Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poza granicami odległej galaktyki leżą Nieznane Regiony: mroczne i niezbadane, pełne tajemnic i niebezpieczeństw. W tym chaosie tylko tajemnicza Dynastia Chissów jest niezmienna, na tle nieustannych przemian wyróżnia się swoją stabilnością. Jednak do czasu… Wypracowane przez setki lat reguły gry mogą okazać się niewystarczające w nowej rzeczywistości. Stolica Chissów została zaatakowana, a po wrogu nie został żaden ślad. By wytropić przeciwników, potrzebny jest ktoś, kto okaże się równie wyjątkowy jak okoliczności ataku. To starszy kapitan Mitth’raw’nuruodo, jeden z najzdolniejszych młodych oficerów Dynastii, urodzony bez tytułu, ale adoptowany przez potężną rodzinę Mitthów, która nadała mu imię Thrawn. Jego niekonwencjonalne podejście do rozwiązywania problemów może okazać się tym, czego Chissowie potrzebują teraz najbardziej. Thrawn rusza na swoją pierwszą misję, ale im bardziej zagłębia się w obszar kosmosu, który jego ludzie nazywają Chaosem, tym lepiej zdaje sobie sprawę, że jego misja nie jest tym, czym mu się wydawała.
"Dynastia Thrawna. Chaos" to pierwsza część nowej epickiej trylogii „Star Wars” Timothy'ego Zahna, autora bestsellerów „New York Timesa”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 493
Wszystkim stojącym na krawędzi chaosu
Dramatis Personae
THRAWN | Mitth’raw’nuruodo – zasłużony adoptowany rodziny Mitthów
ZIARA | Irizi’ar’alani – zrodzona z krwi członkini rodziny Irizi
THALIAS | Mitth’ali’astov – zasłużona adoptowana rodziny Mitthów
THURFIAN | Mitth’urf’ianico – syndyk rodziny Mitthów
SAMAKRO | Ufsa’mak’ro – zasłużony adoptowany rodziny Ufsa
GENERAŁ BA’KIF
CHE’RI – gwiazdogatorka
QILORI Z UANDUALONU – nawigator, członek Tropicieli (niewywodzący się z rasy Chissów)
GENERAŁ YIV DOBROCZYŃCA – dowódca Nikardunów
Dynastia Chissów
Dziewięć Rodzin Rządzących
UFSA
PLIKH
IRIZI
BOADIL
DASKLO
MITTH
CLARR
OBBIC
CHAF
Hierarchia rodzinna Chissów
ZRODZONY Z KRWI
ZRODZONY W PRÓBIE
KUZYN
ZASŁUŻONY ADOPTOWANY
DOSTOJNY KREWNIAK
Hierarchia polityczna
PATRIARCHA – głowa rodziny
MÓWCA – główny syndyk rodziny
SYNDYK – członek Syndykury, głównego organu rządzącego Dynastią
PATRIEL – zajmuje się sprawami rodziny na danej planecie
RADNY – zajmuje się sprawami rodziny na danym terytorium
ARYSTOKR – urzędnik średniego szczebla jednej z Dziewięciu Rodzin Rządzących
Dawno, dawno temupoza granicami odległej galaktyki….
Od tysięcy lat stanowi wyspę spokoju pośród oceanu Chaosu. Jest ośrodkiem władzy, przykładem stabilizacji i ostoją prawości. Dziewięć Rodzin Rządzących strzeże jej od środka, a Chissańska Ekspansyjna Flota Obronna ochrania od zewnątrz. Nie niepokoi sąsiadów, wrogów obraca w pył. Jest światłem, cywilizacją i chwałą.
Oto Dynastia Chissów.
Atak na Csillę, ojczystą planetę Dynastii Chissów, był nagły, niespodziewany i pomimo swych skromnych rozmiarów zadziwiająco skuteczny.
Trzy duże okręty wyszły z nadprzestrzeni po trzech różnych wektorach podejścia, a następnie skierowały się wprost na planetę. Ich działa laserowe z pełną mocą rozpoczęły ostrzał platform defensywnych globu i orbitujących wokół niego jednostek Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej. Choć wzięte z zaskoczenia, zarówno platformy, jak i okręty już po minucie odpowiedziały ogniem. Wtedy napastnicy zmienili kurs, zmierzając ku lodowej powierzchni atakowanego świata, gdzie w skupisku świateł odznaczała się jego stolica – Csaplar. Gdy tylko znaleźli się w odpowiednim zasięgu, do ognia laserowego dołączyły salwy rakiet.
Ich wysiłki spełzły jednak na niczym. Platformy defensywne z łatwością radziły sobie z nadciągającymi pociskami, podczas gdy flota wzięła na cel same okręty agresorów, ścierając je w pył i pilnując, by żaden z wpadających w atmosferę fragmentów poszycia nie był wystarczająco duży, by przetrwać tę gorącą podróż. Wróg został unieszkodliwiony w piętnaście minut po wejściu do układu.
„Groźba zażegnana” – pomyślał ponuro Naczelny Generał Ba’kif, przemierzając szybko korytarz prowadzący do Kopuły, w której syndycy i pozostali Arystokrzy zbierali się już, powracając ze schronów.
Nadszedł czas prawdziwej furii i zemsty.
Och, z pewnością nie zabraknie ani jednej, ani drugiej. Będąc główną władzą wykonawczą Dynastii, Syndykura z lubością pielęgnowała swój wizerunek, na który składały się rozwaga, szlachetność i niezachwiana godność. W większości wypadków, poza nieuniknionymi przepychankami politycznymi, było to wystarczająco bliskie prawdy.
Jednak nie dziś, nie w dniu sesji plenarnej Syndykury. Mówcy mieli przecież kalendarze wypełnione popołudniowymi, prywatnymi spotkaniami, co oznaczało, że gdy rozbrzmiał alarm, prawie cała wierchuszka Arystokry Dynastii znajdowała się w biurach, salach konferencyjnych i na korytarzach. Umieszczone głęboko pod Kopułą schrony były stosunkowo duże i niemal wygodne, jednak od ostatniego ataku na Csillę minęły dekady i Ba’kif wątpił, by ktokolwiek z obecnych przedstawicieli rządu kiedykolwiek miał szansę zobaczyć je na własne oczy.
Dwie godziny przymusowej bezczynności, podczas których Siły Obronne upewniały się, że planecie nie grozi ponowny atak, nie spodobały się politykom i Ba'kif był pewien, że nadchodząca burza będzie mało rozważna, szlachetna i niezachwianie godna.
Nie mylił się.
– Ja osobiście chciałbym wiedzieć – odezwał się Mówca rodziny Ufsa po wysłuchaniu raportu Ba’kifa – kim byli ci obcy, którzy śmieli sądzić, że atak na nas ujdzie im bezkarnie. Kto to był, generale, chcemy wiedzieć, kto to był?!
– Obawiam się, że nie umiem odpowiedzieć, Mówco – odparł Ba’kif.
– Dlaczego? – naciskał Mówca. – Macie przecież szczątki. Macie zapisy danych, ciała, profile broni. Z pewnością da się z tego wywnioskować, kim byli.
– Zaatakowano Dynastię – wtrąciła ponurym głosem Mówczyni rodziny Mitthów, jakby sądziła, że ten drobny fakt mógł umknąć pozostałym. – Musimy wiedzieć, kogo należy ukarać za tak arogancki czyn.
– Tak – potwierdził Ufsa, spoglądając na drugą stronę stołu.
Ba’kif z trudem powstrzymał westchnienie. W dawnych czasach poważne zagrożenie dla Dynastii zwykle jednoczyło Rodziny Rządzące i zawieszało codzienne polityczne intrygi. Do tej chwili żywił odrobinę nadziei na to, że dzisiejszy atak mógł wywołać podobną reakcję.
Najwyraźniej jednak nic takiego nie miało się wydarzyć. Zwłaszcza jeśli chodziło o Ufsa i Mitthów, znajdujących się obecnie w samym środku wyjątkowo skomplikowanej kampanii, w której zdobycz stanowiły nowo otwarte kopalnie na Thearterrze. Rodzinie Ufsa najwyraźniej nie podobało się, że główny rywal miał uszczknąć nieco splendoru związanego z tym wydarzeniem.
– Co więcej – dodał Mówca, spojrzeniem prowokując Mitthkę do ponownego wtrącenia się – potrzebujemy zapewnienia, że Siły Obronne posiadają zasoby pozwalające na ochronę Chissów przed ponownym atakiem tego niezidentyfikowanego wroga.
Questis, dotykowy czytnik danych leżący przed Ba’kifem, rozjarzył się, gdy pojawił się na nim nowy raport. Generał podniósł urządzenie, podtrzymując je lewą ręką, a palcem sunął po krawędzi, by przewinąć ekran.
– Syndykura nie powinna się martwić o swoje bezpieczeństwo – rzekł po chwili. – Właśnie otrzymałem informację, że cztery dodatkowe okręty Ekspansyjnej Floty zostały przekierowane z Naporara i lecą już jako wsparcie dla Sił Obronnych, które obecnie patrolują naszą przestrzeń.
Skrzywił się w duchu. Młodzi mężczyźni i kobiety, gotowi oddać życie, by chronić swój ojczysty świat. Szlachetne i honorowe poświęcenie… a zarówno on, jak i wszyscy pozostali w Kopule wiedzieli, że gdyby kiedykolwiek okazało się potrzebne, byłoby całkowitą i niepowetowaną stratą.
Na szczęście, nie wyglądało na to, by dzisiaj potrzebowali takiej ofiary.
– A jeśli zaatakują inne światy Dynastii? – naciskał Ufsa.
– Pozostałe okręty wysłano już w celu wzmocnienia patroli w sąsiadujących układach, na wypadek, gdyby okazało się, że stanowią kolejne cele – odparł Ba’kif.
– Czy ktoś jeszcze raportował o obecności wroga? – zapytał Mówca Clarrów.
– Na razie nie, Mówco – rzekł generał. – Wedle naszej obecnej wiedzy, był to pojedynczy incydent.
– Wątpię, generale – parsknęła teatralnie Mówczyni rodziny Obbic. – Nikt nie nasyła ot tak okrętów na Dynastię, by potem rzucić zabawki i iść do domu. Ktoś spiskuje przeciwko nam. Należy tego kogoś znaleźć i dać mu porządną nauczkę.
Trwało to jeszcze dobrą godzinę, w trakcie której każda z Dziewięciu Rodzin Rządzących – i niemało Wielkich Rodzin, aspirujących do dołączenia do tego elitarnego grona – upewniało się, że ich wyrazy oburzenia i determinacji zostały odnotowane.
Dla Ba’kifa była to w większości po prostu strata czasu. Na szczęście, bogate doświadczenie militarne nauczyło go, jak słuchać polityków tak, by móc jednocześnie zastanawiać się nad ważniejszymi sprawami.
Mówcy i syndycy chcieli wiedzieć, kto zaatakował Dynastię. To było jednak niewłaściwe podejście.
Znacznie ciekawsze było nie kto, lecz dlaczego.
Obbic miała rację. Nikt nie atakował Csilli dla kaprysu. A już tym bardziej kaprysu kosztującego trzy duże okręty, których strata nie przyniosła żadnej oczywistej korzyści. Zatem albo napastnik srodze się przeliczył, albo jego celem było coś znacznie subtelniejszego.
Co mogło być takim celem?
Większość Syndykury najwyraźniej uważała, że atak stanowił preludium do większej ofensywy i gdy tylko skończą stroszyć piórka, zaczną z pewnością naciskać na Siły Obronne, by ściągnęły swoje jednostki z rubieży w celu ochrony większych układów. Co więcej, pewnie spróbują zmusić Ekspansyjną Flotę Obronną do podobnego manewru: opuszczenia granic i wzmocnienia pozycji wewnątrz Dynastii.
A więc co było celem tego wszystkiego? Skłonienie Chissów, by poświęcili więcej uwagi własnemu terytorium? W takim przypadku zadośćuczynienie żądaniom Syndykury dotyczącym bezpieczeństwa okazałoby się wyjściem zgodnym z zamierzeniami wroga. Z drugiej strony, jeśli syndycy mieli rację odnośnie początku większej ofensywy, pozostawienie Ekspansyjnej Floty w Chaosie mogłoby się okazać równie fatalnym posunięciem. Tak czy siak, jeśli się pomylą, zabraknie czasu na naprawienie błędu, gdy prawda już wyjdzie na jaw.
Gdy tak rozważał różne możliwości, przyszło mu do głowy coś jeszcze. A może wróg wcale nie chciał odciągnąć uwagi Dynastii od czegoś, co się miało wydarzyć, ale czegoś, co już się wydarzyło?
Ten wariant mógł przynajmniej sprawdzić od razu. Dyskretnie wpisał zapytanie na swoim questisie.
Mniej więcej w połowie spotkania w Kopule, gdy nadal próbował ukoić obawy Arystokrów, znał już odpowiedź.
Być może.
Gdy generał wreszcie wrócił do swojego biura, jeden z adiutantów już na niego czekał.
– Udało ci się go odnaleźć? – zapytał dowódca.
– Tak jest, sir – odparł adiutant. – Jest na Naporarze, gdzie przechodzi ostatni etap fizjoterapii związanej z obrażeniami, których doznał podczas działań przeciwko piratom Vagaari.
Ba’kif się skrzywił. Działania te, chociaż w militarnym sensie zakończone sukcesem, okazały się absolutnym politycznym fiaskiem. Minęły miesiące, a wielu Arystokrów wciąż utyskiwało na cały ten bałagan.
– Kiedy będzie dostępny?
– Kiedy tylko pan sobie zażyczy, sir. Powiedział, że jest do pańskiej dyspozycji w każdej chwili.
– Doskonale – rzekł Ba’kif, patrząc na zegarek. Przygotowanie „Wichru” do lotu zajmie pół godziny, podróż na Naporar potrwa cztery, kolejne pół godziny na zadokowanie w centrum medycznym Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej. – Poinformuj go, że ma być gotów za pięć godzin.
– Tak jest, sir. – Adiutant wyraźnie się zawahał. – Czy życzy pan sobie, bym zarejestrował rozkaz czy może kwalifikuje się to raczej jako podróż prywatna?
– Rejestruj – potwierdził generał.
Arystokrzy będą niezadowoleni, gdy się o tym dowiedzą. Syndykura może chcieć nawet zmontować jakiś trybunał, żeby zmarnować jeszcze trochę jego czasu zupełnie niepotrzebnymi pytaniami, jednak Ba’kif miał zamiar zrobić wszystko zgodnie z regulaminem.
– Rozkaz Naczelnego Generała Ba’kifa – kontynuował, słysząc, że jego głos obniża się o ton, jak zawsze, gdy chodziło o formalne rozkazy i raporty. – Przygotować transport dla mnie i starszego kapitana Mitth’raw’nuruodo. Cel podróży: Dioya. Powód: śledztwo w sprawie porzuconego statku znalezionego dwa dni temu w układzie zewnętrznym.
– Tak jest, sir – odpowiedział bez zwłoki sztucznie neutralnym głosem adiutant, w żaden sposób nie zdradzając osobistych przemyśleń na ten temat. Nie wszyscy, którzy nie mieli zbyt dobrej opinii o kapitanie Thrawnie, musieli być w końcu członkami Arystokry.
W tej chwili Ba’kif jednak się nimi nie przejmował. Znalazł pierwszą połowę odpowiedzi na pytanie: „Dlaczego?”.
Znał jednak tylko jedną osobę, która mogła rozwiązać tę zagadkę w całości.
„Spośród wszystkich obowiązków spychanych na członków rodziny średniego szczebla — jak zauważył cierpko Arystokr Mitth’urf’ianico, idąc korytarzem szkolnym — rekrutacja była jednym z najgorszych”. Nudna, wiązała się ze zbyt wieloma podróżami i najczęściej stanowiła zwykłą stratę czasu. Tu, na Rentorze — blisko Csilli, a jednocześnie paradoksalnie na totalnej prowincji — wiedział dokładnie, jakim rezultatem zakończy się ta wycieczka.
Mimo to, jeśli jakiś generał — nawet świeżo mianowany — twierdził, że ma obiecującego rekruta, sprawdzenie tej informacji było po prostu rodzinnym obowiązkiem.
Generał Ba’kif czekał już na balkonie nad salą wspólną, gdy Arystokr się tam pojawił. Na obliczu wojskowego malował się wyraz kontrolowanego entuzjazmu, choć sama twarz była zdecydowanie za młoda jak na wyższego oficera. Z drugiej strony, rodzinne koneksje istniały właśnie po to.
Wzrok Ba’kifa rozjaśnił się na widok gościa.
— Arystokr Mitth’urf’ianico? — zapytał.
— Jam nim. Generał Ba’kif?
— Jam nim.
Mając za sobą formalności, mogli używać już znacznie wygodniejszej tytulatury i imion rdzeniowych.
— A więc gdzie jest ten uczeń, godny w twoim mniemaniu mojego oblatywania całej planety? — zapytał Thurfian.
— Tam — odparł Ba’kif, wskazując na rzędy uczniów recytujących poranne przysięgi. — Trzeci rząd od tyłu, po prawej.
A więc był dowódcą rzędu? Umiarkowanie imponujące.
— Imię?
— Kivu’raw’nuru.
Kivu. Thurfian nie znał tej rodziny.
— Coś więcej? — zapytał, wyciągając questisa i wpisując nazwę rodu.
— Jego oceny, talent i logiczne rozumowanie wymykają się naszej skali — powiedział generał. — Czynią z niego idealnego kandydata do Akademii Taharim na Naporarze.
— Hm — mruknął Thurfian, przyglądając się wynikom wyszukiwania. Kivu byli chyba najmniej znanym rodem, jaki kiedykolwiek pojawił się w Dynastii Chissów. Nic dziwnego, że sam o nich nie słyszał. — A dlaczego skontaktowałeś się z nami?
— Ponieważ Mitthowie wciąż mają jeszcze dwa wolne miejsca rekrutacyjne — odparł Ba’kif. — Jeśli nie weźmiesz Vurawna, to nie dostanie teraz szansy i straci rok.
— A czy to byłaby aż taka katastrofa?
Twarz wojskowego stężała.
— Owszem, tak sądzę — powiedział, podając rozmówcy własny questis. — Oto jego wyniki.
Thurfian zacisnął usta, przewijając ekran. Widywał lepsze, ale niezbyt często.
— Nie widzę tu informacji o tym, by rodzina przygotowała go do służby wojskowej.
— Bo tak się nie stało — przytaknął Ba’kif. — To pomniejszy ród, bez zasobów i koneksji, jakie mają Mitthowie.
— Jeśli uważali, że jest taki wyjątkowy, powinni byli znaleźć lub stworzyć takie zasoby — odparł zgryźliwie Thurfian. — A więc myślisz, że Mitthowie powinni wykonać odważny ruch i przyjąć go w swe szeregi bez zbędnych pytań?
— Pytaj, o co tylko chcesz — powiedział Ba’kif. — Wszystko jest przygotowane tak, by można było go zwolnić z pierwszych zajęć na rozmowę.
— Czy Arystokrzy są aż tak przewidywalni? — Thurfian uśmiechnął się lekko.
— Arystokrzy? Nie. — Ba’kif odwzajemnił uśmiech. — Ale ich rywalizacja owszem.
— Trudno się nie zgodzić — przytaknął Thurfian, ponownie przyglądając się zapisom dotyczącym Vurawna. Jeśli chłopak choćby w połowie zrealizuje drzemiący w nim potencjał, mógłby okazać się wartościowym nabytkiem dla rodziny Mitthów.
Niegdyś, tysiące lat temu, rodziny były tylko rodzinami — grupami istot złączonych przez krew lub małżeństwo, zamkniętymi na innych. Jednak nieodłączne ograniczenia takiego układu doprowadziły do upadku i rozwarstwienia, a niektórzy z Patriarchów zaczęli eksperymentować z metodami wcielania obcych do rodzin inaczej niż poprzez małżeństwo. W efekcie powstał obecny system — obiecujące jednostki mogły być przyjęte poprzez tak zwaną „adopcję zasłużoną”. Z kolei ci spośród nich, którzy udowodnili swoją wartość, mogli oczekiwać wyniesienia do zrodzonych w Próbie, a może nawet otrzymać tytuł dostojnego krewniaka.
Ten Vurawn z pewnością spełniał kryteria pozwalające na adopcję zasłużoną. Co więcej, jeżeli Mitthowie go wezmą, Irizi zostaną z niczym. Niewątpliwie był to jeden z przejawów rywalizacji pomiędzy rodzinami, wspomnianej przez Ba’kifa.
Ale nawet to nie miało znaczenia. Syndykura wreszcie przychyliła się do odwiecznych próśb Sił Obronnych o rozszerzenie ich możliwości i uprawnień, co właśnie zaowocowało powstaniem Ekspansyjnej Floty Obronnej. Jej misją z kolei było pilnowanie interesów Chissów w tych częściach Chaosu, które znajdowały się poza granicami Dynastii, a także poznawanie tamtejszych form życia i określanie stopnia zagrożenia, jakie sobą reprezentują.
Choć raz Arystokrzy naprawdę nie poskąpili wojsku funduszy. Ekspansyjna Flota właśnie budowała swoje nowe okręty, bazy i ośrodki wsparcia. Będą potrzebowali wszystkich kompetentnych oficerów i żołnierzy, jakich tylko dostaną.
Ten Vurawn wyglądał na kogoś, kto dobrze sprawdzi się w takiej roli. Na mężczyznę, który może przysporzyć tam chwały imieniu swojemu i swojej rodziny.
— Dobrze — oznajmił wreszcie. — Porozmawiajmy z nim. Zobaczmy, jak poradzi sobie w trakcie prawdziwego przesłuchania.
— Mam nadzieję, że ośrodek jest niedaleko — powiedział Vurawn, gdy pojazd Thurfiana ruszył żwawo przez ziemie Rentora. — Opuszczam już wszystkie dzisiejsze zajęcia. Instruktorzy będą niezadowoleni, jeśli opuściłbym także jutrzejsze.
— Będzie dobrze — zapewnił Thurfian, wyczuwając w głosie chłopaka udawaną cierpliwość. Czy mały naprawdę nie rozumiał, jak wielki zaszczyt go spotkał?
Najwyraźniej nie. Uczęszczanie na zajęcia zdawało mu się ważne. Adopcja przez jedną z Dziewięciu Rodzin Rządzących — nie.
Rentor nie stanowił politycznego czy kulturalnego zagłębia, więc Thurfian wiedział, że będzie musiał przygotować się na pewną dozę ignorancji. Mimo to, ten brak świadomości wyróżniał Vurawna nawet spośród wielu grubo ciosanych plebejuszy, jakich znał.
Nie zmieniało to faktu, że jeśli Ba’kif dobrze ocenił chłopaka, czeka go kariera wojskowa. Polityka nie była tam aż tak istotna.
Jeśli Vurawn stanie się Mitthem, czego z pewnością nie dałoby się jeszcze zagwarantować. Thurfian wysłał co prawda własny raport, jednak chłopaka wciąż czekała rozmowa z Radnymi, pilnującymi interesów Mitthów na Rentorze, po której mogło nastąpić krótkie spotkanie z tutejszą Patrielką, jeśli opinia Radnych okaże się wystarczająco dobra. Po wszystkim rezultaty rozmów zostaną przesłane do ostatecznej oceny do siedziby rodu na Csilli. Dopiero wtedy Vurawn dowie się, czy zostanie zaszczycony adopcją zasłużoną. Cały proces trwał zwykle około dwóch, trzech miesięcy. Thurfian widział i takie, które ciągnęły się nawet pół roku…
Jego questis zabrzęczał, wyciągnął go więc z kieszeni i włączył.
Na ekranie widniała wiadomość tekstowa. Bardzo krótka wiadomość tekstowa.
„Adopcja zasłużona Vurawna zaakceptowana”.
Thurfian zdębiał. „Zaakceptowana?”
Niemożliwe. Rozmowy… Ewaluacja Patrielki… Decyzje w siedzibie rodu…
A jednak. Na jego oczach ktoś pominął cały ten proces i żadna ze zwyczajowych procedur nie miała już znaczenia.
Po prawdzie to żadna nie była już potrzebna. Zapewne Patrielka otrzymała tę samą wiadomość, a jedynym, co się wydarzy, gdy dojadą do ośrodka, będzie krótka ceremonia wyjścia Vurawna z rodziny Kivu i przyjęcia go w poczet Mitthów.
— Czy coś się stało? — zapytał chłopak.
— Nie, wszystko w porządku — rzekł Thurfian, chowając questisa z powrotem do kieszeni. A więc młody został przyjęty wyłącznie na podstawie opinii Thurfiana, a być może jeszcze szkolnych wyników i raportów?
Bez sensu. Choć chłopak robił wrażenie, to wciąż za mało. Najwyraźniej jakiś wysoko postawiony członek rodu obserwował jego dzisiejszą misję. Zapewne ta sama osoba obserwowała Vurawna i zdecydowała, że przyjęcie go w szeregi Mitthów leży w interesie rodziny.
A zatem skoro decyzja już zapadła, dlaczego Thurfian został w ogóle wysłany do tej szkoły? Jego rekomendacja nie mogła przecież aż tak się liczyć na Csilli.
Oczywiście, że nie. Ta wycieczka miała zaledwie ukryć fakt, że Vurawn już dawno został wybrany do adopcji zasłużonej. Czysta polityka. W końcu, jeśli chodziło o Dziewięć Rodzin Rządzących, polityka była zawsze kluczowa.
Skrzywił się, kiedy w końcu zdołał pozbierać myśli. W żaden sposób nie okazał po sobie zaskoczenia, gdy otrzymał wiadomość — był Arystokrem, stworzeniem politycznym, wystarczająco długo i wiedział, jak nie ujawniać swoich emocji poprzez głos czy też mimikę. Jednak Vurawn w jakiś sposób zorientował się, że wiadomość okazała się wystarczająco niespodziewana, by o nią zapytać.
Przyjrzał się chłopakowi. Rzadko spotykało się taki zmysł obserwacji. Może było w nim więcej, niż dojrzał na pierwszy rzut oka. Jakaś iskra, która kiedyś przyniesie honor i chwałę jemu i jego rodzinie.
Najwyraźniej ktoś w domu myślał podobnie i zdecydował, że rodziną, której ów honor i owa sława przypadną w udziale, będą Mitthowie.
Wciąż otwartym pozostawało pytanie, czy poślą chłopaka do Akademii Taharim. Jednak biorąc pod uwagę tajemniczego dobrodzieja pociągającego za sznurki, było to zapewne do przewidzenia.
Wbił gniewny wzrok w szybko zmieniający się pod nimi krajobraz. Nie lubił być manipulowany. A już na pewno nie lubił patrzeć, jak ktoś dla kaprysu wyrzuca do kosza porządne i uświęcone wiekami procedury.
Był jednak Arystokrem oraz Mitthem i to nie do niego należało ocenianie decyzji podejmowanych przez jego ród. On miał jedynie wypełniać powierzone mu zadania.
Być może kiedyś to się zmieni.
— Nie, nic się nie stało — powiedział. — Dostałem po prostu informację, że zostałeś zaakceptowany.
— Już? — Vurawn spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.
— Tak — przytaknął Thurfian, skrycie ciesząc się z jego zdziwienia. Zatem dało się go zaskoczyć. I wiedział o polityce przynajmniej tyle, by dostrzec nienaturalność sytuacji. — Po dotarciu do ośrodka zapewne przejdziemy ceremonię.
— Adopcji zasłużonej, jak rozumiem?
A więc dzieciak coś tam wiedział o Rodzinach Rządzących.
— Tak wszystko się zaczyna — powiedział mu starszy mężczyzna. — Jeśli i kiedy przejdziesz Próby, zostaniesz awansowany na zrodzonego w Próbie.
— A potem na dostojnego krewniaka — powiedział w zamyśleniu Vurawn.
Thurfian westchnął cicho. To z pewnością nigdy się nie wydarzy. Nie, gdy w grę wchodzi ktoś z tak mało istotnej rodziny.
— Być może. Na razie zacznij się przyzwyczajać do nowego imienia, Mitth’raw’nuru.
— Tak jest — wyszeptał chłopak.
Thurfian przyglądał mu się kątem oka. Ba’kif uważał, że chłopak może przynieść chwałę Mitthom. Jednak mógł też sprowadzić na nich wstyd i rozczarowanie. Tak już działał ten świat.
Tak czy siak, dokonało się.
„Vurawn” przestał istnieć. Jego miejsce zajął „Thrawn”.
Ba’kifowi przemknęło przez myśl, że są takie momenty, kiedy dobrze wyjrzeć ze względnego bezpieczeństwa Dynastii Chissów i spojrzeć w Chaos. Dawało to szansę docenienia wszystkiego, co uosabiała i znaczyła Dynastia. Porządek i niezłomność. Stabilizację i siłę. Oświecenie, kulturę i splendor. Była wyspą spokoju pośród splątanych nadprzestrzennych szlaków i nieustająco zmieniających się ścieżek, spowalniających podróż i hamujących rozwój handlu między żyjącymi tam istotami.
Jednak legendy mówiły, iż Chaos nie zawsze był taki. Niegdyś, u zarania podróży kosmicznych, między gwiazdami poruszano się równie łatwo, jak czyniono to obecnie w Dynastii. W końcu, tysiące lat temu, cała seria łańcuchowych eksplozji supernowych wyrzuciła olbrzymie masy materii pędzącej z olbrzymią prędkością między gwiazdami. Niszczycielska siła miażdżyła asteroidy, a czasem i całe planety, gdzie indziej zaś rozświetlała kolejne supernowe, zderzając się z gwiazdami z szybkością bliską prędkości światła. Ruch tych wszystkich mas w powiązaniu z obszarami olbrzymich strumieni elektromagnetycznych stworzył niestabilne, nieustająco zmieniające się szlaki nadprzestrzenne. To z kolei sprawiło, że każda podróż dalsza niż o kilka układów planetarnych stała się trudna i niebezpieczna.
Jednak ta niestabilność miała dwie strony. Ograniczenia, które utrudniały podróże i chroniły Chissów przed groźbą inwazji, komplikowały także zwiad i zbieranie informacji. W tym mroku kryły się zagrożenia, ukryte światy i tyrani, żądni podbojów i zniszczeń.
Wyglądało na to, że jeden z tych despotów odnalazł właśnie Dynastię.
– Jesteś pewna, że lecimy we właściwym kierunku? – Ba’kif skierował pytanie do młodej kobiety, siedzącej za sterami ich promu.
– Tak, generale, jestem pewna – odparła. Grymas skrywanego bólu przemknął przez jej twarz. – Byłam częścią zespołu, który to znalazł.
– Oczywiście – przytaknął Ba’kif. Nastąpiła kolejna, krótka chwila ciszy, w trakcie której znów wpatrywał się w odległe gwiazdy…
– Tam – powiedziała nagle pilotka. – Dziesięć stopni na prawą burtę.
– Widzę – potwierdził. – Podprowadź nas od burty.
– Tak jest, sir.
Statek ruszył do przodu, powoli zbliżając się do celu. Ba’kif wyjrzał przez iluminator, czując narastający ciężar w żołądku. Oglądanie holo czy nagrań zniszczonego statku uchodźczego to jedno, ale zobaczenie na własne oczy brutalnej prawdy o rzezi było czymś zupełnie innym.
Starszy kapitan Thrawn poruszył się u jego boku.
– To wcale nie byli piraci – powiedział.
– Dlaczego tak sądzisz? – zapytał generał.
– Uszkodzenia wskazują na chęć zniszczenia, a nie unieruchomienia statku.
– Być może większości zniszczeń dokonano po grabieży.
– Mało prawdopodobne – odparł Thrawn. – Kąt większości śladów po strzałach wskazuje na atak od rufy.
Ba’kif skinął głową. Podążał tym samym tokiem rozumowania, co doprowadziło go do identycznych wniosków.
Rozumowanie i jeden kluczowy, koszmarny fakt.
– Odpowiedzmy najpierw na oczywiste pytania – zaproponował. – Czy ten statek jest w jakikolwiek sposób powiązany z jednostkami, które zaatakowały dwa dni temu Csillę?
– Nie. – Thrawn zareagował natychmiast. – Nie widzę pomiędzy nimi żadnych powiązań artystycznych lub konstrukcyjnych.
Ba’kif znowu pokiwał głową, ponownie dochodząc do takiego samego wniosku.
– A więc możliwe, że oba wydarzenia nie mają ze sobą nic wspólnego.
– Gdyby tak było, stanowiłoby to wyjątkowo ciekawy zbieg okoliczności – powiedział starszy kapitan. – Uważam za bardziej prawdopodobne, że atak na Csillę stanowił jedynie dywersję, mającą skierować naszą uwagę do wewnątrz i z dala od tego incydentu.
– W rzeczy samej – zgodził się generał. – A biorąc pod uwagę koszt dywersji, należałoby założyć, że komuś naprawdę zależy, byśmy nie przyglądali się temu statkowi.
– W rzeczy samej – powiedział z namysłem Thrawn. – Zastanawia mnie, dlaczego pozostawili wrak, zamiast zniszczyć go do końca.
– Mogę to panu wyjaśnić, sir – wtrąciła pilotka. – Służyłam na okręcie patrolowym, który zarejestrował atak. Byli za daleko, byśmy zdołali interweniować czy nawet uzyskać jakieś sensowne dane z sensorów, jednak napastnicy ewidentnie zauważyli naszą obecność i postanowili nie ryzykować konfrontacji. Nim tu dotarliśmy i zaczęliśmy badać statek, skoczyli już w nadprzestrzeń.
– A więc już wiedzieliśmy o ataku – podsumował Ba’kif. – Dywersja miała więc prawdopodobnie odciągnąć naszą uwagę.
– A przynajmniej dać im trochę czasu, nim się nad tym pochylimy – dodał Thrawn. – Jak pan myśli, jak dużo czasu, sir?
Ba’kif pokręcił głową.
– Nie da się tego określić z całkowitą pewnością. Jednak biorąc pod uwagę wściekłość Syndykury po ataku na Csillę, zakładam, że przynajmniej przez trzy albo cztery miesiące będą naciskać na flotę, by ta znalazła im winnych. Oczywiście zakładając, że nie zidentyfikujemy ich wcześniej.
– Nie zidentyfikujemy – powiedział Thrawn. – Przeglądałem nagrania z ataku, statki wyglądają na stare, wręcz przestarzałe. Ktokolwiek je wysłał, wybrał z pewnością te jak najmniej przypominające sprzęt, z którego obecnie korzysta.
Generał uśmiechnął się ponuro.
– Być może nawet niewielkie podobieństwo nam wystarczy.
– Być może. – Thrawn wskazał na wrak statku. – Zakładam, że wejdziemy na pokład?
Ba’kif spojrzał na pilotkę. Miała napiętą twarz, skóra wokół jej oczu zmarszczyła się lekko. Była już raz na tym statku i ewidentnie nie miała ochoty na powtórkę.
– Tak – odparł. – Tylko my dwaj. Załoga promu zostaje tu na straży.
– Przyjąłem – powiedział Thrawn. – Za pozwoleniem, przygotuję skafandry.
– Wykonać – polecił Ba’kif. – Zaraz do ciebie dołączę.
Poczekał, aż za Thrawnem zamkną się drzwi.
– Rozumiem, że niczego nie ruszaliście? – zapytał pilotkę.
– Nie, sir. Ale…
– Ale?
– Nie rozumiem, dlaczego chciał pan, żebyśmy go zostawili w tym stanie, a nie sprowadzili do bazy i poddali dokładniejszym oględzinom – powiedziała. – Nie mam pojęcia, jak cokolwiek w środku może się panu przydać.
– Może pani się zdziwi – odparł. – A może oboje się zdziwimy.
Spojrzał w stronę śluzy, do której udał się Thrawn.
– Właściwie na to liczę.
Ba’kif widział wszystkie holo, które załoga patrolu wysłała do Syndykury na Csilli i kwatery głównej Ekspansyjnej Floty Obronnej na Naporarze.
Rzeczywistość jednak, podobnie jak i sam statek, wyglądała o wiele gorzej.
Zniszczone konsole. Usmażone banki danych i moduły. Rozbite wiązki sensorów i systemy wykrywające.
No i ciała. Te wszystkie ciała.
A przynajmniej to, co z nich zostało.
– To nie był frachtowiec. – Spokojny głos Thrawna dochodził z głośnika w hełmie Ba’kifa. – Jedynie statek uchodźczy.
Ba’kif skinął bez słowa. Dorośli, młodzież, dzieci – zwłoki należały do istot znajdujących się na różnych etapach życia.
Wszyscy zostali zgładzeni z jednolicie brutalną skutecznością.
– Czy udało się coś wyczytać z raportu floty? – spytał Thrawn.
– Prawie nic – przyznał Ba’kif. – Jak już zauważyłeś, takiego typu statku nie ma w naszych bazach. Kod genetyczny ofiar również jest nam nieznany. Sądząc po wielkości, statek nie był przystosowany do dalekich podróży, jednak w Chaosie znajduje się przecież wiele układów planetarnych i ośrodków cywilizacyjnych, których nigdy nie odwiedziliśmy.
– Z kolei ich cechy fenotypiczne… – Thrawn machnął ręką.
– Są trudne do odczytania – przytaknął ponuro Ba’kif, nie zdoławszy powstrzymać dreszczu. Amunicja wybuchowa sprawiła, że nawet najlepsze ekipy rekonstrukcyjne po prostu nie miały za bardzo z czym pracować. – Miałem nadzieję, że może dostrzeżesz coś, co przeoczyli.
– Dostrzegam kilka takich rzeczy – stwierdził Thrawn. – Podstawowa struktura statku odznacza się pewnymi wzorcami, które prawdopodobnie da się odnieść do innych aspektów ich kultury. Również ich stroje są charakterystyczne.
– W jaki sposób? – spytał Ba’kif. – Chodzi o materiał? Wzornictwo? Krój?
– To i więcej. Chodzi o swego rodzaju atmosferę, ogólne odczucie, które składa się w moim umyśle w pewną całość.
– Nie dałbyś rady nam tego kiedyś usystematyzować?
Thrawn zwrócił się w jego stronę i przez wizjer hełmu Ba’kif dojrzał krzywy uśmiech młodszego mężczyzny.
– Doprawdy, generale. Gdybym mógł to po prostu spisać, już dawno bym tak zrobił.
– Wiem – odparł Ba’kif. – Choć byłoby nam wszystkim łatwiej, gdybyś to potrafił.
– Zgadzam się – przytaknął Thrawn. – Proszę jednak być pewnym, że rozpoznam te istoty, jeśli je znowu spotkam. Zakładam, że chce pan się dowiedzieć, skąd pochodzi ten statek.
– W normalnych okolicznościach tak bym właśnie zrobił – rzekł Ba’kif. – Jednak mając na względzie obecne wzburzenie i gniew Syndykury, może być nam trudno wyrwać grupę zadaniową z Sił Obronnych Dynastii.
– W razie potrzeby jestem gotów wykonać tę misję samodzielnie.
Ba’kif pokiwał głową. Oczywiście, spodziewał się, że Thrawn zgłosi się na ochotnika. Jeśli coś sprawiało mu przyjemność, było to właśnie uganianie się za nieznanym i rozwiązywanie trudnych zagadek. Biorąc jeszcze pod uwagę jego wyjątkową zdolność dostrzegania związków przyczynowo-skutkowych tam, gdzie inni nie potrafili ich zobaczyć – i fakt, że zdecydowana większość Arystokrów z radością pozbyłaby się go na jakiś czas z zasięgu wzroku – nadawał się idealnie do tego zadania.
Niestety, nie było to wcale proste.
– Będę potrzebował czegoś odpowiednio wyposażonego na taką misję – ciągnął Thrawn, rozglądając się po wraku. – „Springhawk” nadałby się całkiem nieźle.
– Przeczuwałem, że to powiesz – powiedział kwaśno Ba’kif. – Masz świadomość, że odebrano ci go nie bez powodu, prawda?
– Oczywiście – odparł Thrawn. – Naczelny Admirał Ja’fosk i Rada nie byli zadowoleni z podjętych przeze mnie działań wobec piratów Vagaari. Jestem jednak pewien, że ich gniew już minął.
– Być może – rzekł wymijająco Ba’kif. – Jednakże… cóż. Powiedzmy po prostu, że twoja reputacja wśród pozostałych członków Rady pozostaje wątpliwa.
Spowodowana działaniami Thrawna irytacja Rady Hierarchii Obronnej była niewątpliwie oficjalnym powodem odebrania mu dowództwa nad „Springhawkiem”. I nie chodziło wyłącznie o nieautoryzowaną akcję przeciwko piratom, ale także o będące jej rezultatem śmierć syndyka Mitth’ras’safisa oraz utratę cennej, obcej technologii.
Jednak istniały także inne, zakulisowe powody. Zwieńczona sukcesem kampania Thrawna, bez względu na jej poparcie ze strony Arystokry czy też jego brak, przysporzyła „Springhawkowi” sławy i chluby, więc rodzina Ufsa uznała, że okręt powinien być dowodzony przez jedno z nich. Potem już wystarczyła tylko dyskretna petycja do Rady, zapewne nawet dyskretniejsza wymiana przysług czy obietnic przyszłych zysków i było po Thrawnie.
Co pozostawało, rzecz jasna, w zupełnej sprzeczności z protokołem. Arystokra nie powinna mieć żadnego wpływu na przydziały wojskowe. Co nie znaczyło, że tak się czasem nie działo.
Cała rzecz w tym, że jak zwykle Thrawn dostrzegał jedynie ogólny zarys sytuacji, zupełnie nie zauważając politycznych niuansów.
Z drugiej strony, pojawiała się szansa na przypomnienie cywilnym przywódcom Dynastii, że to Rada, a nie Syndykura dowodzi wojskiem. Syndycy wzięli sobie „Springhawka”? Nadszedł czas, by Rada odebrała im swoją własność.
– Zobaczę, co da się zrobić – powiedział w końcu. – „Springhawk” ma za kilka dni dołączyć do odwetowego ataku admirał Ar’alani na Paataatusów, ale później będziemy chyba w stanie przywrócić twoje dowództwo.
– Naprawdę sądzicie, że to Paataatusowie stoją za atakiem na Csillę?
– Ja tak nie sądzę. – Generał pokręcił głową. – Ani większość Rady. Ale jeden z syndyków ciągle wraca do tej teorii, a pozostali powoli się do niej przekonują. Poza tym, Paataatusowie i tak znowu szarpali nasze granice, więc zasłużyli sobie na szybkiego klapsa.
– Przypuszczam, że to rozsądne – powiedział Thrawn. – Zamiast jednak czekać do zakończenia operacji, chciałbym wejść na okręt jeszcze przed atakiem. Niekoniecznie jako jego dowódca, ale w celu obserwacji i ewaluacji oficerów i wojowników.
– To możliwe – odparł Ba’kif. – Z drugiej strony, dlaczego nie jako dowódca? Przedstawię temat Ar’alani i zobaczę, czy się zgodzi.
– Jestem pewien, że nie będzie miała nic przeciwko. – Thrawn skinął głową. – Mam rozumieć, że na czas śledztwa zostanie mi przydzielona jakaś gwiazdogatorka?
– Najprawdopodobniej tak. – Szeregi gwiazdogatorek były mocno przerzedzone w ostatnim czasie, ale śledztwo Thrawna może zaprowadzić go bardzo daleko i nie było sensu zmuszać go do znacznie powolniejszej podróży skokami. – Sprawdzę, które są wolne, gdy wrócimy na Naporar.
– Dziękuję. – Thrawn wskazał w kierunku rufy. – Zakładam, że napastnicy nie zostawili wiele z maszynowni czy magazynów?
– Praktycznie nic – przytaknął ponuro Ba’kif. – Właściwie tylko więcej rozerwanych na strzępy ciał.
– Tak czy siak, chciałbym się tam rozejrzeć.
– Oczywiście – zgodził się Ba’kif. – Tędy.
Kapitan Ufsa’mak’ro przez dłuższą chwilę wpatrywał się w nowe rozkazy widniejące na questisie, który podał mu jego pierwszy oficer.
Nie. Nie jego pierwszy oficer. Starszy komandor Plikh’ar’illmorf był teraz oficerem starszego kapitana Mitth’raw’nuruodo. I to drugim oficerem.
To sam Samakro został pierwszym Thrawna.
Podniósł wzrok znad questisa i spojrzał na sztywno wyprostowanego mężczyznę. Kharill gotował się z wściekłości, choć sam zapewne sądził, że dobrze to ukrywa.
– Jakieś pytania, starszy komandorze? – zapytał spokojnie Samakro.
Brwi Kharilla drgnęły ledwo zauważalnie. Najwyraźniej spodziewał się, że kapitan „Springhawka” będzie równie zły po otrzymaniu tych nieoczekiwanych rozkazów jak on sam.
– Nie pytanie, a komentarz, sir – wykrztusił przez ściśnięte gardło.
– Niech zgadnę. – Samakro uniósł nieco questis. – Jesteś oburzony faktem, że odebrano mi okręt i przekazano go starszemu kapitanowi Thrawnowi. Zastanawiasz się, czy nie powinniśmy złożyć skargi, osobno lub wspólnie, a jeśli wspólnie, to czy należy się najpierw skontaktować z naszymi rodzinami. Sądzisz, że powinniśmy wnieść także protest do admirał Ar’alani, Naczelnego Admirała Ja’foska oraz Rady Hierarchii Obronnej, przypuszczalnie w tej właśnie kolejności, argumentując, że zmiana struktury dowodzenia na okręcie w przededniu bitwy jest nie tylko niemądra, ale i niebezpieczna. Co więcej, jesteś absolutnie przekonany, że powinniśmy okazać nasze niezadowolenie, wykonując rozkazy Thrawna z tak małą dozą entuzjazmu, jak to tylko możliwe. Czy coś pominąłem?
Szczęka Kharilla zaczęła opadać już przy drugim zdaniu, a teraz była otwarta szerzej, niż starszy komandor kiedykolwiek widział.
– E… nie, niczego pan nie pominął, sir – wybąkał podwładny.
– A zatem – Samakro oddał mu questisa – skoro już to wszystko powiedziałem, ty nie musisz. Wróć na stanowisko i przygotuj okręt do zmiany dowódcy.
Grdyka Kharilla poruszyła się, ale zdobył się tylko na skinięcie głową.
– Tak jest, sir – powiedział i się odwrócił.
– Jeszcze jedno – rzucił Samakro.
– Sir?
Oczy kapitana zwęziły się niebezpiecznie.
– Jeśli kiedykolwiek przyłapię cię na niewypełnianiu rozkazów – czyichkolwiek rozkazów – lub wypełnianiu prawomocnego rozkazu wolniej lub niedokładniej, osobiście zaciągnę cię przed trybunał. Jasne?
– Bardzo jasne, sir – wycedził przez zęby Kharill.
– Doskonale. Odmaszerować.
Przyglądał się sztywnym plecom Kharilla, gdy ten kierował się korytarzem w stronę mostka „Springhawka”. Samakro miał nadzieję, że udało mu się przekonać młodszego mężczyznę do choćby udawania entuzjazmu przed nowym dowódcą okrętu, nawet jeśli sam go nie odczuwał.
Miał nadzieję, że dobrze ukrył swoje prawdziwe uczucia.
Był wściekły. Wściekły, oburzony, zdradzony. Jak Rada i Naczelny Admirał Ja’fosk śmieli zrobić to jemu i „Springhawkowi”? Wszyscy wiedzieli, że Ba’kif ślinił się na widok wszystkiego, czego tylko Thrawn dotknął, ale Ja’fosk powinien mieć więcej rozumu.
Mimo to rozkazy zostały wydane i oprotestowanie ich, jak chciał tego Kharill, nie przyniosłoby niczego poza podsyceniem i tak rozpalonego już ognia. Samakro będzie więc wykonywał swoją robotę i dopilnuje, by pozostali oficerowie i wojownicy na okręcie zrobili to samo.
I będzie jednocześnie żywił nadzieję, że w jakikolwiek polityczny bałagan wpakuje się tym razem Thrawn, nie zmiecie ich on wszystkich z pokładu.
Podróż dobiegała końca, więc Al’iastov zamknęła Trzecie Oko i wróciła do przygaszonych świateł mostka „Tomry”, transportowca Chissańskich Sił Obronnych. Uniosła obie dłonie znad przyrządów nawigacyjnych, czując przemożną pustkę zarówno w sercu, jak i w żołądku.
— Starszy komandorze? — zapytała niepewnie, patrząc na oficera siedzącego obok niej.
— Jesteśmy na miejscu — potwierdził. — Dziękuję. Przejmuję sterowanie.
— Dobra — wymamrotała. Wypięła się z uprzęży, wstała i ruszyła przez cichy mostek w stronę śluzy.
Przeszła przez właz, a następnie podążyła korytarzem w stronę kajuty kapitańskiej, w której przygotowano miejsce dla niej i jej opiekunki. „Tomra” nie opuściła nigdy dotąd Dynastii, nie miała więc zwyczajowej kajuty gwiazdogatorskiej. Opiekunka Al’iastov, Mafole, dość głośno na to narzekała, natychmiast antagonizując tym samym młodszą kapitan Vorlip.
Na innych statkach, na których służyła, opiekunka zwykle witała ją za mostkiem i odprowadzała do kajuty gwiazdogatorskiej. Jednak po kłótni z Vorlip Mafole oznajmiła, że nie opuści swej kabiny, póki nie dotrą na Naporar i powiedziała Al’iastov, że będzie musiała chodzić po pokładzie sama.
I gdy tak szła samotnie długim korytarzem, czuła, jak łzy napływają jej do oczu.
Nie było żadnego powodu, by wysyłać gwiazdogatorkę w tę podróż. Wiedziała o tym. Trasy wewnątrz Dynastii nie przypominały tych w Chaosie. Tu szlaki były proste i piloci wiedzieli, jak dolecieć tam, dokąd chcieli.
Właśnie dlatego flota chciała sprawdzić Al’iastov tutaj. Takie rejsy były bezpiecznym sposobem na zweryfikowanie, czy gwiazdogatorka jest wciąż w stanie wykonywać swoje obowiązki.
Pilot nie powiedział ani słowa. Młodsza kapitan Vorlip też nie.
Ale Al’iastov wiedziała.
Nie była w stanie utrzymać „Tomry” na właściwym kursie. Pilot musiał korygować go w trakcie rejsu.
Jej Trzecie Oko już właściwie zanikło. Nie mogła już wykonywać tej pracy. Jedyne życie, jakie do tej pory znała, skończyło się. Jej życie skończyło się cały rok wcześniej, niż się to zwykle działo.
W wieku trzynastu lat.
— Dobrze się czujesz?
Al’iastov zatrzymała się w pół kroku, wycierając szybko łzy, które zasłoniły jej nadchodzącą postać. Kilka kroków dalej stał młody mężczyzna w czarnym mundurze. Na kołnierzu nie miał żadnych oznaczeń, co sugerowało, że jest kadetem, a na jego pagonie widniało wschodzące słońce. Symbol jednej z Dziewięciu Rodzin, choć nie mogła sobie przypomnieć, której.
— Nic mi nie jest — odparła. Jedna z jej opiekunek powiedziała kiedyś, że nigdy nie powinna narzekać na samopoczucie. — Kim jesteś?
— Kadet Mitth’raw’nuru. Lecę do Akademii Taharim. A ty?
— Al’iastov. — Skrzywiła się, gdy przypomniała sobie, że jej tożsamość miała pozostać utajniona przed wszystkimi oprócz najwyższych rangą oficerów. — Jestem córką kapitan — dodała, używając wymówki, z której miała skorzystać w razie nagabywania przez członków załogi.
Thrawn uniósł nieco brwi, a Al’iastov poczuła się jeszcze gorzej. Nie uwierzył. Nie tylko jej życie dobiegało końca, ale i ona sama właśnie pewnie wpakowała się w tarapaty.
— To znaczy…
— Jasna sprawa — rzekł Thrawn. — Co się stało, Al’iastov? Czy mogę ci jakoś pomóc?
Dziewczyna westchnęła. Nie powinna przecież narzekać. Ale chyba po raz pierwszy w życiu nie dbała o to, co powinna, a czego nie.
— Nie sądzę… Ja… martwię się. O… sama nie wiem. O to, co teraz zrobię.
— Rozumiem — powiedział chłopak.
Al’iastov wstrzymała oddech. Czyżby zorientował się, kim jest? Buntowniczy nastrój zniknął, znów była w pełni świadoma, że pakuje się w kłopoty.
— Naprawdę? — zapytała ostrożnie.
— Oczywiście. Każde z nas odczuwa niepewność w trakcie podróży przez życie. Nie wiem, co konkretnie cię martwi, ale zapewniam, że wszyscy kadeci na pokładzie również stoją teraz przed poważnymi, życiowymi zmianami.
Odrobinę jej ulżyło. A więc nie wiedział, że jest gwiazdogatorką.
— Jednak wy wiecie, dokąd zmierzacie. Jesteś kadetem i skończysz w Siłach Obronnych. Ja nie wiem, co będę robiła.
— Jesteś córką kapitan okrętu — odparł. — To z pewnością otwiera wiele możliwości. Co więcej, moja podróż do Akademii nie oznacza, że wiem wszystko o mojej przyszłości. A niepewność może z łatwością stać się jednym z najbardziej przerażających stanów umysłu.
Następnie, ku kompletnemu zdziwieniu Al’iastov, Thrawn przykląkł na jedno kolano, przez co jego twarz znalazła się nieco niżej. Dorośli prawie nigdy tego nie robili. Nawet większość opiekunek Al’iastov zwykle stała prosto, patrząc na nią z góry.
— A jednak choć wszyscy stajemy na wielu rozstajach, możemy wybrać naszą drogę — ciągnął. — Też masz tę możliwość. Wybierz ścieżkę, która jest właściwa dla ciebie.
— No nie wiem. — Al’iastov czuła, jak łzy znów napływają jej do oczu. Jakie niby wybory stały przed trzynastoletnią gwiazdogatorką, która zawiodła? Nikt z nią o tym nie rozmawiał. — Ale dziękuję…
— Co tu się wyprawia? — Ostry głos młodszej kapitan Vorlip dobiegł zza jej pleców. — Kim jesteś i co tu robisz?
— Kadet Mitth’raw’nuru. — Thrawn zerwał się na równe nogi. — Zwiedzałem statek, gdy natknąłem się na pani córkę. Wyglądała na zdenerwowaną, więc zatrzymałem się, by zaoferować pomoc.
— Nie powinno cię w ogóle być w tym korytarzu — sarknęła Vorlip. Minęła Al’iastov i stanęła przed Thrawnem. — Nie widziałeś oznakowania TYLKO DLA PERSONELU?
— Założyłem, że przygotowano go na użytek ruchu cywilnego. Jako kadet byłbym więc właśnie „personelem”.
— No więc nie jesteś — syknęła Vorlip. — Powinieneś być teraz z pozostałymi kadetami.
— Proszę o wybaczenie — powiedział Thrawn. — Pragnąłem tylko poczuć okręt.
Skłonił głowę i zaczął się odwracać.
Vorlip wyciągnęła ramię, zagradzając mu przejście.
— Co masz na myśli, mówiąc „poczuć okręt”?
— Chciałem nauczyć się jego rytmu. Pokład delikatnie wibruje, przekazując informacje o zmianie trybu pracy silników. Naszą podróż przez nadprzestrzeń znaczyły drobne wahnięcia i korekty. Pęd powietrza wskazuje na drobne odchylenia, gdy zmieniamy kierunek. Kompensatory od czasu do czasu spóźniają się z nadążeniem za tymi zmianami, co z kolei znów można odczuć w wibracjach pokładu.
— Doprawdy? — Vorlip nie wyglądała już na zdenerwowaną. — Który to twój lot kosmiczny w życiu?
— Pierwszy, nigdy wcześniej nie opuściłem domu.
— Rozumiem. — Vorlip zrobiła krok w jego stronę. — Zamknij oczy. Nie otwieraj, dopóki nie wydam takiego polecenia.
Thrawn zrobił, jak mu kazano. Vorlip chwyciła go za ramiona i bez ostrzeżenia zaczęła nim obracać.
Zaskoczony, rozłożył ręce. Potykał się, bo stopy nie nadążały za górną częścią ciała. Vorlip nie przestawała nim kręcić, sama również powoli poruszała się dookoła. Gdy pokonała mniej więcej jedną trzecią drogi wokół kadeta, zatrzymała go.
— Nie otwieraj oczu — powiedziała, przytrzymując go w miejscu. — W którym kierunku lecimy?
Przez chwilę nie odpowiadał. Następnie uniósł dłoń i wskazał w stronę dziobu „Tomry”.
— Tam.
Vorlip trzymała go jeszcze przez sekundę. Wreszcie puściła i cofnęła się o krok.
— Możesz otworzyć oczy. — Po chwili dodała: — A teraz wracaj do swoich kwater. I nigdy już nie ignoruj takiego znaku, chyba że masz pewność, że ci wolno.
— Tak, pani kapitan — odparł.
Zamrugał kilka razy, odzyskując równowagę, skinął Vorlip, a także Al’iastov, do której również się uśmiechnął, po czym odwrócił się i odszedł.
— Przepraszam — wyszeptała dziewczyna.
— Nic się nie stało. — Vorlip wciąż patrzyła za odchodzącym Thrawnem.
— Jesteś na niego zła? — zapytała Al’iastov. — Chciał mi tylko pomóc.
— Wiem.
— Jesteś więc zła na mnie?
Vorlip spojrzała na nią, uśmiechając się lekko.
— Oczywiście, że nie — odparła. — Nie zrobiłaś nic złego.
— Ale… — Al’iastov urwała, zmieszana.
— Na nikogo nie jestem zła — powiedziała Vorlip. — Po prostu… Mnie zajęło to piętnaście rejsów na czterech różnych statkach, nim wykształciłam tego rodzaju świadomość. Ten cały Mitth’raw’nuru dokonał tego podczas swojego pierwszego lotu.
— Czy to dziwne?
— Bardzo — przytaknęła Vorlip.
— Wydaje się miły… — urwała Al’iastov, przypominając sobie, co powiedział o ścieżkach. — Co stanie się ze mną po odejściu stąd?
— Zostaniesz adoptowana — odpowiedziała Vorlip. — Zapewne przez jedną z Dziewięciu Rodzin Rządzących. Lubią mieć u siebie byłe gwiazdogatorki.
— Dlaczego?
— Kwestia prestiżu. Z pewnością rozumiesz, jak rzadko pojawiają się dziewczynki o twoich zdolnościach. Adopcja zasłużona to wielki honor dla kogoś takiego jak ty.
Al’iastov poczuła nagły ucisk w gardle.
— Nawet jeśli jesteśmy do niczego nieprzydatne?
— Nie mów takich głupot — zganiła ją Vorlip. — Każdy jest przydatny. Mam na myśli to, że zostaniesz powitana z otwartymi ramionami w rodzinie, która cię adoptuje. Zajmą się tobą, zapewnią dalszą edukację, a w końcu i najlepiej pasującą do ciebie karierę.
— Chyba że mnie wywalą.
— Powiedziałam już, żebyś nie gadała głupot. Nikt cię znikąd nie wywali. Jesteś prestiżowym nabytkiem dla rodziny, tak?
— Tak. — Al’iastov wciąż nie wierzyła w to do końca, ale dalsza rozmowa nie miała już sensu.
Chociaż w sumie, może i miała…
— Czy będę mogła wybrać rodzinę?
Vorlip zmarszczyła brwi.
— Nie wiem. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia na temat szczegółów takiego procesu. A co, interesuje cię jakiś konkretny ród?
— Owszem — powiedziała z przekonaniem Al’iastov. — Mitthowie.
— Och, doprawdy? — Vorlip obejrzała się przez ramię. — Jak kadet Thrawn?
— Tak.
Vorlip powoli wypuściła powietrze.
— Jak mówiłam, nie wiem, jak to się dokładnie odbywa. Ale z pewnością nie ma powodu, dla którego nie miałabyś zapytać. Właściwie, jak się nad tym zastanowić, to była gwiazdogatorka z twoimi wynikami powinna móc prosić, o co tylko zechce.
Stało się. Vorlip powiedziała to na głos. „Była gwiazdogatorka”.
Nawigacyjna kariera Al’iastov oficjalnie dobiegła końca.
Nagle zdała sobie sprawę, że, zaskakująco, zupełnie jej to nie przeszkadzało.
— On też tak powiedział — wyszeptała do Vorlip. — Powiedział, że mogę wybrać swoją ścieżkę.
— Cóż, kadeci mówią różne rzeczy. — Machnięciem ręki zbyła zarówno Thrawna, jak i rozmowę z nim. — A teraz musicie zameldować się z opiekunką w moim biurze. Mamy kilka formularzy do wypełnienia.
„Mitth’raw’nuru” — tak się przedstawił. Al’iastov powtarzała sobie to imię w myślach, idąc obok kapitan. „Mitth’raw’nuru”. Nie zapomni go.
A gdy przyjdzie czas, rodzina Mitthów z pewnością otrzyma odpowiednią prośbę.
Oficer przydziałowy pokręcił głową.
– Prośbie odmawiam – stwierdził krótko. – Miłego dnia.
Mitth’ali’astov zamrugała. Czyżby się przesłyszała?
– Nie rozumiem, jak to „odmawia pan”? – zapytała. – Mam tu przecież całą dokumentację.
– To prawda. – Przydziałowy był niewzruszony. – Jednak należało ją złożyć cztery dni temu.
Thalias zacisnęła zęby. Musiała walczyć z całą biurokratyczną machiną rodziny Mitthów, by się tu dostać. I walczyła, kłami i pazurami! Teraz jednak, gdy było już za późno, pojęła, dlaczego odpuścili i pozwolili jej złożyć prośbę.
– Obawiam się, że nie rozumiem. – Z trudem powstrzymywała gniew na własną rodzinę. Mężczyzna przed nią był kluczem do otrzymania przydziału na „Springhawka”. Musiała go sobie zjednać. – Jestem członkinią rodziny Mitthów, a „Springhawkiem” dowodzi członek rodziny Mitthów. Powiedziano mi, że flota zezwala na obserwację.
– Zgadza się – potwierdził oficer, ale jednocześnie postukał palcem w swój questis. – Jednak takie zezwolenie jest objęte pewnymi ograniczeniami. Jednym z nich jest trzymanie się wyznaczonych terminów.
– Teraz już rozumiem – powiedziała. – Niestety, rodzina nie wyjaśniła mi tego wcześniej. Jak zwykle. Czy jest coś, co mógłby pan w tej sytuacji zrobić?
– Obawiam się, że nie – odparł już nieco łagodniej. Obarczenie kogoś innego odpowiedzialnością za ten bałagan sprawiło, że stał się wobec Thalias nieco bardziej empatyczny. O to chodziło. – Należy wziąć przecież pod uwagę czas potrzebny na przeanalizowanie prośby, zwłaszcza że rodziny pozostałych starszych oficerów mają prawo ją zakwestionować.
– Rozumiem. Wszystko sprowadza się do rodzin, czyż nie?
– To prawda, zwykle tak to właśnie wygląda – przyznał oficer.
– Cóż, skoro nie mogę wejść na pokład tego okrętu jako obserwatorka, może istnieje inny sposób? – Thalias nie dawała za wygraną. – Może jest jakieś inne stanowisko, które mogę objąć? Jestem biegła w obsłudze komputerów, analizie danych…
– Przykro mi – przerwał jej. – Jesteś cywilem, a „Springhawk” nie ma żadnych stanowisk dla cywili.
Nagle zmarszczył brwi.
– Chyba że… chwileczkę. – Spojrzał na nią ponownie. – No proszę. Może… Jest tu stanowisko, które może mogłabyś objąć. „Springhawkowi” właśnie przydzielono gwiazdogatorkę, ale nie mają jeszcze dla niej opiekunki. Masz jakieś doświadczenie lub kwalifikacje do pracy z dziećmi?
– Niespecjalnie – przyznała. – Ale kiedyś sama byłam gwiazdogatorką. Czy to się liczy?
– Byłaś gwiazdogatorką? – Otworzył szeroko oczy. – Serio?
– Serio, serio – przytaknęła.
– Ciekawe – wymruczał, a jego oczy ponownie się zwęziły, choć patrzył teraz jakby odrobinę w innym kierunku. – Sto lat temu opiekunki rekrutowano wyłącznie spośród byłych gwiazdogatorek. Tak przynajmniej słyszałem.
– Ciekawe – powtórzyła za oficerem Thalias. To była jej szansa.
Jeśli chciała z niej skorzystać.
A to wcale nie było proste czy oczywiste pytanie. Ta część jej życia należała już do przeszłości. Co więcej, wielu wspomnień wcale nie chciała rozgrzebywać.
Oczywiście, wiele z nich było związanych z kobietami, którym zlecano na okrętach opiekę nad nią. Niektóre całkiem rozsądne, inne zupełnie jej nie rozumiały. Tym razem znalazłaby się jednak po drugiej stronie tej relacji, co powinno nieco pomóc.
Powinno. Mówiąc szczerze, ona sama pewnie nie okazała się najłatwiejszym przydziałem dla swoich opiekunek. Wiele poszczególnych chwil zlało się w jedną, jednak wyraźnie pamiętała kilka długich fochów i parę pełnoprawnych wybuchów wściekłości.
Gdyby jednak sama miała wziąć tę robotę – i stanąć twarzą w twarz z gwiazdogatorką ze wszystkimi tego konsekwencjami – mogłaby spróbować oszczędzić nieco stresu jakiejś dziewczynce…
Wyprostowała ramiona. Przywołanie własnej mrocznej przeszłości nie będzie łatwe. Ale może być też jej jedyną szansą na ponowne spotkanie Thrawna. A z pewnością najlepszą okazją, by mu się dokładnie przyjrzeć.
– Dobrze – zdecydowała. – Biorę to.
– Hola, hola! – Oficer zgasił jej entuzjazm. – To nie takie proste. Wciąż musisz…
Przerwał, gdy ktoś otworzył drzwi za jej plecami. Thalias odwróciła się i zobaczyła wchodzącego do biura mężczyznę w średnim wieku. Wysoko na żółtej szacie zewnętrznej widniał przypięty herb wschodzącego słońca, symbol syndyka rodziny Mitthów.
– Widzę, że udało mi się zdążyć na czas – skomentował. – Mitth’ali’astov, jak sądzę?
– Zgadza się. – Thalias zmarszczyła czoło. – Z kim mam przyjemność?
– Syndyk Mitth’urf’ianico – przedstawił się, po czym przeniósł wzrok na oficera. – Rozumiem, że ta młoda dama stara się o przydział na „Springhawku”, zgadza się?
– W rzeczy samej, syndyku. – Oczy przydziałowego zwęziły się nieco. – Proszę wybaczyć, ale to sprawy floty, a nie Arystokry.
– Chyba że wybiera się na pokład jako obserwator rodziny Mitthów – sprzeciwił się Thurfian.
– Jej dokumentacja się nie zgadza. – Oficer pokręcił głową.
– Ktoś z rodziny opóźnił cały proces – dodała Thalias.
– Rozumiem – rzekł Thurfian. – I nic nie da się zrobić?
– Szukają opiekunki dla gwiazdogatorki – podsunęła Thalias. – Właśnie zaczynaliśmy rozmowę na ten temat.
– Doskonale – ucieszył się Thurfian. – Co musimy zrobić, żeby się udało?
– To nie jest takie proste – zaprotestował przydziałowy.
– Oczywiście, że jest – powiedział syndyk. – Stanowisko wciąż pozostaje nieobsadzone, a rodzina Mitthów wciąż ma prawo do obserwacji.
– Ale przecież nie mamy zebranych wszystkich niezbędnych zgód!
– To ja się właśnie zbiorczo zgadzam – rzekł dobitnie Thurfian.
– Syndyku, z całym szacunkiem… – zaoponował oficer.
– Z całym szacunkiem do pana – przerwał mu syndyk i się wyprostował…
Nagle Thalias odczuła całą prawdziwą potęgę Syndykury, wykraczającą daleko poza znaczenie polityczne, niosąc ze sobą pełen ciężar historii Chissów.
– Nad Dynastią wisi groźba ataku. – Głos Thurfiana był niski i groźny. – Siły Obronne i Ekspansyjna Flota muszą znaleźć się w pełnej gotowości. Na każdym okręcie niezbędna jest gwiazdogatorka, a te nie mogą wejść na pokład bez opiekunki. „Springhawk” za cztery godziny ruszy z Naporara w bój. Nie mamy czasu – pan nie ma czasu – na czcze rozważania.
Nabrał powietrza, a Thalias odniosła wrażenie, że zarówno jego postawa, jak i ton głosu nieco złagodniały.
– A zatem. Ma pan tu opiekunkę, która jest gotowa, chętna i zdolna do służby. Ma pan zgodę rodziny na jej wejście na pokład. Z pewnością jest pan w stanie znaleźć sposób na zapewnienie „Springhawkowi” zasobów niezbędnych do wykonania czekających nań zadań.
Przez kilka chwil obaj nie wypowiedzieli ani słowa, mierząc się intensywnie wzrokiem. Ach, ta rywalizacja między flotą i Arystokrą.
Jednak w głosie Thurfiana brzmiały rozsądek i pośpiech, a oficer najwyraźniej doskonale je rozumiał.
– Niech będzie. – Spuścił wzrok i przez chwilę pracował na swoim questisie. – Dobrze. – Spojrzał znów na Thalias. – Twoje rozkazy, instrukcje oraz zezwolenia są już na twoim czytniku. Zapoznaj się z nimi i bądź, gdzie powinnaś być, gdy tam powinnaś być. – Rzucił okiem na Thurfiana. – Jak był łaskaw zauważyć syndyk Thurfian, „Springhawk” wylatuje za cztery godziny.
– Dziękuję – powiedziała.
– Nie ma za co. – Uśmiechnął się do niej lekko. – Witamy w Ekspansyjnej Flocie, opiekunko Thalias. Życzę powodzenia z twoją gwiazdogatorką.
Po chwili Thalias i Thurfian stali już na korytarzu.
– Dziękuję – powtórzyła. – Przybyłeś w ostatniej chwili.
– Cieszę się, że mogłem pomóc – odparł syndyk z uśmiechem. – Jesteś doprawdy wyjątkową osóbką, Thalias.
Poczuła, jak na twarz wypełza jej rumieniec.
– Dziękuję – powiedziała po raz trzeci.
– A skoro ja pomogłem tobie – ciągnął Thurfian – to jest coś, w czym i ty możesz pomóc mnie.
Odruchowo odsunęła się od niego i zatrzymała gwałtownie.
– Słucham?
– Nie ma czasu do stracenia – powiedział starszy mężczyzna, chwytając ją pod ramię i ruszając z miejsca. – Chodź, opowiem ci po drodze na twój okręt.
Thalias ostatni raz musiała zapoznawać się z wojskowym rozkładem lotów jakieś dwie dekady temu, nie mówiąc już o konieczności podporządkowania się takowemu. Na szczęście, gdy tylko minął pierwszy szok, stare nawyki i odruchy zaczęły działać, a na prom dotarła z dużym zapasem czasu.
Gdy przybyła, dziewczynka czekała już na nią w kajucie gwiazdogatorki, gdzie, rozwalona na olbrzymim fotelu w salonie, grała w jakąś grę na swoim questisie, stukając w ekran. Na oko miała dziewięć lub dziesięć lat, ale gwiazdogatorki były raczej niskie, co często okazywało się mylące. Spojrzała na Thalias, gdy ta przeszła przez właz, otaksowała ją podejrzliwie wzrokiem, po czym wróciła do gry. Thalias zaczęła się przedstawiać, jednak przypomniała sobie, jak sama była niegdyś sceptycznie nastawiona do nowych opiekunek, więc przerwała i zaniosła bagaże do swojej części kajuty.
Chwilę zajęło jej zadomowienie się. Gdy wróciła do salonu, dziewczynka odłożyła już questis na krzesło obok fotela i wpatrywała się z grymasem na wyświetlacze umieszczone na grodzi pod barem z przekąskami.
– Ruszyliśmy już? – zapytała Thalias.
– Przed kilkoma minutami. – Dziewczynka skinęła głową. Zawahała się, po czym spojrzała ukradkiem na Thalias. – Jesteś moją nową nibymatką?
– Jestem twoją nową opiekunką – odparła Thalias, marszcząc lekko brwi. „Nibymatka”? Czy to był nowy oficjalny tytuł osoby na jej stanowisku, czy też coś wymyślonego przez tę dziewczynkę? – Będę się tobą zajmować na pokładzie „Springhawka”. – Podeszła do jednego z wolnych krzeseł i usiadła. – Nazywam się Thalias. A ty?
– Nie powinnaś już tego wiedzieć?
– Dostałam przydział właściwie w ostatniej chwili – przyznała Thalias. – Miałam czas wyłącznie na dotarcie do kosmoportu w takim tempie, by nie spóźnić się na prom.
– Och. – Dziewczynka wyglądała na nieco zmieszaną. Pewnie poprzednie opiekunki przyzwyczaiły ją do nieco większej dyscypliny. I kompetencji. – Nazywam się Che’ri.
– Miło cię poznać, Che’ri. – Thalias uśmiechnęła się do niej. – W co grasz?
– Co? Och. – Che’ri dotknęła swojego questisa. – W nic nie grałam. Rysowałam.
– Rozumiem. – Thalias skrzywiła się lekko. Che’ri lubiła rysować, a Thalias ledwie odróżniała jeden koniec rysika od drugiego. Tu raczej nie będą miały o czym rozmawiać. – Nie wiedziałam, że da się go tak wykorzystać.
– To nie do końca sztuka. – Dziewczynka wyglądała na nieco zawstydzoną. – Po prostu korzystam z elementów, które już są w questisie i łączę je ze sobą.
– Ciekawe. Coś jak kolaż? Mogę zobaczyć?
– Nie. – Che’ri odchyliła się nieco i przycisnęła questisa do piersi. – Nie pozwalam nikomu tego oglądać.
– Dobrze, rozumiem – zapewniła ją pospiesznie Thalias. – Jeśli jednak kiedyś zmienisz zdanie, z radością obejrzę, co stworzyłaś.
– A ty lubisz rysować?
– Nie jestem w tym zbyt dobra – odparła opiekunka. – Ale lubię patrzeć na sztukę.
– Nie sądzisz, że rysowanie jest głupie?
– Oczywiście, że nie – zapewniła ją. – Dobrze jest mieć taki talent.
– Tak naprawdę to nie rysuję – przyznała Che’ri. – Już ci mówiłam, po prostu łączę ze sobą różne elementy.
– To wciąż talent – spróbowała ostrożnie Thalias. – A talenty nigdy nie są głupie.
– Poprzednia nibymatka mówiła, że ten jest. – Che’ri spuściła wzrok.
– W takim razie poprzednia nibymatka się myliła.
Che’ri parsknęła cicho.
– Ona uważała, że zawsze ma rację.
– Zaufaj mi – odparła Thalias. – Widziałam w swoim życiu wiele nibymatek i z góry ci mówię: ta się myliła.
– No dobra. – Che’ri przyjrzała się jej uważnie. – Nie jesteś taka jak inne.
– Inne nibymatki? – Thalias zaryzykowała drobny uśmiech. – Pewnie nie. Ile ich już miałaś?
Che’ri znowu wbiła wzrok w podłogę.
– Osiem – szepnęła ledwo słyszalnie.
Thalias skrzywiła się na dźwięk bólu w jej głosie.
– Och – powiedziała łagodnie. – Musiało ci być ciężko.
– A niby skąd ty masz wiedzieć? – Kolejne parsknięcie.
– Bo ja miałam cztery.
Che’ri spojrzała na starszą dziewczynę szeroko otwartymi oczami.
– Jesteś gwiazdogatorką?
– Byłam. I pamiętam, jak bardzo mi było źle za każdym razem, gdy zabierali jedną opiekunkę i wciskali nową.
Ramiona Che’ri opadły, a ona sama wyraźnie posmutniała.
– Nawet nie wiem, co zrobiłam nie tak.
– Pewnie nic – pocieszyła ją Thalias. – Sama się też tym zamartwiałam i nigdy nie byłam w stanie nic wymyślić. No, czasem się z nimi nie dogadywałam i sądziłam, że to może być powód.
– Nie rozumiały – powiedziała Che’ri ze ściśniętym gardłem. – Żadna nie rozumiała.
– Bo żadna nigdy nie była gwiazdogatorką – wyjaśniła Thalias. Choć kiedyś było inaczej, jeśli oficer przydziałowy mówił prawdę. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego to się zmieniło. – Kiedy opuszczamy program, większość nigdy już nie wraca.
– Dlaczego więc ty to zrobiłaś?
Thalias wzruszyła ramionami. To nie był odpowiedni moment na wyznanie dziewczynce, że chciała spotkać osobę, którą widziała wcześniej raz w życiu.
– Pamiętam, jak ciężko mi było w roli gwiazdogatorki. Pomyślałam, że skoro nią byłam, może uda mi się być lepszą opiekunką.
– Aż mnie opuścisz – wymruczała Che’ri. – Jak one wszystkie.
– Wcale nie musiały tego chcieć – tłumaczyła Thalias. – Za przenosinami opiekunki może stać wiele różnych powodów. Czasami po prostu nie dogaduje się z gwiazdogatorką, jak twoja ostatnia czy też ta moja, o której ci mówiłam. Ale bywają i inne przesłanki. Zdarza się, że potrzebują konkretnej opiekunki dla nowej gwiazdogatorki. Innym razem to kwestie rodziny… Mam na myśli ustalenia między różnymi rodzinami, które też przecież mogą wszystko pomieszać. – Poczuła, jak zaciska usta. – A czasem to kwestia jakiegoś krótkowzrocznego idioty, który ma zarządzać tym bałaganem.
– Krótkowzrocznego, czyli takiego, który kiepsko widzi?
– Krótkowzrocznego, czyli takiego, który ma mózg skoropuchy – stwierdziła sucho. – Z pewnością takich spotkałaś.
Che’ri uśmiechnęła się do niej nieśmiało.
– Nie powinnam tak mówić o innych.
– Masz rację, pewnie nie powinnaś – skwitowała Thalias. – Ja również. Co nie zmienia faktu, że mają mózgi skoropuch.
– Pewnie tak. – Dziewczynka spojrzała na nią spod przymrużonych powiek. – Jak długo byłaś gwiazdogatorką?
– Miałam siedem lat, gdy nawigowałam swój pierwszy statek. Trzynaście, gdy nawigowałam ostatni.
– Mówili, że będę gwiazdogatorką do czternastego roku życia.
– Tak jest zazwyczaj – odparła Thalias. – Moje Trzecie Oko najwyraźniej zdecydowało się wysiąść na wcześniejszym postoju. A ty ile masz lat? – Przesadnie przyglądała się twarzy Che’ri. – Osiem?
– Dziewięć i pół. – Dziewczynka szybko zaczęła przeliczać. – Dziewięć i trzy czwarte.
– Ach, czyli jesteś bardzo doświadczona. To dobrze.
– Chyba tak. Lecimy do bitwy?
Thalias zawahała się. O niektórych sprawach dorośli nie powinni mówić gwiazdogatorkom. O sprawach, które Rada w swej niekonwencjonalnej mądrości uznała za mogące wzbudzić niepokój.
– Nie wiem, ale nie ma się czym martwić – powiedziała w końcu. – A na pewno nie na pokładzie „Springhawka”. Starszy kapitan Thrawn jest naszym dowódcą, a to jeden z najlepszych wojowników Dynastii.
– Bo oni to wcale mi nie chcieli powiedzieć, po co tu jestem – nadąsała się Che’ri. – Nie ma przecież gdzieś bardzo daleko kogoś, z kim musimy stoczyć walkę, nie? Słyszałam, że nie latamy już w tym celu za krańce Dynastii. A skoro mamy walczyć z kimś blisko, to statek nie potrzebuje gwiazdogatorki.
– Słuszne rozumowanie – potwierdziła Thalias, czując nieprzyjemny ucisk w żołądku. Nawet jeśli ich grupa zmierzała na jakąś akcję odwetową, podróżowanie skokami pozwoliłoby im pokonać dowolny rozsądny dystans bez niepotrzebnego ryzykowania życiem gwiazdogatorki w bitwie. A więc co Che’ri i ona sama robiły na pokładzie? – Jednakże czego byśmy nie robili, starszy kapitan Thrawn przeprowadzi nas przez to bez szwanku.
– Skąd wiesz?
– Dużo o nim czytałam. – Thalias wyjęła swój questis. – Lubisz czytać? Chcesz się dowiedzieć czegoś o jego karierze?
– Nie trzeba. – Che’ri zmarszczyła nieco nos. – Wolę porysować.
– Rysowanie też jest dobre. – Thalias wysłała akta Thrawna na questis dziewczynki. – To tylko jakbyś miała chęć poczytać później.
– Dobra. – Che’ri niepewnie spojrzała na urządzenie. – Strasznie tu tego dużo!
– Zgadza się – przytaknęła, czując drobne ukłucie wstydu. Uwielbiała czytać, gdy była gwiazdogatorką. Oczywiście uznała, że Che’ri podziela to zainteresowanie. – Wiesz co? Przejrzę te pliki później i przygotuję ci krótszą wersję. Wybiorę te najciekawsze z jego przygód.
– Dobra. – Che’ri sprawiała wrażenie odrobinę bardziej zainteresowanej.
– Umowa stoi. – Przez chwilę Thalias chciała jeszcze coś dodać, jednak wciąż dostrzegała dzielący je dystans i doskonale pamiętała, jak zmienne nastroje miała sama, będąc w wieku dziewczynki. Lepiej nie naciskać. – Muszę się odmeldować pierwszemu oficerowi.
Wstała, po czym rzuciła:
– Możesz sobie teraz jeszcze porysować.
– Dobra. Czy mam sobie sama zrobić obiad?
– Nie, nie, ja ci go przygotuję – zapewniła ją pospiesznie. – Jesteś głodna?
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
– Mogę poczekać.
To nie była żadna odpowiedź.
– Chcesz, żebym zrobiła ci coś teraz?
– Mogę poczekać – powtórzyła Che’ri.
Thalias zacisnęła zęby.
– Dobrze. Pójdę się odmeldować, a potem wrócę. Zastanów się przez ten czas, na co masz ochotę.
– To bez znaczenia. – Kolejne wzruszenie ramionami.
– I tak się nad tym zastanów. Niedługo wrócę.
Wyszła z kajuty i ruszyła korytarzem, wściekła na samą siebie. Może niepotrzebnie wzięła tę fuchę.
Z drugiej strony, ledwie zdążyły się poznać. Nic dziwnego, iż dziewczynka trzymała ją na dystans, zwłaszcza że wciąż było jej przykro z powodu tego, co uznawała za porzucenie przez swoje poprzednie opiekunki.
A więc Thalias da jej czas i przestrzeń, a potem jeszcze więcej czasu. Istnieje szansa, że dziewczynka w końcu oprzytomnieje.
A jeśli do powrotu Thalias nie wymyśli, na co ma ochotę, dostanie kanapki z pastą orzechową. Nawet jeśli Che’ri nie przepada za czytaniem, z pewnością lubi kanapki z pastą orzechową.
Thrawn był wyższy, niż Samakro się spodziewał, roztaczał też wokół siebie aurę wdzięku i swoistej pewności siebie. Był również uprzejmy wobec oficerów i wojowników i doskonale znał rozkład „Springhawka”. Poza tym Samakro nie mógł dostrzec w nim nic nadzwyczajnego.
A teraz także się spóźniał.
– Zbliżamy się do układu docelowego – zameldował Kharill. – Wyjście za trzydzieści sekund.
– Przyjąłem. – Samakro rozejrzał się po mostku. Wszystkie systemy ofensywne świeciły na zielono, łącznie z narowistym komputerem celowniczym sfery plazmowej, który przez kilka ostatnich dni przysporzył im nieco kłopotów. Śluzy zabezpieczono przed ewentualnym abordażem, otulająca kadłub „Springhawka” elektrostatyczna osłona działała na pełnej mocy, a wszyscy wojownicy znajdowali się na swoich stanowiskach.
Imponujące, lecz właściwie zbędne. Z tego, co Samakro wiedział, cała ta misja znajdowała się jedynie o oczko wyżej niż manewry ćwiczebne. „Czujny” był w końcu okrętem typu Nightdragon, a na znajdujący się obecnie pod dowództwem admirał Ar’alani oddział składało się jeszcze pięć krążowników – poza samym „Springhawkiem”. Przy takiej sile ognia, gdy pojawią się niespodziewanie nad macierzystą planetą Paataatusów, nie mogą się spodziewać żadnego skutecznego oporu.
Co nie znaczyło oczywiście, że „Springhawk” i jego cała załoga mieli się zachowywać inaczej niż całkowicie profesjonalnie. Wliczając w to kapitana statku. A jeśli Thrawna nie będzie tu, gdy wyjdą z nadprzestrzeni, Samakro będzie po prostu musiał przejąć…
– Pozostać w gotowości. – Usłyszał za sobą spokojny głos Thrawna.
Samakro odwrócił się, powstrzymując nerwową reakcję. Jak, do cholery, Thrawn zakradł się na mostek tak, że Samakro nie usłyszał otwieranego włazu?
– Kapitanie – powitał przełożonego. – Zaczynałem podejrzewać, że nie usłyszał pan alarmu.
– Jestem tu od godziny. – W głosie Thrawna słychać było lekkie zdziwienie faktem, że Samakro tego nie zauważył. – Nadzorowałem prace nad komputerem celowniczym sfery.
Samakro spojrzał na konsolę sfery w chwili, gdy dwóch techników wyłoniło się spoza urządzenia.
– Och. Widzę, że świeci na zielono.
– Zgadza się – potwierdził Thrawn. – Jakość zespołów naprawczych i konserwacyjnych na „Springhawku” polepszyła się wyraźnie, odkąd przejął pan dowodzenie.
Samakro zmrużył oczy. Komplement? Czy może subtelne przypomnienie, że to Thrawn był teraz kapitanem?
– Czy mamy najnowsze rozkazy z „Czujnego”?
– Nic od ostatniego skoku – odparł Samakro. „Chyba jednak komplement” – zdecydował. Thrawn nie wyglądał na osobę, która lubi się chełpić. – Zwyczajowe przypomnienie Ar’alani, byśmy przygotowali się na każdą ewentualność.
– Sądzę, że jesteśmy przygotowani – rzekł Thrawn. – Wyjście… teraz.
Gwiezdne smugi w iluminatorze błysnęły i skurczyły się do rozmiarów jasnych punktów, co oznaczało, że „Springhawk” wyszedł z nadprzestrzeni.
Prosto w nawałnicę laserowego ognia.
– Wrogie myśliwce! – warknął Kharill. – Namierzam… są wszędzie wokół nas, kapitanie. Zalewają nas. Zalewają wszystkich.
Samakro wysyczał drobne przekleństwo. Kharill miał rację. Wokół zespołu Chissów śmigało przynajmniej pięćdziesiąt myśliwców Paataatusów. Niczym wściekłe muchoważki siekały ogniem laserowym, którego bladozielone rozbłyski przecinały rozrzedzony pył międzyplanetarny.
I jak w przypadku muchoważek, choć jedno użądlenie było zbyt słabe, by uszkodzić elektrostatyczną osłonę „Springhawka”, odpowiednio skoncentrowany ogień z pewnością mógł przebić się przez ich obronę i wgryźć w kadłub.
– Przyjąłem. – Głos Thrawna pozostawał niewzruszony. – Sfera Jeden: otworzyć ogień w stronę najbliższego przeciwnika na moim wektorze.
– Sfera Jeden otwiera ogień. – Sfera plazmowa wystrzeliła z lewoburtowej wyrzutni.
Kompletnie nie trafiając w cel.
– Kontrola sfery – rzucił Samakro. – Rekalibruj i powtórz strzał.
– Zignorować ten rozkaz – powiedział Thrawn. – Ster, zwrot dziewięćdziesiąt stopni na lewą burtę, uruchomić Sferę Dwa, następnie otworzyć ogień.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki