Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z fotografiami Krzysztofa Skłodowskiego
Zgrabne czteropiętrowce i przytłaczające drapacze chmur. W małych koloniach lub stojące samotnie. Otoczone zielenią lub surowym betonem. Osiedla bloków – choć wydaje nam się, że dobrze je znamy, kryją mnóstwo tajemnic i zaskakujących historii.
A są wszędzie – od metropolii po najmniejsze miejscowości. Tak liczne, że trudno je zignorować, lecz zarazem tak dobrze wtopione w krajobraz współczesnych miast, że na co dzień prawie ich nie widać. Pospolite, a jednak prowokujące, często znienawidzone, obrastające mitami. W blokach i na blokowych osiedlach mieszka dziś co najmniej dwanaście milionów Polaków. To doświadczenie uniwersalne, wspólne lokatorom betonowej krainy Krakowa, Radomia, Berlina, Londynu i podparyskich przedmieść – choć każdy ma o nim własną opowieść.
Beata Chomątowska przygląda się blokom bez uprzedzeń, z ciekawością reportera i dociekliwością badacza. „Betonia” nie jest jednak sentymentalną podróżą przez polskie, niemieckie i brytyjskie osiedla. To opowieść o idei masowego budownictwa, świetlanych szklanych domach przemienionych to w slumsy, to w luksusowe apartamentowce, a przede wszystkim brawurowa próba ukazania bloków takich, jakie są naprawdę – małych światów, które wywarły ogromny wpływ na historię współczesnej architektury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 590
Beata Chomątowska
Betonia
Dom dla każdego
Z fotografiami Krzysztofa Skłodowskiego
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce i fotografie wewnątrz tomu © by Krzysztof Skłodowski
Copyright © by Beata Chomątowska, 2018
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl, Gabriela Niemiec / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Rozdziały dotyczące Berlina powstały dzięki stypendium dziennikarskiemu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej na 2016 rok
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-696-5
Marii i Stanisławowi
Każdy z nas ma schronienie w betonie,
oprócz tego po jednym balkonie,
na nim skrzynkę, gdzie sadzi begonie;
odbywamy śmierci i porody,
oglądamy prognozę pogody,
aby żyć, mamy ważne powody;
jednocześnie nam biją godziny,
jednakowo się kłócimy, godzimy,
odpoczynek nasz jest jaki? – godziwy,
z okna widać w porze szarówki
stuwatowe w innych oknach żarówki;
a pod blokiem kredens z ciężarówki
właśnie znosi firma transportowa
i ktoś dźwiga – ależ się zmordował –
sofę, która zawsze jest bordowa.
Stanisław Barańczak, Każdy z nas ma schronienie
Berlin, Gropiusstadt
Najpierw jest zdjęcie. Na pierwszym planie płasko – trawa i przeorana ziemia. Znudzony jednostajnością wzrok odrywa się od ogromniejącej w kadrze równiny i pada na masyw w oddali. Piętrzą się tam granie, bieleją turnie. Niewyraźne, z lekka nierealne na tle nadciągającej znad lądu chmury, mogą przywodzić na myśl szczękę jakiegoś gada z zamierzchłych epok, wyszczerbioną przez wodę i czas. Fotograf z rozmysłem uchwycił masyw właśnie na takim tle, by wydał się majakiem, który lada chwila zniknie, wessany w mleczny kłąb pchany wiatrem.
Gdy przyjrzeć się uważniej, widać, że pole od wierchów oddziela jeszcze pas zieleni. Dziewczyna, którą świat miał poznać jako Christiane F., zapamiętała go jako dwadzieścia metrów ziemi niczyjej ze zdziczałymi drzewami, plątaniną krzewów i trawą sięgającą pasa. Nazywała ten teren laskiem. Był najodleglejszym miejscem na południe od jej bloku, dokąd mogła zapuszczać się na spacery z psem. Dalej stał mur. Gdyby nadal istniał, fotografia by nie powstała – każdy ruch pośrodku pól zwróciłby uwagę strażników.
Masyw, w przeciwieństwie do muru, nie zniknie. Termitiera dla ludzi, posłuszna geometrii, z tysiącami identycznych otworów okiennych. Spotężniała wersja widoku tak mocno wdrukowanego w pamięć dzisiejszego mieszkańca Europy Środkowo-Wschodniej, że na co dzień trudno dostrzec w nim już coś niezwykłego. Siedlisko kuszące i odpychające zarazem, niezamierzona pokraczność formy, w którą zaklęto pęd do ideału.
Panorama Gropiusstadt od strony południowej, autor nieznany. Do powieszenia na honorowym miejscu w każdym domu z betonu. Mogłabym przysiąc, że jako dziecko widziałam ją również w swoim.
Blok rośnie w oczach także na zdjęciach Stanisława. Co trzy dni mężczyzna ustawia się w tym samym miejscu, pośrodku ugoru zarośniętego łopianem i ostem, i naciska migawkę nowiutkiego feda. Kryje się za tym atawistyczna duma, zadowolenie obywatela Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, który właśnie zdobył lokum dla swojej rozrastającej się rodziny. Wychodził dla niej M-4 po lewej stronie schodów, większe o kilka metrów od tego z naprzeciwka. Przydział zawdzięcza nie partii, ale własnej zapobiegliwości i posadzie doktoranta. Znalazło się dojście: szczęśliwym trafem kierownictwo spółdzielni mieszkaniowej, do której należał, objęła dawna studentka.
Berlin, Gropiusstadt
Z miejsca, w którym stoi Stanisław, widać zielone ogrody sąsiedniego Prądnika i drzewa porastające parów, gdzie wije się potok Sudoł. Przy dobrej pogodzie ci z najwyższych pięter będą mogli dostrzec zarys Tatr, ale Maria, żona Stanisława, gotowa jest odżałować widok na rodzinne strony. Na samą myśl o przepaści rozciągającej się pod stopami odczuwa lęk, choć jeszcze nigdy przecież nie sprawdzała, jak to jest żyć w takim betonowym pudełku: dwanaście klatek, dziesięć pięter. Do wzięcia mieli ósme, parter albo trzecie. Na parterze też nieswojo, jakby dla odmiany nad człowiekiem piętrzyła się cała betonowa masa wraz z ciężarem pozostałych lokatorów, a na domiar złego oknem łatwo może wejść złodziej, więc niech będzie trzecie – postanowili.
Naukowiec z innej uczelni, Ryszard Tadeusiewicz, późniejszy rektor krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, nie ma takich oporów. Trafia na ósme w pierwszej, narożnej klatce. W gabinecie, który urządził od strony południowej, ma zawsze pod ręką lornetkę. Gdy zmęczy się pracą, kieruje ją w stronę panoramy Krakowa widocznej w oddali. Są dni, gdy mrużąc oczy, może odczytać godzinę na zegarze wieży ratuszowej w Rynku. Przez kuchenne okno do mieszkania wprasza się zieleń – od tej strony aż do podmiejskich Zielonek rozciągają się łąki poprzetykane skupiskami domów jednorodzinnych.
Bloki, pożerające od lat sześćdziesiątych kwartał po kwartale północną, wiejską część Krowodrzy, zdobyły niedawno ostatnią barykadę i przekroczyły linię łobzowskich torów, którymi suną pociągi w stronę Śląska. Te dwa najnowsze, dziesięciopiętrowe budynki – blok Stanisława i jego bliźniaczy brat, strzegące teraz zwartym murem arterii łączącej Bronowice z Nową Hutą – wraz z niższymi krewniakami o czterech kondygnacjach zostaną nazwane osiedlem Trzydziestolecia PRL. Jakby w uznaniu dla zasług oddanych miastu, które ku radości partyjnych dygnitarzy zrzuca wreszcie gorset mieszczańskich kamienic.
Czasem gdy Stanisław ustawia się do kolejnego ujęcia, czuje na sobie czyjś uporczywy wzrok. To krowa w czarne łaty, która popatruje na niego ciekawie, zupełnie ignorując nieliczne samochody przemykające wytyczoną obok jej stanowiska trasą szybkiego ruchu. Właścicielka, podobnie jak jej matka i babka, od lat przyprowadzała tu swoje krowy i konie, więc i ta krasula przeżuwa spokojnie krowoderską trawę, przywiązana do palika znaczącego teren, w który już niedługo robotnicy wbiją łopaty, by postawić nowoczesny szpital kardiochirurgiczny. Kraków ery Gierka szybko się rozrasta, ale nie wszyscy chcą przyjąć to do wiadomości.
„Wieczór spływał dostojnie na nieotynkowane bloki nowego osiedla, zapalając światła w licznych oknach, nierzadko jeszcze bez zasłon i firanek. Maj roztaczał zapachy kurzu i wapna stojącego w cebrzykach na środku czegoś, co kiedyś może będzie »terenem zazielenionym«. Na razie otoczenie bloków przypominało jako żywo pejzaż księżycowy z kraterem centralnym […]. W ogóle było dość śmiesznie. Ludzie zupełnie się nie znali, mieszkania kolejno wypełniały się meblościankami, wersalkami i czym się tylko dało. Ale najbardziej zapełniały się dziećmi. Nie do wiary, ile dziecięcych nóg tupało od świtu do zmierzchu po korytarzach holu i księżycowym podwórku. A ile gardeł darło się z dołu: »Mamaaa!«”[1].
Stanisław przerywa lekturę i kiwa głową, potwierdzając trafność tych spostrzeżeń. Książka, opowiadająca o perypetiach grupy młodzieży dorastającej na nowym osiedlu z wielkiej płyty o nazwie Koński Ząb, trafia do wysłużonej skórzanej teczki, znaku rozpoznawczego adiunkta na dorobku. Czas gromadzić biblioteczkę dla przyszłego potomka.
Córka Marii i Stanisława przyjdzie na świat w dziewiętnastowiecznym szpitalu przy niedalekiej ulicy Prądnickiej i przez pierwsze kilkanaście lat życia będzie to jej jedyny kontakt ze starym budownictwem, jak mawiają o tym gatunku gmachów jej rodzice. Ich blok, zdawałoby się, nieprzesadnie urodziwy, zajął właśnie drugie miejsce w konkursie „Echa Krakowa” na najlepszy nowy budynek mieszkalny. Stanisław zrobi małej pierwsze zdjęcia w urządzonym naprędce pomieszczeniu trzy i pół metra na cztery metry, nazywanym dużym pokojem, bo nieznacznie przewyższa metrażem dwa pozostałe. W śpiochach i przekrzywionym czepeczku, trzymana mocno przez Marię, obciętą na krótko, zgodnie z modą panującą w Polsce wśród młodych matek, wydyma usta i wyraźnie odsuwa się od ustawionego obok dmuchanego pieska w kropki. Fotografia ukazuje jeszcze meblościankę ze szklanymi drzwiczkami, za którymi starannie wyeksponowano wytwory polskiego przemysłu szklarskiego ofiarowywane ojcu z okazji obrony kolejnych prac dyplomowych.
Kiedy mała nauczy się czytać (pójdzie jej to wyjątkowo szybko), zacznie sobie wyobrażać, że w takiej właśnie meblościance Fred, jej rówieśnik z odległej epoki, mógłby przechowywać ołowiane armie, zaś Klara – lalki w eleganckich kostiumach. Czytany najpierw przez mamę, później samodzielnie Dziadek do orzechów kojarzy się jej też z drewnianym zegarem z kukułką wiszącym w kuchni nad lodówką Polar. Zegar tylko udaje, że jest zabytkowy, ale budzi przeczucie istnienia innych światów. I jakby na dowód nieprzystawania do realnego czasu szybko się psuje i pokrywa kurzem. Szklane szyby meblościanki trzęsą się i dzwonią, a schowane za nimi puchary chyboczą, gdy pobliską estakadą przemieszcza się do Nowej Huty kawalkada czołgów. Dziewczynka drży, że drzwiczki wypadną, skaleczą ją w dłoń i że zapadnie w sen jak księżniczka Pirlipatka, zaś rodzice i sąsiedzi stoją w oknach, śledząc w napięciu przejazd. Gdy kawalkada posłusznie przystaje na czerwonym świetle, z wszystkich okien płynie ku niebu solidarne westchnienie ulgi.
Dziecko bloku pierwsze kroki postawi na betonowej podłodze przykrytej parkietem, dziesięć metrów nad ziemią. Odległość od swojej klatki do najbliższego placu zabaw będzie odmierzać liczbą nierównych szarych płyt, które Stanisław skrupulatnie uwiecznił na kliszy. Oprócz zgrzytliwych huśtawek i karuzeli, z których złuszcza się olejna farba, w jej niedorosłym świecie jasnym punktem będzie balkon, traktowany przez nią jako stacjonarna odmiana balonu zacumowana trzy piętra nad ziemią, widoczną doskonale zza balustrady z szerokich prętów, z których powodu nieustannie należy uważać, jak powtarzają rodzice. Czołga się więc ostrożnie po podłodze aż do szpary między podłogą a kawałkiem chropowatej płyty, chroniącej balkon od frontu, i celuje gumą do żucia w pranie rozwieszone przez sąsiadkę z piętra niżej. Niewdzięczne to zachowanie: gdy dorośli muszą zostać dłużej w pracy, sąsiadka zabiera ją do siebie i zabawia, jak umie, zaś sąsiad, którego alkoholowe przyśpiewki niosą się w górę i w dół przez kratki wentylacyjne w łazience, raz zaryzykował wręcz dla smarkuli własne życie, wspinając się po balustradzie łączącej balkony, by otworzyć drzwi wejściowe, omyłkowo zatrzaśnięte przez Marię. Dziecko, zostawione na tę chwilę samo, nawet się nie przebudziło. Tymczasem w „Kobiecie i Życiu” można przeczytać mrożącą krew w żyłach historię człowieka, który – powróciwszy do mieszkania pod dobrą datą – odryglował po omacku zamki, powiesił palto w przedpokoju i natychmiast wytrzeźwiał na widok rozwalonego w swoim łóżku obcego mężczyzny. Już miał wymierzać sprawiedliwość, gdy intruz, wyrwany ze snu hałasem, wrócił do rzeczywistości i wydał z siebie krzyk, obronno-zaczepny, jak miało się okazać, bo w tej samej chwili role się odwróciły. Łóżko należało do leżącego i stało w jego lokalu, zaś bohater mieszkał na tym samym piętrze, tyle że obok. W zamroczeniu pomylił klatki, a ujednolicona przestrzeń i ograniczony wybór wyposażenia wnętrz sprawiły, że dwie obce rodziny, nic o tym nie wiedząc, urządziły przydzieloną im przestrzeń niemal identycznie, włącznie z montażem takich samych zamków typu yeti. Nawet jeśli opowieść nieco podkolorowano, wątek niedostatków w zaopatrzeniu czyni ją nadzwyczaj wiarygodną w oczach czytelników.
Blokowe pierwszaki, poproszone o narysowanie domu, malują z zapałem klocki z jednym oknem i dymem buchającym z komina, zapełniając kolorami bloki rysunkowe wystane z poświęceniem przez rodziców w kolejkach do papierniczego. Lecz gdyby pani z podstawówki spytała córkę Marii i Stanisława, jak wygląda kuchnia, dziewczynka odparłaby szczerze, że przypomina wagon tramwaju. Między szafkami a stołem, pomysłowo wciśniętym pod ściankę oddzielającą kuchnię od małego pokoju, brakuje miejsca, by swobodnie mogły się wyminąć dwie osoby. Przeszkadzałyby też oparcia krzeseł, więc do obiadu siada się na sfatygowanych taboretach i celebruje posiłki, patrząc w ścianę. Rodzinne gniazdo wypełniają również zdobyte z wysiłkiem przez Marię i Stanisława „funkcjonalne w małych wnętrzach nowoczesne meble segmentowe”[2] – na wysoki połysk i w kolorze orzechowym, obok nich niska ława z fotelami, wersalki zachwalane za oszczędność miejsca oraz ciężki rozkładany stół, który służy Stanisławowi za biurko. Maria, jak mogła, starała się oswoić wnętrza – ławy ozdobiła serwetkami, tu i ówdzie powiesiła barwne kilimy, na telewizorze postawiła fotografie w ramkach. „Urzędowo” białe ściany miały zmienić kolor na ciepłą żółć, lecz łączenie dostępnych w handlu uspołecznionym farb zaowocowało w jednym pomieszczeniu zimną cytryną, w drugim – przybrudzoną morelą. Przedpokój wyłożono boazerią, by stworzyć atmosferę przytulności, a nad drzwiami do toalety powieszono fikuśny (u małej budzący raczej strach) cepeliowski pająk z drewna i słomy.
Mniejsze M-4 sąsiadów zza ściany jest dwa kroki za progiem, a żeby przejąć książki pożyczane dla córki, wystarczy wyciągnąć dłoń nad barierką balkonu. Z góry, z piątego piętra, gdzie mieszka jej rówieśniczka z tej samej klasy, spływa, dyndając na sznurku, zdobyczny portret Limahla, pierwszego idola podwórkowej młodości. Nasi bohaterowie lubią swoje osiedle. Najbardziej chyba cenią sobie, że wszędzie jest blisko – w pawilonach po drugiej stronie ulicy znajduje się poczta, na której zamawia się rozmowy międzymiastowe, dalej apteka, fryzjer, sklep spożywczy, biblioteka, magiel. Można posłać dziecko do kolejki, gdy w społemowskim supersamie rzucą towar, do szkoły też zmierza samo już od pierwszej klasy, monitorowane z balkonu. Pomyślano również o terenach do rekreacji – w odległości krótkiego spaceru od bloku zaczyna się park Krowoderski z bieżnią, boiskiem i wysoką górką, z której zimą fantastycznie zjeżdża się na sankach, a tuż za nim rozciąga się park imienia Wyspiańskiego, wzniesiony w czynie społecznym na gruzach zasypanego fortu Krowodrza.
– Idę do miasta! – oznajmia córka Marii i Stanisława, mieszkanka Krakowa, i ma na myśli Rynek Główny, Kazimierz, Planty i to, co dalej.
Przestrzeń rozszerza się stopniowo: moja klatka, sąsiednie klatki, mój blok, moje osiedle, miasto po drugiej stronie torów, gdzie stoją do złudzenia podobne, ale jednak obce budynki.
Najsilniejsze więzi łączą mieszkańców klatki. Klatka wie o sobie wszystko: kto się upija, kto kłóci z żoną, kto nie chodzi w niedzielę do kościoła. Tych ostatnich jest niewielu – w pierwszy dzień tygodnia główną osiedlową promenadą, wiodącą najpierw do drewnianego baraku, a potem ustawionej w jego miejscu imponującej świątyni z betonu przypominającej falochron, ciągnie od rana procesja wykrochmalonych, odkłaniających się sobie uprzejmie lokatorów. W maju krzywo ułożone płyty chodnikowe przykrywa dywan białych płatków, a w Boże Ciało między blokami niosą się zaśpiewy tłumu przystającego przy kolejnych ołtarzach, wśród których wyróżnia się przystrojona błyszczącym suknem lokalna stacja trafo.
Życie w bloku ma uosabiać ideał harmonijnej egzystencji zróżnicowanych klasowo obywateli socjalistycznej ojczyzny. Mimo to inteligenci z bloku przy ulicy Opolskiej dobrze wiedzą, kto spośród tysiąca mieszkańców należy do ich grupy. Rozpoznają się po uchwytnych tylko dla wprawnego oka szczegółach i chętnie wymieniają pozdrowienia, którym towarzyszy porozumiewawczy uśmiech. Swój blok nazywają prześmiewczo „kamienicą krakowską”. Robotnicy też trzymają się razem, choć czasem więzi faktycznie tworzą się ponad podziałami: wedle bliskości, posiadania kolorowego telewizora, a najczęściej – dzieci w tym samym wieku. One na razie czują się równe.
Gdy dziecko bloku podczas pierwszych wakacji zetknie się z dziećmi ze wsi, zrozumie, że dzieli je cały świat codziennych doświadczeń. Żadne z tamtych nie kryły się w razie niepogody w tunelu rozdzielającym dwie części bloku. Nie fikały koziołków na wbitym w beton trzepaku i nie rozbijały sobie kolan podczas gry w gumę. Nie umawiały się na leżakowanie na kocach w cieniu ściany z tysiącem okien, z których od czasu do czasu wychylały się głowy czujnych rodziców. Nie ogołacały sąsiedzkich klombów na potrzeby konstrukcji zwanych aniołkami – jamek w ziemi, zawierających kwietne szczątki przykryte szkłem z rozbitych butelek. Nie widziały na własne oczy samobójcy, który skoczył z ósmego piętra, odkręciwszy najpierw gaz. Leciał tak prędko, wirującym ruchem, że zupełnie nie przypominał człowieka, tylko raczej strzęp szmaty porwanej przez wichurę. (Po tym zdarzeniu młodsi i bardziej lękliwi woleli nie wsiadać samotnie do windy z obawy przed duchem). Nie miały też szans natrafić pod trzepakiem na nieznajomego pana, który proponował dziewczynkom, że pokaże im konia. „Konia?! – prychają do córki Marii i Stanisława wiejskie dzieciaki. – Co w tym nadzwyczajnego?” Gdyby któreś spróbowało przenocować w jej pokoju obklejonym plakatami idoli wyciętymi ze „Świata Młodych” i z oknem wychodzącym na arterię wiodącą do Nowej Huty, nie zmrużyłoby oka i błagało, żeby jak najprędzej zabrać je do domu. Gdyby się wcześniej nie udusiło: okna w bloku zwykle zamyka się na głucho, by choć trochę odciąć się od huku gnających estakadą pojazdów, więc zimą, gdy gorąc bijący od niewyregulowanych kaloryferów puszy włosy i sprawia, że wysychają gardła, na żeberkach trzeba wieszać mokre ręczniki.
W letnie dni Stanisław i Maria pakują do torby stroje kąpielowe, koc, termos i kanapki. Wyjmują z piwnicy dwa leżaki i idą na przystanek autobusowy. Podjeżdżają na skraj zieloności, którą może podziwiać z kuchennego okna Ryszard Tadeusiewicz, odchodzą kawałek od szosy, tam gdzie zaczyna się już inny Kraków, nietknięty przez bloki, i zaczynają plażowanie.
– Nareszcie sami! – rzuca z ulgą do męża Maria, którą coraz bardziej irytuje ciasnota, wścibskie oczy sąsiadów, cudze zapachy i dźwięki wciskające się przez szczeliny betonowej konstrukcji.
– Swoboda, prawie jak na wsi – zgadza się z nią Stanisław.
Nie przeszkadza im, że mówiąc „wieś”, Maria widzi wąskie spłachetki małopolskich gospodarstw, a on – przestronną nizinę na Ziemiach Odzyskanych. „Miasto – pisze tymczasem w artykule ich kolega z uczelni, krakowski socjolog profesor Jerzy Mikułowski Pomorski – przestało być miastem. Gdzieś w środku wyrastają wieżowce, których mieszkańcy mówią, że mieszkają na wsi”[3].
Czasem wieś przychodzi też do nich. „Ziemniaki, ziemniakiiiii!” – akcent padający na drugą albo trzecią sylabę zdradza, czy dopływający zza okna świdrujący głos należy do sprzedawcy z Zielonek, Toń czy raczej z Bronowic. Wieś zerka także z pojedynczych domków, zapomnianych reliktów wcześniejszej zabudowy kryjących się wśród zieleni. Najwięcej uchowało się ich na Prądniku. Maria ze Stanisławem coraz częściej zabierają tam córkę na spacery. Podsłuchuje rozmowy rodziców fantazjujących o własnym domu. Szczególnie przypada jej do gustu zaniedbany dworek z czerwonej cegły i zapuszczonym ogrodem. Stoi na skrzyżowaniu dróg, za którym kończy się Kraków. Ignorując podejrzane sylwetki kręcące się stale wokół posesji, córka Marii i Stanisława wyobraża sobie, jak mógł kiedyś wyglądać, i śni o damach w balowych sukniach wirujących tu w walcu do rana. Dom marzeń. „Może kiedyś tu mieszkaliśmy?” – zastanawia się i widzi oczami wyobraźni jakieś szlachetne nazwisko lśniące zawijasami na tabliczce u drzwi. Na przykład „Krzyżanowscy”.
– Nie byłoby nas stać – wzdychają rodzice.
Bo z bloku są tylko dwie drogi ucieczki: albo na tamten świat, albo – przy odrobinie szczęścia – za granicę. Chyba że trafi się szóstkę w totka. Osiedlowa kolektura w dni losowania pęka więc w szwach.
Można by napisać, że osiedle Trzydziestolecia PRL powstaje dzięki konkursowi ogłoszonemu przez krakowską Dyrekcję Budowy Osiedli Robotniczych, ale trudno wyobrazić sobie banalniejsze okoliczności narodzin. Lepiej uznać, że jest owocem miłości oraz badań nad mikroklimatem. Tym bardziej że to także prawda.
Miłość łączy dwójkę młodych architektów z pracowni profesora Witolda Cęckiewicza. Są świeżo po dyplomie i pod kuratelą dotychczasowego promotora opracowują dokumentację techniczną budynku, który na ich oczach dźwiga się z fundamentów. Wcześniej zaplanowano w tym miejscu blok dla związkowców, ale już wiadomo, że zamiast niego powstaną jeden z najnowocześniejszych hoteli w Polsce – Cracovia oraz najnowocześniejsze kino – Kijów. Nim gmach otworzy podwoje, młodzi architekci wezmą ślub. Spędzą odtąd razem czterdzieści cztery lata i zaprojektują niezliczone bloki. W tym typowe segmenty mieszkaniowe nagradzane w konkursach i powtarzane na różnych krakowskich osiedlach. Niby takie same jak reszta, ale lokatorom najwyraźniej przypadły do gustu, bo jeszcze dziś można znaleźć ogłoszenia: „sprzedam mieszkanie projektu Chronowskich”. „Papużki nierozłączki” – mówią o nich nie bez zazdrości koledzy, którym mniej poszczęściło się w życiu osobistym. Zawsze razem – w pracy, w domu, na wakacjach. Kiedy Jerzy jedzie na budowę, a w pracowni trwa dyskusja, współpracownicy nie chcą uwierzyć, że po drodze nie naradzał się telefonicznie z Marią – opinia przedstawiana przez niego po powrocie brzmi niemal identycznie jak to, co na zebraniu mówiła ona.
Badania nad mikroklimatem to domena głównego projektanta osiedla, Mieczysława Turskiego.
– Już wtedy – wspomina – narzekało się, że powietrze nad Krakowem stoi. Nowa Huta kopciła, do tego w kamienicach każdy palił węglem. Stąd wytyczne, by projekty nowych osiedli umożliwiały porządne wietrzenie.
Turski głowi się nad zadaniem, aż wreszcie znajduje sposób: rozstawi bloki tak, by układały się w rodzaj dyszy. Dzięki temu wiatry wiejące od zachodu lub wschodu – bo taki ich kierunek, zgodny z równoleżnikowym przebiegiem doliny Wisły, dominuje w Krakowie – zostaną zassane i rozpędzą się aż po brzegi osiedla, zapewniając lokatorom przewiew.
Kilka lat później, gdy osiedle Trzydziestolecia PRL zaludni się już mieszkańcami, wśród których będą Maria, Stanisław i ich dorastająca córka, przedstawicielka pierwszego pokolenia wychowanego w blokach, Turskiego odwiedzi osiedlowa delegacja. Przyjdą podziękować za to, że zafundował im w samym centrum Rynek i Sukiennice w miniaturze.
– Odniesienie było świadome – uśmiecha się Turski. – Chciałem tradycyjną formą zrekompensować skalę. Tak wielgachne budynki stanowiły wówczas w Krakowie nowość, która mogła odstraszać. Więc trochę pokombinowałem. Skośne ustawienie czterech niskich, ale długich bloków miało zaakcentować środek osiedla, gdzie stanęły pawilony handlowo-usługowe przykryte pergolami o charakterystycznych rusztach, wymyślonymi przez Chronowskich. Tam rzeczywiście koncentrowało się życie i tak zostało do dzisiaj. Do miejscowego Rynku prowadził pieszy trakt wytyczony jako oś północ–południe. Dzielił osiedle na pół i biegł dalej ku drugiemu planowanemu ośrodkowi handlowo-usługowemu, który miał stać się rodzajem bramy domykającej całe założenie. Południowy koniec osi wychodził dokładnie na kościół Mariacki!
Precyzję zamierzenia potwierdzają fotografie wykonane z wyższych pięter: układ i rozmiary bloków uwydatniają się na płaskim, jeszcze niezadrzewionym terenie poznaczonym jedynie obrysami przyszłych trawników. Kościół, a także Wawel, niezasłonięty przez inne zabudowania, istotnie widać stąd jak na dłoni.
Sztuczek projektowych jest tu więcej, choć niektóre są na tyle subtelne, że ani Maria ze Stanisławem, ani inni lokatorzy zapewne nie zdołali ich zauważyć. Przede wszystkim – osiedle powstało na terenie przylegającym do dawnego wału artyleryjskiego, zburzonego w latach pięćdziesiątych i przekształconego w park, jednej z wielu widocznych wciąż w krajobrazie miasta pozostałości po dawnej Twierdzy Kraków. Stąd odwołujące się do niej elementy, takie jak sztuczna górka na szlaku między żłobkiem a przedszkolem i szkołą, wyznaczona jako punkt orientacyjny w pierwotnym podziale osiedla na „Górkę”, „Krowodrzę”, „Pola Wschód” i „Pola Zachód”. Górka, ku satysfakcji Turskiego, natychmiast stała się miejscem dziecięcych uciech. Stąd również zespół punktowców w najdalszej, południowo-zachodniej części umieszczony celowo na niewielkich stokach będących przedłużeniem parku, by wieżowce optycznie wciągały stamtąd zieleń do osiedlowego wnętrza.
– Urbanista był w tamtych czasach jedynym członkiem zespołu, który mógł chociaż trochę puścić wodze fantazji – podkreśla nie bez żalu Maria Chronowska. – Nam pozostawały kombinacje z detalami: obmyślanie ciekawych elementów małej architektury, dbanie o spójność kolorystyczną, próby swobodnego kształtowania elewacji, żeby każde osiedle miało indywidualny charakter.
Stonowane odcienie – białe, szare, kremowe – są cechą charakterystyczną budynków Chronowskich, zachowaną jednak wyłącznie na zdjęciach, bo z początkiem kolejnego wieku pochłonęła je pasteloza. Na tle oryginalnych barw zwracają uwagę dopracowane drobiazgi, jak choćby polakierowane na różne kolory skrzynki na kwiaty.
Maria Chronowska:
– Reszta nie pozostawiała wiele miejsca na twórcze działania. Przez pewien czas mieliśmy do dyspozycji tylko dwa typy budynków: pięciokondygnacyjny bez wind i jedenastokondygnacyjny z windami, który przyjmował zwykle formę punktowca o małym rzucie. Na nowych osiedlach panował dyktat kąta prostego. Wszystko razem mocno ograniczało planowanie. Zastosowany przez Turskiego układ był na tym tle ewenementem, bo wracał do dawnego sposobu myślenia o mieście, gdy każda z dzielnic miała własną agorę, mały rynek albo plac, przy którym zbiegały się główne ulice.
Jednak nawet urbaniści uchodzący w środowisku za szczęściarzy przegrywają czasem w starciu z realiami gospodarki centralnie sterowanej oraz brakiem wyobraźni przestrzennej partyjnych decydentów. Największy w oczach Turskiego atut osiedla Trzydziestolecia PRL to zielone niezabudowane tereny, na których można swobodnie kształtować nowe formy i układy, nie kłopocząc się ich dostosowaniem do istniejącej zabudowy (co odzwierciedlą robocze nazwy „Pola Wschód” i „Pola Zachód” dla obszarów po dwóch stronach przyszłej osi spacerowej). Dla państwowego zleceniodawcy ma to znikome znaczenie. Urzędnikom zależy tylko na jak największej liczbie mieszkań w blokach bez wind, bo windy, jako towar z importu (w kraju nie rozwinięto jeszcze technologii do ich produkcji na większą skalę), słono kosztują.
– Żeby przeforsować mieszane założenie oparte na blokach różnej wysokości, trzeba było się nieźle nagimnastykować – przyznaje Turski.
Stosuje tak zwaną linijkę słońca – wyrysowana na przezroczystym pergaminie i nakładana na rzut budynków, pozwala oszacować odległość między nimi, tak by zapewnić mieszkańcom wystarczające nasłonecznienie i latem, i zimą. Zielone powierzchnie między blokami są dostosowane do ich kubatury, a szlaki pod ruch kołowy wytyczone z myślą o bezpieczeństwie. By synowie i córki zapracowanych rodziców takich jak Maria ze Stanisławem już od pierwszej klasy mogli bezpiecznie sami chodzić do szkoły, osiedle oplata tylko jedna ulica przeznaczona dla zmotoryzowanych. Pozostałe trasy to ciągi piesze z podjazdami pod budynki, w których znalazło się nawet kilka podziemnych garaży. Liczba miejsc parkingowych odpowiada szacunkowemu zapotrzebowaniu (nikomu nie śni się jeszcze, że każdego obywatela będzie kiedyś stać na własny samochód). Za to przy komunikacji zbiorowej główny projektant wykaże się zdolnością przewidywania przyszłości o pięćdziesiąt lat naprzód, bo gdy przerzuci nad ruchliwą ulicą Opolską kładkę, koronując tym samym od północy oś przecinającą osiedle, jej wysokość i rozmieszczenie zejść okażą się dostosowane do przyszłej trasy szybkiego tramwaju[4].
– Deptak biegnący wzdłuż osiedla miał być jego kręgosłupem nie tylko w sensie przestrzennym, ale również społecznym – podkreśla Turski. – Główna ulica, przy której rozlokowane są wszystkie usługi, zachęca mieszkańców do nawiązywania ze sobą kontaktów. Taki salon na wolnym powietrzu, gdzie ludzie przystaną z zakupami, pogawędzą z sąsiadem, a inni siądą na ławkach i będą przyglądać się przechodniom.
Na pytanie, jak wyobrażali sobie owego przyszłego mieszkańca, docelowego użytkownika przygotowanych dlań dóbr, Maria Chronowska tylko wzdycha.
– Wszystko było z góry wyliczone przez zleceniodawcę: miejsca pod określone typy usług w pawilonach handlowych, konkretny procent mieszkań o danym metrażu. Nie muszę chyba dodawać, że najwięcej małych. Ten reżim powierzchni był najgorszy: w trzypokojowym mieszkaniu typu M-4 jednoosobowa sypialnia miała sześć metrów, dwuosobowa dziewięć, pokój dzienny około szesnastu.
Rozplanowując mieszkania o takim rozkładzie, Chronowscy mimo wszystko starają się wczuć w potrzeby przyszłych lokatorów. Sprawdzają, jakie zestawy mebli można akurat dostać w sklepach. Kiedy do sprzedaży wchodzi segment Kowalskich, kombinują z rozstawem pod Kowalskiego, by w miarę możliwości ułatwić jego posiadaczom życie. Jeśli przesunąć drzwi o trzydzieści centymetrów, to nawet w wąskim pokoju zmieści się regał, a w ciasnej i podłużnej kuchni – jak u Marii i Stanisława – uda się zorganizować po jednej stronie miejsce na lodówkę, po drugiej – ciąg do pracy z kuchenką i zlewozmywakiem. Projektanci mają świadomość, że przeniesieni do miasta potomkowie chłopów i robotników, nienawykli do jadania w specjalnym pomieszczeniu, będą zasiadać do posiłków właśnie w kuchni, a największy pokój przejmie funkcję „białej izby”, utrzymywanej we wzorowym porządku z myślą o pokazywaniu jej gościom.
– Czy teraz, po latach, jestem zadowolony z ostatecznego rezultatu? – zastanawia się Mieczysław Turski. – Raczej tak, Krowodrza Górka to udane osiedle. Z pozoru zwyczajne, ale ma charakter. Ludzie to czują i dzięki temu do dziś się z nim utożsamiają.
Choć w zasadzie mógłby mieć trochę żalu, że gdy po skończeniu prac wyjechał projektować do Afryki, od razu popsuto mu układankę. Nie minęła nawet dekada, a już po stronie parku ktoś upchnął kwartał nowoczesnej zabudowy, przyciężkawy jak ciśnięty na półkę kufer. Zamiast południowej bramy osiedla, gdzie miały stanąć wyższe bloki z kolejnym ośrodkiem handlowo-usługowym, wyrósł parterowy pawilon o nazwie Gigant, skupiający pod jednym dachem całe bogactwo polskiej drobnej przedsiębiorczości schyłku PRL-u i początków transformacji, a wspomnienie jego spektakularnego pożaru na progu nowego milenium urosło do rangi osiedlowej legendy – trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro zgliszcza od tamtego czasu nadal porasta trawa, a wraz z nią kiełkują rozmaite teorie spiskowe.
Dobrze przynajmniej, że choć w miejscu, gdzie Turski widział przyszły dom kultury, stanął kościół, bo widok nowych krakowian sunących ku niemu deptakiem tak samo gromadnie, jak kiedyś szli środkiem wsi, z których przyjechali, udowadniał co niedziela, że idea centralnej osi była pożytecznym pomysłem, niezależnie od tego, co sądziły o nim władze. A dziś przy kościele działa ośrodek kulturalny. Więc w zasadzie Turski wyszedł z tym planowaniem na swoje.
Kraków, Krowodrza Górka
Krzew rośnie na tyłach bloku przy ulicy Opolskiej, przytulony do ogrodzenia żłobka. Wczesną jesienią, gdy inne rośliny zaczynają gubić liście, on rodzi białe kulki. Wyglądałby jak ofiara gradobicia, gdyby nie dzieci z sąsiedztwa, które nie mogąc oprzeć się pokusie, w mig ogołacają gałęzie. W pobliżu toczy się rywalizacja na liczbę kulek celnie rozgniecionych obcasem. Trzaskają pod butem jak spłonki z kapiszona, więc zabawa jest przednia. Dzieciarnia nie wie, że owoce śnieguliczki kryją też w sobie zabójczą truciznę, ale żadnemu nie przychodzi do głowy badać smak pocisków – zgodnie z wiedzą, przekazywaną młodszym pokoleniom przez weteranów zabaw pod blokiem, kulki z krzewów sadzonych licznie w okolicy służą wyłącznie do strzelania z przytupem. Podwórkowa mądrość bywa skuteczniejsza niż przestrogi rodziców.
Krzew wyznacza granicę dwóch światów. Tutaj, obok małego domku bez okien, skąd odpływa prąd do setek mieszkań, kończy się zasięg rodzicielskiego wzroku. Sięga nader daleko. Sprzyja mu kształt górującej nad podwórkiem betonowej bryły. Przypomina deskę, płaską i długą. Rozciągnięte wzdłuż niej podwórko, pozbawione wysokich drzew, działa jak panoptykon. Chcąc przyłapać pociechę na zdejmowaniu czapki po drodze do szkoły lub dowieść jej konszachtów z osiedlową chuliganerią, nie trzeba nawet wychylać się z balkonu. Ale dystans dzielący blok od połyskującej niewinną bielą śnieguliczki i gęstwina liści czynią z niej najczęstsze tło rozrywek niewskazanych dla oczu dorosłych. Gałęzie krzewu, służące najmłodszym do zabaw w chowanego, kryją też starszych chłopców niezdarnie obmacujących przyciśnięte do ogrodzenia dziewczyny, które wyrywają się i piszczą, jakby wcale nie sprawiało im to przyjemności. Tutaj, na krótkim odcinku między ostatnią klatką a pętlą autobusów, skąd Stanisław i inni przyszli lokatorzy fotografowali postęp prac budowlanych, ich córki i synowie pod osłoną liści zaglądają kolegom do majtek, plują po próbie zjedzenia wygrzebanego spomiędzy chodnikowych płyt papierosa albo kartkują podniszczone dziesiątkami ciekawskich palców czasopismo, które ktoś odważny podprowadził rodzicom z szafy na bieliznę lub wyżebrał u kioskarki, niby że dla brata.
Krzaki, przejścia podziemne, szkolne toalety, ostatnie piętra klatek schodowych, śmietniki i piwnice to nieliczne kryjówki pozwalające dać upust budzącym się ciągotom z dala od wścibskich oczu. A oczy są wszędzie. Za firankami, na deptaku, w osiedlowym sklepie. Oczy wiejskich kumoszek – gdyby nie awans społeczny, ambicje władz i rozrastający się Kraków, kumoszki pytlowałyby na ławeczkach w cieniu drzew osłaniających je od kurzu drogi i śledziły trasy sąsiadów przemieszczających się opłotkami. Same za młodu mogłyby w potrzebie dać nura w las lub żyto; nastolatki z bloku, uwięzione w dojrzewających ciałach i przestrzeni osiedla, nie mają łatwego zadania. Ich pierwsze uniesienia są ukradkowe, szybkie, z rodzicami za ścianą i rodzeństwem doskonalącym się w roli szpiegów, chyba że w darze przypadnie mieszkanie kogoś, kogo rodzice pracują dłużej i nadmiernie ufają potomkowi, zagubionemu w pół drogi między dzieciństwem a odstraszającą powagą dorosłością.
Jednak nawet dzieciom bloku trafia się dzień, kiedy mogą się odegrać za nadmiar dozoru. Żadna ciekawska matrona z sąsiedztwa nie ośmiela się wtedy wściubić nosa w ich sprawki. Ba, nie wychyli go z domu aż do wieczora, gdy uświęcony zgoła niewielkomiejską tradycją zapał w końcu osłabnie. W śmigus-dyngus, obchodzony na osiedlach z rozmachem, nie ma nietykalnych. Foliowe worki napełnione wodą spadają od rana z wysokich pięter i roztrzaskują się na chodniku. Jeśli nie chybią celu, wywołują w oknach okrzyki euforii. Starsze i młodsze mieszkanki osiedla, z rozmytym makijażem, strojem oklejającym ciało i wspomnieniami odświętnej fryzury, jednakowo otrzepują się z wody, choć w głębi ducha każda czuje coś na kształt satysfakcji. Ich towarzysze bezskutecznie wygrażają przyczajonym w głębi mieszkań oprawcom.
– Co za dzicz! – komentują ci młodsi.
Starszych bierze od razu na wspominki:
– Za moich czasów płeć piękną psikało się delikatnie perfumami. Kto to widział gonić po mieście z wiadrami jak na wsi!
Niepisana zasada głosi, że dorosłe kobiety atakuje się po partyzancku, z oddali, lecz gdy na horyzoncie pojawi się dziewczęca sylwetka, rozochocona grupka natychmiast rusza w pogoń, by dopaść ofiarę u najbliższej studni. Przy akompaniamencie pisków, zagłuszanych miarowym skrzypieniem pompy, na której uwiesza się najmłodszy z kompanii, dłonie najodważniejszego suną niecierpliwie po mokrym ciele ofiary, nie omijając żadnych zakamarków, a czekający w kolejce koledzy rechoczą dla kurażu.
Dojrzewające razem blokowe towarzystwo, zdezorientowane rewolucją zachodzącą w nich samych, rewolucją, która wkrótce zbiegnie się ze zdarzeniami o dalece donioślejszym zasięgu i znaczeniu, próbuje jeszcze zatrzymać czas. Obrzuca się dżdżownicami podczas plewienia grządek w przyszkolnym ogródku, drażni stołówkowe kucharki widokiem nadmuchanych kondomów wrzucanych niepostrzeżenie do waz z zupą mleczną i zmyka z piskiem na widok Brachmana spod pięćdziesiątki, wyrośniętego dwudziestolatka z wyrokiem, postrachu osiedla. Sąsiedzi drżą, gdy za dobre sprawowanie wychodzi co jakiś czas z celi na Montelupich, bo nim znów wyląduje tam na dłużej, musi jeszcze raz kogoś poturbować, wypadłszy w szale z mieszkania na parterze, gdzie niczym Cerber czatuje na wchodzących. Nie ma jednak ochotników, którzy dla dobra społeczności zechcieliby posłużyć za przynętę.
Poznań, Winogrady, osiedle Zwycięstwa
Ale czasu się nie zatrzyma, kochani – jak mogłaby powiedzieć któraś z nauczycielek. Zegary przyspieszyły i zmian przybywa teraz niemal z każdym miesiącem. Ze sklepów znikają kolejki, spod drzwi butle z mlekiem, z klas lekcje rosyjskiego, a dorośli zaczynają się dzielić na tych za Mazowieckim i tych za Wałęsą. Głośniki zainstalowane na szkolnych korytarzach chrypią na przerwach po francusku, emitując na żywo program rozgłośni Małopolska Fun. W mroku sali gimnastycznej, wytrwale opierającej się próbom kamuflażu za pomocą girland, balonów oraz migoczących kul, dziewczyny w dresowych bluzach i krótkich spódniczkach wirują co sobotę w rytm lambady i podskakują przy Modern Talking, a podpierający drabinki klasowi nieudacznicy nie tracą nadziei, że przy następnym wolnym popłyną po parkiecie wtuleni w bujny biust którejś z koleżanek. Królem tygodnia jednak od dawna jest piątek, z myślą o nim oszczędza się na kasety z pewexu, zdolne unieść trud wielokrotnego przegrywania i bezgłośnego zaklinania sąsiadów, by włączona pralka nie zakłóciła odbioru. W piątkowe wieczory z wybiciem dwudziestej podwórka pustoszeją jak na rozkaz. Gdyby jakaś siła zdolna unieść fasady budynków odsłoniła wówczas ich wnętrza, ukazałby się wzór z setek głów pochylonych nad zeszytami w kratkę. Niemal ze wszystkich okien płyną te same dźwięki, które w pustce między blokami potężnieją w pokoleniowy hymn, melodię zwycięzcy aktualnego notowania listy przebojów Trójki. Podwórkowa hierarchia chwieje się w posadach. Spryt i siła pięści muszą ustąpić innej przewadze, przybierającej już nie tylko postać walkmana czy wieży stereo, lecz także magnetowidu – szczęśliwi posiadacze tych sprzętów biją rekordy popularności i rozdzielają łaski między gorzej uposażonych.
– Chodź na klatkę. – Do córki Marii i Stanisława kiwa zza uchylonych drzwi kolega z klasy, kumpel z siódmego, który nie tak dawno porzucił pasję tworzenia remiksów na domowym magnetofonie, kupił gitarę i ku utrapieniu sąsiadów ćwiczy teraz riffy Black Sabbath.
Przysiadają na schodach na półpiętrze. Klatki schodowe są jak przedłużenie ciasnego mieszkania – najlepsze miejsce na długie wieczorne dyskusje, przerywane raz po raz odkłanianiem się sąsiadom prowadzącym psy na spacer lub wymykającym się na papierosa. Wspólna przestrzeń monitorowana zza wizjerów, wentyl bezpieczeństwa, zwłaszcza odkąd przy wejściu zamontowano domofon.
– Co oni tak tam ciągną te rozhowory? Nie za późno już? – dopytuje żonę Stanisław, któremu nie chce się wyjść na klatkę, by napomnieć młodzież.
Świadom, że widok piżamy oblekającej jego sylwetkę nadwątliłby autorytet głowy domu, woli zrzucić ten obowiązek na żonę. Ta macha uspokajająco ręką. Chce bez przeszkód obejrzeć do końca pierwszy odcinek Dynastii. Zresztą ci dwoje tam na schodach chyba tylko się przyjaźnią i zdaje się, że też rozmawiają o jakichś filmach czy serialach.
Film nie przypominał niczego, co można było obejrzeć na co dzień na małym ani na dużym ekranie. Zamiast akcji obrazy: przemysłowy świat kontrastujący z widokami natury ustępującej przed stalą i betonem. Zamiast dialogów dźwięki, wśród których powtarzało się jedno słowo, recytowane monotonnie, w zwolnionym tempie, jak mantra dobiegająca zza grobu: „Koyaanisqatsi… Koyaanisqatsi…”. W tle rozpadała się Krowodrza Górka. Rozpadał się Ruczaj, a może Bieżanów Nowy. Potężne bloki pękały na pół, zapadały się w sobie, znikały za obłokami kurzu i pyłu, podobnymi do tumanów, jakie wznieca wybuch atomowy. Nastoletni widzowie z krakowskich osiedli, nadrabiający filmowe zaległości dzięki przegrywanym nielegalnie kasetom wideo, oglądali te sceny niczym ekranizację powieści science fiction. Przecież ich wspólne domy, galaktyki świecące z oddali identycznymi kwadratami świateł, z których układu każdy umiał odczytać położenie własnej gwiazdy: M-2, M-3 lub M-4, nie mogłyby ot tak podzielić losu zwyczajnych kamienic, znikających w jednej chwili pod uderzeniami bomb, jak na zdjęciach dokumentujących II wojnę światową. Były wieczne i niezniszczalne. Film krążył na kasetach wideo wśród wtajemniczonych, idealnie trafiając w moment, kiedy dorastający człowiek dostrzega własną odrębność i pragnie udawać przed rówieśnikami oryginała. Snobujący się na znawców licealiści zwracali więc przede wszystkim uwagę na muzykę Philipa Glassa, co zaś do obrazów, w zupełności wystarczał ich niejasny, metaforyczny charakter. Mało kto zdawał sobie sprawę, że oto przed jego oczami przesuwają się kadry dokumentujące upadek idei modernizmu, jak określił to krytyk Charles Jencks, tak rozentuzjazmowany swą dosadnie sformułowaną diagnozą, że podał w opisie błędną datę: „Architektura modernistyczna umarła w St. Louis w stanie Missouri 15 lipca 1972 roku o godzinie 15:32 (mniej więcej), kiedy to niesławne osiedle Pruitt-Igoe, a raczej kilka z jego wielkopłytowych bloków, otrzymało końcowy coup de grâce za pomocą dynamitu. Czarni mieszkańcy tych bloków rozwalali, niszczyli i psuli, co tylko się dało. Nic nie pomagało pakowanie milionów dolarów w utrzymywanie (malowanie, wstawianie nowych szyb i naprawianie wind) i w końcu położono kres nieszczęsnym budynkom: bum, bum, bum…”[5].
W istocie pierwszy z trzydziestu trzech identycznych jedenastopiętrowych bloków osiedla Pruitt-Igoe w północnej części miasta St. Louis w stanie Missouri zapadł się w sobie na zawsze o trzeciej po południu 16 marca 1972 roku. Drugi – 22 kwietnia, a operację jego wysadzenia mógł za pośrednictwem publicznej telewizji śledzić na żywo cały amerykański naród. 15 lipca zapisał się dopiero jako dzień kolejnych, nieplanowanych z początku wyburzeń. Można by machnąć ręką na brak kalendarzowej precyzji, lecz wokół Pruitt-Igoe narosło tyle niejasności, przeinaczeń oraz mitów, że przynajmniej w tej kwestii warto trzymać się faktów.
Osiedle, które na archiwalnych zdjęciach lotniczych przypomina urzeczywistnioną wersję Miasta Promiennego Le Corbusiera – prostopadłościany z betonu ustawione w równiutkich rzędach pośrodku terenu wykarczowanego specjalnie na ten cel z wcześniejszej zabudowy – powstaje w 1954 roku jako odpowiedź na najpilniejsze wyzwanie, z jakim zmaga się St. Louis: utrata mieszkańców w pierwszej powojennej dekadzie. Ten odmieniec na tle innych wielkich miast Ameryki, które głowią się raczej nad tym, jak sprostać spodziewanemu przeludnieniu, do tej pory rósł dzięki przemysłowi. Fabryki, które przyciągały przybyszy z uboższych miejscowości Południa, radzą sobie jednak coraz gorzej. Gdy wiele z nich przestaje istnieć, rzesza robotników rusza za pracą gdzie indziej.
W najgorszym stanie jest nieremontowane od dawna śródmieście. Biali Amerykanie z klasy średniej też rozpoczęli masową ucieczkę, tyle że do domów jednorodzinnych na obrzeżach, uznawszy centralne dzielnice za zbyt brudne, niebezpieczne i ciasne – oraz, a może nawet przede wszystkim, zbyt czarne. Akurat pod tym względem St. Louis nie odbiega od reszty kraju owładniętego szaleństwem nazywanym suburbanizacją, czyli rozlewaniem się miast na przedmieścia, skutkującym powstawaniem martwych stref w centrum. Władze dochodzą do wniosku, że grunty w sercu miasta trzeba sprzedać po atrakcyjnych cenach prywatnym deweloperom. Jeśli zechcą zastąpić dotychczasową, głównie dziewiętnastowieczną zabudowę nowoczesnymi budynkami, może uda się skłonić do powrotu lepiej sytuowanych. W ślad za nimi ma przybyć biznes. Stworzony na bazie tych założeń plan zagospodarowania St. Louis na najbliższe ćwierćwiecze zakłada w pierwszej kolejności przeobrażenie trzech najuboższych dzielnic, w tym DeSoto-Carr w północnej części śródmieścia, gdzie – zdaniem urbanistów – najlepiej byłoby urządzić publiczny park otoczony trzypiętrowymi domami. W 1949 roku z pomocą przychodzą władze federalne, które wprowadzają w życie ustawę o mieszkalnictwie, tak zwany Housing Act, pozwalającą hojnie angażować państwowe środki w działania gwarantujące „miejską odnowę”. Pod tym pozytywnie brzmiącym hasłem kryją się również inne terminy, jak potrzeba „oczyszczenia slumsów” – rozumiana jako likwidacja starszych budynków zamieszkanych przez uboższych, często czarnoskórych mieszkańców, i przekazanie terenu pod prywatne inwestycje zapewniające „najszlachetniejsze i najlepsze wykorzystanie” ziemi. Lokatorzy „oczyszczanych slumsów” muszą się jednak gdzieś podziać, nie da się ich przepędzić jak szczurów, które gnieżdżą się w zdewastowanych budynkach. Satysfakcjonującym rozwiązaniem wydaje się wzniesienie dla nich za państwowe pieniądze specjalnych osiedli w rejonach, gdzie będą mogli cieszyć się względną wygodą i nie rzucać w oczy bogatszym. Entuzjazm spowodowany odkręceniem kurka ze strumieniem dolarów udziela się demokracie Josephowi Darstowi, nowemu burmistrzowi St. Louis. Podczas wizyty w Nowym Jorku uległ magii tamtejszych drapaczy chmur. „Dogonimy Manhattan!” – oznajmia i zmienia dotychczasowy projekt przebudowy śródmieścia, znosząc ograniczenia w wysokości planowanej zabudowy i gęstości zaludnienia. W 1950 roku St. Louis dostaje rządowe wsparcie na budowę pięciu tysięcy ośmiuset mieszkań komunalnych, a rok później władze stanu Missouri przyjmują prawo umożliwiające wyburzanie slumsów. Mieszkania dla uboższych mają powstać na „oczyszczonym” obszarze dwudziestu trzech hektarów w zapuszczonej dotychczas dzielnicy DeSoto-Carr.
Minoru Yamasaki, potomek japońskich emigrantów przybyłych przed wojną do Stanów Zjednoczonych i wschodząca gwiazda urbanistyki, do którego biura trafia pierwsze tak znaczące zlecenie, przystępuje do dzieła z pełnym zaangażowaniem modernisty pragnącego dowieść, że nowoczesna architektura powstająca z myślą o zapewnieniu obywatelom przyzwoitego dachu nad głową ma również moc przemiany zachowań społecznych. Mawia, że gdy ludzie trafiają do dobrze zaprojektowanych domów, zapanowuje spokój i radość. Wtóruje mu burmistrz Darst: „Dzieci, które zyskają szansę dorastania w zdrowych warunkach, wyratowane z nędzy slumsów, będą mieć większą siłę fizyczną, duchową i ekonomiczną, pozwalającą im nieść ciężar demokratycznych tradycji”[6].
Jednak wbrew pozorom architekt nie projektuje bezdusznych, monotonnych brył, odpowiednich raczej dla zdyscyplinowanych mieszkańców Tokio czy Osaki. Proponuje mieszany schemat budynków otoczonych ogrodami, alejami spacerowymi ze szpalerami drzew, z placami zabaw i parkiem, o którym była mowa od dawna. To administracja St. Louis, przerażona wstępną kalkulacją kosztów przekraczających limity nałożone przez agencję rządową, upiera się, że znacznie taniej będzie wznieść grupę jednakowych szaf mieszkalnych wysokich na jedenaście pięter. Różnica zdań rozstrzyga się na korzyść miasta – to ci, którzy mają pieniądze, podejmują ostateczne decyzje. Dodatkowe oszczędności wymusza Kongres w związku z toczącą się akurat wojną w Korei, więc szafy mieszkalne powstają z najtańszych materiałów, a ich wykończenie jest tak tandetne, że zaczną się rozsypywać wkrótce po przyjęciu pierwszych lokatorów. Nie przeszkadza to prasie prześcigać się w zachwytach nad rezultatem, który „już zaczął zmieniać podejście do budownictwa socjalnego w innych miastach Ameryki”[7], i wskazywać go jako model dla kolejnych eksperymentów z osiedlami mieszkaniowymi o wysokiej zabudowie.
Osiedle, podobnie jak jego nazwa, składa się z dwóch części: część ochrzczoną jako Pruitt, od nazwiska kapitana W. O. Pruitta, bohaterskiego czarnoskórego pilota z II wojny światowej, przeznaczono dla czarnych, zaś część Igoe, nazwaną na cześć byłego kongresmena Williama L. Igoe, dla białych. Choć obaj patroni pochodzili z St. Louis, nigdy nie spotkali się za życia. Podobnie będzie z tym założeniem. Na krótko przed oddaniem Pruitt-Igoe do użytku Stany Zjednoczone zniosą segregację rasową, więc wprowadzony z myślą o niej podział ma teraz dowodzić czegoś zgoła przeciwnego: możliwości ulokowania na jednym terenie mieszkańców o różnym kolorze skóry, choć akurat biali, mimo kuszącej wysokości czynszów (czterdzieści dolarów za najmniejsze, dwupokojowe mieszkanie) nie kwapią się do zasiedlania bloków.
„Wielka nadzieja Ameryki!” – piszą o Pruitt-Igoe dziennikarze, jakby lokatorom, wstępującym między tutejsze jedenastopiętrowce sięgające nieba, które uosabiają pewność dwudziestowiecznej architektury, udzielała się ich strzelistość i zwartość; jakby mieli się natychmiast wyprostować, pozbyć piętna podopiecznych pomocy społecznej, wkroczyć w swoje cztery kąty z wiarą w lepsze jutro. Coś w tym jednak jest: atmosfera nadziei najwyraźniej udziela się również afroamerykańskim rodzinom, które z niedowierzaniem dotykają nowiutkich mebli, w jakie wyposażono lokale, i wypróbowują wraz z dziećmi błyszczące świeżością urządzenia na placu zabaw. Perspektywa odmiany losu zdaje się łagodzić szok związany z przeprowadzką, bo w porównaniu z dotychczasowym widokiem na ceglane ściany innych budynków przestrzeń rozciągająca się wokół bloków aż przeraża bezkresem. Istna oaza nowoczesności na pustyni. Trzeba nauczyć się obsługi wind zatrzymujących się tylko na pierwszym, czwartym, siódmym i dziesiątym piętrze (wydłuża to codzienną drogę do domu, ale ma dać szansę spotkania się na schodach z którymś z sąsiadów), dowiedzieć, do czego służą pomieszczenia zaplanowane z myślą o zebraniach, oraz pobłądzić wiele razy wśród korytarzowych galerii, aż po wielu nieudanych próbach każdy nauczy się rozpoznawać drogę do swojego mieszkania i chociaż trochę oswoi zupełnie nieznane otoczenie.
W 1957 roku zaludnienie Pruitt-Igoe dochodzi do dziewięćdziesięciu jeden procent. Zdaje się, że przez długą chwilę to miejsce rzeczywiście jest „szczęśliwym ulem”, jak mawiał Le Corbusier o podobnym eksperymencie własnego autorstwa – Jednostce Mieszkalnej w Marsylii, której lokatorzy, połączeni misją zarządzania niecodzienną przestrzenią oddaną do ich dyspozycji, tworzą coś na kształt „moralnej administracji”. Wystarczy jednak dekada, by liczba mieszkańców Pruitt-Igoe spadła o jedną trzecią, a przed wyburzeniami wynosiła już tylko niecałe trzydzieści jeden procent. Już z końcem lat sześćdziesiątych trzeba sporej determinacji i hartu ducha, by mieszkać na osiedlu, na które nawet sklepy nie chcą dostarczać przesyłek. Jeśli ma się wyjątkowego pecha, to któregoś dnia po drodze do mieszkania można tu nawet spotkać własną śmierć. Nieostrożnym w najlepszym wypadku grozi rabunek w windzie, która służy za publiczną toaletę. Ustępy mogły powstać na parterze, lecz nigdy ich nie urządzono, choć aż się o nie prosiło, biorąc pod uwagę, że dzieciarnia cały dzień biega między blokami. Zimą wysiada ogrzewanie, pękają rury i woda zalewa całe piętra. Latem na wyższych kondygnacjach nie ma czym oddychać, a w dodatku wszędzie unosi się smród zgnilizny i odchodów. Korytarze, na których można kupić każdy rodzaj narkotyków, natknąć się na bójkę członków gangów albo prostytutkę obsługującą klienta, toną w wodzie i śmieciach, wśród których buszują szczury. Ściany pokrywa graffiti, między płytami lęgną się karaluchy. Wybite na przestrzał okna ukazują widok na klatki schodowe sąsiednich budynków.
Kiedy socjolog Nathan Glazer, zatrudniony do analizy potencjalnych szans naprawy osiedla, po inspekcji pyta, czy administrator mógłby wskazać wady projektu, ten bez wahania odpowiada:
– Zbyt dużo przejść, zbyt dużo wyjść. Zbyt wiele możliwości ucieczki przed policją. – Choć policja już od dawna nie odbiera wezwań z Pruitt-Igoe.
Architekt Yamasaki westchnie w wywiadzie dla „Architectural Review”: „Nie przypuszczałem, że ludzie okażą się aż tak skłonni do wandalizmu”[8] – i doda, że żałuje efektu swojej pracy. Plan naprawy zakłada zburzenie dwóch budynków i obniżenie pozostałych do czterech pięter, a następnie ich przeróbkę. Nikt jednak nie chce się podjąć zadania. Cztery lata później w siedemnastu blokach zostaje już tylko ośmiuset lokatorów. Nie, żeby pozostawali głusi na argumenty Miejskiego Departamentu Mieszkalnictwa, który od dawna zachęca tutejszych mieszkańców do ucieczki. Większość zwyczajnie nie ma dokąd uciec. W 1976 roku ostatni blok zmienia się w hałdę gruzu.
Administracja prezydenta Nixona wskazuje unicestwione osiedle jako przykład spektakularnej porażki koncepcji łożenia na odnowę miast z publicznej kasy, a pokazowa transmisja telewizyjna ma unaocznić Amerykanom, że próby odgórnego rozwiązywania problemów społecznych kończą się jedynie stratami. Sugestia jest jasna: czarnoskórzy lokatorzy, choćby zaoferowało się im najlepsze warunki, nie umieją stworzyć więzi pozwalających zadbać o otoczenie. Gdziekolwiek trafią, kopiują złe wzorce, a modernistyczna architektura tylko wzmacnia w nich skłonność do destrukcji. Jeśli gdzieś szukać pierwowzoru dla polskiego słowa „blokowisko” na długo przed jego narodzinami, to właśnie tam, w Pruitt-Igoe.
Archetyp tego „złego osiedla” powraca po latach w jeszcze jednym filmie. Tym razem o swoich doświadczeniach mówią głównie byli mieszkańcy nakłonieni do zwierzeń przez dokumentalistę Chada Freidrichsa. Nawet jeśli wziąć poprawkę na siłę nostalgii, która zmiękcza kontury obrazów z przeszłości i pokrywa je romantyczną mgiełką, to trudno nie zauważyć, że żaden z dawnych lokatorów, którzy zresztą nadal spotykają się od czasu do czasu, by podtrzymać kontakty, nie ocenia samego osiedla źle. Zwłaszcza tuż po oddaniu go do użytku. „Dla nas to było jak Beverly Hills”[9] – mówią i rozpływają się na wspomnienie nowiutkich mieszkań i sąsiedzkich relacji. Ciągle tkwi w nich uparty sentyment do życia w budynkach, które później musieli opuścić. Słuchając ich opowieści, nietrudno mu zresztą ulec: początki Pruitt-Igoe jawią się w nich jak historia jednej wielkiej rodziny, wiejskiej gromady wspólnie wychowującej dzieci i spotykającej się, by świętować z byle okazji. Dopiero gdy na osiedle zaczęli sprowadzać się kolejni przybysze, a przeludnienie i poczucie odizolowania pośród wielkich brył betonu zaczęło napędzać frustrację, sprawy poszły w złym kierunku.
Film burzy też mit Pruitt-Igoe jako ucieleśnienia błędów w architekturze i polityce mieszkaniowej, na pierwsze miejsce wybijając inne przyczyny: niedofinansowanie i efekt krótkowzrocznego myślenia rządzących. Ogarnięci reformatorskim zapałem, wznieśli osiedle dla uboższych, ale nie zatroszczyli się o jego utrzymanie, zakładając optymistycznie, że złożą się na nie sami lokatorzy. Wpływy z czynszów jednak topniały, w miarę jak część mieszkańców – ci, których było na to stać – porzucała bloki, wiedziona marzeniem o własnym domu na przedmieściach, a ich miejsce zajęła fala bezrobotnych przybyszy z Południa, dotąd biedujących w centrum i przekwaterowanych do Pruitt-Igoe po tym, jak nad miastem przetoczyło się tornado. Szybko zabrakło więc środków na zapewnienie bezpieczeństwa, czystości i doglądanie infrastruktury wciąż wymagającej napraw, bo wykonanej tanim kosztem. Dodatkowo pod koniec lat sześćdziesiątych Kongres przyjął ustawę, która miała chronić lokatorów przed podwyżkami, ustalając stawki czynszowe na poziomie maksymalnie trzydziestu procent dochodów. Chęć ulżenia gorzej sytuowanym z takich miejsc jak Pruitt-Igoe dała dokładnie odwrotny skutek, zamieniając ich codzienność w koszmar, a miejsce, które miało odmienić ich przyszłość – w slumsy, z jakich uciekli, licząc na obiecane lepsze jutro. Pieniędzy było coraz mniej. W lutym 1969 roku Pruitt-Igoe znalazło się na pierwszych stronach gazet, gdy część lokatorów rozpoczęła strajk i odmówiła płacenia czynszu, jeśli władze nie zadbają o bloki i ich otoczenie. Brak szybkiej reakcji urzędników zakończył niespełna dwudziestoletnią historię osiedla. Władze uznały, że mieszkańcy sami są sobie winni i nie zasłużyli, by łożyć na ich utrzymanie. Porażką nie była więc sama koncepcja, wyszydzana przez republikańskich polityków jako „testowanie realnego socjalizmu”, lecz błędne i niekompletne wprowadzenie jej w życie – takie przesłanie zdaje się płynąć z filmu, przecząc rozpowszechnionej w latach upadku osiedla tezie, że był on skutkiem braku zaangażowania, jakie wymusić może tylko prywatna własność.
Niektórzy komentatorzy wskazują też, że za przeprowadzeniem pokazowego eksperymentu mieszkaniowego akurat w tej części miasta nie przemawiały żadne przesłanki. Statystyki, wyciągane po latach z segregatorów i analizowane bezlitośnie przez krytyków ówczesnego podejścia do planowania miast, nie potwierdzają bowiem zupełnie tezy o nadmiernym zagęszczeniu lokatorów centralnych dzielnic St. Louis. Nie było więc podstaw do przesiedleń i tworzenia społeczno-architektonicznego getta.
Są też tacy, którym do wyjaśnienia historii utraconego raju z betonu wystarcza metafizyka, czyli przekonanie o klątwie prześladującej jego twórcę. To przecież on zaprojektował później Twin Towers w Nowym Jorku, ten symbol nadmiernej wiary w techniczny postęp i moc liberalnej gospodarki, i choć nie dożył dnia, gdy jego dwie wieże rozsypały się w pył, widział, jak kilka jego pomniejszych dzieł spotykał równie marny los: począwszy od Military Personnel Records Centre w tym samym St. Louis, gdzie pożar zniszczył gromadzone latami zbiory, poprzez nieistniejący już terminal A na lotnisku Logan w Bostonie, aż po budynek Lincoln Elementary School w Livonii w stanie Michigan, zburzony w latach osiemdziesiątych. Większość wytworów Yamasakiego przetrwała jednak do dziś, a on sam zbyt mocno zapisał się w historii nowoczesnej architektury, by uznać go za pechowca, obciążonego karą za piekło zgotowane mieszkańcom bloków.
„Sześcioletnia Aurelia Jedwabińska przemierzyła wylany betonem plac pośrodku osiedla i podeszła do swego bloku. Przystanęła przed wejściem, uniosła głowę i spojrzała na ogromny, ponury fronton wieżowca. Na trzecim piętrze, w oknach jej mieszkania, było ciemno. […] Na całym wielkim placu było pusto, kałuże lśniły jak arkusze metalu w świetle wielkich jarzeniowych lamp, samochody kuliły się na parkingu, a silny wiatr uderzał z łoskotem o bryły wielkich bloków”[10].
Córka Marii i Stanisława, dziewczyna z bloku przy Opolskiej na osiedlu Trzydziestolecia PRL w Krakowie, też jest Aurelią Jedwabińską z ulicy Norwida w Poznaniu. A przynajmniej tak się jej wydaje, bo doskonale Aurelię rozumie. Na sportretowane w książce osiedle na poznańskich Jeżycach (którego nigdy nie odwiedziła, lecz jest pewna, że rozpoznałaby je na pierwszy rzut oka) nakłada się jej obraz własnego pokoju, sąsiednich bloków za szybą i kałuż w popękanym betonie, rozświetlanych odbiciami świateł padających z dziesiątków okien.
Ale nie jest też tak, jak wyobrażają sobie niektórzy: że mogłaby zamieszkać w każdym bloku na każdym osiedlu, na przykład tym Aurelii, przenieść się z jednej formy w drugą i umościć w niej jak pszczoła, której wystarcza komórka o znajomych rozmiarach i bliskość innych pszczół z roju. W taki sposób mogą sobie myśleć Japończycy, którzy twierdzą, że dom powstaje w momencie, gdy człowiek wypełni pustkę między czterema ścianami i dachem, a przestaje istnieć, gdy odchodzi.
Czasem prześladuje ją sen. Pokonuje kładkę oglądaną codziennie z okna i trafia na sąsiednie osiedle. Przechadza się wśród bloków i nagle uświadamia sobie, że przecież nie przyszła na spacer, tylko w poszukiwaniu własnego mieszkania. Biega od bloku do bloku, lecz te, które w oddaleniu wyglądały na dobrze znane, z bliska okazują się obce; mija klatkę za klatką, wypatrując numerów, ale wszystkie są jakieś wybrakowane. Zaczyna biec. Od nadmiaru przesuwających się przed oczami wejść, okien i balkonów kręci się jej w głowie. Chwyta się spojrzeniem horyzontu, bo grunt ucieka jej spod stóp, lecz zamiast znajomego, uspokajającego masywu po przeciwległej stronie kładki widzi zupełnie inny obraz: kolonie bloków o nierozpoznanych kształtach, rozrastające się teraz we wszystkie strony. Skąd się wzięły, jak to możliwe, na pewno wcześniej ich tam nie było; mała figurka miotająca się teraz wśród obojętnych brył.
Bloki, myśli sobie, są jak znaki, architektoniczny alfabet Morse’a, układający się w zaszyfrowane zdania. Z pozoru sama przeciętność, nic ciekawego, mówi się nawet, że nie ma nic banalniejszego od bloków, ale spróbujcie złamać ich kod, a przekonacie się, że każde osiedle ma swój własny dialekt. Obcy minie obojętnie kamienną obudowę śmietnika, pawilon spożywczy, piaskownicę na skraju podwórka, krzew śnieguliczki, ale wkrótce odkryje, że wystrychnięto go na dudka, bo wystarczy jedno spojrzenie miejscowych, by każdy z tych punktów, tak drobnych, że lekceważy je mapa, ujawnił ukryty sens.
Na przykład blok przy Opolskiej, ta deska o jednakowej szarzyźnie ścian, ma stronę żółtą i stronę niebieską. Niebieska, zimna, patrzy na północ, rządzą nią reguły wejść i wyjść, porannych wypraw do szkoły i pracy, rytm sprawunków w osiedlowym pawilonie, nieustanny wyścig pojazdów mknących jak po taśmie trzema pasami sąsiedniej arterii. Nerwowość tej północnej strony musi mieć coś wspólnego z niedostatkiem słońca. Kiedy blask wreszcie pada na jezdnię, pokonawszy zaporę jedenastu kondygnacji, jest już za późno, by się nim nacieszyć, właśnie mija kolejny dzień. Szyby w oknach od tej strony są przyszarzałe od spalin, podczas gdy strona żółta, we wspomnieniach wiecznie zalana światłem, to odpoczynek, widok rodziców wracających z pracy od strony pętli autobusowej, ich głowy wychylające się z okien w porze kolacji z okrzykami: „Do domu!”, długie wakacyjne popołudnia, koce rozkładane na trawie w cieniu drzew owocowych, wrzaski niedorosłych piłkarzy, smak oranżady kupowanej u prywaciarza w sklepiku, po której zostają kapsle, malowane od wewnątrz we flagi krajów kopiowanych z encyklopedii, zgrzytliwe dźwięki muzyki, przerywające niedzielną ciszę w porze, gdy cały placyk przed blokiem drga od upału, i drobniaki zawinięte w papier, padające z pięter na trawę, gdzie odnajduje je natychmiast mały śniady chłopak, odgrywający w muzycznej kompanii rolę asystenta, podczas gdy pozostali, otyli, czarniawi mężczyźni, w geście podzięki cisną w klawisze instrumentów z jeszcze większym zapałem.
Język blokowych osiedli brzmi jak muzyka eksperymentalna: odstręczająca dla uszu leniwych, dla znawców – przekaz ukryty wśród chaotycznych dźwięków, myśli dziewczyna z bloku.
Babcia z Ziem Odzyskanych, matka Stanisława, która na kilka miesięcy dołączyła do jego rodziny w M-4 na osiedlu Trzydziestolecia PRL, rozszyfrować tego przekazu nie umie. Nie nauczyli jej. Musiałaby odrzucić swoje śpiewne narzecze, które przywiozła dawno temu ze wschodu, i przyswajać jeden za drugim sens znaków, jakby uczyła się hieroglifów czy ideogramów. Czekając, aż mąż dojdzie do siebie w krakowskim szpitalu, całymi dniami przesiaduje w mieszkaniu. Jej najdalsze wędrówki sięgają pokoju wnuczki. Tam, skąd przyjechała, pod Wrocławiem, bloki są mniejsze, bardziej ludzkie. Sama mieszka w domu, który trudno jej nazwać swoim, domu po Niemcach, ale stokroć woli go od tej ciasnoty.
Prowadząc z nudów całodniowe obserwacje przy oknie, przygląda się dziennemu rozkładowi ruchu, o którym w czasach jej młodości pisał współtwórca polskich osiedli społecznych Szymon Syrkus: „Presto – ludzie spieszący do szkoły, do fabryki, do sklepu. Lento – ludzie starzy, oglądający powoli zmieniające się widoki. Pauza – widok z okna. […] O godz. 7-ej – pracownicy umysłowi biegną do tramwaju. O godz. 8 tą samą ścieżką idzie matka. Musi ona przed udaniem się do miejsca pracy odprowadzić dzieci do żłobka czy przedszkola. Matka idzie wolno, mijają ją w biegu spieszący się do szkoły uczniowie. O godz. 9-tej wychodzą na poranną przechadzkę staruszkowie, przysiadają na ulubionej ławce. O godz. 15-ej kobiety spiesznie podążają do domu, by wykończyć obiad. O godz. 16-ej biegną na obiad wygłodniałe dzieci, wracają zmęczeni pracą ojcowie. O 19-ej ścieżką przechadzają się młode pary, zasiadają na ławkach, zajmują je często do późnej nocy. […] Dążymy do tego, aby wiosną, latem, jesienią i zimą, rano, w południe czy wieczorem mieszkańcy, bez względu na ich wiek, z upodobaniem wracali do swych dziedzińców, aby przywiązywali się do codziennej wędrówki przez ich ciągi i przeżywali wciąż na nowo ich przestrzenną kompozycję, jak kompozycję muzyczną dobrze znanej ulubionej suity”[11].
Kraków, Krowodrza Górka
Mowa bloków jest językiem matematyki. Le Corbusier, jeden z ich ojców, nie na próżno fascynował się myślą Platona i neoplatończyków, szukał harmonii liczb w micie o Orfeuszu, próbował wpisać w swoje konstrukcje kształt ludzkiej sylwetki o idealnych proporcjach i rozwijał po swojemu teorię złotego podziału. W Szkole Podstawowej numer 21 imienia Władysława Jagiełły, do której chodzi wnuczka, córka Marii i Stanisława, nie uczono jednak o Modulorze. Nie uczono w ogóle o architekturze, choć ten chudy Szwajcar w okularach ze szkłami jak denka od butelek byłby tu właściwszym patronem niż staro wyglądający Litwin spoglądający z portretu pędzla Matejki wiszącego w każdej klasie.
Pierwszy film z trylogii Godfreya Reggio, ukazujący światu moment likwidacji osiedla Pruitt-Igoe, powstaje dopiero w 1982 roku. Dekadę wcześniej, gdy Amerykanie mogą na żywo śledzić zarejestrowane później w Koyaanisqatsi wydarzenia, rozbudowująca się po wojnie Europa jak na ironię dopiero zaczyna na masową skalę wprowadzać w życie „upadłe idee” Nowoczesnej Architektury.
Szykowała się do tego długo. By miliony jej mieszkańców mogły zamieszkać w blokach, wiele zjawisk musiało zbiec się w czasie. Ekspansja głównych europejskich potęg w zamorskich koloniach. Rozwój przemysłu, który skłonił robotników do przeprowadzki bliżej fabryk i poszukiwania dachu nad głową, co przyczyniło się do rozrostu miast. Inwencja w podejściu do materiałów i masowa produkcja, które umożliwiły coraz śmielsze eksperymenty z technologiami pozwalającymi budować szybko i tanio. Nowe podejście do miejskiego planowania oparte na wyobrażeniach o zmieniających się potrzebach człowieka ery maszyn. Dwie wojny światowe, które spustoszyły kontynent i postawiły rządzących przed wyzwaniem zapewniania dachu nad głową milionom ludzi. I wreszcie awangardowe kierunki w sztuce: kubizm, futuryzm, ekspresjonizm, modernizm, głoszące prymat formy nad stylizacją, wiarę w moc inżynierii, zjednoczenie piękna z funkcjonalnością i nadzieję, że wskutek kształtowania oblicza miast zgodnie z tymi pryncypiami można przemienić także ducha ich mieszkańców.
„Beton” i „ognisko domowe” to hasła pasujące do siebie jak „lód” i „płomień”. Materiał odpycha już samym wyglądem, jest szary, kojarzy się z nijakością i chłodem. Z perspektywy kogoś, kto chce budować szybko i tanio, ma jednak masę zalet.
W poszukiwaniu najstarszych przykładów prefabrykacji, czyli kojarzonego dziś powszechnie z blokami taśmowego wytwarzania półproduktów nadających się do łatwego transportu na miejsce budowy, można by zapędzić się aż na antypody i aż do roku 1820. To wówczas londyńskiemu stolarzowi nazwiskiem Henry Manning udaje się opracować – z myślą o rodakach na obczyźnie i ku chwale Korony Brytyjskiej, która liczy na szybkie zasiedlanie odległego kontynentu – projekt lekkiego domu w częściach, który można przetransportować do Australii i zmontować w kilka dni, jak informują emigrantów reklamy prasowe. Ale nie bądźmy aż tak drobiazgowi, zwłaszcza że poszukiwanie prototypowych budynków z prefabrykatów tak czy owak zaprowadzi do Wielkiej Brytanii, kolebki industrializacji. W 1851 roku w Londynie powstaje imponujący obiekt ze stali i szkła, który idealnie nadawał się na symbol nowoczesności, jeden z ośmiu cudów świata: Kryształowy Pałac, dzieło Johna Paxtona, uzdolnionego architektonicznie ogrodnika, specjalisty od konstrukcji szklarniowych, przygotowane specjalnie na wystawę światową w Londynie. Olbrzymia szklana konstrukcja, w której odbijają się refleksy słońca i wody, wsparta lekko na stalowym rusztowaniu, pod którym pomieściło się kilkanaście tysięcy wystawców, w tym siedem tysięcy dwustu reprezentujących imperium brytyjskie – zacna manifestacja nieograniczonych możliwości epoki przemysłowej oraz siły monarchii pod flagą z czerwonym krzyżem. Wykonano go wyłącznie z prefabrykatów. Przypominający monstrualną cieplarnię Pałac, jak każdy gmach zmuszony unieść nadmiar ambicji, miał istnieć wiecznie, więc po zakończeniu targów z pietyzmem zdemontowano go i odtworzono w powiększonej wersji na zamożnych londyńskich przedmieściach, ale w 1936 roku w niejasnych okolicznościach strawił go pożar. Jednak zanim się to stało, zdążył dostatecznie mocno zapisać się w świadomości współczesnych i długo fascynować potomnych.
Katowice, osiedle Tysiąclecia
Mikołaj Czernyszewski, utopijny socjalista i rewolucjonista, obejrzawszy Pałac w 1859 roku, nie zapomni o nim w rosyjskim więzieniu. W pisanej tam powieści Co robić? umieści obraz „wspaniałego ogrodu zimowego” i popuści wodze fantazji, opisując miasta złożone z ogromnych budynków, które są „oddalone od siebie o dwie czy trzy mile, niczym figury szachowe ustawione starannie na szachownicy”, rozdzielone zielonymi kwartałami „pól i łąk, lasów i ogrodów”. Żyje w nich „ogromna większość, dziewięćdziesiąt osiem procent” mieszkańców, „bo tak jest przyjemniej i korzystniej”[12].
Lothar Bucher, niemiecki intelektualista na emigracji w Londynie i były doradca Bismarcka, dzieląc się wrażeniami z oględzin Pałacu, zanotuje, że jego „romantyczne piękno […] wywierało na oglądających tak przemożne wrażenie, że ryciny Pałacu widywano później na ścianach chat w najodleglejszych niemieckich wsiach”[13]. Ryciny, w których dziś można bez trudu dostrzec niewyraźną zapowiedź fotogramów Christiana Schada – zdjęć masywu Gropiusstadt majaczącego pośród pól Brandenburgii. Mit Pałacu przetrwał do dzisiaj, analizowany przez filozofów, takich jak Peter Sloterdijk, postrzegający ów gmach jako miejsce dopełnienia się cywilizacji zachodniej, „kres historii”[14].
John Paxton i Henry Manning byli tylko jednymi z wielu. Długi szereg eksperymentatorów, odpowiedzialnych za triumf seryjnej produkcji domów, mógłby równie dobrze otworzyć francuski inżynier François Hennebique, twórca kluczowego dla ich wznoszenia systemu szkieletowej konstrukcji żelbetowej, złożonej ze słupów, belek i płyt stropowych połączonych stalowym zbrojeniem. On z kolei inspirował się eksperymentami swojego rodaka Josepha Moniera, kolejnego ogrodnika w tym poczcie wynalazców, który jako pierwszy zaczął usztywniać odlewy donic z betonu stalową siatką. Ponoć, jak to bywa z przełomowymi osiągnięciami, wymyślił takie rozwiązanie przez przypadek, gdy używany w pracy kosz ze stali wpadł mu do płynnej masy betonowej. Obaj opatentowali swoje odkrycia – Monier płytę betonową, a Hennebique – konstrukcję z żelbetu, otwierając innym drogę do wykorzystania tych materiałów na większą skalę. Za nimi kroczą architekci i inżynierowie: i ci mniej sławni, jak Alexander Brodie czy François-Marie Lebrun, i ci o powszechnie znanych nazwiskach – Auguste Perret, Le Corbusier czy Walter Gropius. Perret w 1903 roku wzniósł dla siebie przy rue Franklin w Paryżu dom wykonany w całości z betonu, a Brodie, główny inżynier Liverpoolu, dwa lata później powiększył skalę, demonstrując ekonomiczne i społeczne korzyści ze stawiania pierwszych skupisk domów z betonowych prefabrykatów na wystawie taniego budownictwa sponsorowanej przez dziennik „Daily Mail”. Ideę podchwycił natychmiast amerykański architekt i urbanista Grosvenor Atterbury i zmaterializował ją za oceanem w postaci osiedla Forest Hills Gardens. Realizacja przywodzi na myśl raczej rezydencje Tudorów niż współczesne bloki, lecz pod jej zewnętrzną, tradycyjną powłoką kryje się pierwszorzędna panelowa konstrukcja z elementów rozmiaru jednego piętra, udoskonalona przez architekta, który w celu lepszej izolacji mieszkań zastosował wydrążone płyty. Każdy z domów składał się z około stu siedemdziesięciu znormalizowanych elementów betonowych, a płyty, produkowane na miejscu, montowano przy użyciu dźwigów. Nawet dwuspadowe dachy powstały z prefabrykowanych paneli. Prefabrykacją zainteresował się również Thomas Edison, owładnięty ideą domu, do którego wzniesienia wystarczyłoby wiadro napełniane cementem. Taki dom z płynnej masy dającej się – jak wyobrażał to sobie wynalazca żarówki – dowolnie uformować, a następnie upiec niczym ciasto w specjalnej żeliwnej formie, nie wymagałby dużego nakładu pracy, pozwolił zaoszczędzić na robociźnie, a zarazem byłby „praktycznie niezniszczalny oraz idealnie czysty”[15]. Mógłby sobie na niego pozwolić nawet niezamożny nabywca, więc gdyby udało się uruchomić produkcję na większą skalę, mielibyśmy architektoniczny odpowiednik forda T. Dysponując własną fabryką cementu, Edison przystąpił do działania i w 1909 roku kilku zatrudnionych tam robotników wprowadziło się do dwupiętrowych jednorodzinnych budynków jego projektu w nowojorskim Phillipsburgu (gdzie stoją do dziś). Ambitny zamysł podbicia rynku spalił jednak na panewce ze względu na koszty. Konstruktor potrzebowałby zestawu złożonego aż z pięciuset form pozwalających za jednym zamachem wytworzyć ściany, podłogi, schody i inne części wyposażenia, włącznie z bazą pod przyszłe instalacje.
Współczesnym może się wydawać oczywiste, że beton i stal to materiały wprost dla siebie stworzone, biorąc pod uwagę ich właściwości – podobny współczynnik rozszerzalności cieplnej oraz dobrą wzajemną przyczepność – lecz nim ich współpraca zmaterializowała się w postaci mnóstwa osiedli wielopiętrowych domów z prefabrykatów, musiały minąć dekady naznaczone wzajemną rywalizacją. Początkowo wygrywała stal, która w XIX wieku zdominowała architekturę przemysłową, odkąd Friedrich Albert Krupp, syn założyciela pierwszej fabryki stali zbudowanej w niemieckim Essen, zainwestował w nowe technologie jej przemysłowego odlewania i wytopu. Dom na stalowej konstrukcji, tak zwany Eisernes Haus, zbudowano już w 1848 roku w Grazu. Największa konkurentka betonu była też podstawą pracującego pełną parą przemysłu zbrojeniowego czasu I wojny. Dopiero kiedy stała się materiałem deficytowym, inżynierowie przypomnieli sobie o łatwiej dostępnym i tańszym betonie, równie trwałym, także ognioodpornym, a poza tym mającym jeszcze jedną zaletę – plastycznym.
Droga do masowego pochodu betonowych gmachów mieszkalnych nie zapowiadała się z początku tak triumfalnie, jak wyobrażali to sobie przejęci entuzjazmem pionierzy. Nie było mowy o błyskawicznym podboju, raczej nieśmiałych próbach przekonywania do swoich zalet. Najpierw pojedyncze prototypy gęstniejące w grupki budynków o klasycznych fasadach maskujących wnętrza z prefabrykatów, a potem pierwsza mała kolonia przyznająca się otwarcie do betonowej proweniencji i przyjęta przez otoczenie z mieszanymi uczuciami. Betondorp, czyli Betonowa Wieś we wschodniej części Amsterdamu, złożona z około dwóch tysięcy domów powstałych między 1923 a 1925 rokiem, spośród których tysiąc zbudowano z czystego betonu z wykorzystaniem różnych metod prefabrykacji, miała być próbą sprawdzenia, czy da się czymś zastąpić drożejącą cegłę, coraz trudniej dostępną w Holandii po I wojnie światowej (kraj cierpiał też na niedostatek wykwalifikowanych murarzy). Taki rodzaj budownictwa był także alternatywą mieszkaniową dla robotników, dla których zaczynało brakować miejsca w przeludnionym centrum Amsterdamu. Powstała na bazie systemu Grosvenora Atterbury’ego – Holendrzy kupili patent. Nowinka odpychała ciekawskich przede wszystkim kolorystyką. Zgodnie z założeniami projektantów beton, chociaż zdobiony różnymi technikami, nie miał udawać niczego, czym nie jest. Na ulicach dominowała więc szarość, przełamana tylko barwnymi plamami drzwi. Styl też wydawał się dziwaczny: niskie, długie rzędy budynków, płaskie dachy, małe okna od frontu, często układające się w jednostajną wstęgę ciągnącą się wzdłuż połączonych fasad. Nie pomogło rozplanowanie zgodne z zasadami miasta ogrodu i centralny plac u styku głównych przecznic. Brakowało miejsc, w których można by się było spotykać, a do nowoczesnego charakteru założenia nie pasowały też nazwy ulic odwołujące się do istniejącej tu wcześniej wsi. Pisarz Gerard Reve, który wychował się w tej okolicy, sportretował ją w książce Wieczory jako Cementową Wieś, spowitą przez wieczną melancholię. „»Ci, którzy macie tutaj dorosnąć, porzućcie wszelką nadzieję« – oto podsumowanie moich uczuć. […] Strach, zagrożenie, samotność, domy przypominające skupisko jaskiń i pieczar zamieszkałych przez nieprzewidywalne demony, z tego właśnie składa się moje dzieciństwo” – mówił później o niej w telewizyjnym wywiadzie[16].
Holendrzy pretendują też do pierwszeństwa, gdy chodzi o mieszkalne wieżowce – Bergpolderflat w Rotterdamie, dziewięciokondygnacyjny galeriowiec oparty na stalowym szkielecie obudowanym prefabrykowanymi płytami z betonu, powstał między rokiem 1933 i 1934 jako prototyp i zarazem ucieleśnienie idei budownictwa społecznego. Zastosowanie standaryzacji i prefabrykacji pozwoliło ustalić czynsze na poziomie dostępnym dla mniej zamożnych lokatorów. Wokół bloku urządzono ogród, z którego mogli korzystać mieszkańcy. Mimo ułatwiających życie wynalazków – szklanych ścian, wejść do mieszkań bezpośrednio z balkonów-galerii i centralnego ogrzewania – dom też nie wszystkim przypadł do gustu. Narzekano na małe rozmiary mieszkań i brak osobnych toalet, bo architekci ulokowali ogólnodostępne sanitariaty w piwnicy.
Nie sposób zapomnieć przy tej okazji o Skandynawach: tam pochód ku fabrykom bloków z wielkiej płyty rozpoczął jeszcze w XIX wieku szwedzki architekt i wojskowy Fredrik Blom. Opracował system konstrukcji, dzięki któremu budynki można było przenosić z miejsca na miejsce równie łatwo jak baraki dla żołnierzy. Powstało ich sto czterdzieści – niewielkie, wykonane solidnie z drewna, w klasycznym stylu, szybko zyskały zainteresowanie klientów w całej Europie, którzy zamawiali je jako domki letniskowe. Odbiorca mógł kupić cały obiekt lub pojedyncze ściany z drzwiami i oknami, które spajano za pomocą żelaznych nitów – konstruktor był otwarty na indywidualne życzenia. Wkrótce zaczął eksportować swój wynalazek do Kalifornii, gdzie „składany dom” cieszył się szczególnym powodzeniem, ale zyskał także licznych naśladowców w Szwecji, Norwegii i Finlandii. W 1924 roku szwedzka firma Borohus wydała pierwszy katalog takich domów i zaczęła przyjmować zamówienia od odbiorców w całym kraju.