Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Warszawski Muranów to unikat w skali światowej. Jedyne osiedle mieszkaniowe wzniesione na gruzach i z gruzów dawnego getta. Architektoniczna utopia, której twórcy czerpali z modernistycznych wzorców i socrealistycznych ideałów. Krakowska Nowa Huta i berlińska Karl-Marx-Allee w jednym. A przede wszystkim jedyna w Europie część dawnej "dzielnicy żydowskiej", w której zostało tak niewiele jej materialnych śladów.
Miejsce-po-getcie, niedookreślone, niepewne własnej tożsamości. Chodząc muranowskimi ulicami, wciąż natrafia się na warstwy poprzedniego życia, skorupy, okruchy, kawałki cegieł – i opowieści współczesnych mieszkańców, w których dziwnym trafem przewijają się ich poprzednicy sprzed wojny. Pisanie o Muranowie przypomina zbieranie tych fragmentów z nadzieją, że uda się choć częściowo odtworzyć dawny kształt Dzielnicy Północnej, choć wiadomo, że efektem i tak będzie patchwork. Tym właśnie jest ta książka – połączeniem literatury faktu i reportażu, który może też służyć jako nietypowy przewodnik.
"Stacja Muranów Beaty Chomątowskiej to książka-kłącze, wyrastająca z gruzów dawnej warszawskiej Dzielnicy Północnej. Są w Polsce liczne miasta, których mieszkańcy nie mają nic wspólnego z przedwojennymi lokatorami swoich domów, ale nie ma chyba drugiego takiego miejsca jak Muranów, gdzie znikła niemal zupełnie cała substancja budowlana i niemal cała substancja ludzka, a na gruzach zbudowano nowe miasto-utopię. Autorka poprzez losy kilkudziesięciu bohaterów – z którymi rozmawiała i o których pytała – pisze miejską historię pamięci, a bardziej może zapomnienia, zamiatania pod dywan tragicznej historii. Wielki reportaż, w którym źródła historyczne przeplatają się z migawkami z codzienności, a powstanie w getcie warszawskim odbija się na forach internetowych.
Z jednej strony Chomątowska ponownie wpisuje w dzieje dzielnicy historie bohaterów opisywanych już w wcześniej, . przez Hannę Krall, jak grabarz Pinkus Szenicer czy powstaniec Jakub Wiśnia, z drugiej spisuje sagę Lachertów – rodziny architekta, którego modernistyczne fascynacje poległy w potyczce z socrealizmem. Podkreśla to zresztą tytuł książki – odwołujący się do niezrealizowanej stacji metra, a więc czegoś widmowego, fantomowego. W sytuacji gdy czołowi autorzy rodzimej literatury faktu szukają inspiracji w Zanzibarze, Czechach czy Bośni, książka Beaty Chomątowskiej uświadamia, że najciemniej jest pod latarnią – i stanowi niezwykle cenny dokument genius loci". Paweł Dunin-Wąsowicz "
Świetna książka. Również dlatego, że Beata Chomątowska posiadła wielki dar wywoływania genius loci. Tego się nie można nauczyć – to jest talent nadprzyrodzony". Marian Turski"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 654
Projekt okładki Fajne Chłopaki
Rysunek na okładce „Plan dzielnicy Muranów w Warszawie wznoszonej na gruzach Ghetta”, Bohdan Lachert, „Architektura” 1949, nr 5
Copyright © by Beata Chomątowska, 2012
Redakcja Magdalena Budzińska Konsultacja Jacek Leociak, Jarosław Trybuś
Korekta Magdalena Kędzierska-Zaporowska, Alicja Listwan / D2D.pl
Opracowanie graficzne i redakcja techniczna Robert Oleś / D2D.pl
Wybór zdjęć Michał Radwański, Magdalena Budzińska
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
ISBN 978-83-7536-479-8
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o. o.
Pamięci prof. Kazimierza Urbana
Przyprowadziła mnie mapa, kupiona za parę złotych w kiosku na Centralnym. Trzymając ją w ręce, szłam na rozmowę o nowej pracy w nowym mieście. Był środek lata, upał. Sandały grzęzły w roztopionym asfalcie. Mapa, wymięta od ciągłego rozkładania, wskazała najpierw aleję Solidarności, potem Jana Pawła II – arterię kantorów i sex shopów. Obie ruchliwe, wypełnione podobnymi, monumentalnymi bryłami. Za to nazwy mijanych przecznic brzmiały znajomo: Nowolipki, Nowolipie, Stawki. Ciągi niskich budynków o monotonnych elewacjach, kojarzących się z koszarami. Przed jednym z nich, obok Pawiaka, stało uschnięte czarne drzewo. Ludzie mieszkający w tym bloku musieli popatrywać na nie codziennie z okien, pijąc swoje poranne kawy i herbaty.
Po krótkim postoju przy rondzie Babka mapa kazała skręcić w prawo, minąć ogródki działkowe i maszerować z powrotem do dworca rozgrzaną, nasłonecznioną ulicą Andersa. W ten sposób powiodła mnie całym obrzeżem dawnego Muranowa, z czego jeszcze nie zdawałam sobie sprawy.
Odtąd chodziłam tą trasą prawie każdego dnia. Praca-dom-praca. Wiedziałam dobrze, gdzie jestem, ale jak długo się dało, unikałam wejścia w głąb osiedla, trzymając się utartego szlaku po liniach prostych i ruchliwych skrzyżowaniach. Pamiętałam, że w środku schowany jest plac z pomnikiem, lecz odwlekałam spotkanie z nim. Bałam się tego, co mogą odsłonić socrealistyczne gmachy, szczelnie wypełniające główne ulice. Widoku niezabliźnionej rany po getcie.
Wreszcie się przemogłam i nie było tak źle. Wielki, pusty plac porośnięty trawą, ale z ławkami i alejkami. Dziwne domy ustawione na wzgórkach. Dużo bram, schodów i wewnętrznych podwórek. Spokój prowincjonalnego miasteczka w samym centrum wielkiego miasta. Ten spokój i cisza były niepokojące, choć trudno wytłumaczyć dlaczego.
Potem – już z perspektywy świadomie wybranego mieszkania, dwa kroki od oswojonego wreszcie placu, na którym wyrósł Ohel, zalążek przyszłego muzeum – odkryłam, że takich jak ja jest więcej. Nie idziemy na Anielewicza, tylko na Gęsią. Zaglądamy w wykopy ku zdziwieniu robotników wymieniających kable, wypatrując kawałków przedwojennych cegieł, popękanych butelek po wodzie kolońskiej, gwoździ i guzików – śladów poprzedniego życia. Nie przepuścimy okazji do rozmowy z emerytem, wspominającym dziecięce poszukiwania skarbów w resztkach ruin. Muranów docenia to i zwykle jest dla nas łaskawy. Cieszy oczy zielenią podwórek, pozwala się fotografować, odsłania tajne przejścia, śladami piwnicznych kotów daje zajrzeć do schronów. Czasem boli. Ból jest jak najbardziej realny. Czuje się go pod podeszwami.
U Maćka, architekta, na Nowolipkach zamieszkała Rachela. Nigdy jej nie widział, ale koegzystują zgodnie na trzydziestu dwóch i pół metrach. Maciek wie, że Rachela była tu wcześniej niż on, i respektuje jej prawa. Kiedy jest niespokojna, gwałtownie trzaska drzwiami i gasi światło, płosząc gości, strofuje ją wtedy delikatnie jak znerwicowane dziecko. Potem znów wszystko wraca do normy, aż do kolejnego ataku.
– Powiem ci, co naprawdę myślę o tym miejscu – mówi Bogdan, syn powojennego komunisty, który przychodzi na Muranów raz do roku, z kwiatami, w rocznicę. – Te dziwaczne nowe bloki nigdy nie powinny tam stanąć. Cieszyłbym się, gdyby je zburzyli i zostawili zaorane pole. Kamień na kamieniu.
Czasem myślę, że kiedyś tak się stanie. Stawiane w rekordowym tempie na płytkim gruzowym tarasie fundamenty nie wytrzymają naporu murów sklejanych ze szczątków cegieł. Hałas obudzi tych, którzy pod Torą nadaremną, pod uwięzioną gwiazdą – jak pisał Jerzy Ficowski – w zasypanych piwnicach ciągle czekają na koniec wojny.
Na razie śpią. Tylko gdzieniegdzie gruz pęka, osypuje się tynk, stemple podpierają bramy.
Trzeba się spieszyć.
– Warszawa wolna. Jedziemy! – rzuca Józef Sigalin do kolegów.
Siedzą stłoczeni w pokoju przy ulicy Racławickiej w Lublinie – grupa przedwojennych architektów, której kilka dni wcześniej nowe władze, wiedząc już, co się święci, kazały przyspieszyć prace nad planami odbudowy stolicy. Jest wczesne popołudnie 17 stycznia 1945 roku. Pokój służy jednocześnie za siedzibę tymczasowego komunistycznego rządu, zwanego Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego. Parę minut wcześniej rozdzwonił się telefon. Ktoś zameldował, że wojska radzieckie, a razem z nimi żołnierze I Armii Wojska Polskiego, zajęli już wszystko, co zostało z Warszawy. Projektanci – oprócz Sigalina Bohdan Lachert, Julian Puterman-Sadłowski i Eleonora Sekrecka, sformowani naprędce w Grupę Operacyjną „Warszawa” – czekali tylko na ten sygnał, by wreszcie ruszyć na zachód. Od ich relacji o skali warszawskich zniszczeń miał w dużej mierze zależeć dalszy los miasta. Rząd, spodziewając się najgorszego, rozważał przeniesienie stolicy do Poznania, Krakowa lub robotniczej Łodzi. Gdyby do tego doszło, warszawskie ruiny zostałyby nietknięte jako pomnik hitlerowskiej zbrodni1.
– Możemy jechać – powtarza Sigalin, obwołany kierownikiem ekspedycji, i biegnie załatwiać formalności.
Jako rodowity warszawiak nie może przepuścić podobnej okazji. Swoje miasto widział po raz ostatni jesienią 1939 roku, przed wędrówką na lewy brzeg Bugu, skąd zaniosło go aż do Iranu z Armią Czerwoną2. Do Lublina dotarł jako oficer sztabowy I Armii w randze kapitana. Przedwojenny członek partii komunistycznej, sprawdzony w walce na antyhitlerowskim froncie, w tym w bitwie pod Lenino, idealnie nadaje się do roli wiceszefa Biura Planowania i Odbudowy – zalążka przyszłego resortu budownictwa3. Władzom nie przeszkadza, że Sigalin nie ma jeszcze dyplomu architekta (przerwał studia przed wojną, skończy je dopiero w 1946 roku), co chętnie wytykają mu przeciwnicy. Nie brakuje mu bowiem energii, pomysłów i chęci do pracy. Nic więc dziwnego, że pełnomocnictwa na przejazd Grupy Operacyjnej „Warszawa” znajdują się w mgnieniu oka.
Kłopot jest tylko z samochodem. Rozklekotaną ciężarówkę i galon benzyny uda się załatwić dopiero następnego dnia. Lekko opóźniona ekspedycja rusza do stolicy.
– Dostaliśmy „komandirowki”, czyli zaświadczenia po polsku i rosyjsku, zobowiązujące władze radzieckie do udzielenia nam wszelkiej możliwej pomocy – wspomina dziś młodszy syn Bohdana Lacherta Rudolf.
O nim i o bratowej Sigalina Hannie nie ma wzmianki w oficjalnych relacjach. Był wtedy dziewiętnastolatkiem, uczniem liceum budowlanego w Lublinie, planującym studia architektoniczne. Wyjazd potraktuje jak niespodziewaną przygodę.
– Ojciec zabrał mnie ze sobą, bo uznał, że czas wprawiać mnie do przyszłego zawodu. Chciał też wywieźć mnie na jakiś czas z Lublina, gdzie zdążyłem trochę narozrabiać, wdałem się w zatarg z czerwonoarmiejcami, których ze względu na jego polityczne sympatie nazywałem sarkastycznie „przyjaciółmi tatusia”. Gdy spuścili mi lanie, stwierdził, że rozsądniej będzie zmienić przynajmniej na jakiś czas miejsce zamieszkania. Prośbę, ku mojej radości, poparł Sigalin. – Rudolf Lachert odgania łaszące się psy, nalewa kolejny kieliszek wina.
Siedzimy w domu Lachertów na Saskiej Kępie, gospodarz wspomina lubelską wyprawę. Rocznik 1926, emerytowany architekt, autor projektu dworca kolejowego Łódź Kaliska, ciągle pracuje. Teraz głównie nad ambonami strzeleckimi – mimo słusznego wieku, wady wzroku i słabego słuchu jest zapalonym myśliwym (w przeciwieństwie do ojca – jak potem będzie wielokrotnie podkreślał w rozmowach).
– Ale nie jechaliśmy prosto do Warszawy. Wcześniej była jeszcze Podkowa Leśna, gdzie dołączyło do nas trzech kolejnych architektów4, i Cieleśnica.
W tej podlaskiej miejscowości przebywa akurat Lech Niemojewski, profesor Politechniki Warszawskiej, organizując ośrodek naukowy na potrzeby nowego rządu. Ten przedwojenny projektant wnętrz transatlantyków M/S Piłsudski i Batory, współautor planu restauracji Łazienek Królewskich, który jeszcze w konspiracji pracował nad planami odbudowy stolicy, uchodzi w środowisku za niekwestionowany autorytet. Nie może go zabraknąć w tak prestiżowej grupie.
Po kolejnych kilku godzinach architekci docierają wreszcie do celu.
„Brzeg warszawski. Tłok, ruch, nawoływania. Dużo wojska. […] Dziury w jezdni, leje po pociskach. Szpital Św. Łazarza przy ul. Książęcej spalony. Tabliczki z niemieckimi napisami ulic. Kościół Aleksandra – kupa gruzu, sterczy część wieży – zapisuje na gorąco Sigalin. – Niemojewski zdjął czapę. Coraz to mówi głośno, woła prawie: Jest! Stoi! Patrzcie! Zadziwia mnie ta radość, przecież tu strasznie, cmentarz […]. Dyndające z dachów kawałki blachy. Poprzeczne ulice zawalone gruzami zasypanymi częściowo śniegiem. Ślady stóp ludzkich”5.
Na placu Zamkowym pod kołami gazika majaczy ludzka sylwetka.
– Uwaga, trup na drodze! – krzyczy Sigalin i łapie kierowcę za rękę, a potem rzuca się odciągać zmarłego. Okazuje się, że to Zygmunt Waza.
Rudolf Lachert:
– Tylko ktoś, kto był wówczas w Warszawie, jest w stanie uwierzyć, że tak mogło wyglądać miasto. Nawet zdjęcia nie oddają pełni zniszczeń. Ich skalę mogli uświadomić sobie tylko ci, którzy porównywali te resztki z wyglądem ulic sprzed wojny. W południowej części Śródmieścia stały jeszcze wypalone budynki, a nawet rzędy kamienic, ułatwiające orientację w terenie.
– A na północ od placu Bankowego? Co było tam? – pytam.
– Nic.
– Jak to nic?
– Pustka. Nic poza morzem gruzów.
Gruzy, gruzy, gruzy. Wystające gdzieniegdzie półtora metra ponad poziom dawnych ulic. Tak wyglądała w styczniu 1945 roku przedwojenna dzielnica żydowska6, potem centrum getta utworzonego przez Niemców. Muranów.
Michał Zylberberg, wędrujący tamtędy po oswobodzeniu lewobrzeżnej Warszawy, zanotuje: „Było tak cicho jak w grobie. Cały obszar pokrywała gruba warstwa śniegu. Biel, która powinna być symbolem czystości, przeraziła mnie. Pod tą bielą wzbierało morze niewinnej krwi żydowskiej. Błądziłem bez celu po ruinach. Nie spotkałem żadnego znaku tego, co tutaj wcześniej istniało”7.
Po przejeździe przez ulicę Okopową, gdzie był cmentarz żydowski, w wojskowym bloku meldunków Józefa Sigalina, służącym mu tego pierwszego wieczoru w Warszawie za notatnik, znajdzie się zapisek: „Mury cmentarzy wydają się zbędne: nie dzielą już dwóch światów”.
Cała ulica biegła. Ruch wzmagał się szczególnie między pół do drugiej a drugą po południu. Biegano ze sklepu do sklepu po krótkoterminowy kredyt, po ostatnią sumę, która była potrzebna dla spłacenia weksla. […] Modlitwę odmawiano w biegu, wyprowadzając ostatnie sentencje między bóżnicą a sklepem. Nie wiem, ile sklepów było na Nalewkach. W każdym razie w ciągu pierwszych lat naszego stulecia liczba ich wzrosła dziesięciokrotnie. Duży lokal dzielono na części, a w każdej z nich inny kupiec urządzał swój sklep, czasem było ich pięciu, sześciu.
Bernard Singer (Regnis), Moje Nalewki8
Dziś nic nie zostało, tak jakby wymazane, gumką myszką ktoś wytarł i pozostał pusty plac.
focus1, uczestnik pilotażowych badań postaw mieszkańców Muranowa, prowadzonych przez Instytut Psychologii Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego w 2007 roku9
Ulica Bohaterów Getta na Muranowie to dziwna ulica. Odbiega niepostrzeżenie od głównego traktu biegnącego skrajem Ogrodu Krasińskich, zwodząc przechodnia na tyły Arsenału, na fragment przedwojennych torów tramwajowych zatopiony w kocich łbach. Zwykle pusta i cicha, nie pasuje do otoczenia, zmuszając do gier z wyobraźnią.
Z okna Jana Jagielskiego w Dziale Dokumentacji Historycznej Żydowskiego Instytutu Historycznego przy ulicy Tłomackie widać ją doskonale, zwłaszcza końcowy fragment, który płynnie skręca w lewo, przechodząc w ulicę Długą. Narożne kamienice – jedna ozdobiona charakterystycznym szyldem w kształcie binokli – istnieją już tylko na czarno-białych fotografiach, podobnie jak reszta stojących tu kiedyś budynków.
– W jaki dzień i o której godzinie było zrobione to zdjęcie? – pyta czasem znienacka podczas wykładu Jagielski, celując metalowym wskaźnikiem w wyświetlane na ścianie przezrocze.
Część słuchaczy, zaskoczona, pogrąża się w abstrakcyjnych dociekaniach, ale zwykle ktoś rzuca od razu:
– To szabas, sobotnie popołudnie.
Na ulicach pustka, zamknięte na głucho sklepy, ani jednego przechodnia. Takie ujęcia mogły się trafić na Nalewkach tylko w chwili, gdy mieszkańcy wyjmowali z pieców garnki z czulentem albo zanosili modły w bożnicach (tylko przy tej ulicy było ich kilkanaście). Nalewkach? Jakich znów Nalewkach? Przecież przed chwilą była mowa o Bohaterów Getta. Nalewki to krótka osiedlowa uliczka oddalona blisko o kilometr na północ, prostopadła do tej ulicy widma! Zdezorientowany przybysz staje pośrodku przedwojennych torów i rozgląda się bezradnie. Wewnętrzny kompas, który tak świetnie sprawdzał się w tylu miejscach, na Muranowie szwankuje. Teraz można tylko kręcić się w kółko, bezskutecznie próbując poskładać w całość to, co do siebie nie przystaje.
Dla Jakuba Duszyńskiego, dyrektora artystycznego firmy Gutek Film, mającej swą siedzibę przy sąsiedniej ulicy Zamenhofa i sprowadzającej do Polski najważniejsze ambitne produkcje filmowe, taka reakcja na pierwszy bezpośredni kontakt z Muranowem wydaje się zupełnie naturalna.
– To miejsce jest dziwne, co zauważają nawet obcokrajowcy. Pamiętam, jak nowojorski pisarz Paul Auster, którego wyciągnęliśmy na spacer, mówił, że przechodzień czuje się tutaj jak we śnie. Nie wie, co może go spotkać za rogiem.
Muranowskie podwórka przed wojną, takie jak to przy ulicy Nalewki, stanowiły przestrzeń pośrednią między strefą prywatną a publiczną, gdzie ludzie spotykali się, rozmawiali, załatwiali sprawy.
Jan Jagielski, od lat oprowadzający polskie i żydowskie wycieczki po Muranowie, wytłumaczyłby od razu zdezorientowanemu przybyszowi, że ulica Bohaterów Getta to tak naprawdę fragment dawnych, przedwojennych Nalewek. Przed 1945 rokiem nie urywały się jak dziś i biegły dalej na północ, przecinając dzisiejszy park przylegający do Ogrodu Krasińskich. Stojąc plecami do Arsenału, współczesny turysta przeniesiony w czasie siedemdziesiąt lat wstecz widziałby na wprost, po drugiej stronie jezdni z torami tramwajowymi kolejno: czteropiętrowy gmach powstałego w latach 1900-1903 domu towarowego – Pasażu Simonsa na rogu z ulicą Długą (Nalewki 2), wlot nieistniejącej dziś ślepej uliczki Wyjazd, fragment drugiego budynku pasażu, dobudowanego rok po pierwszym i liczącego aż sześć pięter. Następna kamienica pod numerem 4, w której zwykłe mieszkania sąsiadowały z siedzibami Urzędu Wojewódzkiego i Polskiego Związku Motocyklowego, była już niższa, miała tylko trzy kondygnacje. Graniczyła z bramą do Ogrodu Krasińskich. Arsenał też wyglądał inaczej. Jego elewacja od strony Nalewek świeciła ślepą ścianą, bo wewnątrz działało więzienie. Z tego samego powodu wzdłuż muru zabrakło chodnika, choć ulica należała do wyjątkowo ruchliwych. Przezorny przechodzień, chcąc uniknąć potrącenia przez rikszę lub tramwaj skręcający ze zgrzytem szyn w Długą, wybierał raczej trasę wzdłuż Pasażu Simonsa, skąd mógł przy okazji podziwiać sylwetkę Wielkiej Synagogi przy ulicy Tłomackie, stojącą w miejscu, gdzie dziś wznosi się Błękitny Wieżowiec.
* * *
Przysadzisty, rozłożysty pasaż, zawdzięczający nazwę Albertowi Simonsowi, przedsiębiorcy z Westfalii, był wizytówką tego odcinka ulicy. Niemiecki pisarz Alfred Döblin, który spacerował ulicami Muranowa wczesną jesienią 1924 roku w poszukiwaniu podobieństw między żydowską Warszawą a Berlinem, patrząc na ufundowany przez swego krajana główny dom towarowy Nalewek, mógł porównywać go w myślach z jego berlińskim odpowiednikiem. Młodszy zaledwie o kilka lat Tacheles w dzielnicy Scheunenviertel, podobnie jak Pasaż Simonsa, powstał na bazie nowatorskiej jak na owe czasy szkieletowej konstrukcji z żelbetu. Też dzieliły go zaledwie dwa kroki od tamtejszej wielkiej synagogi przy Oranienburger Strasse. Jednak choć nalewkowski budynek „spełniał swoją rolę jako siedziba wielu firm i skład towarów o wartości milionów rubli” i „był jakby pomnikiem ówczesnych stosunków handlowych z Cesarstwem [Rosyjskim]”10, na tle luksusowego, wyrafinowanego w formie berlińczyka musiał wypadać dość blado. „Gmach był szkaradny” – przyznaje otwarcie dziennikarz tygodnika „Stolica” Andrzej Jeżewski w książce Warszawa na starej fotografii11.
Co z tego, skoro aż do wybuchu drugiej wojny światowej można było w nim kupić między innymi trzewiki od Baty, pończochy Fuchsa i platery znanej w całej Warszawie firmy Norblin, Bracia Buch i T. Werner, a także całe mnóstwo innych towarów? Tacheles służył za świątynię handlu znacznie krócej niż Pasaż Simonsa, bo pod koniec lat dwudziestych przejęła go firma aeg, urządzając we wnętrzu centrum wystawiennicze. Miał za to więcej szczęścia: gdy przetrwał wojnę mocno poturbowany, nikomu nie przyszło do głowy go burzyć. Solidny, częściowo zniszczony gmach przypadł do gustu NRD-owskim instytucjom kulturalnym, wreszcie – po upadku muru berlińskiego – zajęli go artyści niezależni. Dziś do Kunsthaus Tacheles ciągną wycieczki z całego świata. Tymczasem resztki wysadzonego w powietrze Pasażu Simonsa, który podczas powstania warszawskiego pełnił funkcję powstańczej reduty, widoczne jeszcze na zdjęciach z jesieni 1944 roku, zlikwidowano. (Pierwszy budynek pasażu, podpalony zaraz po wybuchu wojny, zniknął wcześniej). Miron Białoszewski opisuje, jak rok po wojnie wykopywano spod ruin porozrywane ciała zabitych powstańców, wrzucając głowy, ręce i nogi do blaszanego wiadra po karbidzie12. W latach pięćdziesiątych na działkach po pasażu wyrósł warsztat samochodowy. Trawnik obok stał pusty przez trzydzieści lat, aż ustawiono na nim baraki dla pracowników jugosłowiańskiej firmy Generalexport– Giposs, wybranej na wykonawcę wieżowca, który miał stanąć w miejscu Wielkiej Synagogi.
Pasaż Simonsa, widok w kierunku wschodnim od Arsenału do Hotelu Polskiego, 1939. Pasaż, podobnie jak domy przy sąsiedniej ulicy Długiej, został zbombardowany przez Niemców podczas obrony Warszawy, stąd ślady po pożarze widoczne na ścianie budynku.
O jej odbudowie, rozważanej krótko tuż po wojnie, nie było już mowy. Jugosłowiański inwestor podjął się wykończenia wieżowca w zamian za spłatę długów w polskich bankach. Budynek powstawał z przerwami dwadzieścia pięć lat, najdłużej spośród warszawskich drapaczy chmur. Żelazna konstrukcja obłożona złotymi blachami stała pusta, rdzewiejąc i prowokując legendy o żydowskiej klątwie, którą musieli odczyniać rabini, by umożliwić dokończenie prac. Inna wersja głosi, że szczęśliwy finał możliwy był dopiero wówczas, gdy władze zagwarantowały Gminie Wyznaniowej Żydowskiej w ramach rekompensaty trzy piętra w wieżowcu. Rzeczywistość jest mniej magiczna – roboty przerywano, bo brakowało pieniędzy, zmieniali się wykonawcy, aż wreszcie prezes Fundacji Nissenbaumów, nie mogąc patrzeć na przewlekające się prace, zlecił przygotowanie nowego projektu. Na prośbę ówczesnego prezydenta Warszawy zorganizował też konsorcjum, które miało dokończyć budowę. Władze miasta wykorzystały plany, jako rekompensatę przeznaczając dwieście metrów kwadratowych na Muzeum Pamięci Wielkiej Synagogi. Gdy serbscy i chorwaccy robotnicy dokańczali inwestycję, ich federacyjna republika chwiała się już w posadach. Na ścianach tapetowanych wieczorem przez serbskich fachowców rankiem pojawiały się napisy: „Niech żyje wolna Chorwacja!”. Złotą okładzinę zamieniono na srebrną, rozbudowując partię cokołową wieżowca tak, by nawiązywała kształtem do zniszczonej przez Niemców synagogi, a baraki od razu odgrodzono, zamieniając w strzeżony parking.
Błękitny wieżowiec przy placu Bankowym (wówczas Dzierżyńskiego) jeszcze złoty, w budowie. Widok z Hotelu Saskiego, sierpień 1979.
Powojenne władze stolicy, budując nową arterię łączącą centrum miasta z Żoliborzem, ochrzczoną najpierw Nowomarszałkowską, potem Nowotki, wreszcie Andersa, poprowadziły ją pod kątem czterdziestu pięciu stopni do dawnej głównej ulicy Muranowa. Przestrzeń między nimi wypełniono, wyburzając najpierw zrujnowane zabudowania dawnej Straży Ogniowej i Urzędu Wojewódzkiego i poszerzając Ogród Krasińskich. Działka o najwyższym przedwojennym numerze, Nalewki 49, znajdowałaby się dziś w pobliżu skrzyżowania ulic Niskiej i Lewartowskiego. Ocalałemu fragmentowi ze ślepym kawałkiem dawnego torowiska na tyłach Arsenału, obejmującemu zaledwie kilka dawnych posesji przy ulicy Nalewki (numery: 1 – Arsenał, 3 i 5 oraz 2, 4 i 6) nadano imię Bohaterów Getta, choć nawet nie przylega do placu o tej samej nazwie. A na Nalewki przemianowano osiedlową uliczkę, która przed 1945 rokiem była ślepym zaułkiem przy Gęsiej, noszącym miano Beera Meizelsa.
– Niedobrze – dodałby Jagielski. – Nie powinno tak być. Trzeba to zmienić, naprawić błąd, przecież Nalewki to miejsce historyczne, rozpoznawalne na całym świecie, odnotowane w literaturze.
Pomysł na zamianę nazw obu ulic poddał w wydanej w 2003 roku monografii Nalewki. Z dziejów polskiej i żydowskiej ulicy w Warszawie architekt i varsavianista Zbigniew Pakalski. Przy dochodzących do placu Nalewkach – jak pieczołowicie wyliczył na podstawie archiwalnych spisów – działało przed 1939 rokiem ponad siedemset firm, co oznacza średnio prawie dwadzieścia na jedno podwórze. Rekordzistą był dom pod adresem Nalewki 15, gdzie – jak podaje Jerzy Kasprzycki w monografii Korzenie miasta – funkcjonowały dwadzieścia cztery sklepy i zakłady usługowe różnych branż, w tym aż pięć pracowni czapek i kapeluszy. W książce pojawia się też wizja ponownego zagospodarowania choćby części dawnych Nalewek, które gdyby nie wojna, wyglądałyby dziś jak na zdjęciach pokazywanych przez Jagielskiego – stłoczone dziewiętnastowieczne kamienice z podwórkami studniami, gdzie mieściły się rozliczne sklepy, składy i warsztaty. Można do nich zajrzeć tylko na chwilę dzięki krótkiemu filmowi krążącemu w YouTube pod tytułem Malowana Warszawa. Życie przedwojennego Muranowa utrwalił na kolorowej taśmie nowojorski pediatra Benjamin Gasul, który przejeżdżał przez Warszawę z żoną Lalą w połowie 1939 roku podczas podróży na wykłady do Rosji. Na amatorskich kliszach widać też ludzi – młodzi i starzy. Jedni śmieją się i machają do kamery, inni spoglądają ku niej z daleka, z nieufnością13.
Zdjęć pojawia się coraz więcej, w miarę jak pokolenie, które przeżyło drugą wojnę światową, przechodzi do historii. Po śmierci żołnierzy i funkcjonariuszy niemieckich, którzy skrupulatnie dokumentowali na fotografiach ulice warszawskiego getta, ich dzieci lub wnuki przesyłają zbiory do Żydowskiego Instytutu Historycznego albo – świadome ich wartości – wystawiają na sprzedaż w internetowych serwisach aukcyjnych, gdzie niekiedy udaje się je wylicytować pracownikom ŻIH-u albo Gminy Żydowskiej. Ceny wahają się od stu do trzystu euro. Zdjęcia ułatwiają imaginacyjne rekonstrukcje. Do niedawna, wobec ubogiego zasobu fotografii, inspiracje można było czerpać głównie z książek. Personel Referatu Gabarytów – jednostki Wydziału Planowania Miasta przedwojennego Zarządu Miasta, który w latach 1935-1945 gromadził pełną dokumentację fotograficzną frontów budynków stołecznych ulic, zdołał uwiecznić na kliszach ulice Muranowa (między innymi Miłą)14.
Dawna Dzielnica Północna, ulica Nowolipie 27, 1934.
O ich odbudowie tuż po wojnie nawet nie dyskutowano. Ta część miasta, niezwiązana bezpośrednio z polską martyrologią, nie pasowała do nurtu rekonstrukcji historycznej, której w latach pięćdziesiątych poddawano warszawską Starówkę. To, że część muranowskich kamienic projektowali znani architekci, jak Antoni Corazzi czy Ludwik Żychliński, nie miało znaczenia, podobnie jak ich obecność w rejestrach zabytków. Fakt, że zniknęły z powierzchni ziemi, był wręcz na rękę powojennym urbanistom.
Ból fantomowy
Z dzisiejszą ciszą, która przy ulicy Bohaterów Getta aż dźwięczy w uszach, zwłaszcza zimą, gdy zapuszczają się tutaj tylko wielbiciele przedwojennego Muranowa i niezorientowani przybysze, kontrastuje inny fragment książki Moje Nalewki przedwojennego dziennikarza i publicysty Bernarda Singera: „Był […] krzyk, który wydawał się naturalną melodią ulicy. Słyszałem go codziennie na Muranowie. Na rynku muranowskim przy każdym straganie, a było ich koło pięćdziesięciu, stała cała rodzina właściciela: mąż, żona i co najmniej dwoje dzieci. Obok straganu ulokowały się przekupki z koszami. Rynek krzyczał od rana do wieczora. Miał być to sposób na zwabienie klientów. […] Najweselej wydawało mi się w piątek wieczorem, kiedy opuszczano ceny i krzyczano najgłośniej; wtedy można było tanio kupić karasia, a nawet owoce”15.
Rynek to plac Muranowski, zwieńczenie Nalewek od północy, dziś kompletnie wymazany z mapy miasta. Patrząc spod biurowca Intraco w stronę Śródmieścia, trudno wyobrazić sobie, że w miejscu wewnętrznego podwórka należącego do kompleksu budynków z lat pięćdziesiątych, w prostokącie między skrzyżowaniem dzisiejszej ulicy Andersa ze Stawkami i Stawek z Lewartowskiego jeszcze w połowie dziewiętnastego wieku handlowano końmi, a po przeniesieniu targu na Pragę – czym popadło. Rynek tętnił życiem. Obok straganów popisywali się cyrkowcy, grywał teatr żydowski. Handel kwitł też w okolicznych kamienicach – niemal wszystkie pomieszczenia na parterach budynków wypełniały sklepy. W 1881 roku pierwszy tramwaj konny okrążył plac, lawirując między straganami i jadąc dalej przez Nalewki, Długą i Podwale do placu Zamkowego. W 1909 roku powstała trakcja elektryczna, co szybko wymusiło zmianę charakteru i wyglądu placu – bazar musiał zniknąć, zastąpiono go skwerem.
Wałęsający się po Muranowie Alfred Döblin tak opisywał atmosferę tej części Warszawy w latach dwudziestych ubiegłego wieku, dziwiąc się jej charakterowi, tak zaskakującemu w porównaniu z dzielnicami innych europejskich miast: „W tłumie idą żydowskie kobiety; noszą czarne peruki, na wierzchu czarny welonik, z przodu coś w rodzaju kwiatu. Na ramionach czarny szal. Dziwny ten duży modnie ubrany mężczyzna z elegancką siostrą; kroczy dumnie w jarmułce na głowie. Na bruku rodziny pogrążone w rozmowie; dwaj młodsi mężczyźni w czystych chałatach z żonami w modnych strojach, uszminkowanymi z polską pikanterią. Jest z nimi chłopiec w marynarskim ubranku, z napisem »Torpedo« na czapce. Polski policjant reguluje ruch na jezdni. To sąsiedztwo dwóch narodów. Młode dziewczyny przechadzają się pod rękę, wcale nie wyglądają na Żydówki, śmieją się, rozmawiają w jidysz, noszą się z polska aż po cienkie pończochy. Spacerują wyprostowane. Mężczyźni mają skulone ramiona, zgarbione plecy, powłóczą nogami”16.
Dziś można tylko chłonąć podobne opisy, nie mając żadnych punktów odniesienia. Skoro rolę jednej z głównych ulic dawnego Muranowa gra drugorzędny deptak, a senne podwórko zastąpiło plac będący sercem przedwojennej dzielnicy, całe współczesne osiedle wydaje się rodzajem atrapy, dekoracji ukrywającej prawdę o przeszłości. Ci, którzy ją znają, odczuwają na miejscu rodzaj bólu fantomowego, jak pacjent uskarżający się na reumatyzm w amputowanej kończynie. Konstanty Gebert, dziennikarz i publicysta, założyciel miesięcznika „Midrasz”, interpretuje zresztą to zjawisko szerzej – jako odczucie nieuświadomionego braku, pojawiające się u Polaków po drugiej wojnie światowej w związku z Zagładą Żydów.
Jacek Leociak, autor (wspólnie z Barbarą Engelking) najobszerniejszej monografii getta warszawskiego, określa teren, na którym je utworzono, czyli głównie Muranów, ale też część dzisiejszego Mirowa i Grzybowa – jako „miejsce-po-getcie”. Definicja, która może służyć jako nazwa własna. „Miejsca-po-getcie nie można postrzegać w kategoriach modelu pompejańskiego: miasta zgładzonego i przysypanego popiołem – pisze Leociak. – Pompeja to skamieniałe świadectwo tamtej katastrofy, które dziś możemy odczytywać w skamielinach, w pozostałościach, w resztkach. Miejsce-po-getcie zaś to właśnie nieistnienie, brak. To szczególne doświadczenie »tego samego, a jednak zupełnie innego miejsca«, to doświadczenie realnego braku i pozornego wypełnienia. Destrukcja getta nie jest destrukcją miejsca. Ono pozostaje, ale jest puste (chociaż zabudowane), jest ogołocone i martwe (chociaż wre tam życie). Miejsce ocalało, ale zostało niejako wydrążone, pozbawione »treści«, »wnętrza«. Getto, które tutaj było, uległo zagładzie, ale owo »tutaj« pozostało, tylko jest zasłonięte inną obecnością. Zostały ramy, które mieszczą w sobie już inną rzeczywistość, pozostał punkt topograficzny, kartograficzna abstrakcja”17.
Angelika Lasiewicz-Sych, psycholog architektury, napisze, że nieistniejącego Muranowa doświadcza się na dwa sposoby. Po pierwsze jako brakujących powiązań w przestrzeni. Część nowych ulic biegnie śladem swych dawnych odpowiedników, ale zmieniła nazwę (aleja Solidarności zamiast Leszna). Inne, jak Wyjazd, mają tę samą długość i przebieg, ale wymazano je z topografii osiedla. Jeszcze inne, jak Nalewki czy Gęsią, pocięto i przemianowano, nie oglądając się na ich wcześniejsze losy. Drugą oznaką braku są namacalne znaki nieobecności. Miejsca po zrównanych z ziemią budynkach, placach i ulicach, szybko i bezproblemowo zawłaszczone przez nową architekturę. Czasem niespodziewanie przeziera zza niej poprzednia warstwa. Ustawione jeden za drugim pudełkowate bloki przy ulicy Anielewicza przypominają baraki istniejącego wcześniej w ich miejscu obozu. Pusty skwer pośrodku osiedla niepokoi jak niezabliźniona rana.
* * *
Pierwsze spacery Angeliki po Muranowie: wychodzi z Instytutu Psychologii na Stawkach (czyli dawnej siedziby oddziału ss, nadzorującego deportacje z Umschlagplatzu. W piwnicach, gdzie teraz siedzą w klatkach szczury doświadczalne, podczas remontu znaleziono napisy na ścianach wykonane przez żydowskich więźniów). Idzie w stronę placu z pomnikiem Bohaterów Getta, do wynajętego mieszkania. Wolniej niż zwykle, bo jest w ciąży. Przygląda się otoczeniu. Bloki jak bloki, ale coś ją w nich drażni. Tłumaczy sobie: pewnie przez inne tempo albo dlatego że ciągle czuje się turystką w tym mieście, w którym pracuje zaledwie od paru miesięcy. Bo przecież to zwykłe szare klocki rozrzucone wśród zieleni. Niektóre wznoszą się na tarasach jak pałace. Zaprojektowane według kilku wzorów. Czemu więc każdy przypomina uczniaka w szkolnym mundurku karnie ustawionego na baczność i różniącego się od kolegów tylko wzrostem, wagą albo kolorem włosów? Zresztą jeśli już porównywać, to wyglądają raczej jak manekiny z fabrycznie przyklejonym uśmiechem. Ta kolonia, patrząca z góry na mijających ją przechodniów, jest nieznośnie kompletna. Aż chce się postukać w ścianę i sprawdzić, czy to nie dykta i czy całość nie jest atrapą, przywiezioną na potrzeby nieznanego bliżej spektaklu.
„O co w nim chodzi?” – myśli Angelika. Przyzwyczaiła się odczytywać kod miasta przez historyczne ślady. W Krakowie, między żydowską dzielnicą Kazimierz a Podgórzem, był kiedyś most, najstarszy i najważniejszy w okolicy. Zostały prowadzące do niego ulice i murowane przyczółki po obu brzegach Wisły. Ludzie zachowują się jednak tak, jakby kamienne filary ciągle tkwiły w dnie rzeki. Łowią ryby pod nieistniejącym przęsłem, a podczas spacerów Mostową wyhamowują dopiero u brzegu, zdziwieni, że dalej nie można już dojść. Most jest znakiem braku, mimo że go nie ma, ciągle przypomina o sobie, zauważa Angelika w pracy doktorskiej o tożsamości miejsca18. Klasyfikując znaki braku według kategorii, do jednej przypisze tablice i pomniki z Traktu Pamięci na odległym wtedy i zupełnie jej nieznanym warszawskim Muranowie.
Zabudowa Muranowa nie jest abstrakcyjna, to modernizm, dostrzega szybko Angelika okiem architekta. Zaprojektowano go według socjalistycznych wzorców, jak krakowską Nową Hutę. Ale Huta jest peryferyjnym osiedlem, a ten zestaw zjechał prosto z taśmy w sam środek Warszawy. Nawet zaplątana między blokami stara ulica może zwieść na manowce. Jeśli każde miasto można czytać jak książkę, tym razem trafił się Angelice egzemplarz w zupełnie nieznanym języku.
* * *
– Elegant z Nalewek – mówi czasem o kimś z przekąsem ojciec Eleonory Bergman.
Nalewki to dla niego punkt kontaktowy i miejsce przymusowych noclegów, kiedy przyjeżdża załatwiać sprawy w Warszawie. Rodzina Bergmanów mieszka w Związku Radzieckim.
Elegant z Nalewek? Córka słucha i nie wie, o co chodzi.
Zrozumie dopiero wiele lat później, już jako dyrektorka Żydowskiego Instytutu Historycznego. Przeglądając stare zdjęcia dokumentujące życie ulicy i jej mieszkańców, od razu dostrzeże ich w tłumie: przesadnie wyszykowanych, kroczących sztywno, niepewnie, ale dumnych z przebytej metamorfozy, jak małomiasteczkowe dziewczyny, które wydają pierwszą zarobioną w stolicy pensję na bazarowe odpowiedniki hitów z najnowszego magazynu mód.
Poza wzmianką o nalewkowskich elegantach Muranów nie istnieje w domu Eleonory prawie wcale. Z racji odległości jest miejscem abstrakcyjnym i mało ważnym. Nawet wtedy, gdy zmieni się w pole gruzów, a cała jej rodzina przeniesie się do Warszawy. Musi odkryć go sama.
Pierwsza będzie książka Adolfa Ciborowskiego o zniszczeniu i odbudowie miasta, a w niej dwie mapy. Przedwojenna, niemal całkiem czarna: ciemne punkty to ciasno poupychane obok siebie domy – aż trudno dostrzec, gdzie kończy się jeden, a zaczyna drugi kwartał. Jasne kwadraty wewnątrz to liczne podwórka. Druga mapa, na sąsiedniej stronie… nie, to nie może być ten sam teren, redaktor albumu chyba się pomylił. Kilka ulic biegnie identycznie, kościół stoi na swoim miejscu, ale co się stało z resztą? Piony zastąpił poziom. Zamiast ciągłych linii tworzących abstrakcyjne wzory widać poukładane równo kwadraty i prostokąty.
W tej samej książce dwa czarno-białe zdjęcia lotnicze. Po lewej – szare pole, obrębione tylko z jednego brzegu, jakby do fotografii dorwał się amator retuszu i zanim odebrano mu narzędzia, zdążył z niej pousuwać wszystko, jak leci. Tylko z jednym budynkiem mu nie wyszło: został pośrodku pustki, otoczony drzewami, i teraz psuje idealnie czysty krajobraz. To kościół zaznaczony na mapach. Na zdjęciu po prawej dachy. Mnóstwo dachów. Zdjęcie mogłoby zostać zrobione gdziekolwiek, żaden szczegół nie wskazuje na łączność z poprzednim obrazem.
Tłumy na ulicy Nalewki, widok od Świętojerskiej w kierunku Franciszkańskiej, 1915-1918.
Wielka Synagoga na Tłomackiem. Z lewej budynek Głównej Biblioteki Judaistycznej i Instytutu Nauk Judaistycznych. W czasie drugiej wojny światowej w budynku biblioteki znajdowały się kolejno: siedziba Żydowskiej Samopomocy Społecznej, punkt etapowy dla Żydów wysiedlonych z Niemiec i magazyn mebli zrabowanych w getcie. Dziś w dawnym budynku biblioteki mieści się Żydowski Instytut Historyczny. Pocztówka z lat 1936-1939.
Eleonora sięga po raport o wojennych stratach Warszawy. Zaczyna rozumieć: miasto potraktowano w nim jako całość zrujnowaną w powstaniu warszawskim, którą trzeba było rozplanować na nowo. Resztki po getcie – jedna trzecia miasta, która przestała istnieć rok wcześniej, po innym powstaniu – nie były widać na tyle ważne, żeby zająć się nimi z osobna.
W Warszawie ojciec Eleonory angażuje się w pracę komitetu opracowującego symboliczny trakt pamięci i męczeństwa tych, którzy kiedyś mieszkali w ciasno poupychanych obok siebie domach z przedwojennej mapy. Szlak złożony z kamieni i tablic z nazwiskami pomordowanych ma ciągnąć się od pomnika Bohaterów Getta aż po Umschlagplatz. Córka chodzi z nim czasem na spacery, nazywane wizjami lokalnymi. Żeby zobaczyć rzędy kamienic tam, gdzie teraz rozrzucono byle jak pudełkowate bloki, trzeba sporej wyobraźni.
Będzie jej też potrzebna przy pisaniu książki o warszawskich synagogach, bożnicach i domach modlitwy. Na Muranowie były ich kiedyś dziesiątki. Nie ocalała żadna. Eleonora czyta archiwalne dokumenty, spaceruje pustą ulicą Bohaterów Getta. Po jakimś czasie zamiast parkowej zieleni widzi już wyraźnie: Nalewki 27, kwadratowa sala z trzema oknami, malowidła na płaskim suficie, piec kaflowy, żyrandol nad bimą. Okryty tałesem rabin trzyma w zawiniątku dziecko, za nim tłoczą się rodzice – w prywatnym domu modlitwy trwa właśnie rytuał obrzezania. Dalej: Nalewki 33, inna ciasna bóżnica z dużą dekorowaną szafą, służącą za aron ha-kodesz, miejsce, gdzie przechowuje się zwoje Tory. A w tamtej, przy Gęsiej 27, na balustradzie galerii wyobrażono instrumenty muzyczne. Autor nieznany, raczej nie Zofia Stryjeńska, choć rysunki przypominają do złudzenia jej prace. Na galerii kilka ciemno ubranych postaci i rzędy łóżek z pościelą – to przesiedleńcy korzystają w synagodze z noclegu, jest rok 1940.
Takie chodzenie bywa bardzo męczące. Nie można chodzić za często.
* * *
Może gdyby materialne ślady poprzedniego muranowskiego życia znikały z powierzchni ziemi stopniowo, w zaplanowany sposób, jak kamienice Paryża burzone decyzją barona Hausmanna, odczucie pustki nie byłoby tak dotkliwe? Dawny, nieistniejący Muranów jest jak ktoś, kto zmarł nagłą śmiercią, nie zdoławszy pożegnać się z bliskimi, a nowa fasada osiedla – niewystarczająco szczelna, by skutecznie skrywać prawdę o tragicznym zgonie. Przypomina się rotterdamski wiersz Josifa Brodskiego z lipca 1973 roku, dotyczący nowoczesnego miasta, z którym historia obeszła się podobnie jak z Muranowem i całą Warszawą:
Czas wszystko leczy – a jednak w kikucie,
w którym trwa pamięć trafionego celu,
ćmi do tej pory ból. I panaceum
jeszcze go wzmaga. W trzydzieści lat później
pijemy wino na dwudziestym piętrze
pod chmarą wielkich, letnich, bezszelestnych
gwiazd – na poziomie osiągniętym przez tych,
co wylecieli tu kiedyś w powietrze19.
Jakubowi Duszyńskiemu ta sytuacja kojarzy się z kolei z opowiadaniem Stanisława Lema o kapitanie statku kosmicznego, który zaczyna słyszeć wystukiwane gdzieś za ścianą sygnały, ewidentnie nieprzypadkowe. Przypuszcza, że to ktoś zamknięty w luku, tracąc dostęp do powietrza, wystukuje sos. Tymczasem to robot pokładowy, który kilkanaście lat wcześniej słyszał takie wołanie, automatycznie odtwarza tamten sygnał z przeszłości.
– Może tak jest i na Muranowie? – zastanawia się Duszyński. – Pierwsze pokolenie, które przeżyło Holocaust, nie miało możliwości ani sił opłakiwać swoich zmarłych. Musieli żyć, nie chcieli o tym rozmawiać. Może brak symbolicznego domknięcia tamtych zdarzeń, brak oczyszczającego rytuału powoduje, że co wrażliwsi, trafiając dziś w ten rejon, dostrzegają konieczność ujawnienia, dopowiedzenia, wręcz opłakania prawdy o tym miejscu?
Miejsce-po-getcie to też wielki cmentarz, tym gorszy, że niewidoczny, ukryty pod fundamentami współczesnych budynków. Na cmentarzu się nie mieszka. Chyba że potraktuje się go na sposób wschodni, akceptując nierozłączność śmierci i życia – wtedy aktualni mieszkańcy mogliby być szczęśliwi, że los dał im niepowtarzalną szansę obcowania ze zmarłymi na co dzień. Żeby ich przywołać, nie trzeba specjalnych rytuałów ani magicznych stolików – są tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Wystarczy wychodzić codziennie do pracy, jeść obiad i kolację, stać w kolejce w osiedlowym sklepie. Obrzęd dziadów trwa tutaj bez przerwy.
– Muranów jest dziwny, jakoś metafizycznie nieczysty, skażony, wyzuty z życia – mówi Piotr Paziński, redaktor naczelny miesięcznika „Midrasz”, autor książki Pensjonat o powrotach do dawnego żydowskiego domu wypoczynkowego w podwarszawskim Śródborowie. – U mnie w rodzinie bez przerwy opowiadało się o przedwojennym Muranowie i nie chodziło na ten powojenny. Właściwie nigdy, z wyjątkiem wizyt 19 kwietnia pod pomnikiem Bohaterów Getta w rocznicę powstania. Więc znam przedwojenną siatkę ulic, a powojenna jest jakby zagadką, nieodczytanym palimpsestem. Myślę, że nie tylko dla mnie.
Aleksandra Polisiewicz, artystka posługująca się pseudonimem Aleka Polis, w rozmowie z historyk sztuki doktor Ewą Toniak tak wspomina swoje pierwsze zetknięcie z Muranowem: „Czułam się odrealniona. Na ulicach wakacyjna pustka, chodziłam sobie bez celu, nie znałam jeszcze miasta, chciałam się zorientować, gdzie jestem, i nagle szok. Patrzę w lewo – ściana domów. Patrzę w prawo – to samo. Domy jak lustrzane odbicia. Na ulicy Andersa jest taki odcinek między Świętojerską a Stawkami. Ulica przypomina szeroki korytarz. Środkiem kursują tramwaje. […] Byłam przerażona, jak kiedyś, kiedy po raz pierwszy znalazłam się nad Bałtykiem. Z rykiem pognałam w morze. Rodzice bali się, że się utopię. To, co dla moich warszawskich znajomych było normalne – że ulica jest tunelem przebitym w skale i że domy po obu jej stronach są identyczne, dla mnie nie było normalne. Byłam w szoku”20.
– Minęło już sporo czasu, ale tamto doświadczenie siedzi we mnie do dziś – mówi Polisiewicz. – Lustrzane bloki, ostry zapach asfaltu, gorąc. Tak wygląda miasto potwór, nieludzka przestrzeń, która ma wzbudzać lęk. Wysyła komunikat, który możesz odebrać instynktownie, po zwierzęcemu, kierując się tylko zmysłami. Wysiadłam z tramwaju, bo czułam się w nim jak w pułapce. Wokół, na ulicach pustka. Jakby ktoś przeniósł mnie w wirtualny świat, rodzaj matriksu, gdzie wędrujesz wśród makiet, które w każdej chwili mogą zmienić kształt. Byłam bezradna.
Po pierwszym zetknięciu z Muranowem Aleka Polis zainteresuje się tematem nazistowskich planów Warszawy. Tak powstaje pierwsza część projektu Wartopia, Berlin: 518, Moskwa: 1122 – hitlerowskie plany zabudowy miasta odtworzone w programie komputerowym na podstawie archiwalnych planów21
– Architektonicznie narodowy socjalizm i komunizm mają bardzo wiele wspólnego – mówi. – Gigantyczna scenografia, przygotowana na potrzeby propagandowego spektaklu, w którym mieszkańcom przypadły role statystów.
Ewa Toniak zauważa, że północnym fragmentem dzisiejszej ulicy Andersa przed 1945 rokiem nigdy nie jeździły tramwaje, których mechaniczny dźwięk odbija się teraz od ścian socrealistycznych budynków jak w studni. „Hałas, który zagłusza nieobecność. Nadmiar dźwięku, który odsyła do ciszy, pustki”22
Włoskie inspiracje
Dziennik Adama Czerniakowa, prezesa Żydowskiej Gminy Wyznaniowej w Warszawie, a później Judenratu, to pozycja obowiązkowa wśród lektur o getcie warszawskim i jedna z najbardziej wstrząsających z niego relacji, choć jej autor opisał tylko część wydarzeń związanych z wojenną historią Muranowa: popełnił samobójstwo 23 lipca 1942 roku, dzień po rozpoczęciu pierwszej wielkiej akcji deportacyjnej z getta do obozów zagłady. Nie doczekał kwietniowego powstania 1943 roku, zresztą jego strategia wobec niemieckiego okupanta była całkiem inna. Liczył, że żydowskim mieszkańcom Warszawy uda się przetrwać poprzez dostosowanie się, negocjacje, przestrzeganie kolejnych zarządzeń.
Getto warszawskie, ulica Dzika, widok w kierunku południowym od Gęsiej do Nowolipek, 1940-1942.
Notatki Czerniakowa, prowadzone jeszcze kilka godzin przed śmiercią (ostatni wpis nosi datę 23 lipca 1942 roku), nie porażają drastycznymi opisami jak zapiski historyka Emanuela Ringelbluma. Nie wykorzystują groteskowej konwencji jak relacje Racheli Auerbach. Nie są też tak emocjonalne jak dziennik Mary Berg czy wspomnienia Henryka Makowera. Są chłodne, mało osobiste, często lakoniczne, niczym urzędowe sprawozdania – i właśnie przez tę rzeczowość przerażające. Gdzieś spod tych beznamiętnych, krótkich zdań przeziera narastająca tragedia, zarówno zbiorowa, jak i osobista człowieka, który lubił białe garnitury i słomkowe kapelusze, parady i otwieranie ogródków jordanowskich, w gabinecie nad biurkiem miał portret marszałka Piłsudskiego, a przyszło mu pertraktować z „nadludźmi” nieszczędzącymi mu upokorzeń i co więcej – w tych pertraktacjach przegrywać.
Pod datą 12 października 1940 roku, w żydowskie święto Jom Kippur, czyli Sądny Dzień, Czerniaków notuje: „O 10.30 posiedzenie u Makowskiego23. Obecni: Schoen, Braun, Drost etc. […] Oświadczono (Schoen24), że w imię ludzkości, na zarządzenie gubernatora, generał-gubernatora, z polecenia wyższego tworzy się ghetto. Doręczono mi plan niemieckiej dzielnicy i oddzielnie plan ghetta. Okazało się, że graniczne ulice ghetta są przeznaczone dla Polaków. Polecono mi utworzyć milicję żydowską z 1000 osób. Do 31 października ma być wysiedlenie dobrowolne, potem przymusowe. Mebli zabierać nie wolno”25.
Tak w historii Muranowa zaczyna się nowy rozdział. Choć getto obejmie znacznie większy obszar, to właśnie tereny na północ od dzisiejszej alei Solidarności będą tworzyć jego trzon i mimo nieustannych przesunięć granic dzielnicy zamkniętej aż do 1943 roku nie zostaną z niej wyłączone.
Czytając te słowa, trudno nie zastanowić się nad pewną zaskakującą koincydencją. Pierwsze getto dla ludności żydowskiej powstało w Wenecji, dając początek nowemu zastosowaniu wyrazu il geto lub ghetto, oznaczającemu dotąd hutę metalu, odlewnię (gettare – wytapiać), zlokalizowaną z dala od reprezentacyjnego centrum miasta. Tak jak wyspa Ghetto Nuovo (Nowa Odlewnia), zawdzięczająca swą nazwę hucie, w której wytapiano lufy armatnie, i połączona z resztą miasta zaledwie dwoma mostami. W 1516 roku, realizując wytyczne soboru laterańskiego nakazującego separację chrześcijan i żydów, przesiedlono w ten rejon część żydowskich mieszkańców Wenecji. Pozostali niespełna dwadzieścia pięć lat później trafili do Ghetto Vecchio – sąsiadującego z Ghetto Nuovo terenu po starej odlewni.
* * *
Na północny wschód od Ghetto Nuovo leży wyspa Murano, żelazny punkt programu tysięcy turystów odwiedzających Wenecję. Podpływają łodziami, bo akurat tej wyspy, bardziej odległej, nie łączy z lądem żaden most. Płacą za możliwość podglądnięcia przy pracy rzemieślników wytwarzających cacka ze słynnego weneckiego szkła, tłoczą się w sklepikach z połyskującymi pamiątkami.
W szesnastym wieku, kiedy Żydzi przenosili swój dobytek do Ghetto Nuovo, weneccy szklarze pracowali na Murano już od dwustu lat. Nakazano im przenieść tam warsztaty, obawiając się skutków pożarów, które często wybuchały w hutach. Ich wyroby słynęły już wówczas na całą Europę. Ale mieli zakaz opuszczania wyspy także dlatego, by przypadkiem nie zdradzili tajemnic swojego warsztatu. Na próżno – kilku i tak udało się uciec do Francji, ale to już temat na inną historię. W każdym razie kiedy dwa wieki później mieszkaniec Murano niejaki Simone Giuseppe Bellotti, architekt, sztukator i przedsiębiorca budowlany, zmierza do Polski, zachęcony przez mecenasa sztuki magnata Jana Dobrogosta Krasińskiego, nikt już nie stwarza mu przeszkód. Dzięki Krasińskiemu, który przyjaźnił się z Janem III Sobieskim, Bellotti szybko awansuje na jednego z nadwornych architektów, zyskuje tytuł „budowniczego królewskiego”, bierze ślub z Marianną Olewicką i osiada w Warszawie. Szukając miejsca na rezydencję dla coraz liczniejszej rodziny, trafia na północne przedmieścia stolicy, w rejon nazywany Wygonem Miasta Nowego Warszawy26, służący jako wspólne pastwisko dla jej mieszkańców. Teren pełen „rozlanych w przestrzeni zielonych pól, stawów, sadzawek, źródeł i wysepek”27 prawdopodobnie przypomina mu rodzinne strony. Dlatego kupuje ziemię właśnie tutaj i w 1668 roku wystawia pałac pod nazwą Murano.
Tak też wyglądał przedwojenny Muranów. Parterowy budynek na rogu ulic Leszno i Okopowej. Widoczna restauracja.
Jak wyglądał budynek, od którego pochodzi nazwa Muranowa – przywieziona z weneckiej wyspy, oddalonej zaledwie o dwa i pół kilometra i kilka minut rejsu od miejsca, gdzie powstało pierwsze na świecie getto żydowskie? Zachowały się tylko rzuty sytuacyjne i opisy: utrzymany w stylu entre court de jardin („między dziedzińcem a ogrodem”), o dwóch kondygnacjach, nawiązujący formą do polskiego dworu. „Budynek był usytuowany w głębi dziedzińca, na skrajach przechodził w skrzydła zakończone pawilonami. Był piętrowy, siedmioosiowy. Skrzydła o tej samej wysokości miały po trzy okna. Całość krył dach dachówkowy. Najprawdopodobniej fasadę zdobił trójkątny przyczółek. Pierwotnie dziedziniec od ulicy odgradzały parterowe oficyny kryte gontami. Po wschodniej stronie dziedzińca znajdowała się oficyna na planie załamanej podkowy, następna, bardzo wydłużona oficyna stała na tyłach pałacu. Tym samym był on usytuowany między dziedzińcami. Ogród rozciągał się na zachód od dziedzińca wjazdowego. Miał układ szachownicowy, pośrodku ogrodu znajdował się okrągły placyk” – pisze Marek Kwiatkowski w książce Architektura mieszkaniowa Warszawy. Od potopu szwedzkiego do powstania listopadowego, bazując między innymi na oszacowaniu posesji pochodzącym z grudnia 1825 roku. I dodaje, że Franciszek Kurowski pisał o pałacu: „z pięknym podwórzem, otoczony murem, ma na facjacie herb tego domu i drugi Łodzia”28 Zauważa też, że pałac stanowił rzadki przykład powiązania rezydencji mieszkalnej z zakładem przemysłowym, bo na wschód od niego, „na placu o ściętym narożniku, który powstał w wyniku biegnącej w tym miejscu drogi, późniejszej ul. Kłopot, znajdowała się cegielnia. Założenie Bellottiego składało się więc z trzech zjednoczonych elementów: cegielni, pałacu z podwórzami i ogrodu użytkowego”29.
Po śmierci fundatora pałac Murano będzie przechodził z rąk do rąk. Najpierw trafi w ręce architekta Jakuba Fontany, potem, w latach osiemdziesiątych osiemnastego wieku – metrykanta koronnego o nazwisku Słonimski. Grunt otaczający pałac stopniowo się skurczy, ustępując miejsca nowej zabudowie. Wokół wyrosną niskie, głównie drewniane czynszówki, dając początek placowi Muranowskiemu, który niedługo ma stać się najbardziej rozkrzyczanym miejscem w okolicy – jak zapamięta je Bernard Singer. Samej rezydencji pamiętać nie mógł, bo rudera (którą była już w 1900 roku) zniknie niemal niepostrzeżenie, zastąpiona fundamentami nowych kamienic, których w tym rejonie stawiano wówczas mnóstwo. Boom budowlany na Muranowie przełomu wieków dziewiętnastego i dwudziestego związany był z gwałtownym napływem nowych mieszkańców, z których większość stanowili Żydzi.
Dzielnica widmo
Eleonora Bergman zżyma się, gdy podczas dyskusji o Muranowie ktoś wspomina o „dawnej dzielnicy żydowskiej w Warszawie”. Bo po pierwsze – Żydzi mieszkali nie tylko na Muranowie. Po drugie – dzielnicy żydowskiej jako takiej w stolicy nie było, do 1943 roku nie wyznaczono Żydom terenów, na których mieliby się osiedlać, jak w Krakowie na Kazimierzu. Żydowscy mieszkańcy lokowali się najpierw w obrębie murów obronnych Starej Warszawy, w rejonie dzisiejszego Wąskiego Dunaju. Tu były synagoga, cmentarz i ulica nazywana Żydowską. Późniejsze przepisy – jak przypomina Bergman, powołując się na Stefana Kieniewicza – „nie mówiły, gdzie Żydzi powinni mieszkać, określały tylko, gdzie im mieszkać nie wolno”30. Chodzi głównie o dekret wydany w 1809 roku przez Fryderyka Augusta, króla saskiego i „księcia warszawskiego”, nakazujący Żydom opuszczenie śródmieścia i ściśle określający rejony, w których nie pozwolono im przebywać, bez jednoczesnego wskazania miejsc, gdzie mogliby się osiedlać.
Tłoczne i gwarne Nalewki na wysokości domu pod numerem 19. W podwórzu, jak widać na szyldach, pracownie krawieckie i sklep z laskami. 1915-1918.
– Wszystkie określenia tego miejsca spotykane w literaturze albo są nieprawdziwe, albo rażą sztucznością – mówi Eleonora.
Bardziej adekwatna niż „dzielnica żydowska” wydaje się nazwa „dzielnica północna”, używana przed wojną na określenie części miasta zamieszkanej głównie przez ludność żydowską, choć obejmowała ona większy obszar niż Muranów – także dzisiejsze Mirów, Grzybów i Powązki. Zamiennie posługiwano się też nazwą „dzielnica nalewkowska” lub po prostu „Nalewki” albo „dzielnica muranowska”.
Szukającym terenów pod przyszłe lokum Muranów szczególnie przypadł do gustu, bo znajdowało się tu sporo pustych lub zapuszczonych parcel. Niebawem zaczną wyrastać na nich domy. Antoni Karczewski, konserwator zabytków Warszawy w latach trzydziestych ubiegłego wieku, zauważa w swoim opracowaniu Rola Żydów w rozbudowie Warszawy w XIX wieku, że „kapitały żydowskie ulokowane w budownictwie stworzyły pod nadzorem państwa i jego architektów nowe osiedle na peryferiach miasta, uporządkowane pod względem wymagań urbanistycznych. […] Prawie wszystkie wzniesione wówczas budowle, a które dotrwały bez większych zmian do czasów obecnych (tj. 1940 roku) posiadają istotną wartość artystyczną. Dwadzieścia pięć z nich, znajdujących się dziś przy ul. Franciszkańskiej, Nalewki, Wałowej, wciągnięto do spisu zabytków miasta”31.
* * *
Dzień święta państwowego, ulica Miła 49, 1928. Kolektura loterii państwowej.
Na początku dwudziestego wieku Żydzi stanowią już blisko siedemdziesiąt procent mieszkańców rejonu ograniczonego dziś ulicami Okopową, aleją Solidarności, Bonifraterską i Słomińskiego, czyli współczesnego Muranowa – łącznie prawie trzysta tysięcy osób. Dzielnica jest miastem w mieście, pełnym kontrastów. Część miejscowych dorobiła się, prowadząc własne interesy, pozostali żyją w biedzie, trzymając się tradycji. Niewielkie działki, zabudowane parterowymi ruderami sąsiadują z czterokondygnacyjnymi kamienicami bogatych żydowskich kupców. Drobne sklepiki – z domami towarowymi takimi jak Pasaż Simonsa, gdzie, jak pisze Andrzej Jeżewski w książce Warszawa na starej fotografii, „do samego wybuchu wojny mieściły się najprzeróżniejsze firmy, z rozmaitym skutkiem walczące z przeciwnościami losu i urzędem skarbowym”32. Ulice handlowe, jak Nalewki czy Przejazd – z ulicami o złej sławie, Solną czy Miłą, które skupiają głównie żydowską biedotę.
W 1916 roku Muranów jest już bardzo gęsto zabudowany. Każda ulica ma swoją specyfikę. „Podnieceni przyjezdni z Mławy, Różan, Serocka, Radzynia, Pułtuska, Białej… Właściciele sklepików z wodą sodową i irysami, baby od wózków na rogach ulic, tęgie dzierżawczynie kin i dworców. Wśród tego tłumu torują sobie drogę akwizytorzy wielkich i małych firm, z grubymi tekami, w których cały zaułek w cyfrach. Od ósmej rano do późnego wieczora czuwają oni na tej ulicy, pilnując majątku swych firm, leżącego tu w dwóch dziesiątkach tych ciasno skupionych sklepów, bez przerwy roznoszonego przez tłum na bliższą lub dalszą prowincję33 – tak przedstawia jedną z nich w reportażu Konkwistadorzy z Bonifraterskiej Alfred Degal.
„Ulica Franciszkańska, która zbiega się z Nalewkami – tak się różnią od siebie, jak dzień od nocy. Nawet kamienie są jakieś spiczaste, na Nalewkach zaś gładkie z trotuarami. Właśnie na rogu tych ulic reporter ma najlepszy punkt obserwacyjny, tu ma najlepszą okazję poznać ludzi i niektórych dla przykładu opisać czytelnikom”34 – pisze w felietonach ukazujących się w „Warszojer Jidisze Cajtung” (gazeta istniała w latach 1867-1868) jeden z pierwszych żydowskich reporterów Saul Sorgenstein, dodając, że nawet dziennikarza miejskiego zahartowanego w codziennych bojach o najświeższe newsy „głowa rozbolała od niesłychanego zgiełku i zamieszania”.
Na Nalewkach – jak wspomina Bernard Singer – handluje się koronkami, wyrobami galanteryjnymi i pończoszniczymi. Na Gęsiej – „manufakturą moskiewską i łódzką”35. Franciszkańska skupuje radomską skórę. Początek ulicy Miłej ma opinię zamożnej, bo od frontu mieszkają właściciele sklepów z Nalewek. Za to jej przedłużenie, zwane Nowomiłą, skupia już głównie biedotę: rzemieślników, handlarzy, przekupki, bezrobotnych lub ludzi „nieokreślonych, a wielce podejrzanych zawodów”36 i cieszy się jak najgorszą opinią, oddaną przez Władysława Broniewskiego w wierszu Ulica Miła:
Ulica Miła wcale nie jest miła.
Ulicą Miłą nie chodź, moja miła.
Domy, domy, domy surowe,
Trzypiętrowe, czteropiętrowe,
idą, suną, ciągną się prosto,
napęczniałe bólem i troską.
W każdym domu cuchnie podwórko,
w każdym domu jazgot i turkot, błoto,
wilgoć, zaduch, gruźlica.
Miła ulica.
Miła ulica37.
Ulica Gęsia, bazar po północnej stronie ulicy pomiędzy Lubeckiego a Smoczą, czerwiec 1942,
Ten, kto przekracza niewidzialną granicę między kontrastującymi odcinkami poszczególnych ulic, robi to na własną odpowiedzialność. „Kiedy na Nalewkach okradano kupca, subiekt handlowy szedł »na tamtą stronę«, by odkupić skradzione rzeczy. Jeśli mu się nie udało, przychodził z wiadomością, że kradzieży dokonała nie sitwa, ale nieodpowiedzialna banda”38. Podobnie dzieli się Gęsia, która przy Nalewkach jest ulicą handlową, zaś za Dziką aż do Okopowej – siedliskiem biedoty, „gdzie jedynymi dziełami sztuki były pomniki robione na cmentarz żydowski”39. Na Dzielnej i Pawiej w domach o niskich numerach mieszkają kupcy, za Pawiakiem – panuje atmosfera podobna do tej z ulicy Nowomiłej. Najgorszymi ulicami są Stawki i Smocza – „ulica furmanów, łachmaniarzy, złodziei z pozorami romantyczności, mszczących krzywdę ubogich przez okradanie nieco zamożniejszych40. Tyle literatura.
* * *
Na Muranowie dorasta też Pinkus Szenicer.
W filmie dokumentalnym Żydowski grabarz, nakręconym przez Krzysztofa Juśkiewicza dla Telewizji Polskiej wiele lat później, jest lekko zgarbiony, zapadnięty w sobie. Dobiega siedemdziesiątki. Porusza się powoli i tak samo mówi do kamery: cicho, chwilami niewyraźnie. (Czasem też śpiewa).
O tym, że na Grzybowskiej przed szabasem była zawsze kolejka nie z tej ziemi. W każdym domu musiały być karpie. Jeśli rodziny nie było na nie stać, sąsiedzi meldowali o tym w gminie i najbiedniejsi dostawali po dwanaście złotych – na jedno albo dwoje dzieci. Dwadzieścia na troje, a najwyższa stawka, trzydzieści pięć złotych, przysługiwała rodzinom, w których był jakiś uczony człowiek albo bardzo licznym. U Szenicerów dzieci było dziewięcioro.
O tym, że gminę żydowską było stać na filantropię, bo cmentarz przy Okopowej dawał miliony złotych rocznie. Jak umarł ktoś bogaty, to pół godziny później wiedziano, ile po sobie zostawił, i nakładano podatek zależnie od majątku. Najdroższe były pierwsze miejsca, najbliżej synagogi – białej, murowanej, z osobnym domem przedpogrzebowym dla mężczyzn i osobnym dla kobiet. W tej sprawie nie mógł pomóc ani sąd, ani prokurator, ani żaden rabin. Trzeba było mieć pieniądze. Więc cmentarz przy Okopowej to była elita. Biedotę grzebano na bródnowskim.
O tym, że gdy miał trzy lata, ojciec, który pracował jako podrabi u cadyka na Ciepłej 30, otworzył przed nim grubą książkę i pokazał po raz pierwszy literę alef. Krótko potem Pinkus, który dostał imię po dziadku, cadyku z Powązek, czytał już samodzielnie hebrajskie modlitwy i w pewną styczniową sobotę poszedł razem z ojcem do bóżnicy, pomagać przy święcie. Mimo że matka protestowała, bo w Warszawie panował akurat tyfus. Po powrocie do domu ojciec źle się poczuł i szybko położył do łóżka, a kilka dni później zmarł. Od ojca zarazili się mama i najmłodszy brat. Też pomarli. Starsi bracia trafili do sierocińca. Siostrę Esterkę zabrał do siebie stolarz, co nie miał dzieci, a sześcioletni Pinkus, którego ominęła zaraza, został sam.
– Mieszkaliśmy na Twardej – opowiada – gdzie znaliśmy wszystkich, a wszyscy znali nas. Mama, Hajka, trzecia żona ojca, pracowała na Nalewkach w sklepie, gdzie sprzedawała sery i jajka. Często brała mnie ze sobą na handel. W podwórku, gdzie mieścił się sklep, byli sami Żydzi. Rzemieślnicy, blacharze, szewcy, kupcy. Obok działała piekarnia, gdzie matka kupowała nam ciastka. Bawiliśmy się na ulicy, w podwórzach.
Po śmierci rodziców Pinkusowi najlepiej będzie się spało na Okopowej, we wnękach grobowców albo w ohelach, kaplicach przypominających małe domki. Ich ściany chronią miejsca pochówku wybitnych uczonych i rabinów. Zimą chronią też przed śniegiem i wiatrem. Gdy którejś nocy zgarną go stamtąd policjanci, dwa tygodnie będzie sypiał jak król – na prawdziwym łóżku na komisariacie. Latem życie jest łatwiejsze, zarabia, pracując w sadzie i przy warzywach. Na kolejną zimę przytuli go doktor Korczak, kierując do Głównego Domu Schronienia Sierot i Ubogich Starców Starozakonnych przy ulicy Wolskiej. Następne dziesięć lat Pinkus Szenicer spędzi w domach dziecka i szkołach – u syjonistów na Siennej, w Szkole Rzemiosł przy Towarzystwie Dostarczania Pracy Ubogim Żydom na Stawkach.
– Często chodziłem głodny, bo nie miałem nikogo, kto dałby mi na bułkę. Ale za to nauka dobrze mi szła – mówi do kamery.
Szkołę rzuci jako czternastolatek, bo chce wreszcie pracować. Na poważnie. U braci Bigelmanów w fabryczce obuwia na Niskiej 39. (Pinkus o Bigelmanach: – Trzy razy bankrutowali. Za trzecim taki piękny bankrut zrobili, że musieli uciekać do Ameryki i tam dopiero wybudowali prawdziwą fabrykę butów). Przynosi pracownikom śniadania. Na każdym ma parę groszy zysku. Potem będzie piekarnia, praca na budowie i plac przeładunkowy przy bocznicy kolejowej na Stawkach, gdzie codziennie czeka wśród innych chłopaków, próbujących załapać się do pomocy przy transporcie i wyładunku towarów. Pozna jak własną kieszeń nie tylko Pawią, Gęsią czy Miłą, ale i całe centrum Warszawy. Każdy sklep, każdą żydowską kamienicę. Także te bogatsze, należące do zasymilowanych Żydów. Kto wie, może raz czy dwa pojedzie też z pakunkami do eleganckich państwa Nowickich na Nowogrodzką? Takie kursy zdarzały się rzadziej, ale można było na nich nieźle zarobić. Więc trzeba było się o nie bić. Najczęściej wygrywał Pinkus, był krzepki i zahartowany, a jeszcze zapisał się do klubu sportowego na boks. Szło mu tak dobrze, że kiedy znokautował przeciwnika podczas treningu, tamten upadł na deski i wywieziono go z nich prosto na cmentarz. Tak skończyła się przygoda ze sportem.
Osiemnastoletni Pinkus marzy o własnym wozie. Choćby dwukołowym. Byłby wtedy prawdziwym tragarzem. Panem tragarzem. Przedsiębiorcą. Tragarz musi mieć jednak pieniądze na zakup wozu i zezwolenia. Pinkusowi pieniędzy ciągle brakuje. Dlatego zostawia Muranów i jedzie do łódzkiej ziemi obiecanej.
– Pracowałem u rodziny piekarzy. Bogatej. Południowa, róg Piotrkowskiej. Po drugiej stronie mieli skład złotych monet. Mieli też syna Mośka i trzy córki. Obmyśliłem sobie, że ożenię się z najmłodszą, Bronią. Zamieszkam z nimi i będę mieć przynajmniej codziennie widok na ten skarbczyk. Łódź mnie zmieniła. Nie chciałem już być tragarzem, tylko mieć lombard i owocarnię.
Na pożółkłej czarno-białej fotografii patrzy dumnie w aparat, stojąc przed niewielką budką. Napis na niej głosi: „P. Szenicer – Lody”. Data na odwrocie: 1938.
Rok później Szenicer razem z innymi ochotnikami kopie rowy przeciwlotnicze w łódzkim parku, a potem wraca do rodzinnej Warszawy zaniepokojony losami miasta. Do stolicy wchodzą już żołnierze w niemieckich mundurach i trzeba decydować co dalej. Granica na wschodzie jest ciągle otwarta, Rosjanie przyjmują uchodźców. Pinkus myśli, że pojedzie z Bronką, ale ona nie chce zostawiać brata, rodziców i skarbczyka, więc sam kupuje bilet do Małkini i z grupą obcych ludzi, którzy wysypali się z pociągu na końcowej stacji, przechodzi na drugą stronę.
Kiedy Muranów znika za murami getta, Pinkus jest w Związku Radzieckim. W Białymstoku dostał radziecki dowód osobisty, zgłosił się jako ochotnik do pracy, za Ural. Razem z innymi uchodźcami rąbie syberyjskie lasy, kładzie stalowe szyny pod wielką magistralę kolejową. Wielu nie wytrzymuje, padają jak muchy, ale nie Pinkus, mistrz walki na pięści ze Stawek. Udaje mu się załatwić przeniesienie na Krym, zostaje tam listonoszem. Potem razem z batalionem pomocniczym Armii Czerwonej, sformowanym z takich jak on niedobitków, broni Sewastopola. Ubrani w czarne mundury, idą dalej na zachód. Podczas jednego z kontrataków trafia go niemiecki szrapnel. Traci przytomność. Żołnierze myślą, że już nie żyje, nie mają czasu dokładnie sprawdzać. Rzucają na stertę trupów.
Pinkus do kamery:
– Kiedy otworzyłem oczy, widziałem ciemność. Leżało na mnie coś ciężkiego. Przygniatało mnie, obłe i nieruchome. Czułem smród krwi i rozkładających się ciał. Zacząłem śpiewać. Z początku cicho, potem coraz głośniej.
Tak go znaleźli.
Szrapnel zranił czaszkę, nie drasnąwszy mózgu. Rana goiła się wolno, ale Pinkus był krzepki i silny, wychowany przez sierocińce i muranowską ulicę. Doszedł do siebie w szpitalu w Siedlcach i znów szedł z radziecką armią na zachód. W sierpniu czterdziestego czwartego patrzył na swoją Warszawę z praskiego brzegu i czekał na rozkaz, który pozwoli mu znów zobaczyć Muranowską, Gęsią, Pawią i Miłą. Czekał długo, aż ze wzruszenia odnowiła mu się rana, znów stracił przytomność i zabrali go do szpitala polowego. Kiedy wyszedł, Warszawa była już wolna. Szukał Muranowa, ale Muranów zniknął. Zniknęli wszyscy: siostra wzięta na przechowanie przez stolarza i sam stolarz, starsi bracia, wszyscy sąsiedzi z Twardej, nawet Mosiek i Bronka.
* * *
– Jaki był ten mityczny, przedwojenny Muranów, który ciągle wyłania się z opowieści rodzin i znajomych tych, którzy przeżyli? – pytam Piotra Pazińskiego.
– Dla nich był całym światem. Miejscem, gdzie wszyscy wszystkich znali, tętniącym życiem, niesłychanie różnorodnym. Wspomnienia zawsze idealizują, choć opowiadano mi również o biedzie, tłoku, ciasnych mieszkaniach, w których gnieździły się wielodzietne rodziny. Fakt, że ten świat przestał istnieć, był traumą wystarczająco wielką, żeby mówić o tym niby dużo, ale oszczędnie. Zresztą dawne dzielnice żydowskie były tak zniszczone, że w porównaniu z nimi nielicznym ocalałym Żydom zdawało się, że polska Warszawa szybko budzi się do życia. Zagłada żydowskiej Warszawy była tak totalna, że kontrast z resztą miasta, też przecież w dużej części zrównanego z ziemią, zdawał się ogromny. No i polska Warszawa została odbudowana. Żydowska – z małymi wyjątkami – nie istnieje.
* * *
Ten, kto chce zobaczyć, jak mogła wyglądać, powinien czym prędzej przejść się jej jedyną częściowo zachowaną ulicą. Ocalało na niej aż sześć sąsiadujących z sobą kamienic. Większość już niezamieszkanych, zrujnowanych, ale mimo to – albo może właśnie dlatego – przetrwała tu część dawnej atmosfery Muranowa, opisywanej przez Izaaka Bashevisa Singera w Sztukmistrzu z Lublina: „Doszedł do Próżnej. Jeden tylko dom był tu zamieszkany; po drugiej stronie ulicy stawiano nowy budynek, leżały tam stosy cegieł, góry piasku i wapna. Dom zamieszkany składał się ze sklepu włókienniczego i dwóch mieszkań nad nim, obu z balkonami. Oczywiście mieszkanie ziemianina musiało znajdować się od frontu, ale które z tych dwóch? Jasza poczuł nagle z pewnością, że to z prawej. Okna z lewej strony zasłonięte były częściowo storami, częściowo firankami; te z prawej miały podniszczone story, pasujące do mieszkania skąpca”41.
Kamienica na rogu ulicy Próżnej 14 i placu Grzybowskiego, 1985. Cała zabudowa ulicy, sukcesywnie niszczejąc, dotrwała w takiej formie do 2011 roku, kiedy austriacki deweloper Warimpex AG, do którego należą kamienice przy Próżnej 7 i 9, zaczął ich remont i przebudowę. Pierwotnie miał w nich powstać hotel, ale ostatecznie kamienice zostaną zamienione w biurowiec ze sklepami i gastronomią na parterze.
Ciekawy Próżnej musi się spieszyć, bo niedługo ulica ma przejść renowację. Bolesną – jak pisze artystka Joanna Rajkowska – „z powodu niejasnych wciąż kwestii własnościowych oraz dlatego że będą tam hotele. Podobno nie ma innego wyjścia. Ale hotele nie odczarują Próżnej. W oknach mieszkań powinny suszyć się skarpetki i powinny tam stać doniczki z kwiatami. W razie czego ludzie wzywaliby szamanów i egzorcystów. A tak sparaliżowane ze strachu recepcjonistki kątem oka będą obserwować drzwi, które same się uchylają”42.
Dotleniacz – sztuczny staw wypełniony roślinnością i emitujący ozon, projekt zrealizowany przez Rajkowską w 2007 roku przy placu Grzybowskim – miał na swój sposób odmienić tę część miejsca-po-getcie, które wyszło z wojny okaleczone, pokawałkowane i do dziś nie zdołało się otrząsnąć z traumy. Warszawiacy, głównie mieszkańcy okolicznych bloków, przychodzili przy nim posiedzieć. Nie porozmawiać, ale posiedzieć. Bez pretekstu, bez celu.
Rajkowska: „Przy Dotleniaczu nikt już nie opowiadał historii z czasów getta. Nie dlatego że były one niestosowne, ale dlatego że nie było tam miejsca na ten rodzaj pamiętania. Pamiętanie przy Dotleniaczu odbywało się poprzez sposób, w jaki ludzie przebywali sami ze sobą, ze swoim ciałem. Bo jeśli człowiek osiąga taką bliskość z własnym ciałem i jednocześnie z innymi ciałami, to mam wrażenie, że osiąga też bliskość ze swoją pamięcią”43.
* * *
Spotykam ich w letnie popołudnie kilka metrów za skrzyżowaniem Zamenhofa i Anielewicza, obok ogrodzenia, za którym rośnie budynek Muzeum Historii Żydów Polskich. Mają adidasy, plecaki i sportowe czapki chroniące przed upałem, jeden z nich, zakłopotany, obraca w rękach mapę. Amerykańscy turyści.
– Plac Grzybowski? – zagaja jeden z nich.
Tłumaczę: najlepiej dojechać tramwajem, trzy przystanki.
– Jak to? – dziwią się i rozglądają dookoła, jakby liczyli, że uda się im dojrzeć cel wędrówki. – Nie można na piechotę?
Można, wyjaśniam, ale spacer zajmie im przynajmniej pół godziny, a gdyby chcieli obejść całe getto wzdłuż jego granic – trzykrotnie dłużej. Patrzą na mnie z niedowierzaniem. Może jadąc pierwszy raz do Europy, uwierzyli, że jest taka mała, że choć na parę tygodni uwolni ich od samochodowej rutyny, a może zwiedzanie żydowskich zabytków w Polsce zaczęli od krakowskiego Kazimierza, który zmylił ich odległościami? Odchodzą, nieufni, patrzę za nimi, zastanawiając się, czy posłuchają, czy jednak uprą się iść pieszo. Błąd, moi drodzy, w Warszawie nie da się już wyskoczyć ot tak, po sąsiedzku, z placu, na którym stoimy, do synagogi. Jedyna, która została, leży spory kawałek stąd. Getto było wielkości niemałego miasta. Nawet jeśli to, co z niego zostało, zmieściłoby się teraz na jednej ulicy.
„Wszystko zburzyli, ale tych kilku czy kilkunastu domów nie zburzyli. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego. Mieli pomysły. Ciekawe, ile ich jest, tych domów. Ile my mamy domów w naszym getcie”44 – zastanawia się narrator Umschlagplatzu Jarosława Marka Rymkiewicza, książki pisanej w latach osiemdziesiątych.
I liczy: kościół Narodzenia Najświętszej Marii Panny i cztery domy w alei Solidarności (dom z teatrem rewiowym Femina – dziś służy jako kino, siedziba Teatru Kamienica pod numerem 93, gdzie działała „trzynastka” – gettowy urząd do Walki z Lichwą i Spekulacją, podlegający bezpośrednio niemieckiej Policji Bezpieczeństwa, i jeszcze dwa zaniedbane domy w zachodniej części, za aleją Jana Pawła II). Dom na dzisiejszej Dzielnej, wciśnięty między nowoczesne budynki. Trzy kamienice na Żelaznej u zbiegu z Nowolipiem – zwłaszcza ta pod numerem 103, w której mieściła się siedziba Befehlstelle ss, dowodzącego akcją likwidacji getta, w piwnicach torturowano aresztowanych. Teraz na jej fasadzie wisi tablica z mylącym napisem: „W tym domu w 1943 roku w lochach gestapo zamęczono na śmierć tysiące Żydów z warszawskiego getta”. Szpital położniczy Świętej Zofii po drugiej stronie ulicy, kamienica pod adresem Wolność 2A, dwie oficyny kamienicy pod przedwojennym adresem Nowolipki 52 obok kościoła Świętego Augustyna, dwa lub trzy domy na Pawiej. Zabudowania dawnego Umschlagplatzu – gdzie w dawnych gmachach przedwojennych szkół powszechnych po jednej stronie ulicy Stawki działa dziś Zespół Szkół Licealnych i Ekonomicznych nr 1, a po drugiej – Wydział Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Budynkowi mieszczącemu inne przedwojenne szkoły powszechne na rogu dawnego Leszna 80/82 i Żelaznej pod niegdysiejszymi numerami 86/88 dobudowano po wojnie front i dziś służy jako Urząd Dzielnicy Wola. To wszystko na Muranowie.
A poza tym jeszcze: pałac Jacobsona przy dawnym Lesznie 27, dziś mieszczący Instytut Archeologii i Etnologii Polskiej Akademii Nauk, kamienica przy dawnej Solnej 16, dziś alei Jana Pawła II, wciśnięta między powojenne zabudowania, sądy grodzkie na dawnym Lesznie, dziesięć domów na Siennej, trzy na Krochmalnej przy zbiegu z Żelazną, odremontowana kamienica Pod Zegarem na Chłodnej 20, gdzie mieszkał Czerniaków, niedaleko drewnianej kładki łączącej obie części getta. Dwie kamienice na Ciepłej przy rondzie onz, w których jeszcze do niedawna ktoś mieszkał, a teraz pozabijano okna dyktą i zasłonięto fasady billboardem z reklamą. W podwórku między posesjami przy Złotej 60 i Siennej 50 – ściana i mur, które do listopada 1941 roku były granicą getta. Dawny szpital im. Bersonów i Baumanów między Sienną a Śliską, gdzie w latach 1905-1912 (z przerwą na wojnę rosyjsko-japońską) pracował i mieszkał Janusz Korczak. Trzy kamienice na Waliców pod numerami 10, 12 i 14. Dwie pierwsze – zamieszkane, w jednej działa knajpa. Trzecia, do której po założeniu getta wprowadził się poeta Władysław Szlengel, już otoczona blaszanym parkanem. Okna parteru i pierwszego piętra wypełniają pustaki, na ślepym murze od północy przejmujący mural namalowany przez Wiktora Malinowskiego, twórcę offowego teatru Delikates.
Narrator Umschlagplatzu: „Należałoby również doliczyć […] zabudowania fabryczne na Okopowej. A także domy na Próżnej i placu Grzybowskim, bo to jest największe skupisko. Próżna do lipca 1942 roku była w getcie. Razem to będzie czterdzieści do pięćdziesięciu domów. Może pięćdziesiąt kilka. Tyle pozostało. Ale te pięćdziesiąt kilka domów należałoby jeszcze podzielić na dwie kategorie. Czyli na takie, które zostały częściowo wypalone, a potem odbudowane, i na takie, które przetrwały w całości. Tych, które przetrwały, to będzie na pewno tylko kilkanaście. Do dwudziestu”45.
Nazwa „ostaniec” pasuje jak ulał. W 1943 roku po otoczonym murem mieście wewnątrz miasta nie było już prawie śladu. W filmie Miasto na wyspach, nakręconym piętnaście lat później i pokazującym podróż tramwajem przez zrujnowaną Warszawę, widać wyraźnie, że połowa śródmieścia, gdzie rozciągało się getto, ciągle zieje pustką.
Pół wieku później na fundamentach z gruzu stoją nowe bloki, a nieliczne przedwojenne domy są w coraz gorszym stanie. Zbyt rozrzucone, żeby idąc ich śladem, uświadamiać sobie rozmiar dzielnicy zamkniętej, poczuć się przez chwilę tak, jakby było się w środku.
Najlepiej byłoby symbolicznie odtworzyć jej granice – myśli Eleonora Bergman i dzieli się tą refleksją z władzami miasta. Chciałaby pokazać, że mur sięgał od dzisiejszego wieżowca Intraco po ulicę Złotą, przecinając na pół działkę, na której stoi teraz Pałac Kultury. Tylko jak? Przecież nie po raz kolejny stawiając mur. Jakieś przegrody, płotki? To zbyt niebezpieczne, ktoś może nie zauważyć, potknąć się.
Zanim na Muranowie i w jego sąsiedztwie stanie dwadzieścia jeden tablic z brązu projektu Eleonory i architekta Tomasza Leca, minie dziesięć lat. Na tablicach: archiwalne fotografie, informacja po polsku i angielsku oraz mapa Warszawy z zaznaczonymi granicami getta. Przez chodniki i zieleń biegną żeliwne pasy, tak szerokie, jak szeroki był mur, z napisem przypominającym o jego istnieniu.
– Myśleliśmy najpierw, żeby były to linie ciągłe, obrys całego getta z czasów, kiedy zajmowało największy obszar – mówi Eleonora. – Biegną jednak tylko chodnikami, na ulicach zbyt rozpraszałyby kierowców.
Czasem słyszy przypadkiem, przechodząc obok któregoś z pasów:
– Nie miałem pojęcia, że getto było aż tak duże!
Trzysta siedem hektarów powierzchni mieszkalnej i trzydzieści trzy użytkowej, bo był okres, kiedy obejmowało też cmentarz.
Nie jest jednak pewna, czy swoją inicjatywą wyczerpała temat. Chodząc po Muranowie, myśli ciągle: „Co jego mieszkańcy wiedzą? I co powinni wiedzieć? Czy można zakłócać im normalne życie, dręczyć wspomnieniami o getcie, które być może zupełnie ich nie obchodzi? A jeśli trzeba, to jak się do tego zabrać, żeby efekt nie był przeciwny do zamierzonego?”.
Nie daje jej to spokoju.
* * *
Dawny Muranów przestał istnieć 16 maja 1943 roku, kiedy o godzinie 20.15 wyleciała w powietrze Wielka Synagoga przy ulicy Tłomackie. Po dziesięciu dniach przygotowań ss-Gruppenführer Jürgen Stroop, kat warszawskiego getta, osobiście nacisnął guzik w aparacie elektrycznym, który wywołał jednoczesną detonację wszystkich ładunków ukrytych w murach budynku. A potem opisał to wszystko Heinrichowi Himmlerowi w raporcie, którego strona tytułowa oprawiona w czarną skórę triumfalnie obwieszczała gotykiem: „Dzielnica Żydowska w Warszawie przestała istnieć!”.
Ale wcześniej był jeszcze wiosenny poranek w wigilię święta Pesach 5703 roku, czyli 19 kwietnia 1943, krótko po „wielkiej akcji likwidacyjnej” w getcie, jak nazywali ją hitlerowcy. Około szóstej rano w stronę wkraczających do getta od strony Nalewek oddziałów ss, które miały wyłapywać resztki ukrywających się mieszkańców, z okien i balkonów kamienic poleciały butelki zapalające i padły pierwsze strzały. Strzelali bojownicy Żydowskiej Organizacji Bojowej uzbrojeni w kilka pistoletów i kilkanaście butelek zapalających. Po trzech godzinach walki Niemcy wycofali się, zbierając rannych. Zaczęło się powstanie.