Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka „Star Wars: Wyższe dobro” to druga odsłona serii „Dynastia Thrawna” osadzonej w uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Zobacz, o czym opowiada! „Dynastia Thrawna Tom 2: Wyższe dobro” jest kontynuacją losów tytułowego bohatera przedstawionych wcześniej w powieści „Star Wars: Chaos”. Thrawn jako dowódca floty Imperium Chissów musi stawić czoła kolejnym niebezpieczeństwom, które zagrażają jego ludowi.
O czym opowiada „Star Wars: Dynastia Thrawna. Wyższe dobro”?
„Dynastia Thrawna: Wyższe dobro. Tom 2” to kolejna część historii jednego z najbardziej znanych czarnych charakterów serii „Gwiezdne wojny”. Zanim Thrawn został wielkim admirałem Imperium Galaktycznego i jednym z najbliższych współpracowników Palpatine’a, kierował flotą swojej rodzinnej planety Csilla położonej w Nieznanych Regionach. Wydarzenia z tego okresu przybliża czytelnikom trylogia „Star Wars: Dynastia Thrawna”. „Wyższe dobro” przedstawia historię Thrawna po jego wielkim zwycięstwie odniesionym nad przeciwnikami Domu Mitthów – znamienitego rodu panującego na Csilli. Triumf admirała nie sprawia jednak, że wrogowie Imperium znikają. Jako że flota Chissów uchodzi za niezwyciężoną, nieprzyjaciele zmieniają strategię działania i zamiast otwartej konfrontacji wybierają spiskowanie. Thrawn staje przed trudnym zadaniem: tym razem musi ocalić swoją planetę nie z pomocą wojskowej taktyki, lecz z wykorzystaniem sprytu. „Dynastia Thrawna. Tom 2” spodoba się fanom „Gwiezdnych wojen”, którzy chcą poznać bliżej postać słynnego admirała i kolejny raz przeżyć niesamowite przygody w ulubionym uniwersum. Książka to również dobra pozycja dla miłośników literatury science fiction.
O autorze książki „Star Wars: Wyższe dobro”
Twórcą powieści „Dynastia Thrawna. Wyższe dobro” jest amerykański pisarz Timothy Zahn. Autor urodził się 1 września 1951 roku w Chicago. Debiutancką powieść „Wyzwolenie: Czarne komando” wydał w 1983 roku. Rok później został uhonorowany Nagrodą Hugo za opowiadanie „Cascade Point”. Zahn ma w swojej bibliografii kilkadziesiąt tytułów z gatunku science fiction. Największą sławę przyniosły mu książki i opowiadania osadzone w świecie „Gwiezdnych wojen” – w szczególności serie „Dynastia Thrawna” oraz „Ręka Thrawna”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 555
Dramatis Personae
THRAWN | Mitth’raw’nuruodo – zasłużony adoptowany rodziny Mitthów
ZIARA | Irizi’ar’alani – zrodzona z krwi członkini rodziny Irizi
THALIAS | Mitth’ali’astov – zasłużona adoptowana rodziny Mitthów
THURFIAN | Mitth’urf’ianico – syndyk rodziny Mitthów
SAMAKRO | Ufsa’mak’ro – zasłużony adoptowany rodziny Ufsa
GENERAŁ BA’KIF
CHE’RI – gwiazdogatorka
QILORI Z UANDUALONU – nawigator, członek Tropicieli (niewywodzący się z rasy Chissów)
GENERAŁ YIV DOBROCZYŃCA – dowódca Nikardunów
Dynastia Chissów
Dziewięć Rodzin Rządzących
UFSA
PLIKH
IRIZI
BOADIL
DASKLO
MITTH
CLARR
OBBIC
CHAF
Hierarchia rodzinna Chissów
ZRODZONY Z KRWI
ZRODZONY W PRÓBIE
KUZYN
ZASŁUŻONY ADOPTOWANY
DOSTOJNY KREWNIAK
Hierarchia polityczna
PATRIARCHA – głowa rodziny
MÓWCA – główny syndyk rodziny
SYNDYK – członek Syndykury, głównego organu rządzącego Dynastią
PATRIEL – zajmuje się sprawami rodziny na danej planecie
RADNY – zajmuje się sprawami rodziny na danym terytorium
ARYSTOKR – urzędnik średniego szczebla jednej z Dziewięciu Rodzin Rządzących
Dawno, dawno temu poza granicami odległej galaktyki….
Od tysięcy lat stanowi wyspę spokoju pośród oceanu Chaosu. Jest ośrodkiem władzy, przykładem stabilizacji i ostoją prawości. Dziewięć Rodzin Rządzących strzeże jej od środka, a Chissańska Ekspansyjna Flota Obronna ochrania od zewnątrz. Nie niepokoi sąsiadów, wrogów obraca w pył. Jest światłem, cywilizacją i chwałą.
Oto Dynastia Chissów.
Przez te wszystkie lata w Chissańskiej Ekspansyjnej Flocie Obronnej admirał Ar’alani przeżyła ponad pięćdziesiąt bitew i pomniejszych starć. Podobnie jak bitwy – każda okazywała się przecież inna – tak i przeciwnicy bardzo się od siebie różnili. Niektórzy odznaczali się sprytem, inni ostrożnością, a jeszcze inni, zwłaszcza dowódcy z politycznego nadania, których awansowano na stanowiska wymagające umiejętności stanowczo przewyższających ich własne, wykazywali się jedynie żałosną niekompetencją. Różniły się również stosowane strategie i taktyki, od prostych, przez zawikłane, po straszliwie brutalne. Bitwy także kończyły się różnie, czasem bez rozstrzygnięcia, często klęską wroga, a niekiedy porażką Chissów.
Nigdy jednak do tej pory Ar’alani nie doświadczyła jednocześnie tak zawziętej determinacji i poczucia całkowitej bezsensowności, jak wówczas, gdy patrzyła na to, co właśnie się przed nią rozgrywało.
– Uważaj, „Czujny”. Lecą na was jeszcze cztery, na sterburcie, z dołu. – Z głośnika na mostku rozległ się głos starszej kapitan Xodlak’in’daro. W jej dźwięcznym alcie jak zwykle brzmiał chłodny spokój.
– Przyjęłam, „Grayshrike” – odparła Ar’alani, spoglądając na ekran taktyczny. Zza małego księżyca rzeczywiście wyłoniły się cztery nikarduńskie kanonierki, sunąc z pełną mocą ku „Czujnemu”. – Wygląda na to, że paru spóźnialskich też próbuje się załapać na waszą imprezę.
– Zaraz się nimi zajmiemy, pani admirał – powiedziała Lakinda.
– Dobrze. – Ar’alani patrzyła uważnie na sześć łodzi rakietowych, które wysunęły się zza kadłuba krążownika bojowego, zniszczonego przez jej okręt i dwie inne jednostki chissańskie piętnaście minut wcześniej. Takie ukradkowe podejście za tę osłonę wymagało sporej pomysłowości. Wielu równie kompetentnych dowódców postawiłoby w takiej sytuacji na rozwagę, tę rozsądniejszą siostrę męstwa, i wykorzystałoby swoje umiejętności, aby wycofać się z bitwy, w której nie mieli szans na zwycięstwo.
Ostatni walczący Nikardunowie nie brali tego jednak pod uwagę. Zamierzali się poświęcić, rzucić na okręty Chissów, które wypędziły ich z kryjówek – ewidentnie po to, żeby w samobójczym amoku zniszczyć choć część sił znienawidzonego wroga.
Tak się jednak nie stanie. A na pewno nie dziś. I zdecydowanie nie spotka to okrętów Ar’alani.
– Thrawn, „Grayshrike” wdepnął w kolejne gniazdo nocołazów! – zawołała. – Możesz im pomóc?
– Oczywiście – odparł starszy kapitan Mitth’raw’nu-ruodo. – Kapitan Lakindo, jeśli skręcicie o trzydzieści stopni na sterburtę, uda nam się, jak sądzę, wciągnąć waszych napastników w krzyżowy ogień.
– Trzydzieści stopni, przyjęłam – powiedziała Lakinda. Ar’alani ujrzała na ekranie taktycznym, jak „Grayshrike” robi miejsce dla nadlatujących łodzi rakietowych i kieruje się w stronę „Springhawka”. – Chociaż, z całym szacunkiem dla pani admirał, moim zdaniem to raczej szczeniaczki, a nie nocołazy.
– Zgadzam się – przytaknął Thrawn. – Jeśli to te same, które – jak nam się zdawało – zostały zniszczone przez eksplozję krążownika, żadna nie powinna mieć już więcej niż jedną rakietę.
– Z naszych danych wynika, że dwie nie mają ich wcale – sprostowała Lakinda. – Czyli zapewne lecą dla samej chwały męczeństwa.
– Skądinąd przereklamowanej – stwierdziła zgryźliwie Ar’alani. – Wątpię, żeby ktokolwiek miał w najbliższym czasie wygłaszać tam elegijne pochwały ku czci Yiva Dobroczyńcy. Wutroow?
– Sfery gotowe, pani admirał – zameldowała starsza kapitan Kiwu’tro’owmis z drugiej strony mostka „Czujnego”. – Możemy już zepsuć im zabawę?
– Jeszcze chwila – odparła Ar’alani, oceniając sytuację na ekranie taktycznym. Dzięki wyłączającym elektronikę sferom plazmowym mogli unieszkodliwić atakujących bez konieczności niszczenia wytrzymałych kadłubów ze stopu nyix, z którego wykonywano opancerzenie większości okrętów w tej części Chaosu. Mniejsze jednostki myśliwskie, takie jak nikarduńskie łodzie rakietowe, zmierzające właśnie w kierunku „Czujnego”, były szczególnie podatne na takie ataki.
Mniejsze łodzie poruszały się jednak zwinniej niż większe jednostki wojenne i czasami dzięki zręcznym unikom potrafiły umknąć przed niebezpieczeństwem, jeśli stosunkowo powolne sfery plazmowe wystrzelono zbyt wcześnie.
Do tego typu szacunków używano specjalnych tabel i wykresów, ale Ar’alani wolała polegać na własnym wzroku i doświadczeniu.
I to właśnie doświadczenie mówiło jej, że była to dla nich nieoczekiwana szansa na zwycięstwo. Jeszcze dwie sekundy…
– Wystrzelić sfery! – rozkazała.
Rozległ się stłumiony huk – z wyrzutni wyleciały sfery plazmowe. Ar’alani nie odrywała wzroku od ekranu taktycznego. Odebrawszy sygnały o ataku, łodzie rakietowe gwałtownie zboczyły z kursu, próbując wyminąć zagrożenie. Ostatniej prawie się udało. Sfera rozbłysła na jej tylnej lewej burcie i sparaliżowała jej silniki – łódź, wirując, oddaliła się po wektorze uniku. Inne ładunki uderzyły pozostałe trzy jednostki w sam środek kadłubów, unicestwiając ich główne systemy. Łodzie bezwładnie podryfowały w kosmos.
– Trzy załatwione, jedna wciąż zipie – zameldowała Wutroow. – Mamy je zabezpieczyć?
– Z tym na razie się wstrzymaj – poleciła Ar’alani. Zanim systemy łodzi rakietowych znowu zaczną działać, miało minąć jeszcze co najmniej kilka minut. A w międzyczasie… – Thrawn? – rzuciła. – Zajmij się tym.
– Tak jest, pani admirał.
Ar’alani przeniosła wzrok na „Springhawka”. Normalnie nigdy nie zrobiłaby czegoś takiego kapitanowi okrętu w swojej grupie zadaniowej: nikomu nie wydałaby tak niejasnego rozkazu z założeniem, że podwładny odgadnie jej intencje. Ale ona i Thrawn współpracowali ze sobą na tyle długo, że musiał zobaczyć to, co ona – była tego pewna – i będzie wiedział dokładnie, czego Ar’alani od niego oczekuje.
I tak też się stało. Gdy cztery chwilowo unieszkodliwione łodzie rakietowe oddalały się w różnych kierunkach, z dziobu „Springhawka” wystrzelił promień ściągający, pochwycił jedną z nich i zaczął nią manewrować.
Umieszczając ją dokładnie na kursie przecinającym trajektorie jednostek prujących w kierunku „Grayshrike’a”.
Nikardunowie, całkowicie skupieni na samobójczym ataku na krążownik Chissów, dali się zaskoczyć. Nie zauważyli skierowanej w ich stronę łodzi i dopiero w ostatniej chwili rozproszyli się, unikając zagrożenia.
To jednak zakłóciło realizację ich planu. Sytuację pogarszał też fakt, że Thrawn urządził wszystko tak, aby odwrócić ich uwagę dokładnie w chwili, w której nikarduńskie myśliwce znalazły się w pełnym zasięgu laserów spektralnych „Springhawka”. Rakietówki wciąż próbowały powrócić do szyku, kiedy uderzyły w nie wiązki laserowe.
Dwadzieścia sekund później ta część przestrzeni stała się wolna od wrogów.
– Dobra robota. – Ar’alani rzuciła okiem na ekran taktyczny. Oprócz uszkodzonych łodzi rakietowych tylko dwa statki Nikardunów nadal wykazywały oznaki życia. – Wutroow, zabierz nas w stronę celu siódmego. Wykończymy go laserami spektralnymi. To powinno wystarczyć. „Grayshrike”, jak sytuacja?
– Nadal pracujemy nad silnikami, pani admirał – odpowiedziała Lakinda. – Ale kadłub już jest szczelny, a inżynierowie twierdzą, że za kwadrans lub nawet szybciej powinniśmy odzyskać pełną moc.
– Dobrze – odparła Ar’alani, przyglądając się uważnie szczątkom i pokiereszowanym okrętom widocznym przez iluminator „Czujnego”. Chyba nigdzie już nie czaiły się inne jednostki…
Choć tak przecież myślała i przedtem, zanim zza kadłuba krążownika nagle wyłoniło się sześć łodzi rakietowych. W chaosie bitwy kilka małych statków mogło się przecież jeszcze gdzieś przyczaić w nadziei, że nikt ich nie zauważy, dopóki nie nadejdzie pora na szybki, samobójczy atak.
A w tej chwili „Grayshrike”, z wyłączonymi głównymi silnikami, był oczywistym celem.
– „Springhawk”, zostań przy „Grayshrike’u” – poleciła. – Dwoma ostatnimi zajmiemy się my.
– Pani admirał, to naprawdę nie jest konieczne. – W głosie Lakindy zabrzmiała nuta starannie tłumionego protestu. – Nadal możemy manewrować i jesteśmy w stanie walczyć.
– Skupcie się na naprawie – powiedziała Ar’alani. – Jeśli zaczniecie się nudzić, możecie wykończyć te cztery rakietówki, kiedy odzyskają kontrolę nad elektroniką.
– Nie damy im szansy na kapitulację? – zapytał Thrawn.
– Możesz im to zaproponować, jeśli chcesz – odparła Ar’alani. – Wątpię, żeby tę propozycję przyjęli. Nie zachowają się inaczej niż ich nieżyjący towarzysze. Ale chętnie się zdziwię. – Zawahała się. – „Grayshrike”, możesz również rozpocząć pełny skan tego obszaru. Może się tu gdzieś czaić jeszcze ktoś inny, a ja mam dość napastników, którzy wyskakują znienacka i zaczynają do nas walić.
– Tak jest, pani admirał! – oznajmiła Lakinda.
Ar’alani uśmiechnęła się do siebie. Lakinda nie podziękowała otwarcie, ale w jej głosie brzmiała wyraźna wdzięczność. Spośród wszystkich oficerów w grupie zadaniowej Ar’alani Lakinda wyróżniała się największym skupieniem i determinacją. Nie znosiła też, kiedy ją pomijano przy jakimś przedsięwzięciu.
Lekki powiew powietrza zasygnalizował Ar’alani, że obok jej fotela ktoś stanął. Wutroow.
– Miejmy nadzieję, że więcej ich już nie ma – stwierdziła pierwsza oficer „Czujnego”. – Vakowie powinni teraz spać spokojniej. – Zastanowiła się przez chwilę. – I Syndykura też.
Ar’alani wyciszyła komunikator. Na ile mogła się domyślać, najwyższy organ władzy w Dynastii Chissów wykazywał taki brak entuzjazmu wobec tej misji porządkowej, jak to tylko było możliwe u polityków.
– Nie wiedziałam, że Syndykura martwi się potencjalnymi atakami Nikardunów na Kombinat Vak – rzekła.
– Jestem pewna, że ma to gdzieś – prychnęła Wutroow. – I jestem tak samo pewna, że niepokoi ją, czemu tu jesteśmy i czemu angażujemy się w takie wojenne akcje.
Ar’alani uniosła brwi.
– Mówisz tak, jakbyś już wiedziała, dlaczego tak jest.
– Nie, wcale nie. – Wutroow spojrzała na Ar’alani znacząco. Jak zwykle to spojrzenie wyszło jej doskonale. – Miałam nadzieję, że pani to wie.
– Niestety, Arystokra ostatnio rzadko się ze mną kon-sultuje.
– Co ciekawe, ze mną też – stwierdziła Wutroow. – Ale z pewnością mają swoje powody.
Ar’alani skinęła głową. Dziewięć Rodzin Rządzących – zgodnie z oficjalną polityką Dynastii – zwykle całkowicie przeciwstawiało się wszelkim działaniom militarnym, chyba że doszło do bezpośredniego ataku na jedną z planet lub inne posiadłości Chissów. Zapewne po przesłuchaniu generała Yiva Dobroczyńcy i przeanalizowaniu jego baz danych i zapisów uzyskano potwierdzenie, że Nikardunowie naprawdę stanowili bezpośrednie zagrożenie i w związku z tym Syndykura zgodziła się nagiąć normalne zasady.
– Dobrze choć, że Thrawn na pewno jest zadowolony – kontynuowała Wutroow. – Rzadko się zdarza, żeby ktoś dostał jednocześnie potwierdzenie, że miał rację, i możliwość dokonania odwetu.
– Jeśli próbujesz mnie podpuścić, żebym ci wyjawiła, o czym Thrawn i ja rozmawialiśmy z naczelnym generałem Ba’kifem przed tą małą wyprawą, to się rozczarujesz! – prychnęła Ar’alani. – Ale tak, starszy kapitan Thrawn z pewnością cieszy się z takiego obrotu spraw.
– Tak jest – odparła Wutroow. W jej głosie natychmiast zaszła subtelna zmiana: nie brzmiała już jak przyjaciółka pani admirał, lecz jak jej pierwsza oficer. – Wchodzimy w zasięg siódmego celu.
– Doskonale – oznajmiła Ar’alani. – Strzelać, kiedy będziecie gotowi.
– Tak jest. – Wutroow karnie skinęła głową i ruszyła przez mostek na swoje stanowisko. – Oeskym, przygotować lasery! – zawołała do oficera uzbrojenia.
Dwie minuty później było po wszystkim. Ar’alani poleciła, by zawrócono, i odkryła, że ostatnie cztery łodzie rakietowe zniknęły. W miejscu, w którym się uprzednio znajdowały, widniały chmury szczątków. Przemknęło jej przez głowę, żeby zapytać Thrawna i Lakindę, czy zaproponowali Nikardunom złożenie broni, ale uznała, że to strata czasu. Wróg został unicestwiony i tylko to się liczyło.
– Wszyscy dobrze się spisali – powiedziała Ar’alani, kiedy Wutroow znów przy niej stanęła. – Kapitanie Thrawn, ja i „Grayshrike” poradzimy sobie z resztą misji. Udzielam panu pozwolenia na odlot.
– Jeśli jest pani tego pewna, pani admirał – odparł Thrawn.
– Jestem – potwierdziła Ar’alani. – Niech wam sprzyja szczęście wojownika.
– I wam również – odrzekł Thrawn. – „Springhawk” bez odbioru.
Wutroow odchrząknęła.
– Jak mniemam, chodzi o coś, czego dotyczyła rozmowa z naczelnym generałem Ba’kifem?
– Możesz mniemać, co ci się podoba – mruknęła Ar’alani.
– A! – odparła Wutroow. – No cóż. Skoro to wszystko, zabiorę się do sporządzenia raportu z tej bitwy.
– Dziękuję.
Ar’alani obserwowała, jak Wutroow podchodzi do stanowiska monitorowania systemów. Pierwsza oficer miała rację przynajmniej w jednej sprawie: Kombinat Vak poczuje naprawdę wielką ulgę i radość. Z ulgą odetchnie również Dziewięć Rodzin Rządzących i Rada Hierarchii Obronnej. Czy jednak któryś z tych dwóch organów będzie z tego wszystkiego naprawdę zadowolony? Zdecydowanie wątpliwe.
Najwyższy syndyk Mitth’urf’ianico czekał w Kolumnadzie Milczenia w słynnej, zabytkowej Sali Zgromadzeń przez prawie pół godziny, zanim osoba, z którą się umówił, w końcu przybyła na spotkanie.
Nie szkodzi. Czekając, Thurfian mógł spokojnie obserwować otoczenie, rozmyślać i układać plany.
Obserwowanie innych nie nastręczało dzisiaj żadnych problemów. Kolumnada Milczenia, owo neutralne, zapewniające prywatność miejsce, w którym tak lubili się spotykać Mówcy, syndycy i inni członkowie Arystokry, tego dnia – o dziwo – świeciło pustkami. Zapewne dlatego, że – jak podejrzewał Thurfian – syndycy siedzieli w gabinetach nad najnowszym raportem Rady dotyczącym rozprawy z resztkami rozproszonych sił generała Yiva, zaś wchodzący w skład Arystokry członkowie średniego szczebla Rodzin Rządzących pomagali im przygotować się do nadchodzącego posiedzenia Syndykury lub po prostu wykonywali swoje codzienne obowiązki w różnych rządowych agencjach. Mówcy, jako najwyżsi przedstawiciele rodzin, prawdopodobnie prowadzili teraz długie rozmowy, omawiając sytuację i przyjmując rozkazy Patriarchów, którzy instruowali ich, jak ma wyglądać oficjalna reakcja rodu po zakończeniu analizy danych.
Rozmyślanie przychodziło mu równie łatwo. Thurfian przeczytał już raport, a przynajmniej przebrnął przez tyle stron, ile mógł znieść za jedynym razem. Spomiędzy wszystkich wojskowych danych, map i wykresów subtelnie, ale wyraźnie wyzierał fakt, że starszy kapitan Thrawn znowu zabłysł – jak jasna gwiazda na niebie Csilli. I to pomimo tego, że nie zastosował się do ducha rozkazów, naraził bezcenną gwiazdogatorkę na śmiertelne niebezpieczeństwo i zaryzykował wciągnięcie Dynastii w rażąco nielegalną i nieetyczną wojnę.
Thurfian wciąż biedził się nad ułożeniem planu działania, kiedy w końcu podszedł do niego syndyk Irizi’stal’mustro.
Jak zwykle Zistalmu odezwał się dopiero wtedy, kiedy stanął przed Thurfianem, poza zasięgiem słuchu innych grup gawędzących w Kolumnadzie.
– Witam, syndyku Thurfianie – rzekł i skinął głową na powitanie. – Przepraszam za spóźnienie.
Pomimo powagi sytuacji, którą mieli omówić, Thurfian z trudem pohamował uśmiech. „Syndyku Thurfianie”. Zistalmu nie wiedział, że Thurfian został właśnie wyniesiony na stanowisko najwyższego syndyka; w Syndykurze ważniejszą funkcję sprawowali jedynie Mówcy.
Zistalmu nie znał jego nowego tytułu i prawdopodobnie nigdy nie miał go poznać. Te stanowiska stanowiły ściśle strzeżoną tajemnicę rodzinną i wykorzystywano je wyłącznie w wewnętrznych sprawach Syndykury, chyba że Mówca lub Patriarcha uznali, że gdzieś potrzebny jest ktoś o dodatkowym autorytecie. Takie sytuacje należały jednak do rzadkości. Thurfian najprawdopodobniej będzie pełnił tę funkcję w tajemnicy do czasu, kiedy zakończy pracę i zaświadczy o tym zaledwie pamiątkowy filar w siedzibie rodziny Mitthów.
Nie potrzebował jednak, żeby ktokolwiek o tym wiedział. Kochał tajemnice do tego stopnia, że mógł się nimi cieszyć w pojedynkę.
– Już miałem wychodzić – ciągnął Zistalmu – kiedy nadeszła delegacja Xodlaków i nie mogłem się ich pozbyć.
– Przyszli do ciebie? – zdziwił się Thurfian.
– Nie, do Mówcy Ziemola – odparł kwaśno Zistalmu. – A on w swojej szlachetności przekazał ich mnie.
– To do niego podobne – westchnął Thurfian ze współczuciem. – Niech zgadnę. Chcieli, żeby Irizi zasponsorowali ich powrót do statusu Rodziny Rządzącej?
– A cóż innego? – warknął Zistalmu. – Przypuszczam, że do ciebie też czasami przychodzą delegaci z Czterdziestki?
– Częściej, niżbym chciał – przyznał Thurfian. Chociaż teraz, kiedy stał się najwyższym syndykiem, uwolnił się od tego na zawsze. Tak jak Mówca Ziemol skierował Xodlaków do Zistalmu, tak Thurfian będzie mógł teraz przekazywać takie nieprzyjemne obowiązki niższemu rangą syndykowi Mitthów. – Zwykle chcą tylko wsparcia lub tymczasowego sojuszu, ale wielu z nich pragnie też dostać się do Dziewięciu Rodzin. Czasami marzy mi się, że podsuwam projekt ustawy, w którym liczbę Rodzin Rządzących określi się już raz na zawsze jako dziewięć.
– Chętnie bym to poparł – powiedział Zistalmu. – Choć warto też mieć na uwadze niezamierzone skutki takiego przepisu. Gdyby w przyszłości Syndykura zadecydowała, że znowu chce zaliczyć do tego grona Xodlaków, a może nawet Styblów, mogłaby wyrzucić Mitthów, żeby zrobić dla nich miejsce.
– Do tego nigdy nie dojdzie – odparł stanowczo Thurfian. – A skoro mowa o niezamierzonych skutkach, zakładam, że przeczytałeś już najnowszy raport Rady?
– O kampanii nikarduńskiej? – Zistalmu skinął głową. – Ten twój Thrawn po prostu nie potrafi przegrywać, prawda?
– Moim zdaniem przegrywa cały czas – warknął Thurfian. – Problem polega na tym, że po każdej katastrofie, w której macza palce, tak szybko osiąga olśniewający sukces, że wszyscy zapominają o tym, co się stało wcześniej, lub postanawiają to zignorować.
– I nie przeszkadza im, że za Thrawnem muszą wiecznie podążać sprzątacze, którzy zamiatają jego bałagan – stwierdził zgryźliwie Zistalmu. – Nie wiem, Thurfianie. Zaczynam się zastanawiać, czy kiedykolwiek będziemy w stanie go załatwić. – Uniósł brwi. – I szczerze mówiąc, zaczynam się też zastanawiać, czy sam tego nadal chcesz.
– Jeśli cofniesz się myślami do przeszłości, to może przypomnisz sobie, że po raz pierwszy poruszyłem ten temat, kiedy Thrawn też właśnie odniósł sukces – odparł sztywno Thurfian. – Nie spadł jeszcze ze swojego niewiarygodnie wysokiego szczytu, to prawda, ale czy twoim zdaniem cieszy mnie to, że idzie naprzód bez przeszkód?
– Przynosi zaszczyt Mitthom – odparował oschłym tonem Zistalmu.
– Zaszczyt, który jutro może rozpłynąć się w nicość – żachnął się Thurfian. – Wraz z wszelkimi sukcesami, którymi opromienił całą Dynastię. Nie, Zistalmu. Możesz być pewien, że nadal chcę się go pozbyć. Problem tylko w tym, jak postąpić, żeby jego ostateczna klęska spowodowała jak najmniejsze szkody.
– Masz rację – powiedział Zistalmu. Thurfian odniósł jednak wrażenie, że nie zdołał go całkowicie przekonać. Ale w tej chwili wystarczyłaby mu nawet współpraca na pół gwizdka. – Zakładam, że masz pomysł?
– Zalążek pomysłu, tak – odparł Thurfian. – Chcemy, żeby w chwili klęski znajdował się jak najdalej od Dynastii, prawda? Jedna z możliwości to przekonanie Rady, żeby wysłała go przeciwko Paataatusom.
– Czego Rada nie zrobi – skwitował Zistalmu. – I tak w tej chwili, przy Nikardunach, naginają mocno przepisy o atakach wyprzedzających. Nie zmienią nagle zdania i nie wyślą go przeciwko komuś innemu. A z pewnością nie bez prowokacji.
– A co, gdyby doszło do prowokacji? A konkretnie, co by się stało, gdyby zaczęły krążyć plotki, że Paataatusowie sprzymierzają się z dużą bandą piratów, aby nas zaatakować? Syndykura i Rada zechciałyby przynajmniej, żeby ktoś tam poleciał i zbadał, czy to możliwe.
– A krążą takie plotki?
– A krążą – potwierdził Thurfian. – Choć muszę przyznać, że w tej chwili jeszcze nic bardzo konkretnego. Istnieją jednak, są coraz bardziej przekonujące i zdecydowanie prowokacyjne. Moim zdaniem przy odrobinie wysiłku moglibyśmy zwiększyć ich wiarygodność.
– W takim razie zgoda. – Zistalmu zmrużył oczy, przyglądając się uważnie Thurfianowi. – A jak przekonamy Radę do wysłania tam Thrawna?
– Nie sądzę, żeby trzeba im to było mocno perswadować. – Thurfian uśmiechnął się z zadowoleniem. – Bo ci domniemani piraci to banda, z którą Thrawn już się zmierzył. Czyli Vagaari.
Zistalmu otworzył usta i zaraz zamknął je z powrotem, nic nie mówiąc. W pierwszym odruchu chciał odrzucić ten pomysł, ale jednak coś kazało mu się nad nim zastanowić.
– Myślałem, że już ich zniszczył.
– Zniszczył jedną grupę – wyjaśnił Thurfian. – Ale skąd wiadomo, że nie czai się ich tam więcej?
– To z pewnością jeden z jego wyczynów o najbardziej niejednoznacznych skutkach – zadumał się Zistalmu. – Przejął generator pola grawitacyjnego, który naukowcy wciąż próbują rozgryźć, ale potem utracił wielki statek obcych z Podrzędnej Przestrzeni, zanim ktokolwiek mógł go obejrzeć.
– A razem z nim stracił szanowanego syndyka z rodziny Mitthów. – Thurfian zazgrzytał zębami. Oczywiście, ważne było życie każdego Chissa, ale to, że syndyk Mitth’ras’safis należał do rodziny Mitthów, automatycznie oznaczało, że jego zniknięcie nie znaczyło aż tak wiele dla Irizi, rodziny Zistalmu.
Kiedy jednak ginął ktoś, kto należał do rodziny, powinno być inaczej. Thurfiana wciąż uwierało, że Thrawn tak niefrasobliwie potraktował życie jednego z członków swojego rodu.
– Tak, oczywiście – zgodził się Zistalmu. – Był to zaiste smutny dzień. Bo znałeś syndyka Thrassa, prawda?
– Raczej przelotnie. – Thurfian stłumił irytację. Przynajmniej Zistalmu potrafił uznać stratę poniesioną przez Mitthów. – Kierowałem wtedy biurem transportu i handlu, podczas gdy on podlegał bezpośrednio Mówcy.
– I podobno łączyły go bliskie związki z Thrawnem?
– Tak słyszałem – prychnął Thurfian. – Ale nie wiem, czy kiedykolwiek widziałem ich razem. Obszary działania Syndykury i Ekspansyjnej Floty Obronnej nie pokrywają się zbytnio.
– Praktycznie wcale – przyznał Zistalmu.
– Ale wracając do rzeczy, Rada i Syndykura pamiętają przede wszystkim o generatorze pola grawitacyjnego, przywiezionym przez Thrawna. Możemy zasugerować, że jeśli wyślą go tam ponownie, ten sam piorun może uderzyć dwa razy…
– I może uderzy w technologię, którą będzie nieco łatwiej zrozumieć – stwierdził Zistalmu. – Masz plan, jak rozpowszechnić tę podkręconą plotkę?
– Są pewne kanały, którymi mogę się posłużyć, a które nie doprowadzą nikogo z powrotem do mnie – powiedział Thurfian. – I to oczywiście ma kluczowe znaczenie. Ty też musisz znaleźć podobne.
– Tak, żeby nie obwiniano tylko ciebie, jeśli się to skrupi na nas zamiast na Thrawnie?
– Tak, żebyśmy mieli dwa różne wiarygodne źródła, które będziemy mogli zaprezentować Radzie i Syndykurze – odparł Thurfian, siląc się na cierpliwość. – Jedna historia to plotka bez solidnych podstaw, trochę takich już mamy. Dwie niezależne historie wywodzące się ze źródeł chissańskich układają się w schemat, na który warto zwrócić uwagę.
– Mam nadzieję. – Zistalmu umilkł na chwilę. – Zapewne widzisz możliwą wadę tego planu?
– Że znowu mu się uda? – Thurfian się skrzywił. – Wiem. Ale kiedy Nikardunowie zostaną zniszczeni, będzie to koniec realnego zagrożenia dla Dynastii. Sojusz Paataatusów i Vagaarich może nie stanowi dużego zagrożenia, ale to wszystko, czym dysponujemy. A z pewnością jedni i drudzy są w stanie poradzić sobie z jednym naszym okrętem.
– Jeśli Rada rzeczywiście wyśle go tam samego – zauważył trzeźwo Zistalmu. – W porządku, zobaczę, co da się zrobić, żeby rozesłać plotki paroma różnymi drogami. Daj mi znać, kiedy będziesz gotowy, żebyśmy mogli skoordynować ujawnianie tych informacji. Wiesz może, kiedy Thrawn ma powrócić z Kombinatu Vak?
– Nie bardzo – westchnął Thurfian. – Ar’alani zdecydowanie zamierza załatwić ten problem, ale nie wiadomo, ile to potrwa. Zwłaszcza że w zależności od tego, co znajdzie, jej grupa zadaniowa być może będzie musiała wykonać jeden albo parę skoków w bok, żeby wyczyścić resztę kryjówek Nikardunów. W każdym razie mamy czas, aby nadać tej sprawie właściwy kierunek.
– Tylko postarajmy się zrobić to dobrze – zastrzegł Zistalmu. – Jeśli pozwolimy, żeby wszyscy poczuli się zbyt komfortowo, Thrawn nadal będzie unikał odpowiedzialności. Zapomną o nim, a potem następna katastrofa, do której doprowadzi, weźmie ich całkiem z zaskoczenia.
– Nie martw się – uspokoił go Thurfian. – Zrobimy to jak należy. I tym razem załatwimy to raz na zawsze.
„Tylko że prawdopodobnie nam się to jednak nie uda” – pomyślał ponuro Thurfian, kiedy rozstał się z Zistalmu i wyszedł z Kolumnady Milczenia. Wszyscy widzieli tylko to, co chcieli zobaczyć, i zbyt wielu Chissów u władzy wolało pamiętać wyłącznie sukcesy Thrawna i nie zwracać uwagi na jego porażki. Thurfian oczywiście nie miał zamiaru cofnąć się przed tą ostatnią próbą, ale podejrzewał, że zakończy się ona tak samo, jak poprzednie.
Musieli podejść do tego w inny sposób. Usiłowali z Zistalmu walnąć Thrawna młotkiem, ale Thrawn okazał się za duży, a młotek za mały. Cios trzeba było zadać pod innym kątem.
Albo większym młotkiem.
Syndyk Thurfian posiadał pewien zakres władzy. Najwyższy syndyk Thurfian miał jej trochę więcej. Zdawał sobie jednak sprawę, że żadne z tych stanowisk nie dawało mu jej tyle, ile potrzebował.
Nadszedł czas, żeby spróbować czegoś nowego. Czas, żeby syndyk Thurfian został Mówcą Thurfianem.
Kiedy dotarł do swojego biura, miał już zarys planu. Mówczynię Mitth’ykl’omi uważano za kluczową osobę w organizacji politycznej Mitthów.
Pora, żeby Thurfian stał się równie niezastąpiony.
— Tam — powiedział Haplif z rasy Agbui, wskazując na oświetloną w połowie planetę, widoczną przez iluminator statku zwiadowczego, na którym się znajdowali. — Nie widać stąd zniszczeń…
— Widzę to całkiem wyraźnie — powiedział siedzący obok niego obcy zza zasłony zakrywającej oblicze. W jego egzotycznym, chrapliwym, a zarazem osobliwie melodyjnym głosie brzmiał cudzoziemski akcent. — Przypuszczam, że rozciąga się na całą planetę?
— Tak — potwierdził Haplif. Nigdy nie widział Jixtusa bez płaszcza i kaptura, bez rękawic na dłoniach i czarnej zasłony na twarzy. Nie miał pojęcia, jak w rzeczywistości wyglądał, ale jego głos wyrył mu się w pamięci na zawsze.
— Możesz to zatem dodać do swojej listy sukcesów — stwierdził Jixtus. — Gratulacje.
— Dziękuję, panie — odparł Haplif, mrużąc oczy.
Teraz, kiedy Jixtus o tym wspomniał, rzeczywiście dostrzegał na powierzchni planety pewne oznaki zniszczenia. Oświetlone słońcem chmury, które na nietkniętym świecie lśniłyby bielą, były pobrudzone szarością i czernią od ognia i zanieczyszczeń wyrzuconych w atmosferę w wyniku eksplozji podczas okrutnej wojny domowej spowodowanej przez Haplifa i jego zespół. Po nocnej stronie planety miejskie skupiska świateł, błyszczące niegdyś radośnie w ciemności, niemal całkowicie zniknęły.
Haplif uśmiechnął się do siebie. Dokonali niemal zupełnego zniszczenia całego świata — a wszystko w ciągu zaledwie sześciu miesięcy. Sześciu miesięcy!
O tak. Był w tym naprawdę dobry.
— Jak rozumiem, jeden ze statków z uchodźcami zdołał się wymknąć.
Haplif skrzywił się z niezadowoleniem. No pewnie, Jixtus musiał czymś zepsuć tę pełną blasku chwilę.
— Nie na długo — powiedział. — Zajmą się nim Nikardunowie.
— Doprawdy? — rzucił Jixtus. — Nakazano ci, żebyś się z nimi bezpośrednio nie kontaktował.
— Nie miałem wyboru. Mówiłeś, panie, że nie chcesz, aby ktoś się dowiedział, co się tutaj wydarzyło. Planeta nigdy nie miała triady komunikacyjnej, ty znajdowałeś się poza zasięgiem standardowych nadajników, a my nie mieliśmy żadnych statków do dyspozycji. Jeden ze statków Yiva kręcił się w pobliżu, więc skontaktowałem się z nimi.
Jixtus milczał przez dłuższą chwilę.
— Bo mówiłeś, że nie chcesz, żeby ktoś się dowiedział o tej wojnie, prawda? — powtórzył z naciskiem Haplif.
— Tak, oczywiście. — W głosie Jixtusa zabrzmiała nuta niezadowolenia. — Mam przynajmniej nadzieję, że nie podałeś im mojego imienia?
— Ani mojego, ani twojego — zapewnił Haplif. — Nie powiedziałem im też, jaki to układ ani gdzie się znajduje. Przekazałem jedynie wektor statku i wyjaśniłem, że to grupa próbująca rekrutować siły przeciwko generałowi Yivowi. Więc oczywiście od razu za nimi popędzili i to z pewnością ze słusznym w swoim mniemaniu zapałem w sercach i umysłach.
— Z pewnością — powtórzył Jixtus. — Bardzo dobrze rozumiesz Yiva i jego rasę.
— Bardzo dobrze rozumiem wszystkich. — Haplif zaakcentował ostatnie słowo. W końcu prawda a czcze przechwałki to dwie różne rzeczy.
— I zapewne podałeś Nikardunom cel ich podróży?
— Nie jestem do końca pewien, czy zmierzali w konkretne miejsce. — Haplif nakreślił linię w poprzek wyświetlacza nawigacyjnego. — Jedyne, co mieliśmy, to ich wektor odlotu, a zdecydowali się na taki raczej dlatego, że prowadził jak najdalej od ostatniej grupy wrogich im statków. Znam na tej trasie tylko jedną rozwiniętą cywilizację i nie jestem pewien, czy po zniszczeniu serwerów rządowych uciekinierzy mogli zdobyć jakiekolwiek dane na jej temat.
— Niemniej w Chaosie bujnie kwitnie życie — zauważył Jixtus. — Nawet nasze archiwa zapewne zawierają tylko ułamek informacji na ten temat.
— Na to właśnie liczą — powiedział Haplif. — Z tego, co mówiła Magys — to tytuł ich przywódcy — więc z tego, co mówiła przed odlotem, wynika, że zamierzali sprawdzić każdy prawdopodobny układ po drodze, aż znajdą kogoś, kogo mogliby poprosić o udzielenie im azylu. A gdyby im się to nie udało, mieli nadzieję znaleźć niezamieszkaną, ale nadającą się do życia planetę, na której mogliby się zaszyć. Nikardunowie muszą tylko postępować według tego samego schematu, a w końcu znajdą świat, który przyjmie naszych zbiegów.
— Chyba że cię okłamano — stwierdził Jixtus. — Może uchodźcy dokładnie wiedzą, dokąd lecieć.
Haplif zacisnął usta. Mało prawdopodobne, ale możliwe. Wyróżniał się niezrównanym talentem do odczytywania i analizowania kultur, ale jednostki wciąż potrafiły go zaskoczyć, zwłaszcza te, których charakteru nie miał okazji dokładnie poznać. Jeśli Magys celowo wyrażała się niejasno, aby zniweczyć wszelkie plany pościgu…
Gardło zadrgało mu spazmatycznie. Jixtus się nim bawił, uświadomił sobie poniewczasie. Podważał umiejętności, które czyniły Haplifa tak cennym sojusznikiem, sugerował subtelnie, że Haplif może nie był aż taki dobry, jak uważał.
— To bez znaczenia — odezwał się głośno. — Nikardunowie podążają w ślad za nimi. Niezależnie od tego, czy uchodźcy znajdą schronienie i zostaną tam zniszczeni, czy też zabraknie im paliwa oraz powietrza i zginą w kosmosie, efekt końcowy będzie taki sam.
— Ale masz nadzieję na to drugie?
Haplif wzruszył ramionami.
— Mniejsza szansa na to, że nie załatwimy tej sprawy do końca — odparł lekkim tonem. — Ale jak mówiłem, efekt będzie taki sam. — Uśmiechnął się do Jixtusa. — Zakończenie, które tylko ja mogłem zaaranżować.
Jixtus parsknął suchym, chrapliwym śmiechem.
— Nikt nie ośmieliłby się stwierdzić, że Haplifowi z rasy Agbui brakuje pewności siebie i dumy.
— Nawet kiedy jego pracodawca sugeruje, że niesłusznie pyszni się tymi cechami?
— Zwłaszcza wtedy — odparł Jixtus. — Strzeż się jednak nadmiernej pewności siebie. Unosząc z pychą głowę, można nie dostrzec przed sobą nierównego terenu.
— Na szczęście dla twoich potrzeb, panie, dostrzegam jedno i drugie — rzucił Haplif. — W każdym razie tutaj już skończyliśmy. Możemy wracać?
— Wspomniałeś o nikarduńskim okręcie — powiedział Jixtus. — Czy w okolicy są ich bazy?
— Kilka małych, owszem — potwierdził Haplif. — Nasłuchowe i przekaźnikowe, z ograniczoną obroną. Raczej nie będą wysyłać z fanfarami żadnych okrętów, żeby komuś wejść w paradę.
— A jednak udało ci się ich właśnie do tego przekonać — zauważył Jixtus. — Inni też mogliby to zrobić. Nie wspominając o tym, że sam Yiv być może znajdzie dla nich nowe zadanie.
— No, nawet jeśli to zrobi, to raczej nie znajdą tego miejsca — stwierdził Haplif. — W dzisiejszych czasach tutejsi raczej nie wychylają głowy poza swój świat. Wątpię, żeby w ostatnich dekadach ktoś stąd wybrał się w ogóle poza układ.
— Z wyjątkiem statku uchodźców.
— Którego wkrótce nie będzie.
— Obyś miał rację — rzekł Jixtus. — A co do twojego pytania… Skoro wspomniałeś o moich potrzebach i swojej wyjątkowej zdolności do ich zaspokojenia, chcę, żebyś wykonał dla mnie jeszcze jedno zadanie.
Haplif spojrzał na niego z ukosa. W ustach poczuł gorycz. Powinien był się domyślić, że to nie koniec, pomimo wcześniejszych obietnic Jixtusa. Haplif rozumiał większość istot, rozumiał więc również swojego zleceniodawcę.
Ale czy na pewno? Płaszcz maskował jego sylwetkę, a kaptur i zasłona skrywały twarz. Jixtus mógł być niemal kimkolwiek, mógł należeć praktycznie do każdego dwunożnego gatunku. I pomimo wszystkiego, co mówiły Haplifowi jego oczy i uszy, mógł równie dobrze siedzieć właśnie obok jednego z demonów z mitów Agbuich, którymi tak często straszono go w dzieciństwie.
Zaraz jednak otrząsnął się z tych myśli. Bzdurne zabobony.
— Obiecałeś, że to będzie ostatnia misja.
— Zmieniłem zdanie — odparł spokojnie Jixtus. — Co wiesz o Chissach?
Haplif zmrużył oczy.
— Myślałem, że Yiv miał się nimi zająć.
— To raczej Yiv myśli, że się nimi zajmie — sprostował Jixtus. — Niektórzy z moich kolegów też tak uważają. Niestety, ja wiem lepiej. — Powoli odwrócił zasłoniętą twarz w stronę Haplifa. — Chyba że uważasz to zadanie za zbyt trudne.
Haplif nie opuścił wzroku pod ciężarem niewidocznego spojrzenia rozmówcy, ale przyszło mu to z trudem. Chissowie także byli legendarni i na swój sposób równie przerażający jak mityczne demony. Tyle że w przeciwieństwie do demonów istnieli naprawdę.
— Nie, oczywiście, że nie — zapewnił mimo to. — Poradzimy sobie z nimi.
I tak właśnie uważał. Niezależnie od tego, jacy wydawali się Chissowie, mieli takie same nadzieje, marzenia, lęki i słabości jak wszyscy inni. I jak każde inne takie istoty, mogli zostać pokonani. — Ale niewiele o nich wiem, więc może to potrwać dłużej niż zwykle.
— Nie spiesz się — rzekł cicho Jixtus. — W końcu Yiv i Nikardunowie wciąż mają do odegrania swoją rolę w tym dramacie. Twoje zadanie rozpocznie się dopiero po jej zakończeniu.
— Dobrze — odparł Haplif. — Jedno pytanie. Skoro jesteś przekonany, że Yivowi nie uda się zniszczyć Chissów, dlaczego chcesz, żeby dalej w to brnął?
— Nawet porażki mogą okazać się przydatne — stwierdził sentencjonalnie Jixtus. — W tym przypadku Yiv odciągnie uwagę Dynastii na zewnątrz, co ułatwi ci zadanie.
— I zapewne obciąży również zasoby wojskowe Chissów. — Haplif pokiwał głową.
— Owszem — przyznał w zamyśleniu Jixtus. — Choć być może nie aż tak skutecznie, jak się spodziewałem.
Haplif zmarszczył brwi.
— Jakieś problemy?
— Nie wiem — odparł Jixtus tym samym na wpół zamyślonym, na wpół zaniepokojonym tonem. — Dwadzieścia, a nawet dziesięć lat temu zniszczenie Dynastii Chissów byłoby, moim zdaniem, czymś banalnym. Teraz już nie. Pojawiło się tam nowe pokolenie przywódców wojskowych i wojowników… Nie można już mieć pewności, że będą nierozważnie kroczyli utartymi ścieżkami manipulacji, które im się wskaże. Naczelny generał Ba’kif, admirał Ar’alani i kilkoro innych myślą i planują, wychodząc poza przyjęte wzorce. Są nieprzewidywalni. Twoje zadanie może się przez to okazać trudniejsze.
— Przeceniasz ich — rzucił pogardliwie Haplif. — A może to mnie nie doceniasz. Wojskowe umysły i reakcje nie mają znaczenia. Ja działam w sferze politycznej, a wątpię, żeby przywódcy Chissów odznaczali się mniejszą ambicją i żądzą władzy niż inni politycy w Chaosie.
— Tak też zakładam — zgodził się Jixtus. — Po prostu ostrzegam, że nie będzie równie łatwo jak tu. — Wskazał na planetę przed nimi. — Weź wszystko, czego ci trzeba. Tutaj dokończą już inni.
— Moglibyśmy zrobić jeszcze więcej — zaproponował Haplif. — Nadal uważam, że powinniśmy deportować stąd więcej ocalałych.
— My zadecydujemy, czy i jak załatwić tę sprawę — odparł ostro Jixtus. — Ty zakończyłeś tu swoje zadanie. Czeka na ciebie kolejne.
— Tak, panie — burknął Haplif. Nie znosił porzucać niedokończonych spraw, nawet jeśli zostało mu tylko posprzątanie brudów.
— A zanim się rozstaniemy, potrzebne mi będą lokalizacje baz Nikardunów, o których wspominałeś — dodał Jixtus. — Nie chcemy, żeby ktoś natrafił tu na pozostałości twoich osiągnięć.
— Zdecydowanie nie — zgodził się Haplif. Cóż, skoro Jixtus uważał, że robota została wykonana, przecież nie będzie się z nim kłócił. — A zatem… Kiedy zniszczymy dla ciebie Chissów, może pozwolisz nam wrócić do domu?
— Tak, wtedy wrócicie do domu, Haplifie z rasy Agbui — odparł Jixtus. — Z podwójną zapłatą.
— Dziękuję — powiedział Haplif. — Chociaż po tym wszystkim, co powiedziałeś o Chissach, zastanawiam się, czy zapłata nie powinna zostać potrojona.
— Może i tak. Zobaczymy. Wspomniałeś, że na trasie uchodźców znajduje się jedna znana ci zaawansowana cywilizacja. O jakiej cywilizacji mówimy?
— To mało ważna planeta na peryferiach, w zasadzie niewarta uwagi — wyjaśnił Haplif. — Nazywa się Rapacc.
Do układu Rapacc pozostał jeden skok, więc kapitan Ufsa’mak’ro pozwolił personelowi mostka „Springhawka” na krótki odpoczynek.
Mitth’ali’astov nie miała nic przeciwko. Jako opiekunka gwiazdogatorki Che’ri – tym razem już oficjalna – zauważyła, że na ostatnim etapie krętej drogi przez Chaos dziewczynka okazuje pewne oznaki zmęczenia. Gdyby Samakro nie zarządził przerwy, Thalias sama by go o to poprosiła.
Ale na szczęście nie musiała, no i dobrze. Che’ri siedziała przy swoim stanowisku nawigacyjnym, popijając sok owocowy i rozglądając się bezczynnie po mostku. Zupełnie normalna sytuacja, a przynajmniej tak to Thalias zapamiętała z czasów, kiedy sama była gwiazdogatorką. Po godzinach spędzonych na używaniu Trzeciego Oka często potrzebowała dać odpocząć wzrokowi podczas przerwy.
Jednak w przeciwieństwie do tego, co wtedy robiła ona, Che’ri wciąż powracała wzrokiem do pulpitu stanowiska steru, znajdującego się obok niej. Dla Thalias królestwo pilota zawsze stanowiło tajemnicę wyposażoną w przyrządy sterownicze, ale Che’ri patrzyła na konsoletę niemal jak na dobrego znajomego.
Jej kartonik z sokiem był prawie pusty.
– Chcesz więcej? – zapytała Thalias, podchodząc do niej. – Albo coś do jedzenia?
– Nie, dzięki – odparła Che’ri. Przyłożyła dzióbek kartonika do ust i wciągnęła lekko policzki. – Dobra, jestem gotowa.
Thalias zabrała pusty kartonik i rozejrzała się po mostku. Samakro stał przy stanowisku uzbrojenia, obok starszego komandora Chaf’pri’uhme, i rozmawiał cicho z nim i z jednym ze specjalistów od sfer plazmowych – o ile dobrze pamiętała, był to komandor porucznik Laknym.
– Nie wygląda na to, żeby się nam spieszyło – powiedziała do Che’ri. – Poza tym nie ma jeszcze starszego kapitana Thrawna. Wydaje mi się, że będzie chciał być na mostku, kiedy skontaktujemy się z Paccoshami.
– W porządku. – Che’ri się zawahała. – Jacy oni są?
– Paccoshowie? – Thalias wzruszyła ramionami. – To obcy. Mają trochę rżące głosy, chociaż da się ich spokojnie zrozumieć. Mówią w taarja. Nigdy nie lubiłam tego języka.
– To znaczy że co, rżą jak pakbyki?
– Tak jakby – odparła Thalias, próbując sobie przypomnieć, czy kiedyś w ogóle słyszała na żywo, jakie odgłosy wydaje pakbyk. Była prawie pewna, że tak, ale nie umiała wydobyć z pamięci, gdzie i kiedy to mogło się wydarzyć. – Paccoshowie, których widzieliśmy na stacji górniczej, byli mniej więcej mojego wzrostu, może trochę wyżsi. Wypukła klatka piersiowa i szerokie biodra, jasnoróżowa skóra… Na głowach sterczą im przypominające pióra grzebienie. Mają cienkie ręce i nogi, ale są raczej dość silni. A, i mają jeszcze fioletowe plamy wokół oczu, które czasami zmieniają odcień, kiedy Paccoshowie z kimś rozmawiają.
– Brzmi ciekawie – mruknęła Che’ri. – Chciałabym ich zobaczyć.
– Na pewno wrócimy z nagraniami.
– To nie to samo.
– No nie – przyznała Thalias. – Ale naprawdę, trochę odpoczynku dobrze ci zrobi. Będziesz mogła rysować, bawić się klockami…
– I odrabiać lekcje – rzekła Che’ri bez entuzjazmu.
– Racja – powiedziała pogodnie Thalias, jakby zupełnie zapomniała o tej części codziennych obowiązków gwiazdogatorki. – Dzięki za przypomnienie.
Che’ri odwróciła głowę, spoglądając na Thalias tym pełnym wymuszonej cierpliwości spojrzeniem, które tak dobrze wychodziło dziesięciolatkom.
– Ależ proszę.
– Oj, nie bądź taka! – poprosiła żartobliwie Thalias. – Może nawet trafisz na parę lekcji, które cię zainteresują. – Wskazała konsoletę pilota. – Jeśli chcesz, pomogę ci namówić komandora porucznika Azmordiego, żeby cię nauczył latać „Springhawkiem”.
Ku zaskoczeniu Thalias Che’ri jakby skuliła się w sobie.
– Lepiej nie – mruknęła. – Już kiedy nauczyłam się latać statkiem zwiadowczym, narobiłam sobie masę kłopotów.
– Po pierwsze, to nie ty narobiłaś sobie kłopotów – oświadczyła stanowczo Thalias. – Narobił ich sobie starszy kapitan Thrawn, ale w końcu nic się nie stało. Po drugie, kiedy uczysz się nowych rzeczy, nigdy nie powinnaś mieć z tego powodu kłopotów. Oczywiście, gdybyś poleciała „Springhawkiem” na przejażdżkę wokół jakiejś planety bez pozwolenia, to mógłby być problem. Ale jeśli będziesz się tylko uczyć, jak to się robi, nie powinno ci to zaszkodzić. Po trzecie, masz… – przerwała, a na jej twarzy odmalowało się nagłe zakłopotanie. – Po trzecie, jeśli komuś się to nie spodoba, po prostu poślemy go do kapitana Thrawna, a on już go ustawi.
– Chciałaś powiedzieć co innego – stwierdziła Che’ri, marszcząc podejrzliwie brwi. – Co to było?
Thalias westchnęła. Ale wstyd…
– Chciałam powiedzieć, że masz już dziesięć lat – rzekła. – I przypomniałam sobie, że przegapiłam twój dzień gwiazdy. Okropnie mi przykro. Przez to wszystko, co się działo w zeszłym miesiącu, całkowicie o tym zapomniałam.
– W porządku – bąknęła Che’ri, kuląc ramiona. W jej cichym głosie Thalias wychwyciła jednak nutę przykrości. – Przecież i tak nie pamiętam, jak zabrano mnie do świetlika, żebym zobaczyła moją pierwszą gwiazdę. No i wiesz… Przyjęcia i podchody z wierszykami to raczej dla małych dzieci.
– Ale i tak czuję się okropnie, że o tym zapomniałam – oświadczyła Thalias. – Może teraz coś razem zrobimy. Takie… spóźnione obchody twojego dnia gwiazdy. Mogę zrobić coś fajnego na kolację, a potem zagramy, w co tylko będziesz chciała.
– Nie trzeba – odparła Che’ri. – Zresztą niewiele możemy zrobić, kiedy jestem na służbie.
– No dobrze. – Thalias uznała jednak, że nie może tego tak zostawić. – Wiesz co, poczekamy, aż wrócimy na Csillę albo gdzie indziej i wyprawimy ci przyjęcie z okazji dziesiątego i pół dnia gwiazdy. Co ty na to?
– Dobrze – zgodziła się Che’ri i nagle wyprostowała się w fotelu. – Idzie starszy kapitan Thrawn.
Thalias odwróciła się, odliczając w myślach czas. Minęło półtorej sekundy, po czym właz otworzył się i Thrawn wszedł na mostek. Jego wzrok przesunął się po wszystkich obecnych, zatrzymał się na chwilę na Thalias – na pewno zorientował się, że była zwrócona twarzą do niego, zanim wszedł, i domyślił się, że to dzięki Trzeciemu Oku Che’ri – a w końcu spoczął na Samakro.
– Słucham, kapitanie Samakro – powiedział, podchodząc do pierwszego oficera.
– Wszystko przygotowane do ostatniego skoku, panie kapitanie – zameldował Samakro, odwracając się od Laknyma i robiąc krok w stronę dowódcy. – Uzbrojenie i systemy obronne są gotowe. – Rzucił spojrzenie w kierunku Thalias i Che’ri. – Czy odprowadzić gwiazdogatorkę i opiekunkę do kabiny?
Thalias zacisnęła zęby. To ona towarzyszyła Thrawnowi przy pierwszym spotkaniu z Paccoshami i ryzykowała wtedy życiem tak samo jak on. Chciała tu być – należało jej się to – chciała zobaczyć, co się z nimi stało. Jeśli Samakro będzie się upierał, żeby ją i Che’ri odciąć od tego, co miało się tu stać, Thalias da popalić i jemu, i Thrawnowi.
Thrawn spojrzał na nią ponownie. Poczuła – cóż za niesamowite wrażenie! – że wiedział dokładnie, jakie myśli krążą jej w głowie.
– Raczej nie – rzekł do Samakro. – Biorąc pod uwagę nieodłączne trudności towarzyszące podróżom do układu Rapacc i z powrotem, chciałbym, aby nasza gwiazdogatorka była gotowa – na wypadek, gdybyśmy musieli szybko opuścić to miejsce.
Samakro wziął głęboki oddech i już się szykował, żeby zaprotestować – Thalias dobrze to widziała…
– Ale ma pan rację, nie powinno ich być na mostku – dodał Thrawn, rozglądając się. Jego wzrok zatrzymał się na stanowisku uzbrojenia, przy którym Laknym wciąż konsultował się z Afpriuhem. – Komandorze poruczniku Laknym, jak pan sądzi, czy może się pan zająć systemami uzbrojenia na zapasowym mostku?
Laknym odwrócił się, otwierając szeroko oczy.
– Ja, panie kapitanie? Ja… Eee… – Spojrzał nerwowo na Samakro. – Jestem tylko specjalistą od sfer plazmowych.
– Nikt z nas nie urodził się w strukturach dowodzenia, komandorze – przypomniał nieco sarkastycznie Thrawn. – Starszy komandorze Afpriuhu, co pan o tym sądzi?
– Tak, ma wystarczające kwalifikacje – powiedział Afpriuh, spoglądając na Laknyma.
– Dobrze – odparł Thrawn. – Proszę się zbytnio nie denerwować, komandorze. Nie spodziewam się poważnych kłopotów, a to będzie dla pana przydatne doświadczenie. Proszę zaprowadzić gwiazdogatorkę Che’ri i opiekunkę Thalias na zapasowy mostek i objąć tam stanowisko uzbrojenia.
Laknym z wysiłkiem przełknął ślinę, ale zaraz karnie skinął Thrawnowi głową.
– Tak jest. Gwiazdogatorko, opiekunko, proszę ze mną…
Thalias tylko raz odwiedziła zapasowy mostek „Springhawka”, wtedy, kiedy po raz pierwszy weszła na pokład i oprowadzono ją po okręcie. Był mniejszy niż mostek główny i znajdował się w środkowej sekcji jednostki. Stanowił ostatni bastion dowodzenia, na wypadek gdyby jakieś starcie poszło naprawdę źle.
Miał niewielkie rozmiary i oczywiście nie wyposażono go w iluminatory, więc panowała na nim wyraźnie klaustrofobiczna atmosfera. Kiedy Laknym wskazał jej stanowisko nawigacyjne, Thalias zdążyła się poczuć nieswojo. Minęła razem z Che’ri załogę mostka, która już znajdowała się na swoich stanowiskach. Kiedy skończyła zapinać dziewczynce pasy bezpieczeństwa, wszystkie ekrany zdążyły ożyć, pokazując nie tylko dane dotyczące okrętu i widok na zewnątrz, ale także sam główny mostek.
Obraz przestrzeni kosmicznej nieco złagodził klaustrofobię Thalias. Ale tylko trochę.
„Springhawk” ruszył już w drogę. Azmordi prowadził ich krótkimi skokami do układu Rapacc. Nie było tu wolnego fotela dla Thalias, więc po prostu stanęła za Che’ri, przy oparciu jej fotela. Niski sufit tylko pogarszał sytuację. Próbując zapomnieć o przykrym wrażeniu, Thalias wodziła wzrokiem po wirach nadprzestrzeni na ekranie i wyświetlaczach informujących o systemach okrętu, patrzyła to na Che’ri, to na nieruchomego Thrawna przy stanowisku łączności na mostku głównym. Azmordi zawołał coś ostrzegawczo…
Spirale nadprzestrzeni rozmyły się w rozbłysku gwiazd. Przybyli na miejsce.
– Pełny skan czujników – rozkazał Thrawn. – Szukać przede wszystkim statków lub szczątków bitewnych…
– Kontakt – przerwał Samakro. – Przed nami statek, panie kapitanie. Wygląda jak fregata Nikardunów.
Thalias skrzywiła usta. A taką miała nadzieję, że kiedy Yiv został pokonany i schwytany, Nikardunowie blokujący Rapacc wzięli nogi za pas i zostawili Paccoshów w spokoju. Najwyraźniej jednak tak się nie stało.
Na ekranie ukazującym widok z mostka Thrawn pochylił się nad ramieniem oficera łącznościowego i dotknął jednego z przycisków.
– Niezidentyfikowany statek, mówi starszy kapitan Thrawn ze „Springhawka”, okrętu Chissańskiej Ekspansyjnej Floty Obronnej – oznajmił w języku handlowym taarja. – Przybywamy w przyjaznych, pokojowych zamiarach.
– Nie mamy przyjaciół. – Głos dochodzący z głośnika wymawiał ostre dźwięki taarja jeszcze surowiej. – Będziemy mieli pokój, kiedy odlecicie. Odlatujcie natychmiast, bo inaczej zostaniecie zniszczeni.
– Wielkie słowa jak na taką małą łajbę – mruknął ktoś za plecami Thalias.
– Może ma w pobliżu przyjaciół – ostrzegł ktoś inny.
– Proszę, byście to przemyśleli – powiedział spokojnie Thrawn. – Propozycji przyjaźni nie składamy lekkomyślnie.
– Jeśli przybywacie w pokoju, udowodnijcie to – odparł głos. Na głównym ekranie coś oderwało się od fregaty…
– Pocisk – warknął Samakro.
– Nie, nie pocisk, proszę pana – zaprzeczyła komandor Dalvu ze stanowiska czujników. – To jednoosobowy prom, a kieruje się… – Thalias ujrzała na ekranie, jak Dalvu pochyla się nad konsoletą. – Wektor trzydzieści stopni od celu – rzekła niepewnie komandor.
– To próba – odezwał się głos. – Jeśli naprawdę jesteście Chissami, przechwyćcie go, nie niszcząc.
– Jak sobie życzysz – powiedział Thrawn. – Starszy komandorze Afpriuhu, kiedy tylko będzie pan gotowy.
– Tak jest – odparł Afpriuh. – Przygotować wyrzutnię… Wystrzelić sferę.
Thalias spojrzała na ekran taktyczny. Znaczek symbolizujący sferę plazmową pędził od „Springhawka” w kierunku promu. Spotkały się…
– Prom unieszkodliwiony – zameldował Afpriuh. – Padły wszystkie systemy.
Thrawn skinął głową.
– Czy dowiedliśmy, kim jesteśmy? – zapytał.
– Po co tu przybyliście?
– Aby się upewnić, że Paccoshowie odzyskali spokój, który zabrali im Nikardunowie – wyjaśnił Thrawn. – Aby zlikwidować resztki wrogów, jeśli jeszcze jakieś zostały. – Podniósł coś do kamery stanowiska łączności. – I aby zwrócić to prawowitemu właścicielowi.
– Co on tam ma? – szepnął Laknym.
– To pierścień – odszepnęła Thalias. – Jeden z Paccoshów, których spotkaliśmy na stacji wydobywczej, dał mu go na przechowanie.
– A jak się nazywał właściciel?
– Uingali foar Marocsaa – odparł Thrawn. – Mam nadzieję, że wszystko u ciebie w porządku?
Z głośnika dobiegł dziwny dźwięk, przypominający chichot.
– Owszem – powiedział głos. Ten sam głos, ale mówiący nieco inaczej.
Nie brzmiał już surowo i teraz Thalias również rozpoznała głos Paccosha, którego poznali na stacji wydobywczej.
– Mogłeś zacząć od pierścienia – dodał Uingali znacznie spokojniejszym tonem. – Przybywało do nas wielu obcych z fałszem na ustach i z konieczności staliśmy się ostrożni. Gdybyś nam od razu pokazał pierścień, nie musielibyśmy teraz marnować czasu na odzyskanie promu, który unieruchomiłeś. Ale trudno. Prosimy udać się za nami, starszy kapitanie Thrawnie z rasy Chissów. Moi ziomkowie chcą cię poznać.
Na ekranie dziób fregaty skierował się w górę – zaczęła się odwracać.
Thalias otworzyła szeroko usta. Na spodzie nikarduńskiej fregaty widniał znany jej symbol: gniazdo małych, stylizowanych węży, z dwoma większymi, wijącymi się pomiędzy nimi. Tak samo wyglądał pierścień, który Thrawn nadal trzymał przed kamerą.
Parsknęła.
– A ty – mruknęła w kierunku ekranu – mogłeś zacząć od tego.
Stolica Rapacca nosiła nazwę Boropacc i z tego, co zdążył zobaczyć Samakro, kiedy przelatywał nad nią prom „Springhawka”, miała za sobą zdecydowanie ciężkie chwile. Najwyraźniej siły nikarduńskie, znajdujące się w tamtym czasie na planecie, nie zachowały się zbyt uprzejmie, gdy się z niej wycofywały.
– Tak, zniszczyli, co mogli, kiedy wyrzucaliśmy ich z powrotem w kosmos – przyznał Uingali, pokazując ruchem głowy zniszczone miasto za oknem i jednocześnie wskazując gościom wygodne fotele w sali konferencyjnej. Czterech uzbrojonych w charriki wojowników, którzy przylecieli ze „Springhawka” jako eskorta Thrawna, Samakro i Thalias, stanęło na straży przy drzwiach, zgodnie z rozkazem kapitana. Nie mogli tam usłyszeć rozmowy, ale na wszelki wypadek trzymali się w pobliżu. – Większość okrętów odleciała, choć dlaczego to stało się tak szybko, nie potrafię powiedzieć.
Samakro poczuł, jak na usta wypływa mu ponury uśmiech. Przynajmniej to jedno sam był w stanie wyjaśnić. W chwili, gdy Yiv zniknął, jego dowódcy rozpoczęli walkę o władzę. Każdy starał się wyszarpać dla siebie to, co pozostało z nikarduńskiej floty. Niektórzy używali tych okrętów, aby napadać na inne układy, próbując chyba pokazać, że są w stanie pójść w ślady Dobroczyńcy. Inni po prostu wykorzystali swoje siły, aby przejąć większą część należącego do Nikardunów terytorium, zagarniając dla siebie planety i okręty innych kapitanów. Ten, kto dowodził jednostkami blokującymi Rapacc, najwyraźniej zdecydował, że lepiej spożytkuje je gdzie indziej i wycofał większość żołnierzy i okrętów.
– Oczywiście powinienem też uczciwie przyznać – ciągnął Uingali – że część szkód została spowodowana przez nas, kiedy zabijaliśmy każdego wroga, którego dorwaliśmy.
– Cieszymy się, że nie skończyło się to dla was gorzej – odezwała się Thalias.
Samakro spojrzał na nią, przestając się uśmiechać. Paccoshowie dali do zrozumienia, że to spotkanie będzie rozmową na wysokim szczeblu pomiędzy częścią ich przywódców oraz „tymi, którzy mogli mówić w imieniu Chissów”, jak to ujął Uingali. Jako że na pokładzie „Springhawka” nie było dyplomatów, Thrawn postanowił, że Dynastię będą reprezentować on i Samakro, ale zadbał też o to, żeby Paccoshowie wiedzieli, iż żaden z nich nie pełni oficjalnych funkcji dyplomatycznych.
Uingali jednak wyraźnie poprosił, aby na spotkanie przybyła również Thalias, a Thrawn się na to zgodził. Czyli co, opinia zwykłej opiekunki – której kompetencje potwierdzono oficjalnie niedawno – miała się teraz liczyć na równi ze słowami wyższych oficerów Ekspansyjnej Floty Obronnej?
Samakro nie rozumiał powodów tej zgody, a sytuacje, których wyraźnego celu nie widział, zawsze wytrącały go z równowagi.
– My również czujemy ulgę – powiedział Uingali do Thalias. Przekrzywił głowę, spoglądając kolejno na każde z nich. – A więc rzeczywiście jesteście Chissami. Już po pierwszym naszym spotkaniu sądziliśmy, że tak może być, ale zapisy informujące o waszym wyglądzie fizycznym pochodziły z drugiej i trzeciej ręki i były bardzo niekompletne. W tych samych zapisach mówiono o waszej zdolności do neutralizowania wrogów bez ich całkowitego zniszczenia. Stąd nasz test. Przepraszam, jeśli was to uraziło.
– Bynajmniej – zapewnił go Thrawn. – Dynastia zawsze wspierała opowieści, opisujące i podkreślające naszą siłę militarną. Najłatwiej wygrać te bitwy, których się w ogóle nie toczy. Ciekaw jednak jestem jednego. Nikardunowie przybyli na Rapacc, ale nie w takiej liczbie, by całkowicie was ujarzmić. Dlaczego generał Yiv dokonał takich błędnych kalkulacji?
– Istotnie – odparł Uingali, ściszając głos. – Nasz lud ma takie powiedzenie: „Smutek to dziecko miłosierdzia”. I tak się stało u nas. Trzy miesiące przed naszym spotkaniem, z nieznanego układu przybył do nas statek z dwustoma uchodźcami. Powiedzieli, że ich planetę pustoszy wojna domowa.
– Jaka to planeta? – zapytał Thrawn.
– Nie wiemy – odparł Uingali. – Nie chcieli podać jej nazwy ani powiedzieć, jak zwie się ich naród. Mówili tylko o ogromnych zniszczeniach i błagali nas, abyśmy udzielili im schronienia – aby cała ich kultura nie zginęła bez śladu. – Wydał z siebie rżący, smutny dźwięk. – Możesz sobie wyobrazić, co myśleliśmy, kiedy cię poznaliśmy, a zacząłeś mówić o kolekcjonowaniu dzieł sztuki tych, którzy sami nie mogli ich ocalić. Brzmiało to tak, jakbyś mówił o sytuacji naszych gości i nas samych.
Samakro spojrzał na beznamiętne oblicze Thrawna, a potem przeniósł wzrok na pełną emocji twarz Thalias. Raport Thrawna nie wspominał nic o zdesperowanych obcych ani o propozycji zabrania i przechowania ich dzieł sztuki. Czy to było celowe pominięcie, czy po prostu Thrawn uważał to za nieistotne z militarnego punktu widzenia?
– Jak szybko po przybyciu uchodźców pojawili się Nikardunowie? – zapytał Uingalego.
– Zbyt szybko – przyznał obcy ze smutkiem. – Uchodźcy nadal dzielili się z nami swymi obawami, gdy wtem pojawili się najeźdźcy. Uchodźcy błagali, abyśmy pozwolili im odlecieć i namawiali nas do odesłania gdzieś daleko części naszego ludu, aby nasz świat i kultura nie przestały istnieć – tak jak to było w ich przypadku. Opowiedzieli nam, a raczej przypomnieli, o tajemniczych Chissach, którzy, jak mieli nadzieję, przyjdą im z pomocą.
– Dlaczego nie pozwoliliście im odlecieć na waszych statkach? – zapytał Thrawn.
– Nie mogliśmy – westchnął Uingali. – Powiadomiliśmy już Nikardunów, że nie przybyli do nas żadni uchodźcy. Gdyby ich statek wyłonił się z kryjówki, nasi wrogowie dowiedzieliby się, że kłamaliśmy. Ale przywódcy podklanów uznali, że to podwójne rozwiązanie ma sens – że warto jednocześnie podjąć próbę ocalenia części kultury Paccoshów i poszukania pomocy. Przygotowaliśmy i obsadziliśmy dwa statki, które miały ukradkiem przemknąć się obok okrętów Nikardunów. – Spojrzał z nadzieją na Thrawna. – Czy dotarły do was? Nie wspomniałeś o nich ani teraz, ani wcześniej, gdy spotkaliśmy się na stacji. A mimo to przybyłeś tu do nas.
– Jeden statek dotarł do chissańskiej przestrzeni – wyjaśnił Thrawn. – Niestety, został zaatakowany, a załogę zabito, zanim zdążyła przekazać waszą wiadomość. Hipernapęd drugiego statku zepsuł się w wyznaczonym miejscu spotkania i to doprowadziło ich do zguby.
– A więc wszyscy nie żyją. – Uingali spuścił wzrok. – Nadzieja okazała się płonna.
– Wcale nie – zaprotestowała Thalias. W jej głosie, jak stwierdził Samakro, brzmiały smutek i współczucie. – Wysłaliście ich i dzięki temu zdołaliśmy was odnaleźć, a dzięki wam znaleźliśmy i pokonaliśmy generała Yiva. – Wskazała zrujnowane miasto. – I choć wiele was to kosztowało, wypędziliście ich ze swojego świata.
– A po drodze zdobyliście jeden z ich okrętów – dodał Samakro. – Mogę zapytać, jak wam się to udało?
Uingali podniósł wzrok. Jego pierzasty grzebień zafalował delikatnie, jakby poruszony niewidzialnym podmuchem wiatru.
– Wybaczcie, ale to musi pozostać tajemnicą Paccoshów. Teraz, gdy cały Chaos wie już o naszym istnieniu i słabościach, być może te metody znowu się nam przysłużą.
– Rozumiem – przytaknął Thrawn. – Nie sądzę jednak, aby wiedza o Rapaccu była tak powszechna, jak się obawiasz. Część Nikardunów nie żyje, inni się rozproszyli, a uchodźcy, którym daliście schronienie, nie wydają się stanowić zagrożenia.
– Zagrożenia przybierają różną formę – odparł Uingali, a jego grzebień znów zafalował. – I dlatego muszę wyjawić, że moje zaproszenie nie miało na celu wyłącznie podziękowania wam w imieniu Paccoshów. Z uchodźcami jest problem, który – jak mam nadzieję – pomożesz nam rozwiązać. – Przeniósł wzrok na Thalias. – Czy raczej to ty możesz nam pomóc go rozwiązać.
Thalias wyprostowała się w fotelu i spojrzała szybko na Thrawna.
– Ja? – wyrwało się jej.
– Owszem – powiedział Uingali. – Uchodźcy są, jak się zdaje, społeczeństwem matriarchalnym, na którego czele stoi kobieta zwana Magys. Mamy nadzieję, że przychylniejszym uchem wysłucha rad udzielonych przez ciebie niż przez nas.
– Dlaczego nie skorzystacie z pomocy jednej z waszych kobiet? – odezwał się Thrawn.
– To… skomplikowane – odparł niechętnie Uingali. – Na początku miały miejsce pewne incydenty, które niestety utrudniły kontakty między Magys i Paccoshami. Niekiedy dręczyła mnie myśl, że nigdy nie odzyskam ich zaufania.
– Jakie incydenty? – zaciekawił się Samakro.
– Nieporozumienia – westchnął Uingali. – Konflikty kulturowe. Sprawy, których nie możemy ujawniać w szczegółach innym. – Spojrzał na Thalias. – Ale kiedy opowiedziałem im o obcych, którzy pragnęli chronić naszą sztukę i którym powierzyłem cenny pierścień podklanu, Magys wyraźnie to zaintrygowało. Mam nadzieję, że jej zainteresowanie nie wygasło i dzięki temu porozmawia z tobą.
– Nie wiem – rzekła cicho Thalias, znów zerkając niepewnie na Thrawna. – Nie jestem dyplomatką ani doradczynią. A to są obcy… Nie miałabym pojęcia, jak z nimi rozmawiać. – Ponownie spojrzała na Thrawna. – Ani nawet czy mogłabym z nimi rozmawiać.
– Masz dobry instynkt do takich rzeczy – uspokoił ją Thrawn.
„I od kilku miesięcy zajmujesz się dziesięcioletnią dziewczynką” – dodał w duchu Samakro. „Dzieci w tym wieku są większymi obcymi niż inne gatunki spotykane w Chaosie”.
Oczywiście nie mógł wypowiedzieć tych słów na głos, nawet gdyby przeszedł z taarja na cheunh, bo przecież siedział z nimi obcy. W każdym razie Thalias na pewno przemknęło to przez głowę.
A może nie. Na jej twarzy wciąż malowała się niepewność.
– Nie wiem… – powtórzyła cicho. – O jakich radach mówisz?
– Jak powiedziałem, to Magys przewodzi uchodźcom przybyłym na Rapacc. Wielu z nich pragnie wrócić do domu, ale Magys jest jedyną osobą, która może podjąć taką decyzję. Tylko ona również może przekazać dane nawigacyjne pozwalające odnaleźć ich planetę.
– A ona nie chce wracać? – upewniła się Thalias.
– Nie chce stąd odlecieć – powiedział Uingali. – Nie chce też zostać. – Przerwał. – Jedyne, czego pragnie, to umrzeć.
Thalias otworzyła szeroko oczy.
– Chce umrzeć…?
– Tak – odparł Uingali. – Pogrzebać nadzieję i umrzeć.
– Nie może mianować innej Magys? – zapytał Thrawn.
– Zaraz. – Thalias spojrzała na niego, marszcząc brwi. – Zabrzmiało to tak, jakbyśmy mieli jej pozwolić się zabić…
– Jeśli postanawia umrzeć, rezygnuje z przewodzenia swojemu ludowi – rzekł Thrawn. – W takim razie powinna zdawać sobie sprawę z tego, że ma obowiązek przekazania władzy komuś innemu. Zważywszy na to, o czym mówiłeś, że część jej ludu chce wrócić, powinni pozwolić jej umrzeć i wybrać nową przywódczynię na jej miejsce.
– Powinni przede wszystkim spróbować przekonać ją, żeby tego nie robiła – sprzeciwiła się Thalias.
– Uważam, że taką właśnie możliwość proponuje ci Uingali – zauważył Thrawn.
– Świetnie. – Thalias westchnęła. – Czyli teraz mam już nie tylko udzielić im rady, ale spróbować utrzymać kogoś przy życiu.
– To trochę bardziej skomplikowane. – W głosie Uingalego dało się słyszeć zakłopotanie. – Magys pragnie śmierci nie tylko dla siebie, ale dla całego swojego ludu.
– Co takiego? – żachnęła się Thalias, wytrzeszczając oczy. – Chce, żeby umarli wszyscy?!
– A co sądzą o tym pozostali? – zapytał Thrawn.
– Jak nadmieniłem, wielu chce żyć dalej i powrócić do domu – wyjaśnił Uingali. – Ale mają też bezwzględny obowiązek posłuszeństwa wobec swoich przywódczyń. Dali nam do zrozumienia, że jeśli Magys zdecyduje się na śmierć i nakaże im to samo, tak właśnie uczynią.
– Nic nowego pod słońcem – mruknął Samakro.
– Co masz na myśli? – zdziwił się Uingali. – Znasz ten gatunek?
– Nie gatunek, ale zachowanie – odparł Samakro. – Pamięta pan, starszy kapitanie, że Nikardunowie z fregaty, którą zdobyliśmy, woleli raczej się zabić, zamiast dać się pojmać.
– To zupełnie inna sytuacja – zaprotestowała drżącym głosem Thalias.
– Nie twierdzę inaczej. – Samakro wzruszył ramionami. – Po prostu uważam, że to taki sam stan umysłu, w którym wybiera się masową śmierć zamiast jakąkolwiek inną możliwość.
– Zarówno pan, kapitanie, jak i opiekunka Thalias, poruszyliście interesującą kwestię – stwierdził z namysłem Thrawn. – Jeśli Magys przedkłada śmierć nad powrót na swój świat, czy to znaczy, że jej sytuacja jest podobna do sytuacji ujętych Nikardunów? Czy Magys lęka się, że po powrocie zostaną wzięci do niewoli lub poddani przesłuchaniom?
– Miałoby to sens – zgodził się Samakro. – Uciekli przed wojną domową na swojej planecie. Nie wiemy, do czego by powrócili. – Spojrzał na Thalias. – I zapewne się tego nie dowiemy, chyba że ktoś z nią porozmawia.
Thalias wytrzymała przez chwilę jego spojrzenie, zaraz jednak spuściła wzrok. Chciała pomóc, Samakro widział to dobrze, rozpaczliwie tego pragnęła. Przerażała ją myśl, że ktoś świadomie wybierał śmierć dla siebie i swojego ludu.
Ale Uingali podsunął jej tę propozycję zbyt szybko, zbyt gwałtownie. Thalias nie była przyzwyczajona do czegoś takiego i po prostu zablokowała się emocjonalnie, przestała też racjonalnie oceniać sytuację.
Samakro nie mógł mieć jej tego za złe. Jako oficer miał na koncie sporo trudnych decyzji i niektóre musiał podejmować bez zastanowienia, właśnie tak jak Thalias w tej chwili. Do tego etapu odpowiedzialności dochodził jednak stopniowo. Zajęło to wiele czasu, w ciągu którego zdobywał doświadczenie i mógł się też odwoływać do przykładu dawanego przez innych.
– Tak, ktoś z nią porozmawia – rzekł Thrawn. – Mówisz, Uingali, że zainteresowało ją, kiedy wspomniałeś o sztuce. Może więc znajdę z nią wspólny język.
– Są społeczeństwem matriarchalnym – przypomniał Uingali. – Może nie chcieć z tobą rozmawiać.
– Mam nadzieję, że zdołam ją do tego przekonać. Zakładam, że mówią jednym z języków handlowych?
– Magys zna taarja – potwierdził Uingali.
– Doskonale. Gdzie mieszkają?
– W pewnej odległości stąd. – Uingali jakby nie chciał odpowiedzieć wprost. – Nie spodziewaliśmy się waszego przybycia i możliwości z tym związanych. Ale mogę ich tu sprowadzić.
– Mówiłeś, że przybyli trzy miesiące przed naszym pierwszym spotkaniem – powiedział powoli Thrawn. – To znaczy, że są tutaj od siedmiu i pół miesiąca?
– Tak, w przybliżeniu.
– I przez cały ten czas przebywali w tym samym miejscu?
– Tak, poza pierwszymi trzema dniami – wyjaśnił Uingali. – Kiedy ich wypytywaliśmy. Gdy pojawiły się okręty Nikardunów, przenieśliśmy ich poza Boropacc, żeby trudniej było ich znaleźć.
– W takim razie to my się do nich udamy – zdecydował Thrawn. – To, jak się przystosowali do nowego miejsca, jak się urządzili, może nam pomóc – łatwiej będzie nam się przygotować do rozmowy.
– Dobrze. – Uingali wstał. – Mam polecieć z wami czy wziąć własny prom?
Uchodźców ulokowano w mieście, które od Boropacca dzieliły około cztery godziny lotu. Thalias, Thrawn, Samakro, Uingali i ochrona ze „Springhawka” wsiedli na prom chissański. Obok nich leciał statek paccoshański z kilkorgiem urzędników na pokładzie. Uingali przez całą drogę opowiadał o Rapaccu, jego historii i kulturze. Thrawn słuchał uważnie, niekiedy zadając pytania, zaś Samakro pracował na questisie, pogrążony w myślach.
Thalias spędziła całą podróż, słuchając rozmowy. Czuła się fatalnie – obezwładniało ją poczucie winy.
Powtarzała sobie, że nie miało żadnych podstaw. Udział w takich negocjacjach przekraczał zdecydowanie jej kompetencje i doświadczenie. Ani Uingali, ani Thrawn, ani nikt inny nie powinien oczekiwać, że Thalias po prostu spokojnie się tym zajmie.
Uingali wiedział jednak o Magys o wiele więcej niż Thalias. A jeśli miał rację i przywódczyni uchodźców nie zgodzi się na rozmowę z Thrawnem lub Samakro? Czy Chissowie po prostu się wtedy odwrócą i pozostawią tych uciekinierów samym sobie, niezależnie od tego, co było im przeznaczone?
I w takim razie czy Thalias nie powinna przynajmniej spróbować?
Logika i rozsądek mówiły jej, że tak. Istniała jednak wielka, emocjonalna różnica pomiędzy obojętnym patrzeniem, jak dzieje się coś poważnego, a zaangażowaniem się w próbę rozwiązania problemu, próbę, która może się zakończyć porażką.
„Wszystko będzie dobrze” – myślała. „Thrawn znakomicie radził sobie ze wszystkim. Znajdzie sposób, żeby naprawić tę sytuację”.
I kiedy w końcu dotarli na miejsce, nadal powtarzała to sobie w duchu.
Uchodźcy mieszkali w budynku wcześniej będącym chyba szkołą lub urzędem, z wieloma średniej wielkości pomieszczeniami, do których wchodziło się z identycznych korytarzy, wyłożonych płytkami. Wszyscy czekali w dużej sali przypominającej aulę, taką jak w szkołach znanych Thalias z własnego doświadczenia. Siedzieli ze skrzyżowanymi nogami na podłodze, w koncentrycznych kręgach.
Kiedy Uingali prowadził ich ku obcym, Thalias przyglądała się im uważnie. Byli zasuszeni, mniejsi i chudsi niż Chissowie. Mieli brązową skórę i faliste białe włosy poprzycinane w asymetryczne wzory. Ich ubranie składało się z luźnych koszul i spodni w różnych kolorach i stylach. Szerokie stopy owijali sobie tkaniną pełniącą funkcję butów. Skóra na ich twarzach sprawiała wrażenie naciągniętej ciasno na ich kości policzkowe i rozszczepione szczęki.
Zmarszczyła brwi, jeszcze raz ogarniając wzrokiem kręgi siedzących. Trudno było ocenić ich wiek i płeć, ale…
– Jak widzicie, usiedli w szczególny sposób – odezwał się cicho Uingali, kiedy zbliżyli się do zewnętrznego kręgu. – Od zewnątrz do środka usadowili się kolejno młodzi mężczyźni, potem starsi, potem starsze kobiety, następnie młodsze wraz z dziećmi, a w samym środku Magys.
– Taktyka desperacji – rzekł z zastanowieniem Thrawn. – Interesujące.
– Co to znaczy? – zapytała Thalias.
– Zewnętrzny krąg to ci, którzy potrafią walczyć i mogą najskuteczniej bronić pozostałych – wyjaśnił Thrawn. – Dalej siedzą ci, którzy są drudzy w kolejności, jeśli chodzi o linię obrony, czyli starsi mężczyźni, którzy wkraczają do walki, jeśli zginą młodsi. Potem kobiety – te, które są najmniej potrzebne, chronią te, które mogą rodzić dzieci. Dalej dzieci, a na końcu Magys.
– Która zginie wtedy, kiedy nie będzie miała kim rządzić – mruknął Samakro.
– Jak mówiłem, taktyka desperacji – rzekł Thrawn. – Zakładam, że Magys się nas spodziewa?
Zanim Uingali zdążył odpowiedzieć, dwóch mężczyzn siedzących w zewnętrznym kręgu najbliżej Chissów wstało i przesunęło się na bok, otwierając wąskie przejście. W każdym kolejnym kręgu dwoje obcych wstawało i odsuwało się, aż powstał korytarz prowadzący do środka.
– Magys najwyraźniej zaprasza mnie do siebie – stwierdził Thrawn i postąpił krok do przodu.
– Jeszcze chwila. – Uingali powstrzymał go podniesioną dłonią. Dwoje dzieci ze środka grupy właśnie wstało i przemaszerowało przez przejście, a kiedy doszło do zewnętrznego kręgu, stanęło po bokach, znów otwierając drogę do środka. – Zrobiły dla ciebie miejsce przed Magys – dodał Uingali. – I teraz możesz już wejść.
Thrawn skinął głową i znów ruszył naprzód. Thalias patrzyła za nim z poczuciem wielkiej ulgi. Thrawn z pewnością zrobi to o wiele lepiej niż ona. Przez chwilę zastanawiała się, czy zdoła usłyszeć stąd ich rozmowę. Choć nie było to takie ważne…
– Nie! – odezwał się w taarja skrzypiący głos.
Thrawn przystanął.
– Jestem starszy kapitan Thrawn z Dynastii Chi…
– Nie – powtórzył głos. Tym razem Thalias udało się zobaczyć, że mówiła Magys. – Nie ty.
Obca podniosła rękę.
I ku zdumieniu Thalias, zmieszanym z przestrachem, pokazała prosto na nią.
– Ta – zaskrzeczała Magys. – Tylko ta.
Thrawn obejrzał się, żeby sprawdzić, na kogo wskazuje kobieta, a potem odwrócił się do przywódczyni.
– Nie przygotowano jej do rozmowy z tobą – powiedział. – Jej umiejętności językowe nie są wystarczające do tego zadania.
– Tylko ta – powtórzyła Magys.
Thrawn zawahał się, a potem znowu się odwrócił.
– Thalias? – zapytał.