócz satysfakcji, nic jej nie da. Jeśli zgodzi się jechać do pensjonatu, może z niego wrócić jako pełnoprawny zastępca Tadka. To była kusząca propozycja. Zwieńczenie jej siedmioletniej kariery. Nie chciała cale życie pisać o pijanych i naćpanych gwiazdkach, pragnęła wprowadzić do redakcji trochę innowacji, unowocześnić samą gazetę. Przeprowadzić ją w końcu w dwudziesty pierwszy wiek, w którym powinna być już od dawna.
Kolejny raz przydreptała do okna. Wyjrzała na spokojną ulicę Hubala i swój blok po drugiej stronie, który dumnie nad nią górował. Na plecach czuła uważne spojrzenie, które niemal wypalało dziurę.
– Ale mam pełną dowolność, jeśli chodzi o artykuł! – odezwała się nagle, odwracając się w stronę Tadka.
– Jasna sprawa! – Mężczyzna aż podskoczył na fotelu z podniecenia.
– I nie będziesz się wpierdalał, jeśli przejadę się po tym pensjonacie, że aż będzie furczało?
– Nie!
Lonka westchnęła przeciągle. Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem. Jej – mocny i skupiony, przeciwko jego – wyczekującemu.
– Szykuj nową tabliczkę dla swojej zastępczyni – odpowiedziała dumna, wyciągając ku niemu dłoń. – A jeśli się wymigasz od umowy, to cię zajebię!
Chciała go zmusić, aby się podniósł i do niej podszedł. W końcu to on prosił ją o przysługę, za którą chciał ją nagrodzić. A Leonia Kwiatek nigdy się nie podlizywała.
Wolałaby zdechnąć w męczarniach niż wejść komuś w dupę.
Dlatego postanowiła, że pojedzie do Kobylnicy i napiszę taki tekst, że publika zapieje z zachwytu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej