Miasto dzieci świata - Beata Chomątowska - ebook + książka

Miasto dzieci świata ebook

Beata Chomątowska

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dawno temu, za górami, za lasami leżało Miasto Dzieci Świata. Taką opowieść o podhalańskiej Rabce chcieliby snuć niektórzy – o idyllicznym uzdrowisku, gdzie w łagodnym klimacie leczyły się dzieci. Ale czy to prawda, czy tylko bajka?

Beata Chomątowska opisuje historię Rabki-Zdroju, począwszy od odkrycia dobroczynnych solanek. Złoty okres uzdrowiska przypada na międzywojnie, gdy pod zarządem rodziny Kadenów rozwija się nasza rodzima „czarodziejska góra” – z eleganckimi pensjonatami, dancingami i elitarnymi szkołami dla młodzieży z dobrych domów. Potem nadchodzą mroczne dni: w Rabce powstaje inna szkoła, w której przyszli członkowie oddziałów SS ćwiczą się w wykonywaniu egzekucji, bezpowrotnie znikają też żydowscy mieszkańcy miasta. W 1945 roku dochodzi do napadów z bronią na żydowskie sierocińce, a „leśni” jeszcze długo nie składają broni, wcielając w życie mit podhalańskiego zbójnika. Polska Ludowa tworzy tu wielki sanatoryjny kombinat dla najmłodszych, gdzie pełni oddania lekarze walczą o zdrowie przyszłych pokoleń. We wspomnieniach wielu małych kuracjuszy sanatorium przypomina jednak kolonię karną…

Rabka nie jest zatem miejscem z bajki, nie jest też miasteczkiem z horroru. Jak mówi jeden z dawnych mieszkańców, to miasto pełne podwójności, skrywające niejednoznaczną, fascynującą przeszłość.

„Dzięki pasjonującej książce Beaty Chomątowskiej możemy prześledzić zmianę obyczajową i społeczną, jaka zaszła w rozumieniu praw dziecka i podejściu do higieny oraz zdrowia, a także poznać różne koncepcje tego, jak powinno wyglądać uzdrowisko i jaką rolę odgrywać. Dowiemy się też, że „republika skrzatów” nie była „rajem dzieci”, a jej historia ma wiele odcieni.” Sylwia Chutnik

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 725

Oceny
4,3 (20 ocen)
12
3
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
juliacisek

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczny reportaż!
00
Wikann

Nie oderwiesz się od lektury

Nieznana historia Rabki, uzdrowiska kojarzonego z sanatoriami dla dzieci, jednak pełnego tajemnic sprzed lat.
00
asiasl

Nie oderwiesz się od lektury

Niespodziewane, bardzo interesujace fakty. Troche chaotycznie napisana ale warta przeczytania. Na pewno wie sie wiecej o swiecie po tej ksiazce.
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce Sanatorium dla dzieci im. Wincentego Pstrowskiego w Rabce-Zdroju, 1950, Archiwum Akt Nowych

Wybór fotografii Agata Bujnowska

Copyright © by Beata Chomątowska, 2024

Redakcja Magdalena Budzińska

Korekta Edyta Chrzanowska / d2d.pl, Anna Skóra / d2d.pl

Skład Robert Oleś /d2d.pl

Mapa na wyklejce: Fotogrametryczna mapa Rabki i okolic, Warszawa, Wojskowy Instytut Geograficzny, 1937, Biblioteka Narodowa

Projekt zrealizowany w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

oraz przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-900-5

Grzebanie (I)

Mrą jak, nie przymierzając, muchy.

„Rozalia Żmuda. Wiek: 1 rok i 8 miesięcy. Przyczyna zgonu: Nędza”.

„Nieznany. Wiek: 12 lat. Przyczyna zgonu: Przy karczmie obok dworu znaleziony martwy przez Wojciecha Dzikiego”.

„Ferdynand Miśkowiec. Wiek: 10 lat i 3 miesiące. Przyczyna zgonu: Głód”.

„Umiera na schodach domu plebańskiego po nieszporach (wiek: ok. 14 lat)”.

„Nieznana dziewczyna. Wiek: 12 lat. Przyczyna zgonu: Znaleziona martwa dnia 28 czerwca na polu Tamalów obok drogi publicznej”.

„Nieznany, lat około dziesięciu. Prawdopodobnie głód”.

„Maleńka dziewczynka w worku pod kostnią cmentarną złożona”.

„Chłopiec nieznany. Odniesiony nie wiadomo przez kogo, bez trumny. Dzień śmierci nieznany”[1].

Dziesiątego roku życia nie dożywa w Rabce pięćdziesiąt jeden procent dzieci – to statystyki z XIX wieku. Zabójcze jest dla nich „grasujące powietrze”, czyli choroby zakaźne, które dziesiątkują w tamtym czasie galicyjską ludność. Zwłaszcza szkarlatyna, krztusiec i angina.

Trafiają się jednak i takie lata, kiedy trzy czwarte rabczańskich zmarłych to niemowlęta jeszcze przed pierwszymi urodzinami. A ile z nich przychodzi na świat martwych? Takie dane pojawiają się w księgach metrykalnych dopiero w 1834 roku, zatem można przypuszczać, że dzieci tych było w sumie znacznie więcej niż odnotowanych w dokumentach pięćdziesięciu pięciu chłopców i pięćdziesiąt cztery dziewczynki.

Dziewiętnastowieczna Rabka, niewielkie miasteczko w kotlinie u stóp Gorców, jest częścią Galicji Zachodniej, krainy w zaborze austriackim. Bieda tu aż piszczy, szczególnie wśród chłopów – głównych mieszkańców. Najmniejsze gospodarstwa mogą wyżywić przeciętną rodzinę zaledwie przez parę miesięcy. Śmierć z głodu i nędzy to codzienność; rocznie zabiera ponad pięćdziesiąt tysięcy osób. Eksploatowana przez władze austriackie Galicja Zachodnia szybko staje się rejonem o najniższym dochodzie w Europie. To właśnie tu działają najliczniej „fabrykantki aniołków”, jak określa się kobiety, które usuwają ciąże albo biorą dzieci „pod opiekę”, żeby za zgodą rodziców pozbyć się ich raz na zawsze. W niektórych wielodzietnych rodzinach, pozbawionych pomocy, skorzystanie z usług „fabrykantki” albo porzucenie dziecka to jedyne wyjście, by uniknąć ciężaru wyżywienia kolejnej osoby. Bo zapóźniona niemal pod każdym względem kraina, ironicznie określana mianem Golicji i Głodomerii[2], przoduje w europejskich statystykach jeszcze pod jednym względem: przeludnienia.

Pocztówka przedstawiająca dolinę Rabki, 1905

Biblioteka Narodowa

Rozprzestrzenianiu się chorób, także wśród najmłodszych, sprzyja powszechny brak higieny. „Zdaje się, że od stworzenia świata nikt tu jeszcze nie zamiatał […] domki, lubo drewniane, są tak wilgotne, że na bieliźnie i obuwiu rośnie zielony grzyb, a pochodzi to stąd, że ścieki kloaczne leją się, gdzie chcą – leją się pod domy, pod werandy, których używać nie można, gdyż są zatrute strasznymi wyziewami” – relacjonuje ze zgrozą w sierpniu 1888 roku wysłannik krakowskiego „Czasu”[3]. Na galicyjskich wsiach za potrzebą chodzi się za stodołę, do mycia służy ceber z pomyjami. Tylko noworodki kąpane są dwa razy dziennie, bo wierzy się, że podczas kąpieli dziecko rośnie. Brakuje też opieki medycznej – jeszcze w 1900 roku na dziewięć tysięcy mieszkańców Galicji będzie przypadać zaledwie jeden lekarz. W razie czego zastępuje go znachor, który ma sprawdzony zestaw sposobów na każde schorzenie: „zaklęcie, zażegnywanie, woda z plebejskiej studzienki, kwiat lipowy, rozparzony owies, świeży chleb, gorąca kąpiel, sucha lub mokra gorąca cegła przykładana do boku albo też pod nogi, smarowanie spirytusem albo gorącą śmietaną: brzucha, piersi i nóg”[4].

Trudno więc się dziwić, że mrą jak muchy, a ich życie jest niewiele warte. I choć z dzisiejszej perspektywy to porównanie może wydać się przesadzone i brzmi okrutnie, bliskie jest ówczesnym realiom. Śmierć dzieci w chłopskich rodzinach zdarza się tak często, że uchodzi za coś naturalnego, nawet jeśli w wielu przypadkach odejście malców sprawia rodzicom ból. „Za element tego samego porządku przyjmowano, że dzieci, tak samo jak młode zwierzęta i świeżo zasadzone rośliny, są słabsze od dorosłych, a do tego szczególnie narażone na najrozmaitsze choroby oraz niebezpieczeństwa i wypadki losowe” – pisze historyk Włodzimierz Mędrzecki w opracowaniu o dzieciach chłopskich w XIX i XX wieku[5]. „Bóg dał, Bóg wziął” – wzdychają matki, nierzadko spodziewające się już kolejnego potomka.

Życie tych, które okażą się wystarczająco odporne, by przetrwać ten pierwszy etap, niewiele będzie się różnić od życia dorosłych. Już kilkulatki mają sporo zajęć, których zakres z wiekiem stopniowo rośnie: od opieki nad młodszym rodzeństwem, przynoszenia ziemniaków i drewna z komory, przez karmienie drobiu, a potem także wypasanie bydła, trzody i gęsi, aż po rąbanie drewna i różnego rodzaju prace domowe lub gospodarcze, włącznie z sadzeniem ziemniaków, zbiorem siana, pomocą w żniwach czy wywózką nawozu. Prawnie dzieci i młodzież są całkowicie zależne od opiekunów aż do dwudziestego czwartego roku życia. Ustawy Cywilne dla Galicji Zachodniej dzielą potomstwo na trzy kategorie: dzieci do siódmego roku życia, niedorosłych (poniżej czternastu lat) i małoletnich – to pozostałość po feudalnym modelu postrzegania stadiów życia jako przechodzenia do kolejnych ról społecznych, od giermka do rycerza. Największą władzę mają ojcowie – w przypadku konfliktów wychowawczych między rodzicami prawo nakazuje dzieciom dostosowanie się do zdania mężczyzny; niepełnoletni bez zgody ojca nie mogą zdecydować o wyborze wykonywanego zawodu; ojciec rozporządza też majątkiem dziecka pochodzącym od matki. Na plus władzom austriackim trzeba natomiast policzyć ograniczenie możliwości karania nieposłusznych dzieci – można to robić tylko „sposobem niezbytecznym i zdrowiu ich nieszkodliwym”[6], choć w praktyce urzędnicy nie ingerują w wychowanie potomstwa.

Życie w przeludnionych, ciasnych izbach, w wielopokoleniowej chłopskiej rodzinie, w ubóstwie, karności i posłuszeństwie, upływające głównie na wykonywaniu rozlicznych, przybywających z wiekiem obowiązków – tak wygląda codzienność większości rabczańskich malców, zanim dziecko znajdzie się na pierwszym planie, określając nową tożsamość miejsca. Pod tym względem dziewiętnastowieczna Rabka nie różni się od reszty galicyjskiej prowincji. O demografii, relacjach społecznych, prawodawstwie i zwyczajach dotyczących dzieci z tamtych stron wiemy całkiem sporo. O nich samych, ich własnych marzeniach, emocjach, spostrzeżeniach – właściwie nic.

Co powiedziałby o swoim dzieciństwie dziesięcioletni Ferdynand Miśkowiec, zanim zabił go głód? Albo ta anonimowa dwunastolatka, znaleziona martwa na cudzym polu? Kto by ich tam w ogóle pytał. Jednym z nielicznych, którzy zagadują rabczańskie dzieciaki, jest przybysz, „miastowy”. Profesor Izydor Kopernicki, badający mowę „górali bieskidowych”. Ma konkretny cel: około 1875 roku próbuje zgromadzić lokalne zagadki i łamigłówki do kolejnej publikacji. Niech zresztą opowie własnymi słowami: „[…] przekonawszy się o tem, że zagadki najwięcej bawią i najlepiej trzymają się głów młodych 13–15-letnich wyrostków, zaczepiałem najroztropniejszych z miny i wdawszy się z nimi w rozmowę, zapytywałem, czy znają oni odgadywać zagadki? I ofiarowałem po cencie za każde odgadnienie. Mając na pogotowiu zapas zagadek łatwiejszych i trudniejszych, zaczynałem od pierwszych i dawszy chłopakowi odgadnąć i zarobić za to parę centów, które go przekonały, że żartów z niego nie robię, kończyłem zagadkami najtrudniejszymi, których on odgadnąć nie mógł. Gdy tym sposobem stanie już na tem, że się okażę mędrszym od tych chłopaków, natenczas zmieniam propozycję moją w taki sposób, że obowiązuję się zapłacić centa każdemu, kto mi powie taką zagadkę, której bym ja nie odgadł. Wtedy to chłopcy, zagrzani nadzieją tak nieoczekiwanego zysku, jeden przed drugim silą się wydobyć z pamięci co najtrudniejsze i najciekawsze, nieznane mi zagadki, które ja spisuję, płacąc za nie po cencie”[7].

Ci „mali dorośli” z chłopskich rodzin, którzy przetrwali pierwsze, najniebezpieczniejsze lata, spędzają sporo czasu we własnym gronie. Dzieci wychowują dzieci. Rodzice, zbyt zapracowani, pochłonięci walką o byt, nie otaczają ich szczególną troską. Jeszcze we wspomnieniach z początku XX wieku będzie się przewijał motyw zostawiania dzieci samych w domu bez opieki w czas niepogody, gdy rodzice idą pracować w polu. Kiedy dziecko zaczynało chodzić, „to z drugimi dziećmi szło się z dala bawić od chałupy, ażeby nie widzieć matki, bo o nią płakało”[8].

Dzieci zakładają też rodziny. W Rabce małżeństwa zawiera się wcześnie, a gdy żona lub mąż umrze, wchodzi się zwykle w kolejny związek. Pannom młodym często nie dane jest doczekać nawet pełnoletności. Najmłodsza w chwili ślubu ma czternaście lat, zamążpójścia siedemnastolatek można uznać za normę. Trudno się dziwić pośpiechowi, skoro średnia życia rabczan wynosi zaledwie dwadzieścia pięć, dwadzieścia osiem lat.

Era Miasta Dzieci ma dopiero nadejść. Ale też nie dla wszystkich.

Zamysł

Przeciera oczy, bo już go bolą od czytania przy świecy. W całej Rabce brakuje prądu. Elektrownia wysadzona przez Niemców wciąż nienaprawiona. Napiłby się kawy, tylko skąd tu wziąć kawę? Łeb mu pęka, zimno jak w psiarni. No nic, trzeba wytrzymać, nie co dzień trafia się takie znalezisko – strofuje sam siebie i pochyla się znów nad zeszytem, do którego litera po literze przepisuje łacińskie wyrazy z zapleśniałych kart. Proboszcz pozwolił mu przejrzeć stare księgi parafialne, ale kategorycznie odmówił ich wypożyczenia. Ślęczy więc po nocach w nieogrzanej zakrystii rabczańskiego kościoła. I tak dobrze, że może zajmować się nimi tutaj. W dzień nie miałby czasu. Prześpi się godzinę i pójdzie do szpitala. A potem reszta obowiązków: posiedzenie Gminnej Rady Narodowej, której przewodniczy, spotkania, wyprawa rozklekotaną ciężarówką do Warszawy, do przedstawiciela UNRRA i różnych urzędników. Będzie żebrać o pieniądze dla rabczańskiego szpitala, którym kieruje.

Nic dziwnego, że boli go głowa. Spoczywa na niej tyle spraw, że czasem aż go to wszystko przerasta. Zdzisław Olszewski lubi jednak się czuć potrzebny, jak jego ojciec. Józef Olszewski, lekarz epidemiolog, przyjechał do Rabki w 1927 roku. Kupił od parafii kawałek gruntu na stoku góry Bani, postawił willę Olszówkę i uruchomił zakład leczniczo-wychowawczy z internatem i prawami szkół państwowych. Klientów nie brakowało, bo uzdrowisko rabczańskie, choć odwiedzane głównie przez dorosłych, ze względu na wody lecznicze i mikroklimat miało opinię wyjątkowo przyjaznego dzieciom i młodzieży. Zdzisław też chował się zdrowo. Kiedy rodzina Olszewskich, po licznych przeprowadzkach związanych z profesją ojca, osiedliła się w Rabce, on był nastolatkiem. Dorastał tutaj, skończył prywatne gimnazjum sanatoryjne doktora Jana Wieczorkowskiego, szkołę jedyną w swoim rodzaju, słynną w całej Polsce, a potem poszedł w ślady ojca, kończąc w Krakowie medycynę.

W zawartości osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych ksiąg, mówiących o narodzinach, chrztach, małżeństwach i zgonach mieszkańców Rabki, dostrzegł doskonały materiał na doktorat. Tytuł: Rozpoznania lekarskie w archiwum Rabki-Zdroju (1786–1920). O tyfusie, cholerze i grasującym powietrzu na Podhalu w ubiegłych wiekach. Do pisania Olszewski ma dryg od małego. Publikował już w gazetach artykuły, krótkie opowiadania, nawet wiersze. Kiedy analizuje po nocach swój materiał archiwalny, prócz danych do pracy naukowej widzi też gotowe historie, z których mógłby stworzyć kolejną opowieść. Gdyby tylko doba się wydłużyła, bo czasu mu na wszystko nie starcza! Jego nieżyjący już ojciec, choć przyjezdny, szybko stał się jednym z bardziej poważanych obywateli w miasteczku i Zdzisław chwilami zdaje sobie sprawę, że pod jego zapracowaniem kryje się drugie dno: próbuje pod każdym względem dorównać Olszewskiemu seniorowi.

Z okien poddasza w Olszówce, gdzie wciąż mieszka, patrzy codziennie na białą, zgrabną bryłę nieodległej willi, na którą w Rabce mówi się Tereska. Słodko brzmiące imię należy do patronki, Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus, bo przed wojną w budynku mieściła się prywatna szkoła dla dobrze urodzonych panien, prowadzona przez trzy bardzo religijne siostry i ich równie religijną matkę. Z okien na poddaszu doskonale widać też dziedziniec Tereski i las na jej tyłach. W 1942 roku, zanim aresztowało go gestapo, Zdzisław był świadkiem mordowania tam Żydów, rabczańskich i przyjezdnych. W tym dzieci, przed rozstrzelaniem bitych i szczutych psami. Gdy wojna się skończyła, Tereska wznowiła działalność jako szkoła dla przedszkolanek. Odgrodziła się od grobów w sąsiedztwie. Kiedy został przewodniczącym gminnej rady, poszedł tam. W dołach jeszcze bulgotało. Obok pasło się bydło. Niby nie jego sprawa, ale poruszył temat na posiedzeniu, bo może przez zbyt bujną wyobraźnię wszędzie widział te dzieci. Bez echa. Nikt nie chciał z nim pójść, nawet wójt, który doświadczył oświęcimskiego obozu. Poszedł więc sam, prowizorycznie otoczył teren drutem kolczastym, żeby przynajmniej krowy nie deptały.

Widoki z Bańskiego Jaru ciągle śnią mu się po nocach. A teraz, gdy czyta stare księgi parafialne, też najbardziej poruszają go wzmianki o niezliczonych śmierciach góralskich dzieci. Wyglądałoby na to, że w latach 1786–1920 prawie połowa małych rabczan nie dożywała wieku pokwitania. Chwilami zdaje mu się, że czuje ze zmarłymi jakąś więź, nawet zapisał to sobie: „Z największą czcią i ostrożnością wydobywałem z ołtarza bardzo już zapleśniałe księgi, przytulałem do serca i jakby w misterium spirytystycznego seansu – nawiązywałem kontakt z dawno zmarłymi góralami […]”[1]. Pewnie przemęczenie.

– Niestety, nie mamy już środków – słyszy pod koniec dnia w biurze UNRRA. – Ale wiecie co? Jest taka organizacja szwajcarska, nazywa się Don Suisse. Pomaga dzieciom chorym na gruźlicę z krajów poszkodowanych przez wojnę. Wyposażają różne placówki, w tym szpitale. W grudniu przyjedzie przedstawiciel. Pogadajcie z nim.

Olszewski wie, co powie Szwajcarom. Kiełkuje w nim pomysł.

Dziecięce kości, bezimienne groby, zdrojowisko – miasto dzieci.

Republika skrzatów

1

Jak mógł wyglądać „karzeł na szynie”? Nie wiadomo. Nie zachowało się zdjęcie.

Czy ktoś chciał się nim bawić? Zapewne tak, skoro dzieci było kilkudziesięcioro, a on tylko jeden. Podobnie jak miś, małpka i zajączek sukienny – po jednym.

Poza tym: szachownica do warcabów (18 sztuk), pionki do warcabów (303 sztuki), 23 kółka, 9 lasek, 11 foremek wraz z pudełkiem, 54 klocki, 6 loteryjek, 3 łopatki do piasku, 7 wiaderek, 23 klocki zębate. Odnotowane co do sztuki, zgodnie z wytycznymi, bo rzeczy tutaj giną, nim zdążą się zadomowić.

Inwentarz zabawek w rabczańskim prewentorium[1] Rokitna na koniec 1949 roku. Jak we współczesnych muzeach, gdzie coraz częściej narratorami są przedmioty – bierni świadkowie epoki – dokument ten opowiada historię Miasta Dzieci za pośrednictwem rzeczy. Lub raczej ich braku. Bo gdy w lipcu 1945 roku pojawia się pomysł reaktywacji przedwojennego zdrojowiska i stworzenia z niego dziecięcego miasteczka dla małych gruźlików, w Rabce-Zdroju brakuje nie tylko pluszowych misiów, zajączków i karłów na szynie, lecz niemal wszystkiego. Gdy więc rzeczy stopniowo zaczną się pojawiać, zapisuje się każdą.

Czego brak? Przede wszystkim miejsc dla chorych dzieci. Większość sanatoriów i pensjonatów co prawda ocalała, bo w mieścinie nad Rabą nie było bombardowań, ale wiele z nich jest zrujnowanych lub w rozsypce i wymaga remontów. Nie wszystkie można też wykorzystać na potrzeby państwowego lecznictwa. Większość jest w rękach prywatnych, przede wszystkim rodziny Kadenów, przedwojennych właścicieli zdrojowej części Rabki, niektóre należą do spadkobierców różnych instytucji, w tym kilku ministerstw, a te niekoniecznie kwapią się do współpracy.

Brakuje wyposażenia – poczynając od mebli, w tym łóżek i leżaków, ale również naczyń, materaców, pościeli, koców. Brakuje bielizny, ubrań i pantofli dla personelu i pacjentów. Wszystko trzeba dopiero szyć lub zamawiać. Urzędnicy organizujący uzdrowisko wyprzedzająco apelują więc do opiekunów: „Należy wyrobić w dziecku należyty stosunek do sprzętu, który jest własnością wspólną, i przekonać dziecko, że niszczenie sprzętu jest rzeczą niedopuszczalną, bo olbrzymie sumy, które pochłaniają inwestycje, można by wykorzystać na inne, lepsze cele”[2]. Dzieciom zaś przykazują: „Sprzęt, pomoce szkolne powierzone Tobie są własnością społeczną. Czuwaj nad ich całością i wyglądem. Staraj się ich nie niszczyć i nie pozwól niszczyć innym. Przypominaj o tym nieuważnym i młodszym od siebie. Pamiętaj, że z tych rzeczy będą korzystać drudzy, którzy przyjdą tu po Twoim odjeździe”[3].

Brakuje lekarstw. Weźmy znów prewentorium Rokitna: jeszcze pod koniec 1949 roku na liczącej około stu pozycji liście aptecznej widnieją tylko podstawowe preparaty, jak aspiryna, węgiel, dermatol, wazelina, lignina, wata i gaza opatrunkowa, wapno, cynk, kwas borny i salicylowy, maść ichtiolowa, kamfora, benzyna oczyszczona i nieoczyszczona, atropina, niewielka ilość witamin C i D, trochę ziół – pokrzyk wilcza jagoda, dziurawiec, szałwia, rumianek. Raczej domowa apteczka niż porządne zaopatrzenie lecznicze, jakiego można by się spodziewać w uzdrowisku.

Brak wody zdatnej do picia i w ogóle wystarczającej ilości wody. Rabka zawsze miała z wodą kłopot, mimo dostępu do dwóch rzek, Raby i Poniczanki. Próby doprowadzenia jej do wyżej położonych domów poprzez uzbrojenie nie tylko Zdroju, ale i okolicznych wsi, kończyły się fiaskiem. Teraz jest jeszcze gorzej. Po roku od uruchomienia uzdrowiska sanatoria miewają czasem nawet dobę przerwy w dostawach bieżącej wody, pół doby zaś to wciąż przykra norma. „Źródła wodne, skąd czerpie wodę wodociąg uzdrowiskowy – prymitywne, o 3–4 metrach głębokości – raportuje komitet organizacyjny Zespołu Sanatoriów. – Stacja pomp i sieć wodociągowa wymagają kapitalnego remontu; dopływ energii elektrycznej do stacji pomp dla napędu bardzo często zawodzi”[4]. O kąpielach mineralnych, zachwalanych jako jeden z atutów kuracji w przedwojennej Rabce-Zdroju, też można zapomnieć. W styczniu 1945 roku, wiedząc, że do miasta zbliżają się oddziały Armii Czerwonej, wycofujący się Niemcy zniszczyli instalacje doprowadzające wodę z solankowych źródeł zawierających lecznicze jod i brom. Uchowało się zaledwie jedno, ale wymaga gruntownego oczyszczania, a woda ponownego przebadania.

Z brakiem wody łączy się brak sprawnie działającej kanalizacji. Urządzenia, włącznie z oczyszczalnią ścieków, są uszkodzone i tak samo jak sieć wodociągowa aż proszą się o generalny remont. Higiena w sanatoriach w związku z tym też pozostawia wiele do życzenia. Brakuje mydła i środków czystości. Zarządzający placówkami proszą ministra zdrowia o wskazanie fabryk, które mogłyby dostarczyć proszki i pasty. Pranie dziecięcej bielizny też odbywa się nieregularnie. Na dodatek zamiast wymaganych trzech zmian bielizny na dziecko są tylko dwie.

Spalone budynki w rabczańskim uzdrowisku, styczeń 1945

Zbiory Jana Wieczorkowskiego

Brakuje żywności. Rabka zaopatruje się w Nowym Targu i okolicach, ale często i to nie wystarcza, więc niektóre produkty trzeba sprowadzać aż z Krakowa. Kierowniczka sanatorium w willi Pod Świętym Józefem zawiadamia, że wychowawczynie są głodne i z tego powodu rezygnują z pracy. Pojawia się nawet pomysł kopcowania ziemniaków i zorganizowania na potrzeby pracowników gospodarstwa rolnego, w którym hodowano by trzydzieści krów i trzodę chlewną. Pod koniec 1949 roku półki i szafki magazynu żywnościowego Rokitnej wypełniają produkty pozwalające łatwo zapełnić dziecięce żołądki: ryż, groch, ziemniaki i buraki, kasza jęczmienna, płatki owsiane i jaglane. Poza tym w zapasach jest zaledwie 5 kg wieprzowiny i słoniny, 1,60 kg cielęciny, 3,5 kg kiełbasy, 20 dag szynki, 140 sztuk jajek, 3 litry śmietany, 3,7 kg masła i 7 kg smalcu. Nie brakuje za to cukru (jest go prawie 99 kg), kakao (187 kg) i mleka w proszku (328 kg).

Niektóre z wyliczanych braków brzmią znajomo; na to samo narzekano przed wojną. Na przykład kiepska infrastruktura. Drogi dojazdowe do Rabki, pozbawionej bezpośredniej komunikacji kolejowej z większymi ośrodkami w Polsce, są w fatalnym stanie. Większość ulic w samej Rabce nie ma twardej nawierzchni, co – jak zauważają wizytatorzy z Krakowa – „przy większym ruchu pieszym lub kołowym albo podczas wiatrów powoduje powstawanie tumanów kurzu, tak szkodliwego dla zdrowia dziatwy leczącej się z powodu cierpień przede wszystkim pochodzenia gruźliczego”[5]. Wiosną te same ulice toną w błocie. Brakuje też placów zabaw i zieleni, niewiele jest zadrzewionych ulic.

Szczególnie zaś brakuje dorosłych, którzy mogliby się dziećmi zajmować. Lekarzy, wykwalifikowanych pielęgniarek, opiekunów i nauczycieli.

2

„Zdrowie i dobro dziecka w sanatorium powinno być dla wszystkich sprawą najistotniejszą. Powinniśmy dołożyć wszelkich starań, by stworzyć dziecku miłą i serdeczną atmosferę, by w czasie jego pobytu w sanatorium zastąpić mu rodziców, względnie opiekunów, i otoczyć je należytą opieką. Dziecko powinno wyczuwać ten nasz serdeczny do niego stosunek, a okres czasu spędzony w sanatorium powinno wspominać mile”[6].

Słowa te wypowiada doktor Stefan Tarnawski, naczelny dyrektor Zespołu Sanatoriów dla Dzieci w Rabce, podczas spotkania z pracownikami: lekarzami, pielęgniarkami, wychowawcami. I nie byłoby w nich nic nadzwyczajnego – to wszak naturalne, że uzdrowisko dla dzieci powinno zapewnić małym kuracjuszom jak najlepsze warunki – gdyby nie fakt, że padają po raz pierwszy dopiero półtora roku od przyjęcia pierwszych pacjentów.

Padają nie bez powodu. Dyrektor Tarnawski, z zawodu pediatra, wie bowiem doskonale, że pod względem „otaczania dzieci należytą opieką” w zespole sanatoriów jest, mówiąc delikatnie, nie najlepiej. Pół roku wcześniej na jego biurko trafiło sprawozdanie z pracy pedagogicznej w podległych mu pięciu sanatoriach. Autorka, Stanisława Rączko, świeżo mianowana kierowniczka na tym odcinku, donosiła: „Personel wychowawczy przeważnie bez kwalifikacji i zacięcia do pracy […]. Wychowawców niedostateczna ilość. Zdarza się, że na 63 dzieci jest tylko jeden […]. Dzieci nie mają czasu wypełnionego właściwą treścią, brak książek i pomocy wychowawczych, jak gier, zabawek, materiałów do zajęć itp., wybitnie się odznacza”[7].

Artykuł w „Przekroju” o pierwszych pacjentach rabczańskiego Zespołu Sanatoriów dla Dzieci, 7 marca 1948

Roman Burzyński, Pacjenci nowej Rabki, „Przekrój” 1948, nr 152

Z początku o dzieciach mówi się głównie za pomocą liczb.

Dwieście – tyle leczy się w Zespole Sanatoriów dla Dzieci w Rabce-Zdroju w lutym 1948 roku, kiedy dyrektor Tarnawski ogłasza jego uroczyste otwarcie.

Dziewięćset dziewięćdziesięcioro dziewięcioro – tyle przewinie się przez uzdrowisko od 10 czerwca 1947 roku, gdy rusza pierwsze sanatorium zespołu w willi Wiosna, do stycznia 1949. Pięćset szesnaście dziewczynek i czterystu osiemdziesięciu trzech chłopców.

Używane w stosunku do nich określenia to: „rozmieszczenie” (w sanatoriach), „selekcja” (kandydatów do leczenia), „wyeliminowanie” (chorych na choroby zakaźne). Kolejne „partie” dzieci „odsyła się” i „odbiera”, jakby były pakunkami.

Jedno dziecko do lat sześciu równa się jedno łóżko w sanatorium i trzy tysiące kilokalorii dziennie (ośmiolatki i starsze dostają trzy i pół tysiąca, „tyle, co zjadał przeciętnie do spółki Zagłoba z panem Wołodyjowskim” – komentuje prasa[8]).

Na tle kalorii dochodzi do konfliktów. Dzieci widzą, że dostają większe i bardziej urozmaicone posiłki niż opiekunowie, a ponieważ ze względów wychowawczych personel jada razem z nimi, cierpi na tym jego pozycja. Pielęgniarki domagają się od dyrekcji zrównania pożywności posiłków dzieci i dorosłych, gdyż „segregacja wprowadza rozgoryczenie i zniechęcenie do pracy”[9].

Jedno dziecko równa się też pięćset złotych. Wyceniona na czterysta złotych dobowa opłata obejmuje całkowite utrzymanie wraz z praniem, opieką lekarską, pielęgniarską i wychowawczą, badaniami, leczeniem i nauką. Do tego sto złotych taksy klimatycznej – a więc w sumie niemal połowa średniej pensji, za którą w pierwszych powojennych latach trudno cokolwiek kupić, skoro w 1945 roku kilogram czarnego chleba kosztuje dwadzieścia pięć złotych, kilogram słoniny – czterysta, kilogram masła – pięćset i ceny wciąż rosną (zresztą pracownicy często dostają wówczas ekwiwalent w naturze: w postaci mąki lub ziemniaków).

Trzydzieścioro, czterdzieścioro dzieci (zależnie od wieku) przypada pod opiekę jednej pielęgniarce i jednemu wychowawcy lub jednej wychowawczyni (przeważają kobiety).

Siedemset dzieci – ośmiu lekarzom, wliczając dyrektora zakładu, rentgenologa i kierownika laboratorium.

3

Zważywszy na ogrom braków, w zasadzie trudno zrozumieć, czemu dorosłym tak bardzo zależy, aby na leczenie do Rabki-Zdroju przyjechało od razu jak najwięcej dzieci. Jak to możliwe, że nie pomyślano zawczasu, że mali chorzy będą potrzebować specjalistów i opiekunów, że dzieciom w wieku szkolnym trzeba zapewnić naukę? I skąd się w ogóle wziął ten zadziwiający upór, żeby właśnie Rabka stała się, i to jak najszybciej, uzdrowiskiem dla najmłodszych?

W baśniach opowiadanych przez dorosłych Rabka jest nim od zawsze, niczym poczciwa babcia Rabcia witająca z otwartymi ramionami kolejne pokolenia malców. Uśmiechnięta staruszka w regionalnym stroju, jaki w tych okolicach wkłada się już tylko od święta i do zdjęć, wyszła z wojny pokiereszowana i słaba, ale spokojnie, czuje się coraz lepiej. Mogłaby urządzić wszystko jak należy i przygarnąć całą dziecięcą gromadę, gdy już będzie naprawdę gotowa, lecz na drodze staje jej zła czarownica gruźlica, mówią dorośli. To właśnie ona, w Polsce po II wojnie światowej zabijająca najwięcej osób, jest winna pośpiechowi. Nawet w pobliskim Krakowie, gdzie nie ma przecież warunków wyjątkowo sprzyjających rozwojowi chorób płuc, lekarze stwierdzają zmiany gruźlicze u trzydziestu dwóch procent dzieci szkolnych i dwudziestu procent przedszkolaków, a na Śląsku statystyki wyglądają o wiele gorzej. Władze nie mają innego wyjścia, jak tylko rozejrzeć się za miejscami, w których można by szybko zlokalizować sanatoria wyspecjalizowane w walce z podstępną wiedźmą.

I wtedy w Rabce zjawia się najprawdziwszy Święty Mikołaj. Przyjeżdża, a jakże, w grudniu 1945 roku, co prawda nie z dalekiej Północy, lecz z kojarzącej się równie baśniowo Szwajcarii, kraju gór, krów i prawdziwej czekolady. Raymond Courvoisier, bo o nim mowa, jest szefem tamtejszej misji rządowej, która stawia sobie za cel pomoc państwom poszkodowanym przez wojnę. Powołana z końcem 1944 roku organizacja Don Suisse, w pełnej nazwie Don suisse pour les victimes de la guerre (Dar Szwajcarii dla ofiar wojny), wsparła już Polskę dostawami leków, a teraz chce zaopatrzyć w niezbędny sprzęt i leki szpitale, sanatoria i domy dziecka. Pozostaje tylko pytanie, które placówki wybrać. Pomocą w odpowiedzi ma być właśnie wizja lokalna, na którą wysłano Courvoisiera.

Gościa ze Szwajcarii przyjmuje w Rabce dwóch mężczyzn: trzydziestojednoletni Zdzisław Olszewski, który nie mógł się już doczekać tego spotkania, i starszy od niego o kilka lat rabczański meteorolog Czesław Trybowski. Obaj liczą się w Rabce ze względu na rodzinne koneksje, wykonywaną pracę i wojenne zasługi. Trybowskiemu, który niedawno wrócił z Auschwitz, miejscowi są wdzięczni przede wszystkim za to, że pracując podczas okupacji w biurze meldunkowym, wystawiał fałszywe dokumenty chroniące przed wywózkami na roboty. Współpracował też z AK-owską partyzantką. Olszewskiemu pamiętają ratowanie chorych na czerwonkę i pomoc lekarską dla „leśnych” i rozumieją, że dla niepoznaki i dobra uzdrowiska wstąpił ostatnio do Polskiej Partii Robotniczej.

Obaj wiedzą doskonale, że Rabka, ze względu na lecznicze źródła i sprzyjający klimat, znajduje się wśród kilku lokalizacji, które rząd bierze pod uwagę jako przyszłe centra leczenia gruźlicy dziecięcej. A pod koniec wojny przybył dodatkowy atut: powstał szpital, którego do tej pory w miejscowości brakowało, bo uruchomiony przez hitlerowców punkt izolacyjny dla chorych na czerwonkę rozrósł się podczas jej epidemii do rozmiarów porządnej kliniki. Dyrektorem i naczelnym lekarzem szpitala jest właśnie Olszewski, a jego prawą ręką – Trybowski w roli kierownika administracyjnego. Szybko znajdują z gościem wspólny język. Courvoisier jest pod wrażeniem, gdy dowiaduje się, że w Rabce przed wojną działało dwadzieścia zakładów leczniczych i ponad sto pensjonatów. Infrastruktura uzdrowiskowa jest co prawda w opłakanym stanie, ale przecież to zrozumiałe, w Polsce niedawno skończyła się wojna.

Gospodarze pokazują Courvoisierowi, co poniszczyli hitlerowcy, a co uratowano. Większość okazałych sanatoriów oraz prywatnych willi, które ogląda teraz szwajcarski wysłannik, może być wkrótce do dyspozycji Don Suisse. Zwłaszcza że jeśli Szwajcarzy podarują sprzęt, należy się spodziewać napływu rządowych pieniędzy. Prywatni właściciele budynków, którym dołoży się z państwowej kasy na remonty, chętnie udostępnią domy na potrzeby dzieci, zapewniają Olszewski z Trybowskim.

– Możemy kompletnie wyposażyć sanatorium na sześćset łóżek – deklaruje Święty Mikołaj i jak przystało na rzeczowego Szwajcara, przedstawia do wyboru kilka wariantów wsparcia.

Wstępny plan Miasta Dzieci, najpewniej autorstwa Zdzisława Olszewskiego

Archiwum Narodowe w Krakowie, Oddział w Nowym Targu

Pomysł stworzenia w Rabce dużego ośrodka leczenia gruźlicy u dzieci podchwytuje minister zdrowia Franciszek Litwin, który przyjeżdża na miejsce latem kolejnego roku. Powołuje komitet, który ma się zająć organizacją Zespołu Sanatoriów dla Dzieci pod egidą Don Suisse. Cel: przejęcie i spożytkowanie darów ze Szwajcarii. Przewodniczącym zostaje Olszewski, sprawami administracyjnymi kieruje Trybowski. Biorą się od razu do roboty – trzeba wytypować budynki, które wejdą w skład przyszłego sanatorium, doprowadzić do ich remontu, wyposażyć je, skoordynować prace. A przede wszystkim opracować zasady, na jakich będzie przebiegać kuracja.

Gdyby obaj mogli opowiedzieć własnymi słowami tę historię, pewnie przyznaliby, że trochę poniósł ich optymizm. Właściciele prywatnych pensjonatów może i byliby skłonni do udziału w przedsięwzięciu, jeśli pieniądze na remonty zagwarantowano by im na piśmie. Tego komitet zrobić nie może, bo środki przydziela Warszawa. A konkretnie dwa najbardziej zaangażowane ministerstwa – zdrowia i oświaty. Oba resorty dopiero czekają na przyznanie im kredytów. Rabczanie też czekają, ale do czasu; widząc, że pieniędzy jak nie było, tak nie ma, przyjezdni zaś zaczynają dopytywać o kwatery na zbliżający się sezon letni, decydują się wziąć sprawy we własne ręce i sami remontują swoje budynki, by zarabiać na kuracjuszach. Pula dostępnych miejsc, które można by przeznaczyć dla chorych dzieci, topnieje. Do wzięcia będą więc tylko te wille, które pozostają w dyspozycji różnych państwowych instytucji – o ile te wyrażą zgodę. Tymczasem wcale się do tego nie kwapią. Weźmy Lotos – eleganckie sanatorium powstałe w drugiej połowie lat trzydziestych XX wieku ze składek kolejarskiej organizacji Rodzina Kolejowa, które po remoncie mogłoby przyjąć co najmniej dwustu małych pacjentów. Tyle że jego właściciel – resort komunikacji – nie chce udostępniać miejsc dzieciom rodziców spoza branży. To samo z równie dużym Oficerskim Domem Wypoczynkowym należącym do Ministerstwa Obrony Narodowej.

Broszura z lat trzydziestych reklamująca Rabkę – międzynarodowo – jako raj dla dzieci, wydana przez Towarzystwo Krzewienia Narciarstwa w Krakowie

Biblioteka Narodowa

I wtedy szwajcarski Święty Mikołaj wyciąga też rózgę.

– Nie możemy przyjąć do zespołu domów Związku Zawodowego Kolejarzy ani Ministerstwa Obrony, bo reprezentują interesy dzieci tylko dwóch grup pracowników – mówi Courvoisier. – Niech dzieci kolejarzy i wojskowych korzystają z tych sanatoriów tylko w pewnym procencie, takim, jaki odpowiada liczbie tych dzieci w stosunku do ogółu dzieci w Polsce.

Demokratyczne postawienie sprawy nie podoba się władzom. Stanowisko przedstawicieli świata pracy należy traktować z szacunkiem. Nie będą nam obcokrajowcy dyktować, jak mamy prowadzić polskie uzdrowisko. Komitet decyduje się nie zrywać całkowicie współpracy z Don Suisse, chce przygotować dla przedstawicieli organizacji wykaz konkretnych potrzeb, „jednak z uwagi na mgliste w dalszym ciągu jej obietnice prowadzić swe dalsze prace bez oglądania się na niepewną pomoc”[10]. Kontakty na linii Polska–Szwajcaria w sprawie wyposażenia uzdrowiska na pewien czas zamierają, trwają natomiast negocjacje (już bez udziału Szwajcarów) z właścicielami budynków na temat tego, który resort może udostępnić zespołowi jaką liczbę miejsc i czego oczekuje w zamian. Bo babcia Rabcia jest niby dla wszystkich dzieci, ale każdy chciałby zapewnić miejsce na babcinym przypiecku tylko dla swoich.

Idea Miasta Dzieci przyjęła się jednak i rośnie w najlepsze.

– Sprawmy, żeby Rabka stała się ustawowo miastem dzieci, i wyeliminujmy stąd w ogóle pensjonaty dla dorosłych! – zapala się dyrektor Naczelnego Komisariatu do spraw Walki z Gruźlicą w Polsce, snując wizje pozyskania tym sposobem kolejnych kilku tysięcy cennych łóżek.

Liczba łóżek jest zdecydowanie sprawą najistotniejszą. Trwa gorączkowe przeliczanie, żeby uzbierać sześćset miejsc ustalonych ze Szwajcarami. Jeśli uda się dobić targu z Ministerstwem Komunikacji, to będzie ich już dwieście sześćdziesiąt, do tego dwieście od wojskowych, sto pięćdziesiąt w wyremontowanym Domu Kuratorium Poznańskiego, w domu PCK drugie tyle, ale może udałoby się na wszelki wypadek pozyskać dodatkowe miejsca w mniejszych willach? – zastanawiają się urzędnicy. Ostatecznie kolejarze oddają dziesięć procent miejsc u siebie w zamian za taką samą liczbę łóżek dla dzieci pracowników kolei w sanatoriach innych ministerstw. Resort obrony przekazuje zaś czasowo swoje budynki bez dodatkowych warunków – podziękowaniom dla jego hojności nie będzie końca.

Oczywiście wszyscy wiedzą, że dzieci powinny mieć też fachową opiekę, a ponieważ przebywają w sanatorium nawet po kilka miesięcy – także możliwość nauki. O potrzebie zorganizowania w Rabce szkoły dla małych rekonwalescentów mówi się już od pierwszych spotkań. Potem jednak wielostronne i długotrwałe targi o miejsca absorbują dorosłych na tyle, że sprawa schodzi na dalszy plan.

Gdy Zespół Sanatoriów dla Dzieci w Rabce-Zdroju otwiera się oficjalnie 15 lutego 1948 roku, do dyspozycji ma jedenaście budynków. Władze dochodzą też do porozumienia ze Szwajcarami. Staje na tym, że Don Suisse dostarczy podstawowy sprzęt: cztery aparaty Roentgena, elektrokardiograf, dwa aparaty do nagrzewania, fachowo: diatermii, trzy lampy kwarcowe, parę krótkofalówek, wyposażenie gabinetu dentystycznego, leki, materiały opatrunkowe, środki odżywcze. Wyposaży też salę operacyjną, laboratorium i sanitarkę. Nawet jeśli to wciąż nie dość, zaczynają. „Pokazują nam wszystko i ciągle mówią: mało lekarzy, mało pielęgniarek, mało nauczycieli, mało miejsca dla dzieci – donosi z Rabki, »republiki skrzatów« reporter »Rzeczpospolitej«. – To, co państwo widzą, powstało w ciągu paru miesięcy. […] I znów przypominają mi się słowa wojewody Pasenkiewicza o tym nowym punkcie, który powstanie na mapie Polski: Rabka – Miasto Dzieci. Piszę to z dużych liter – całkiem świadomie”[11].

Dobry uczynek

„Wśród wychowawców, rodziców, krewnych wciąż pokutuje niemal średniowieczne porzekadło: dzieci i ryby głosu nie mają. Znamy życie i patrzymy na to z wyrozumiałością, ale niestety dzieci, bystrzy obserwatorzy, cierpią” – to z kolei słowa kanclerza kapituły Orderu Uśmiechu[1]. Padły podczas obchodów Dnia Dziecka w Rabce. Usłyszeli je wszyscy; ktoś może się nad nimi zamyślił, komuś innemu zapadły może w pamięć. Większość puściła je jednak mimo uszu, była zajęta czym innym. Zazwyczaj podczas takich imprez mówi się coś o dzieciach, stałymi elementami programu są też wręczanie przez dzieci kwiatów, deklamowanie wierszyków, pantomima czy teatr. Tym razem jednak działo się o wiele więcej.

Bo do 1 czerwca 1996 roku szykowano się w Rabce od dawna – przybycie do miasta zapowiedziało ponad stu pięćdziesięcioro kawalerów Orderu Uśmiechu z Polski i zagranicy. Wśród nich takie sławy jak Janina Ochojska, Zbigniew Religa, a nawet sam Steven Spielberg. Uczniowie rabczańskich szkół na darmo przyszli po autograf reżysera E.T. – nie dojechał. Podobnie jak Ochojska, Astrid Lindgren i ksiądz Arkadiusz Nowak. Ze względu na podeszły wiek zabrakło też wielu mniej znanych posiadaczy jedynego na świecie odznaczenia przyznawanego dorosłym przez dzieci. Ale i tak było na kogo popatrzeć. Tłum twórców i filantropów, przyozdobionych żółtymi roześmianymi słoneczkami na niebieskim tle – logo orderu, projektu Ewy Chrobak z Głuchołazów, która stworzyła ten symbol w 1967 roku, mając zaledwie dziewięć lat – wypełniał muszlę koncertową w centrum miasta. A obok nich mali przebierańcy w kostiumach wróżek, czerwonych kapturków, królowych, diabłów, klaunów, kopciuszków i innych baśniowych postaci.

Zlot rozpoczęto mszą celebrowaną przez nuncjusza papieskiego, po której prezydentowa Jolanta Kwaśniewska, honorowa patronka imprezy, otworzyła oficjalne uroczystości. Natychmiast obległy ją miejscowe dzieci, dopraszając się autografów. „Piknie, piknie, całkiem gustownie jak na tę okazję” – komentowały tymczasem jej strój (kwiecista długa suknia na ramiączkach) matki towarzyszące pociechom[2].

Czterej kawalerowie (a ściślej: trzej kawalerowie i jedna dama) odebrali ordery z uśmiechniętymi słoneczkami i wypili, nie krzywiąc się, jak należy, po pucharku soku z cytryny.

„Jesteście dorośli, mądrzy i odpowiedzialni. Ale nigdy się nie starzejecie” – zwróciła się do bohaterów dnia prezydentowa, co przyjęli z uznaniem[3]. Dzień był długi. Do tańca przygrywali najmodniejsi – De Mono, Varius Manx, Robert Gawliński. Dziecięce zespoły regionalne walczyły o nagrody na przeznaczonym dla nich festiwalu, młodzi sportowcy – o medale. Przy okazji otwarto pierwsze Muzeum Orderu Uśmiechu. Pomysłodawca, kanclerz kapituły Cezary Leżeński, mógł czuć się usatysfakcjonowany: poszło szybko. Żal mu się Rabki zrobiło, gdy razem z Wiesławą Piątek, sekretarz nagrody, wybrali się tam na weekend i zobaczyli ledwo zipiącą mieścinę. „Kompletny marazm, w sanatoriach pustawo, w pensjonatach tym bardziej. Park zdrojowy zaniedbany, w jego alejkach krążą smętne dzieciaki prowadzone w parach przez opiekunki. Nie ma dla nich żadnej rozrywki, poza kilkoma huśtawkami, jednym słowem nuda. Byliśmy zgodni, że tak nie powinno być. Trzeba Rabkę obudzić z letargu. Jako dziecięce uzdrowisko powinna tętnić życiem”[4]. Zlitował się więc i szepnął komu trzeba parę słów, by Rabka dostała oficjalny tytuł Miasta Dzieci Świata. Przyznały go miastu wspólnie kapituła Orderu Uśmiechu, UNESCO i wojewoda nowosądecki.

A teraz ma już następny projekt. Niech w Rabce powstanie park rozrywki z prawdziwego zdarzenia, Rabkoland. To nic, że uzdrowisko zaczyna podupadać, kolejne sanatoria, pozbawione pieniędzy, bezskutecznie szukają inwestorów, że rodzice, rozczarowani warunkami, w jakich mają leczyć się ich dzieci, wolą jechać z nimi gdzie indziej albo nawet za granicę, odkąd otwarły się możliwości. Trzeba myśleć z rozmachem, do przodu. Dla małych będą mistrzostwa w dojeniu sztucznej krowy, wyścigi na muszlach klozetowych, figury woskowe baśniowych postaci, jazda na bujakach lub żywych kucykach, popcorn, słodycze i lody. Dla dużych – centrum kongresowe z noclegami. Rabkoland sprawi, że Rabka-Zdrój będzie znów odwiedzana przez tłumy. Kanclerz opowiada o tym wszystkim z taką pasją i przekonaniem, że miejscowi czują już chęć wskoczenia z własnymi pociechami na diabelski młyn albo sprawdzenia, jak to jest kiwać się na plastikowym słoniu w rytm hitów Majki Jeżowskiej.

Nazwisku Leżeńskiego towarzyszy w prasie tytuł doktora. Nie jest lekarzem, to tytuł naukowy, który ma podkreślić kompetencje i wzbudzić szacunek rozmówców. Dziennikarz, były naczelny „Kuriera Polskiego”, wszędobylski, pełen energii, typ działacza. Zawsze interesował się najmłodszymi, w czasach PRL-u pisał dla nich propagandowe powiastki. Ma dojścia do polityków postpeerelowskiej lewicy, które uruchomił w sprawie Rabki. Teraz, prócz zajmowania się Orderem Uśmiechu, gromadzi informacje o różnych rekordach ustanawianych przez młodzież i dzieci. Planuje spisać je i wydać w specjalnej książce, bo w Rabce mogłoby przecież powstać także Muzeum Rekordów i Osobliwości. Miejscowi zapalają się i do tego pomysłu, zapominając na chwilę, że dzieci zamieszkałych w mieście również ubywa – ostatnie rabczańskie przedszkola od połowy lat dziewięćdziesiątych bezskutecznie usiłują zapełnić wolne miejsca.

W takiej oto oprawie Rabkę-Zdrój oficjalnie i ostatecznie uznano za Miasto Dzieci Świata. Nie szkodzi, że miastem jest stosunkowo niedługo, bo dopiero od 1953 roku. Gdyby nie sami rabczanie, którzy za pośrednictwem lokalnego związku górali konsekwentnie blokowali starania w tym kierunku, uzyskanie praw miejskich mogłoby pewnie nastąpić szybciej. Woleli jednak, by Rabka pozostawała wsią, bo to oznaczało niższe podatki.

A miasto dzieci, co więcej – dzieci świata? Odkąd została uzdrowiskiem, służyła zarówno dorosłym, jak i dzieciom. W leczeniu tych drugich wyspecjalizowała się dopiero po wojnie, i to w dużej mierze za sprawą doktora Zdzisława Olszewskiego i hojnych Szwajcarów. Lecz nawet wówczas Rabkę-Zdrój odwiedzały prawie wyłącznie dzieci z Polski. Tytuł Miasta Dzieci Świata można więc uzasadnić chyba tylko przewijającą się w dokumentach z pierwszych lat po wojnie frazą: „miasto dzieci świata pracy”.

Ale malcom opowiada się różne bajki i ta o Mieście Dzieci Świata jest jedną z nich.

Źródełko

W każdej bajce znajdzie się też krztyna prawdy. Wśród powszechnej galicyjskiej biedy i zacofania istnieje bowiem coś, co odróżnia dziewiętnastowieczną Rabkę od sąsiednich miejscowości. Są tym źródła solanki jodowo-bromowej, o jednym z najwyższych stężeń w Europie, odkryte już w średniowieczu i eksploatowane kolejno przez zakon cysterski, bogatych krakowskich mieszczan i samych rabczan, dopóki władze austriackie, zorientowawszy się, że lud narusza wprowadzony przez cesarza monopol solny, nie postawiły tamy ich samowolnemu użytkowaniu. Te wody, najcenniejszy zasób, jakim dysponuje Rabka, w połączeniu z korzystnym położeniem, z którego wynika łagodność miejscowego klimatu, przyczynią się do przemiany Rabki w Rabkę-Zdrój. Nowe uzdrowisko, lub też – jak mawiano wówczas – zdrojowisko, nie będzie jednak nakierowane na leczenie dzieci. Gdy lekarze zaczną zalecać stosowanie rabczańskich wód na rozmaite schorzenia – od skrofułów i innych chorób skóry poprzez reumatyzm i artretyzm aż po „choroby maciczne”, zaburzenia miesiączkowania i zakażenia syfilisem – zacznie ono przyjmować przede wszystkim dorosłych, dopiero z czasem, i nie tak licznie – dzieci.

Ale najpierw przenieśmy się na krótko do 1858 roku. Jest 22 sierpnia, parny dzień, jak to pod koniec lata w tej niecce otoczonej górami. W samo południe przed probostwo w Rabce zajeżdża od strony Jordanowa góralską furmanką trójka wędrowców. Po krótkiej wizycie w parafii grupa jegomościów w czerni kroczy wspólnie przez pola, oczywiście od razu zwracając na siebie uwagę górali zmierzających akurat na jarmark.

To przybysze z Krakowa, towarzyszy im proboszcz. Wąską ścieżką, wydeptaną wskroś kościelnych pól, docierają do celu. Na czele idzie Fryderyk Skobel, przedstawiciel Komisji Balneologicznej przy Towarzystwie Naukowym Krakowskim. To instytucja powołana do podniesienia poziomu galicyjskich zdrojowisk i przyciągnięcia do nich polskich kuracjuszy, którzy widząc, jak są zapóźnione, wolą jeździć do zagranicznych kurortów. Za Skoblem podążają jego były uczeń, praktykujący w Suchej doktor Zdun oraz c.k. komisarz skarbowy z Makowa nazwiskiem Fleischman, jak na austriackiego urzędnika wyjątkowo usłużny i pomocny, czego nie omieszka odnotować w sprawozdaniu Skobel.

„Stanąwszy na miejscu – relacjonuje Skobel – znalazłem się na polu plebańskim od południa ku północy pochylonem, porośniętem owsem, wedle i pod którem mniej więcej o sążeń niżej płynie od wschodu ku zachodowi potok Słonką zwany, i słusznie, ponieważ do niego ścieka woda słona, przynajmniej ze źródeł najbliższych”[1].

Gość wyposażony jest w pozyskane od Cesarsko-Królewskiego Towarzystwa Naukowego zezwolenie na badania. Dokument przełomowy, gdyż pół wieku wcześniej na rozkaz rządu austriackiego zasypano źródła, a właściwie stare szyby wydobywcze, chrustem, kamieniami i ziemią, a gdy mimo to woda nadal przesączała się przez ten „korek”, władze zaangażowały płatnego stróża, nadzorowanego jeszcze przez dwóch strażników skarbowych, by mieć pewność, że nikt z nich nie skorzysta. Miejscowi, którym tak wytrwale broniono dotąd dostępu do wód, przyglądają się teraz ekspedycji z zaciekawieniem i proponują pomoc w kopaniu. Ale ziemia stawia opór. Górale odrzucają więc motyki i przez kilka godzin, dopóki nie przeszkodzi im ulewa, gołymi rękami wydobywają grudy ziemi i kamienie. Oczyszczenie trzech pierwszych szybów zajmie im kilka dni wytężonej pracy. Dzięki temu Skobel może zapisać: „W ogóle jest tu źródeł sześć, spomiędzy których pięć znajduje się na gruntach plebańskich, a jedno na polu dworskim”[2]. Wzmianka o własności ma niebagatelne znaczenie. Julian Zubrzycki herbu Wieniawa, właściciel Rabki i dworu, lada chwila także przyjmie przedstawicieli komisji.

Scena poszukiwania słonych źródeł jest istotna; poza tym, że stanowi symbol nowego otwarcia, pojawiają się w niej cztery kluczowe rabczańskie figury, chwilowo złączone wspólnym interesem: przybysz z zewnątrz, pan, pleban i miejscowi. Gdyby mogli, kazaliby się zdjąć do grupowej fotografii, jak tak stoją, wszyscy razem, z triumfującymi minami. Niech nie zmyli nas jednak ten harmonijny obrazek, gdyż – jak wiele podobnych – stanowi przedsmak przyszłych tarć. Wzajemna niechęć i zawiść sączą się od dawna w utajeniu jak tutejsza solanka. Będą towarzyszyć przemianom Rabki w Miasto Dzieci i na różne sposoby hamować jej rozwój.

Wydobyte z plebańskiego pola próbki jadą najpierw do Krakowa, gdzie ich skład analizuje docent Adolf Aleksandrowicz, chemik, członek Komisji Balneologicznej i kierownik apteki Pod Złotą Głową. A potem do Wiednia, gdzie kolejni profesorowie potwierdzają lecznicze właściwości jodowo-bromowych solanek i mułów. W naukowej publikacji sugerują też, że „ze względu na obfitość źródeł, tudzież na odpowiednie a sprzyjające dla zdrowia położenie tutejszej miejscowości, założony tutaj zakład zdrojowo-kąpielny byłby dla chorych wielkim dobrodziejstwem i nadzieją niemałych korzyści dla przyszłego właściciela”[3].

Żadne to w gruncie rzeczy odkrycie, najwyżej potwierdzenie tego, co wiadomo już było od stuleci i o czym świadczą lokalne nazwy, jak przysiółek Zasłonie, obszar Słonne (lub Słone) i rzeczka Słonianka (inne jej nazwy to Słona bądź Słonka), chociaż brak jasności, kto pierwszy zauważył występowanie słonych wód. Według jednej wersji byli to zakonnicy z klasztoru cystersów w Szczyrzycu. Według innej – dokument oddający im w zarząd solne źródła, wydany w XIII wieku przez wojewodę krakowskiego Teodora Gryfitę, prowadzącego akcję osiedleńczą na Podhalu, jest falsyfikatem spreparowanym przez samych cystersów, którzy chcieli potwierdzić swoje prawa do tych ziem. W rzeczywistości zaś dopiero Kazimierz Wielki pozwolił osadnikom karczować rozciągającą się na terenie Gorców puszczę i lokować na prawie magdeburskim pierwsze wsie, a wśród nich Rabkę. Tak czy owak, określenia „sal in Rabka” używa już sam Jan Długosz, więc złoża solne musiały być znane za jego czasów.

Trzeba jednak dopiero przedsiębiorczego mieszczanina z Oświęcimia, Jerzego Grossmana, który zwróciwszy uwagę na właściwości rabczańskiej słonej wody, pod koniec XVI wieku zawiązuje razem ze wspólnikami (jednym z nich jest kupiec z Werony) towarzystwo gwarków, czyli akcjonariuszy górniczych, i po uzyskaniu od króla przywileju na eksploatację ziem w tym rejonie rozpoczyna poszukiwania soli kamiennej, wówczas wyjątkowo pracochłonne i kosztowne. Kiedy zabraknie mu środków, sprzeda udziały wspólnikom. Jednemu z nich uda się wybić pierwszy szyb, z którego zaczynają też korzystać okoliczni mieszkańcy. Rusza także warzelnia. Annie Jordanowej, ówczesnej właścicielce Rabki (Władysław Jagiełło rozdał rabczańskie dobra rodom rycerskim), nie podoba się całe to zamieszanie, a już najmniej, że sama nie ma z niego żadnych zysków. Utrudnia więc na rozmaite sposoby pracę gwarków, podburzając chłopów, że poszukiwacze soli niszczą ich łąki i role. Górale w odwecie demolują szyb. Ostatecznie, gdy zmieniają się przepisy i właściciele majątków zyskują prawo do wszystkich bogactw ziemnych położonych w granicach ich dóbr, dziedziczka zwycięża w tej wojnie podjazdowej i pozbywa się przedsiębiorców. A tym samym potencjalnych zarobków, bo sama jakoś nie potrafi kontynuować ich dzieła.

Drugiej Wieliczki nie będzie, ale rabczańska ziemia kryje inny skarb – solankę. Miejscowi korzystają z niej, na ile mogą. Gminna wieść niesie, że bogata w sól woda leczy i warto ją popijać. Ze względu na gorzkawy posmak rabczanie używają jej głównie w kuchni, poją rozcieńczoną solanką zwierzęta, ale też robią okłady na „gubienie garlic”, jak mówi się tutaj na obrzmiałą tarczycę.

Austriacy po zajęciu części Małopolski też początkowo interesują się rabczańską wodą, ale żupy bocheńskie i wielickie zaspokajają ich potrzeby, jeśli chodzi o sól. Niepokoi ich natomiast niekontrolowane pozyskiwanie solanki przez miejscowych, więc zakorkowują źródła. A potem przychodzi moda na zdrojowiska.

Do otwarcia zakładu kąpielowego przekonuje hrabiego Zubrzyckiego osobiście profesor Józef Dietl, późniejszy prezydent Krakowa, zaangażowany w świeżo powołaną Spółkę Uzdrowisk Krajowych, kolejny podmiot, który stawia sobie za cel rozwój kurortów w zachodniej Galicji, traktując je jako istotny element gospodarki. W myśl przyjętego programu uzdrowiska powinny wyglądać podobnie. A więc przede wszystkim dom zdrojowy, nazywany Kurhausem, który mieści kawiarnię, salę redutową, czyli przeznaczoną do balów, czytelnię i stanowi centrum życia towarzyskiego, do tego budynki łazienne z wannami do kąpieli leczniczych, kryty deptak do przechadzek w razie niepogody, pijalnia i altany przy źródłach mineralnych, muszla koncertowa dla orkiestry zdrojowej, apteka, kaplica oraz możliwie obszerny park, często na bazie istniejącego lasu. Dla wygodnego pomieszczenia kuracjuszy – liczne restauracje i hotele, wille o charakterze pensjonatów oraz zabudowania gospodarcze.

Przekonany autorytetem krakowskich medyków dziedzic Zubrzycki przystępuje zatem do dzieła. Proboszczowi daje parcele z ziem dworskich w zamian za jego grunty, by dysponować wszystkimi źródłami (co wkrótce stanie się kością niezgody między dworem a plebanią), i na początek uruchamia cztery zdroje. Dostają nazwy: Maria, Kazimierz, Krakus i Rafaela.

Kwiatuszek

Cóż za śliczna dziewczynka! I jaka poważna na swój wiek, jakby przeczuwała zawczasu, co ją spotka. Bujne czarne loki kontrastują z porcelanową cerą i sukienką w kobaltowym odcieniu, na twarzy rumieńce – jak żywa. Ma na imię Rafaela; to jedynaczka, córka Juliana i Laury Zubrzyckich. Schowana w półmroku na portreciku zdobiącym tablicę epitafijną, wodzi spojrzeniem niebieskich oczu za odwiedzającymi Muzeum imienia Władysława Orkana, które ulokowano w starym kościele parafialnym. Jej spokoju strzeże dziś rząd identycznych zafrasowanych Chrystusów ustawionych pod tablicą. Rafaela rezyduje tu od 1855 roku, kiedy w wieku niespełna trzech lat zachorowała na anginę i zmarła, ku rozpaczy obojga rodziców, a zwłaszcza matki. Może galicyjskim chłopom, którym co rusz rodziło się i umierało jakieś dziecko, łatwiej było zaakceptować nieuchronność takiej straty, ale co innego dziedziczka. Przywiązała się do dziewczynki, lubiła ją rozpieszczać, patrzeć, jak rośnie. Wypisz wymaluj Orszulka Kochanowskiego, z tą różnicą, że wiersz na tablicy epitafijnej poświęciła jej Laura z Uznańskich:

Znikłaś nam, luba Córeczko, jak kwiat wśród rozwicia,

Płyną łzy na ten kamień dawców twego życia,

Już grób szczęście pociechy, nadzieje ich mieści,

Grób tylko skończyć zdołał ich żal i boleści.

Przechodniu, jeśli spocząć pozwolisz źrenicom,

Na tych głazach, co drogie nasze straty kryją,

Oddaj jedną łzę córce, a drugą rodzicom –

Pierwszej – że jak kwiat znika – a drugim, że żyją.

Laura do końca życia nie pogodzi się ze śmiercią jedynaczki. Każe pochować Rafaelę w krypcie kolatorskiej, przeznaczonej wyłącznie dla darczyńców, fundatorów i szczególnie zasłużonych parafian. Należy do nich rzecz jasna rodzina dziedzica, łożącego na utrzymanie świątyni. Tablicę epitafijną z wierszem i złoconym napisem „Matka Córce” wykona sam Edward Stehlik, jeden z najwybitniejszych dziewiętnastowiecznych mistrzów kamieniarskich. Zawiśnie ona nieopodal ławki, gdzie zasiadali Zubrzyccy, by Rafaela mogła spoglądać z góry na osamotnionych rodziców.

Na tym nie koniec; kilka lat później zbolała matka każe nazwać imieniem Rafaeli jedno ze źródeł solanki. Niewiele brakowało, by mała patronka źródła została patronką całego uzdrowiska. A gdy po drodze do Krakowa Zubrzycka zgubi czarny szal z aksamitu, który należał do Rafaeli, zaalarmuje natychmiast mieszkańców Rabki, oferując im florena za odnalezienie pamiątki. Musiała naprawdę bardzo kochać to dziecko, skoro zdecydowała się w testamencie na hojny zapis dla rabczańskiego proboszcza, z którym przez większość życia wytrwale wojowała, byle tylko po śmierci spocząć obok córki. Jej ostatnia wola wywoła jeszcze większą awanturę i sprawi, że konflikt między dworem a parafią po krótkiej przerwie rozgorzeje na nowo i trwale wpisze się w historię Rabki.

Konflikt ten bowiem toczy się o rząd dusz, ale również o profity doczesne. By sięgnąć do jego źródeł, trzeba się cofnąć do pierwszej połowy XIX wieku, kiedy dobra rabczańskie (w których skład wchodziły wówczas Rabka, Chabówka, Skomielna Biała, Zaryte, Ponice i Rdzawka) kupił teść Laury i dziedzic nieodległej Kasiny, Józef Zubrzycki. Kupił od Wincentego Wielopolskiego, poprzedniego właściciela, bo dotąd Rabka przechodziła z rąk jednych rodów ziemiańskich do drugich. Żaden nie zagrzał tu dłużej miejsca.

Po zawarciu transakcji nowy rabczański pan i pleban mówią jednym głosem, gdyż są rodziną[1]. Podobnie w kolejnym pokoleniu: najmłodszy syn Zubrzyckiego, Julian Antoni, późniejszy mąż Laury i ojciec zmarłej przedwcześnie Rafaeli, odziedziczy po nim wkrótce Rabkę, natomiast jego starszy brat Tomasz obejmie tamtejsze probostwo. Młody proboszcz z energią przystępuje do działania na rzecz dusz, ze szczególnym uwzględnieniem dusz dziecięcych. Zakłada pierwszą w Rabce szkołę, czyli szkółkę parafialną, bo choć w Galicji już dawno zarządzono obowiązek szkolny, w biednych wsiach nie ma go zwykle jak realizować. Z pomocą przychodzi Kościół, dostrzegający w dzieciach wiejskich nową, obiecującą grupę wiernych, których warto wychować. Na frekwencję proboszcz nie może narzekać. Mimo rezerwy, z jaką dorośli mieszkańcy galicyjskiej prowincji traktują naukę, mawiając: „Kto się zna na piśmie, pirsy się do piekła ciśnie”, autorytet Kościoła jednak przeważa, ponadto ustawa szkolna nakłada kary pieniężne na rodziców nieposyłających potomstwa do szkół.

Tymczasem na Rabkę jedna za drugą spadają plagi – najpierw powódź, potem rabacja, wreszcie zaraza ziemniaczana i klęska głodowa, a wraz z nią epidemia cholery – natomiast z księdzem Tomaszem Zubrzyckim, który dotąd z oddaniem troszczył się o chorych i umierających, a także sam nauczał rabczańskie dzieci, dzieje się coś niedobrego. Sprawa jest poważna, skoro zostaje zawieszony przez biskupa tarnowskiego i decyduje się porzucić plebanię. Zapis mówi o skandalu obyczajowym; z dokumentów wynika, że chodziło o związek z kobietą, a także agresję wobec współpracowników. Tak czy owak, Tomasz zrzuca sutannę i daje drapaka na Węgry, gdzie pozostanie na utrzymaniu brata, wypłacającego mu – niechętnie i dopiero po wyroku sądu – trzysta złotych rocznej renty, zagwarantowanej umową jeszcze przez ich ojca.

Traf chce, że dopiero po ucieczce proboszcza Komisja Balneologiczna potwierdza właściwości zdrowotne rabczańskich źródeł, a władze austriackie godzą się, by Zubrzycki wykorzystał je do prowadzenia działalności leczniczej. Gdyby doszło do tego wcześniej, brat ksiądz może nie dałby się przyłapać na uleganiu popędom i wszystko zostałoby w rodzinie. Tymczasem, jak wiemy, dwie morgi łąk z kawałkami lasu na zachodnim krańcu wsi Słone, kryjące cenną solankę, należą do parafii. Nowy proboszcz na propozycję zamiany gruntów przystaje bez oporów. Co prawda goście z Krakowa podczas wizyty w Rabce pokazywali mu źródła i opowiadali ich historię, nie zrobiła jednak na nim szczególnego wrażenia. Kiedy zorientuje się poniewczasie, że teren, którego tak ochoczo się pozbył, może przynosić duże zyski, poczuje się oszukany i zażąda od Zubrzyckiego dodatkowych świadczeń.

Na próżno – dziedzic liczy skrupulatnie każdy grosz, za uzasadnione uważając tylko podstawowe wydatki na poczet przyszłego zdrojowiska. Jako rekompensatę proponuje, by miejscowi księża korzystali za darmo z powstającego właśnie zakładu kąpielowego. Zdaniem proboszcza propozycja zakrawa na kpinę; liczył co najmniej na odrębne łazienki, które pozostawałyby pod zarządem parafii, lub hojne datki na remont kościoła bądź grunt pod budowę nowego. Zubrzycki odmawia i tak rozpoczyna się wieloletni rozbrat pana z plebanem, okresowo przechodzący w otwarty konflikt, który trafi nawet na wokandę, gdy kolejny gospodarz parafii, ksiądz Stanisław Tarnowski, bardziej zdeterminowany niż jego poprzednicy, odkryje, że umowa o zamianie gruntów przez niedopatrzenie dziedzica nie została zatwierdzona przez sąd, i w związku z tym podważy ją przed obliczem Namiestnictwa Galicji. Punktów zapalnych jest zresztą więcej, bo cmentarz parafialny mieści się na parceli wydzielonej z gruntów dworskich. Julian Zubrzycki proponuje w starostwie, aby teren cmentarny także zapisano jako jego własność, to znikną powody do scysji. Gotów jest nawet przejąć kościół: „Kościół jest rzeczą – argumentuje – więc szuka właściciela, a sam nie może być właścicielem, więc kolator powinien być za właściciela uznany i zapisany”[2].

„Kolator wszystkiemu niechętny, wszystkiemu się opiera” – skarży się z kolei proboszcz i utyskuje, że od czasu otwarcia zakładu kąpielowego kuracjusze jak gdyby nigdy nic wędrują sobie do zdrojowiska polną drogą prowadzącą przez podwórze plebanii, „dzień i noc fury przejeżdżają, co jest niewygodne dla gospodarstwa”[3]. Przeszkadza mu też, że „dzieci za kwiatkami do połowy zagonów się zapuszczają, depcząc zasiewy, na drzewach goście kąpielowi litery wyrzynają, korę zdzierają, przez co wiele drzew usycha, niszczeje”[4].

Pierwsze skrzypce w codziennych utarczkach z plebanią gra jednak Laura Zubrzycka. To wojna. Na wycieńczenie. Bez pardonu. W najdrobniejszych sprawach. Dziedziczka nieustannie prowokuje proboszcza, a ten nie pozostaje jej dłużny. Drobny przykład, przywołany przezeń w liście do biskupa: „Pani Zubrzycka była na nabożeństwie i kazała okno wprost ambony otworzyć. Ksiądz mający kazanie, ponieważ na niego wciąż wiało, kazał okno zamknąć. Pani Zubrzycka obrażona wybiegła z kościoła, wołając na głos: »Księżyska chcą mnie zadusić!« i chciała na polu usiąść do końca nabożeństwa. Służący biegnie po stołek na plebanię, zamiast jednak przyjść do mego mieszkania, wszedł do kuchni i porwał stołek stary, inwentarski, bez nogi, lubo kucharka, widząc to, zwróciła na to jego uwagę. Pani Zubrzycka usiadła, wywraca się i woła: »Proboszcz jaki to stołek przysłał!«”[5]. Od czasu tego zajścia dziedziczka ostentacyjnie omija kościół. Na nabożeństwa jeździ do sąsiednich parafii.

Krewni Laury nie kryją więc zdziwienia, kiedy odczytują jej ostatnią wolę. Nie chce spocząć u boku męża w przykościelnej kaplicy, którą wystawiła mu zresztą własnym sumptem, gdy jako pierwszy z nich dwojga pożegnał się ze światem (trzeba przyznać, że zrobił to z przytupem, dostając apopleksji po hucznym świętowaniu własnych imienin), tylko w kościelnej krypcie, razem ze swoim przedwcześnie zwiędłym kwiatuszkiem. Co prawda po śmierci dziedzica zakopała topór wojenny z proboszczem, dobijając z nim targu na budowę letniej willi w Zdroju, gdy pozostali spadkobiercy Zubrzyckiego odmówili współpracy, ale takie żądanie to jednak zbyt wiele. Na to Laura darła koty z proboszczem, by teraz w testamencie obiecać parafii pięć tysięcy koron austriackich za pochówek obok Rafaeli? Rodzina miałaby lepsze pomysły, co zrobić z pieniędzmi.

Niebieskie oczy Rafaeli zdają się jeszcze większe, gdy przygląda się z portreciku temu, co się teraz w kościele wyprawia. Proboszcz każe otworzyć kryptę w oczekiwaniu na zwłoki Laury, które mają zostać przywiezione z Krakowa, gdzie dziedziczka mieszkała przez ostatnie trzy lata. Ale gdy trumna dociera na miejsce i krewni już mają wejść z nią do środka, zarząd parafialny złożony z miejscowych górali pyta o pozwolenie z Namiestnictwa. Pozwolenia oczywiście brak; zarząd parafialny rozkłada bezradnie ręce. Krypta z prochami córki zostaje zamknięta; ciało matki trafia na cmentarz, do grobowca Zubrzyckich.

Stary kościół w Rabce, w którym znajduje się tablica epitafijna Rafaeli Zubrzyckiej, około 1928

Fot. Adam Wisłocki/Biblioteka Publiczna m.st. Warszawy

Spadkobiercy mają usprawiedliwienie: postąpili wbrew woli zmarłej, bo sprzeciwili się jej miejscowi. Ale może prócz chęci odegrania się na wojującej z plebanem dziedziczce, której trudny charakter nie budził sympatii, za nieprzejednaną postawą rabczan kryje się coś jeszcze? Trzy stulecia po Kochanowskim i jego Trenach wiejskim mieszkańcom Galicji obcy jest pański sentymentalizm wobec nieżyjących dzieci, te starannie podkolorowane wizerunki na grobach, epitafia, czczenie pamięci. Ich zmarli w niemowlęctwie krewni, częstokroć bezimienni, nie mieli szans dostąpić zaszczytu pochówku we wnętrzu kościoła, a wielu – których śmierć dotknęła najszybciej – nawet na przykościelnym cmentarzu. Nie zostały po nich żadne podobizny ani wiersze. Tych, których nie zdążono ochrzcić, kładziono w niepoświęconej ziemi poza obrębem cmentarza, podobnie jak samobójców i zmarłych bez spowiedzi wielkanocnej. A – jak odkryje Zdzisław Olszewski, studiując księgi parafialne do pracy nad doktoratem – większość spośród kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców Rabki pogrzebanych w tamtym czasie po obu stronach kościelnego muru stanowiły właśnie dzieci.

Laura Zubrzycka należy jednak najwyraźniej do kobiet, które muszą postawić na swoim. Nawet po śmierci. Niech nikt się nie łudzi, że sprawa pochówku zakończyła się tak gładko. Niebawem kolejny rabczański proboszcz zaczyna wznosić nowy kościół. Okazały, przestronny, nowoczesny, na którego budowę nieustająco brakuje funduszy. Po ośmiu latach przypomina więc sobie o testamencie dziedziczki. I znów awantura ze spadkobiercami, zbulwersowanymi, że z przyczyn bądź co bądź doczesnych ksiądz gotów jest naruszyć majestat śmierci. Ale chodzi nie tylko o to. Arystokratyczna rodzina zdążyła już dawno wydać pięć tysięcy koron przyobiecanych przez Zubrzycką za pochówek przy córce.

– Prymitywny obrządek! – rzuca do proboszcza baron Alfred Lipowski, krewny Laury, podczas gdy grabarze wynoszą z grobowca Zubrzyckich jej zwłoki i niosą do krypty, do Rafaeli.

Baron z rodziną ledwo zdołali dojechać na czas, by asystować przy tym barbarzyństwie, bo proboszcz powiadomił ich o ponownym pogrzebie zaledwie dwa dni wcześniej. Wkrótce dostaną jeszcze wezwanie do uiszczenia testamentowego depozytu, a że odmówią, dwór i plebania ponownie spotkają się w sądzie. Górale tym razem nie protestowali, bo i wilk będzie syty, i owca cała. Nowy kościół dokończy się za pieniądze dziedziczki, a stary zamknie, więc dziedziczka nie będzie już leżeć w kościele.

Zrobił się niezgorszy bałagan, tymczasem kuracjuszy przybywa i założone przez Zubrzyckiego zdrojowisko potrzebuje środków na dalszy rozwój równie pilnie jak parafia. Ktoś musi to wszystko uprzątnąć.

Początki (I)

1

Nazwisko Kaden poznałam jeszcze przed urodzeniem.

To żart, rzecz jasna, ale stało się to we wczesnym dzieciństwie.

– Twoja prababcia pracowała we dworze u Kadenów. I praprababcia też – mówiła matka, pokazując kilkulatce podczas pierwszego przyjazdu do Rabki pożółkłe zdjęcie przedstawiające dwie kobiety: starszą, z głową nakrytą czarną koronkową chustą sięgającą kolan, i młodą w odświętnym stroju, w towarzystwie dwojga dzieci z konikiem na biegunach: mojej babci i jej brata.

Tło trudno rozpoznać, możliwe, że zdjęcie zrobiono w rabczańskim dworze, choć bardziej prawdopodobne, że w miejscowym atelier. Prababcię, dziarską staruszkę, która dożyła setki, a wcześniej, grubo po sześćdziesiątce, popłynęła Batorym do dzieci w Ameryce, zdążyłam jeszcze poznać, ale o Kadenów jej nie spytałam. Pewnie odpowiedziałaby podobnie, jak pół żartem, pół serio mawiali inni rabczanie w jej wieku: Kazimierz Kaden był tym dziedzicem, który – tak jak jego królewski imiennik z Krakowa Polskę – zastał Rabkę drewnianą, a zostawił murowaną.

Tymczasem w przewodniku, wydanym już po 1989 roku, Kadenom poświęcono zaledwie dwa zdania. W opowieściach o Rabce snutych współcześnie przewija się głównie Julian Zubrzycki. Powstają poświęcone mu publikacje, przed wejściem do rabczańskiego parku ustawiono jego popiersie. Nazywany jest ojcem zdrojowiska, urasta też do rangi twórcy Miasta Dzieci.

Jak wiadomo, każdą historię można opowiedzieć na wiele sposobów, lecz trudno się upierać, że pomysł stworzenia w Rabce podstaw zdrojowiska wyszedł od dziedzica Zubrzyckiego. Bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że stało się to za jego zgodą i za jego pieniądze, lecz nie z jego inicjatywy. Trzeba Zubrzyckiemu oddać sprawiedliwość, że pochwycił okazję, jaką stworzyli krakowscy znawcy balneologii. Pieniędzy jednak nie lubił zanadto wydawać, poza rozwojem Rabki zajmowały go też inne sprawy, a w dodatku nie do końca miał świadomość, jakich nakładów i udogodnień potrzeba, żeby faktycznie odpowiedzieć na potrzeby ciągnących do wód kuracjuszy. W pełni zrozumie to dopiero jego następca, ów rabczański Kazimierz Wielki. W zasadzie więc miano twórców uzdrowiska należałoby się im obu.

2

Pierwsi goście przybywają do Rabki w 1862 roku, gdy nowo powstający zakład rozpoczyna działalność, trafiają jeszcze w zasadzie na plac budowy. „Przegląd Lekarski” z 2 lipca 1864 roku informuje, że „zawiązek zakładu” składa się z pięciu dużych zabudowań: piętrowego gmachu z salą gościnną i kancelarią, wyposażonego w dwadzieścia obszernych łazienek i dwadzieścia pięć pokoi na piętrze, dużego murowanego domu z przeznaczeniem na restaurację i trzech nowych domów zawierających łącznie pięćdziesiąt dziewięć pokoi gościnnych. „Wszystkie mieszkania są należycie umeblowane, łóżka zaopatrzone są w materace. Oprócz tego jest także lodownia. Łazienki mają wanny drewniane lakierowane. Wodę do kąpieli grzeją na kotłach, tak zimną, jako też wodę grzaną prowadzą do łazienek rurami”[1].

Powoli kształtuje się układ przestrzenny zdrojowiska. Wszystko mieści się z początku w niewielkim kwadracie. Jego centrum wyznaczają źródła. Najważniejszą budowlą będzie wspomniany dom zdrojowy, z którym sąsiaduje kryty deptak, jedna z pierwszych inwestycji Zubrzyckiego, usytuowany równolegle do łazienek. Na wschód od nich dziedzic zakłada park, droga z Rabki do powstającego Zdroju przybiera zaś formę alei obsadzonej drzewami. Obok domu zdrojowego działa filia krakowskiej apteki prowadzonej przez nieocenionego docenta Aleksandrowicza, którego wsparciu dziedzic zawdzięcza uzyskanie zezwoleń na eksploatację wód. Zubrzyckiemu udaje się więc zrealizować program postulowany przez Dietla, choć w skromniejszym wydaniu, niż zrobiono to w Krynicy, Szczawnicy czy Iwoniczu. „Jakkolwiek skromna postać budynków nie nęci oka estetycznemi formami ani rywalizuje ze wspaniałemi budynkami mieszkalnemi zagranicznych zdrojowisk, wszakże ceny przystępne pomieszkań […] odpowiadają zupełnie ich wewnętrznemu umeblowaniu, dając świadectwo rządnej gospodarności tutejszej” – podsumowuje rzeczowo Michał Zieleniewski w przewodniku zachwalającym „zakłady zdrojowo-kąpielne Galicyi”[2].

Kuracjusze rekrutują się głównie spośród mieszkańców pobliskiego Krakowa i Warszawy. W pierwszym sezonie w Rabce bawi sto dwadzieścioro gości, którzy – jak skrupulatnie odnotowano – skorzystali z dwóch tysięcy czterdziestu kąpieli. W kolejnych latach liczba gości będzie rosnąć, ale bardzo powoli; zresztą przy skromnej bazie noclegowej nadprogramowi kuracjusze nie mieliby się gdzie podziać. By zaznać na własnej skórze dobroczynnej działalności rabczańskich wód, z odległego o niespełna siedemdziesiąt kilometrów Krakowa trzeba wówczas podróżować prawie dziesięć godzin góralskimi furmankami z popasem w Myślenicach, co może zniechęcać bardziej wymagających. Zdrojowisko, wyposażone tylko w podstawowe urządzenia, nie ma też z początku wyraźnego profilu. Zjeżdżają doń cierpiący na wszystkie choroby, nawet takie, na które tutejsze źródła niewiele mogą pomóc. Praktykujący w Rabce doktor Izydor Kopernicki, jeden z pierwszych polskich etnografów, ten, który wypytuje tutejsze dzieciaki o najtrudniejsze łamigłówki, przywołuje podobne przypadki, a wśród nich historię kilkunastoletniej dziewczynki z Krakowa, chorującej na wole tarczycowe, która mimo dwukrotnego pobytu w Rabce i dalszego leczenia w Iwoniczu i Krynicy „nosi się dotąd z gruzłami na szyi”[3].

Zakład leczniczy w Rabce, 1867. Wycinek z „Tygodnika Ilustrowanego”

Biblioteka Narodowa