Star Wars Dynastia Thrawna. Wyższe dobro - Timothy Zahn - ebook

Star Wars Dynastia Thrawna. Wyższe dobro ebook

Timothy Zahn

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka „Star Wars: Wyższe dobro” to druga odsłona serii „Dynastia Thrawna” osadzonej w uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Zobacz, o czym opowiada! „Dynastia Thrawna Tom 2: Wyższe dobro” jest kontynuacją losów tytułowego bohatera przedstawionych wcześniej w powieści „Star Wars: Chaos”. Thrawn jako dowódca floty Imperium Chissów musi stawić czoła kolejnym niebezpieczeństwom, które zagrażają jego ludowi.

O czym opowiada „Star Wars: Dynastia Thrawna. Wyższe dobro”?

„Dynastia Thrawna: Wyższe dobro. Tom 2” to kolejna część historii jednego z najbardziej znanych czarnych charakterów serii „Gwiezdne wojny”. Zanim Thrawn został wielkim admirałem Imperium Galaktycznego i jednym z najbliższych współpracowników Palpatine’a, kierował flotą swojej rodzinnej planety Csilla położonej w Nieznanych Regionach. Wydarzenia z tego okresu przybliża czytelnikom trylogia „Star Wars: Dynastia Thrawna”. „Wyższe dobro” przedstawia historię Thrawna po jego wielkim zwycięstwie odniesionym nad przeciwnikami Domu Mitthów – znamienitego rodu panującego na Csilli. Triumf admirała nie sprawia jednak, że wrogowie Imperium znikają. Jako że flota Chissów uchodzi za niezwyciężoną, nieprzyjaciele zmieniają strategię działania i zamiast otwartej konfrontacji wybierają spiskowanie. Thrawn staje przed trudnym zadaniem: tym razem musi ocalić swoją planetę nie z pomocą wojskowej taktyki, lecz z wykorzystaniem sprytu. „Dynastia Thrawna. Tom 2” spodoba się fanom „Gwiezdnych wojen”, którzy chcą poznać bliżej postać słynnego admirała i kolejny raz przeżyć niesamowite przygody w ulubionym uniwersum. Książka to również dobra pozycja dla miłośników literatury science fiction.

O autorze książki „Star Wars: Wyższe dobro”

Twórcą powieści „Dynastia Thrawna. Wyższe dobro” jest amerykański pisarz Timothy Zahn. Autor urodził się 1 września 1951 roku w Chicago. Debiutancką powieść „Wyzwolenie: Czarne komando” wydał w 1983 roku. Rok później został uhonorowany Nagrodą Hugo za opowiadanie „Cascade Point”. Zahn ma w swojej bibliografii kilkadziesiąt tytułów z gatunku science fiction. Największą sławę przyniosły mu książki i opowiadania osadzone w świecie „Gwiezdnych wojen” – w szczególności serie „Dynastia Thrawna” oraz „Ręka Thrawna”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 555

Oceny
4,3 (60 ocen)
32
17
10
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AndrzejZadroga

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna kolejną część historii Thrawna. Bardzo przyjemna lektura
10
Soontir1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajnie opowiedziane losy Thrawna. Dla fanów pozycja obowiązkowa.
10
KPulak

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, dobrze wpisująca się w poprzednie dzieła Zahna.
00

Popularność




Chro­no­lo­gia

Dra­ma­tis Per­so­nae

Dra­ma­tis Per­so­nae

THRAWN | Mitth’raw’nuru­odo – zasłu­żony adop­to­wany rodziny Mit­thów

ZIARA | Irizi’ar’alani – zro­dzona z krwi człon­kini rodziny Irizi

THA­LIAS | Mitth’ali’astov – zasłu­żona adop­to­wana rodziny Mit­thów

THUR­FIAN | Mitth’urf’ianico – syn­dyk rodziny Mit­thów

SAMA­KRO | Ufsa’mak’ro – zasłu­żony adop­to­wany rodziny Ufsa

GENE­RAŁ BA’KIF

CHE’RI – gwiaz­do­ga­torka

QILORI Z UAN­DU­ALONU – nawi­ga­tor, czło­nek Tro­pi­cieli (nie­wy­wo­dzący się z rasy Chis­sów)

GENE­RAŁ YIV DOBRO­CZYŃCA – dowódca Nikar­du­nów

Dyna­stia Chis­sów

Dzie­więć Rodzin Rzą­dzą­cych

UFSA

PLIKH

IRIZI

BOADIL

DASKLO

MITTH

CLARR

OBBIC

CHAF

Hie­rar­chia rodzinna Chis­sów

ZRO­DZONY Z KRWI

ZRO­DZONY W PRÓ­BIE

KUZYN

ZASŁU­ŻONY ADOP­TO­WANY

DOSTOJNY KREW­NIAK

Hie­rar­chia poli­tyczna

PATRIAR­CHA – głowa rodziny

MÓWCA – główny syn­dyk rodziny

SYN­DYK – czło­nek Syn­dy­kury, głów­nego organu rzą­dzą­cego Dyna­stią

PATRIEL – zaj­muje się spra­wami rodziny na danej pla­ne­cie

RADNY – zaj­muje się spra­wami rodziny na danym tery­to­rium

ARY­STOKR – urzęd­nik śred­niego szcze­bla jed­nej z Dzie­wię­ciu Rodzin Rzą­dzą­cych

Dawno, dawno temu poza gra­ni­cami odle­głej galak­tyki….

Wpro­wa­dze­nie

Od tysięcy lat sta­nowi wyspę spo­koju pośród oce­anu Cha­osu. Jest ośrod­kiem wła­dzy, przy­kła­dem sta­bi­li­za­cji i ostoją pra­wo­ści. Dzie­więć Rodzin Rzą­dzą­cych strzeże jej od środka, a Chis­sań­ska Eks­pan­syjna Flota Obronna ochra­nia od zewnątrz. Nie nie­po­koi sąsia­dów, wro­gów obraca w pył. Jest świa­tłem, cywi­li­za­cją i chwałą.

Oto Dyna­stia Chis­sów.

Roz­dział 1

Przez te wszyst­kie lata w Chis­sań­skiej Eks­pan­syj­nej Flo­cie Obron­nej admi­rał Ar’alani prze­żyła ponad pięć­dzie­siąt bitew i pomniej­szych starć. Podob­nie jak bitwy – każda oka­zy­wała się prze­cież inna – tak i prze­ciw­nicy bar­dzo się od sie­bie róż­nili. Nie­któ­rzy odzna­czali się spry­tem, inni ostroż­no­ścią, a jesz­cze inni, zwłasz­cza dowódcy z poli­tycz­nego nada­nia, któ­rych awan­so­wano na sta­no­wi­ska wyma­ga­jące umie­jęt­no­ści sta­now­czo prze­wyż­sza­ją­cych ich wła­sne, wyka­zy­wali się jedy­nie żało­sną nie­kom­pe­ten­cją. Róż­niły się rów­nież sto­so­wane stra­te­gie i tak­tyki, od pro­stych, przez zawi­kłane, po strasz­li­wie bru­talne. Bitwy także koń­czyły się róż­nie, cza­sem bez roz­strzy­gnię­cia, czę­sto klę­ską wroga, a nie­kiedy porażką Chis­sów.

Ni­gdy jed­nak do tej pory Ar’alani nie doświad­czyła jed­no­cze­śnie tak zawzię­tej deter­mi­na­cji i poczu­cia cał­ko­wi­tej bez­sen­sow­no­ści, jak wów­czas, gdy patrzyła na to, co wła­śnie się przed nią roz­gry­wało.

– Uwa­żaj, „Czujny”. Lecą na was jesz­cze cztery, na ster­bur­cie, z dołu. – Z gło­śnika na mostku roz­legł się głos star­szej kapi­tan Xodlak’in’daro. W jej dźwięcz­nym alcie jak zwy­kle brzmiał chłodny spo­kój.

– Przy­ję­łam, „Gray­sh­rike” – odparła Ar’alani, spo­glą­da­jąc na ekran tak­tyczny. Zza małego księ­życa rze­czy­wi­ście wyło­niły się cztery nikar­duń­skie kano­nierki, sunąc z pełną mocą ku „Czuj­nemu”. – Wygląda na to, że paru spóź­nial­skich też pró­buje się zała­pać na waszą imprezę.

– Zaraz się nimi zaj­miemy, pani admi­rał – powie­działa Lakinda.

– Dobrze. – Ar’alani patrzyła uważ­nie na sześć łodzi rakie­to­wych, które wysu­nęły się zza kadłuba krą­żow­nika bojo­wego, znisz­czo­nego przez jej okręt i dwie inne jed­nostki chis­sań­skie pięt­na­ście minut wcze­śniej. Takie ukrad­kowe podej­ście za tę osłonę wyma­gało spo­rej pomy­sło­wo­ści. Wielu rów­nie kom­pe­tent­nych dowód­ców posta­wi­łoby w takiej sytu­acji na roz­wagę, tę roz­sąd­niej­szą sio­strę męstwa, i wyko­rzy­sta­łoby swoje umie­jęt­no­ści, aby wyco­fać się z bitwy, w któ­rej nie mieli szans na zwy­cię­stwo.

Ostatni wal­czący Nikar­du­no­wie nie brali tego jed­nak pod uwagę. Zamie­rzali się poświę­cić, rzu­cić na okręty Chis­sów, które wypę­dziły ich z kry­jó­wek – ewi­dent­nie po to, żeby w samo­bój­czym amoku znisz­czyć choć część sił znie­na­wi­dzo­nego wroga.

Tak się jed­nak nie sta­nie. A na pewno nie dziś. I zde­cy­do­wa­nie nie spo­tka to okrę­tów Ar’alani.

– Thrawn, „Gray­sh­rike” wdep­nął w kolejne gniazdo noco­ła­zów! – zawo­łała. – Możesz im pomóc?

– Oczy­wi­ście – odparł star­szy kapi­tan Mitth’raw’nu-ruodo. – Kapi­tan Lakindo, jeśli skrę­ci­cie o trzy­dzie­ści stopni na ster­burtę, uda nam się, jak sądzę, wcią­gnąć waszych napast­ni­ków w krzy­żowy ogień.

– Trzy­dzie­ści stopni, przy­ję­łam – powie­działa Lakinda. Ar’alani ujrzała na ekra­nie tak­tycz­nym, jak „Gray­sh­rike” robi miej­sce dla nad­la­tu­ją­cych łodzi rakie­to­wych i kie­ruje się w stronę „Sprin­ghawka”. – Cho­ciaż, z całym sza­cun­kiem dla pani admi­rał, moim zda­niem to raczej szcze­niaczki, a nie noco­łazy.

– Zga­dzam się – przy­tak­nął Thrawn. – Jeśli to te same, które – jak nam się zda­wało – zostały znisz­czone przez eks­plo­zję krą­żow­nika, żadna nie powinna mieć już wię­cej niż jedną rakietę.

– Z naszych danych wynika, że dwie nie mają ich wcale – spro­sto­wała Lakinda. – Czyli zapewne lecą dla samej chwały męczeń­stwa.

– Skąd­inąd prze­re­kla­mo­wa­nej – stwier­dziła zgryź­li­wie Ar’alani. – Wąt­pię, żeby kto­kol­wiek miał w naj­bliż­szym cza­sie wygła­szać tam ele­gijne pochwały ku czci Yiva Dobro­czyńcy. Wutroow?

– Sfery gotowe, pani admi­rał – zamel­do­wała star­sza kapi­tan Kiwu’tro’owmis z dru­giej strony mostka „Czuj­nego”. – Możemy już zepsuć im zabawę?

– Jesz­cze chwila – odparła Ar’alani, oce­nia­jąc sytu­ację na ekra­nie tak­tycz­nym. Dzięki wyłą­cza­ją­cym elek­tro­nikę sfe­rom pla­zmo­wym mogli uniesz­ko­dli­wić ata­ku­ją­cych bez koniecz­no­ści nisz­cze­nia wytrzy­ma­łych kadłu­bów ze stopu nyix, z któ­rego wyko­ny­wano opan­ce­rze­nie więk­szo­ści okrę­tów w tej czę­ści Cha­osu. Mniej­sze jed­nostki myśliw­skie, takie jak nikar­duń­skie łodzie rakie­towe, zmie­rza­jące wła­śnie w kie­runku „Czuj­nego”, były szcze­gól­nie podatne na takie ataki.

Mniej­sze łodzie poru­szały się jed­nak zwin­niej niż więk­sze jed­nostki wojenne i cza­sami dzięki zręcz­nym uni­kom potra­fiły umknąć przed nie­bez­pie­czeń­stwem, jeśli sto­sun­kowo powolne sfery pla­zmowe wystrze­lono zbyt wcze­śnie.

Do tego typu sza­cun­ków uży­wano spe­cjal­nych tabel i wykre­sów, ale Ar’alani wolała pole­gać na wła­snym wzroku i doświad­cze­niu.

I to wła­śnie doświad­cze­nie mówiło jej, że była to dla nich nie­ocze­ki­wana szansa na zwy­cię­stwo. Jesz­cze dwie sekundy…

– Wystrze­lić sfery! – roz­ka­zała.

Roz­legł się stłu­miony huk – z wyrzutni wyle­ciały sfery pla­zmowe. Ar’alani nie odry­wała wzroku od ekranu tak­tycz­nego. Ode­braw­szy sygnały o ataku, łodzie rakie­towe gwał­tow­nie zbo­czyły z kursu, pró­bu­jąc wymi­nąć zagro­że­nie. Ostat­niej pra­wie się udało. Sfera roz­bły­sła na jej tyl­nej lewej bur­cie i spa­ra­li­żo­wała jej sil­niki – łódź, wiru­jąc, odda­liła się po wek­to­rze uniku. Inne ładunki ude­rzyły pozo­stałe trzy jed­nostki w sam śro­dek kadłu­bów, uni­ce­stwia­jąc ich główne sys­temy. Łodzie bez­wład­nie pod­ry­fo­wały w kosmos.

– Trzy zała­twione, jedna wciąż zipie – zamel­do­wała Wutroow. – Mamy je zabez­pie­czyć?

– Z tym na razie się wstrzy­maj – pole­ciła Ar’alani. Zanim sys­temy łodzi rakie­to­wych znowu zaczną dzia­łać, miało minąć jesz­cze co naj­mniej kilka minut. A w mię­dzy­cza­sie… – Thrawn? – rzu­ciła. – Zaj­mij się tym.

– Tak jest, pani admi­rał.

Ar’alani prze­nio­sła wzrok na „Sprin­ghawka”. Nor­mal­nie ni­gdy nie zro­bi­łaby cze­goś takiego kapi­ta­nowi okrętu w swo­jej gru­pie zada­nio­wej: nikomu nie wyda­łaby tak nie­ja­snego roz­kazu z zało­że­niem, że pod­władny odgad­nie jej inten­cje. Ale ona i Thrawn współ­pra­co­wali ze sobą na tyle długo, że musiał zoba­czyć to, co ona – była tego pewna – i będzie wie­dział dokład­nie, czego Ar’alani od niego ocze­kuje.

I tak też się stało. Gdy cztery chwi­lowo uniesz­ko­dli­wione łodzie rakie­towe odda­lały się w róż­nych kie­run­kach, z dziobu „Sprin­ghawka” wystrze­lił pro­mień ścią­ga­jący, pochwy­cił jedną z nich i zaczął nią manew­ro­wać.

Umiesz­cza­jąc ją dokład­nie na kur­sie prze­ci­na­ją­cym tra­jek­to­rie jed­no­stek pru­ją­cych w kie­runku „Gray­sh­rike’a”.

Nikar­du­no­wie, cał­ko­wi­cie sku­pieni na samo­bój­czym ataku na krą­żow­nik Chis­sów, dali się zasko­czyć. Nie zauwa­żyli skie­ro­wa­nej w ich stronę łodzi i dopiero w ostat­niej chwili roz­pro­szyli się, uni­ka­jąc zagro­że­nia.

To jed­nak zakłó­ciło reali­za­cję ich planu. Sytu­ację pogar­szał też fakt, że Thrawn urzą­dził wszystko tak, aby odwró­cić ich uwagę dokład­nie w chwili, w któ­rej nikar­duń­skie myśliwce zna­la­zły się w peł­nym zasięgu lase­rów spek­tral­nych „Sprin­ghawka”. Rakie­tówki wciąż pró­bo­wały powró­cić do szyku, kiedy ude­rzyły w nie wiązki lase­rowe.

Dwa­dzie­ścia sekund póź­niej ta część prze­strzeni stała się wolna od wro­gów.

– Dobra robota. – Ar’alani rzu­ciła okiem na ekran tak­tyczny. Oprócz uszko­dzo­nych łodzi rakie­to­wych tylko dwa statki Nikar­du­nów na­dal wyka­zy­wały oznaki życia. – Wutroow, zabierz nas w stronę celu siód­mego. Wykoń­czymy go lase­rami spek­tral­nymi. To powinno wystar­czyć. „Gray­sh­rike”, jak sytu­acja?

– Na­dal pra­cu­jemy nad sil­ni­kami, pani admi­rał – odpo­wie­działa Lakinda. – Ale kadłub już jest szczelny, a inży­nie­ro­wie twier­dzą, że za kwa­drans lub nawet szyb­ciej powin­ni­śmy odzy­skać pełną moc.

– Dobrze – odparła Ar’alani, przy­glą­da­jąc się uważ­nie szcząt­kom i pokie­re­szo­wa­nym okrę­tom widocz­nym przez ilu­mi­na­tor „Czuj­nego”. Chyba ni­gdzie już nie cza­iły się inne jed­nostki…

Choć tak prze­cież myślała i przed­tem, zanim zza kadłuba krą­żow­nika nagle wyło­niło się sześć łodzi rakie­to­wych. W cha­osie bitwy kilka małych stat­ków mogło się prze­cież jesz­cze gdzieś przy­czaić w nadziei, że nikt ich nie zauważy, dopóki nie nadej­dzie pora na szybki, samo­bój­czy atak.

A w tej chwili „Gray­sh­rike”, z wyłą­czo­nymi głów­nymi sil­ni­kami, był oczy­wi­stym celem.

– „Sprin­ghawk”, zostań przy „Gray­sh­rike’u” – pole­ciła. – Dwoma ostat­nimi zaj­miemy się my.

– Pani admi­rał, to naprawdę nie jest konieczne. – W gło­sie Lakindy zabrzmiała nuta sta­ran­nie tłu­mio­nego pro­te­stu. – Na­dal możemy manew­ro­wać i jeste­śmy w sta­nie wal­czyć.

– Skup­cie się na napra­wie – powie­działa Ar’alani. – Jeśli zacznie­cie się nudzić, może­cie wykoń­czyć te cztery rakie­tówki, kiedy odzy­skają kon­trolę nad elek­tro­niką.

– Nie damy im szansy na kapi­tu­la­cję? – zapy­tał Thrawn.

– Możesz im to zapro­po­no­wać, jeśli chcesz – odparła Ar’alani. – Wąt­pię, żeby tę pro­po­zy­cję przy­jęli. Nie zacho­wają się ina­czej niż ich nie­ży­jący towa­rzy­sze. Ale chęt­nie się zdzi­wię. – Zawa­hała się. – „Gray­sh­rike”, możesz rów­nież roz­po­cząć pełny skan tego obszaru. Może się tu gdzieś czaić jesz­cze ktoś inny, a ja mam dość napast­ni­ków, któ­rzy wyska­kują znie­nacka i zaczy­nają do nas walić.

– Tak jest, pani admi­rał! – oznaj­miła Lakinda.

Ar’alani uśmiech­nęła się do sie­bie. Lakinda nie podzię­ko­wała otwar­cie, ale w jej gło­sie brzmiała wyraźna wdzięcz­ność. Spo­śród wszyst­kich ofi­ce­rów w gru­pie zada­nio­wej Ar’alani Lakinda wyróż­niała się naj­więk­szym sku­pie­niem i deter­mi­na­cją. Nie zno­siła też, kiedy ją pomi­jano przy jakimś przed­się­wzię­ciu.

Lekki powiew powie­trza zasy­gna­li­zo­wał Ar’alani, że obok jej fotela ktoś sta­nął. Wutroow.

– Miejmy nadzieję, że wię­cej ich już nie ma – stwier­dziła pierw­sza ofi­cer „Czuj­nego”. – Vako­wie powinni teraz spać spo­koj­niej. – Zasta­no­wiła się przez chwilę. – I Syn­dy­kura też.

Ar’alani wyci­szyła komu­ni­ka­tor. Na ile mogła się domy­ślać, naj­wyż­szy organ wła­dzy w Dyna­stii Chis­sów wyka­zy­wał taki brak entu­zja­zmu wobec tej misji porząd­ko­wej, jak to tylko było moż­liwe u poli­ty­ków.

– Nie wie­dzia­łam, że Syn­dy­kura mar­twi się poten­cjal­nymi ata­kami Nikar­du­nów na Kom­bi­nat Vak – rze­kła.

– Jestem pewna, że ma to gdzieś – prych­nęła Wutroow. – I jestem tak samo pewna, że nie­po­koi ją, czemu tu jeste­śmy i czemu anga­żu­jemy się w takie wojenne akcje.

Ar’alani unio­sła brwi.

– Mówisz tak, jak­byś już wie­działa, dla­czego tak jest.

– Nie, wcale nie. – Wutroow spoj­rzała na Ar’alani zna­cząco. Jak zwy­kle to spoj­rze­nie wyszło jej dosko­nale. – Mia­łam nadzieję, że pani to wie.

– Nie­stety, Ary­sto­kra ostat­nio rzadko się ze mną kon-sul­tuje.

– Co cie­kawe, ze mną też – stwier­dziła Wutroow. – Ale z pew­no­ścią mają swoje powody.

Ar’alani ski­nęła głową. Dzie­więć Rodzin Rzą­dzą­cych – zgod­nie z ofi­cjalną poli­tyką Dyna­stii – zwy­kle cał­ko­wi­cie prze­ciw­sta­wiało się wszel­kim dzia­ła­niom mili­tar­nym, chyba że doszło do bez­po­śred­niego ataku na jedną z pla­net lub inne posia­dło­ści Chis­sów. Zapewne po prze­słu­cha­niu gene­rała Yiva Dobro­czyńcy i prze­ana­li­zo­wa­niu jego baz danych i zapi­sów uzy­skano potwier­dze­nie, że Nikar­du­no­wie naprawdę sta­no­wili bez­po­śred­nie zagro­że­nie i w związku z tym Syn­dy­kura zgo­dziła się nagiąć nor­malne zasady.

– Dobrze choć, że Thrawn na pewno jest zado­wo­lony – kon­ty­nu­owała Wutroow. – Rzadko się zda­rza, żeby ktoś dostał jed­no­cze­śnie potwier­dze­nie, że miał rację, i moż­li­wość doko­na­nia odwetu.

– Jeśli pró­bu­jesz mnie pod­pu­ścić, żebym ci wyja­wiła, o czym Thrawn i ja roz­ma­wia­li­śmy z naczel­nym gene­ra­łem Ba’kifem przed tą małą wyprawą, to się roz­cza­ru­jesz! – prych­nęła Ar’alani. – Ale tak, star­szy kapi­tan Thrawn z pew­no­ścią cie­szy się z takiego obrotu spraw.

– Tak jest – odparła Wutroow. W jej gło­sie natych­miast zaszła sub­telna zmiana: nie brzmiała już jak przy­ja­ciółka pani admi­rał, lecz jak jej pierw­sza ofi­cer. – Wcho­dzimy w zasięg siód­mego celu.

– Dosko­nale – oznaj­miła Ar’alani. – Strze­lać, kiedy będzie­cie gotowi.

– Tak jest. – Wutroow kar­nie ski­nęła głową i ruszyła przez mostek na swoje sta­no­wi­sko. – Oeskym, przy­go­to­wać lasery! – zawo­łała do ofi­cera uzbro­je­nia.

Dwie minuty póź­niej było po wszyst­kim. Ar’alani pole­ciła, by zawró­cono, i odkryła, że ostat­nie cztery łodzie rakie­towe znik­nęły. W miej­scu, w któ­rym się uprzed­nio znaj­do­wały, wid­niały chmury szcząt­ków. Prze­mknęło jej przez głowę, żeby zapy­tać Thrawna i Lakindę, czy zapro­po­no­wali Nikar­du­nom zło­że­nie broni, ale uznała, że to strata czasu. Wróg został uni­ce­stwiony i tylko to się liczyło.

– Wszy­scy dobrze się spi­sali – powie­działa Ar’alani, kiedy Wutroow znów przy niej sta­nęła. – Kapi­ta­nie Thrawn, ja i „Gray­sh­rike” pora­dzimy sobie z resztą misji. Udzie­lam panu pozwo­le­nia na odlot.

– Jeśli jest pani tego pewna, pani admi­rał – odparł Thrawn.

– Jestem – potwier­dziła Ar’alani. – Niech wam sprzyja szczę­ście wojow­nika.

– I wam rów­nież – odrzekł Thrawn. – „Sprin­ghawk” bez odbioru.

Wutroow odchrząk­nęła.

– Jak mnie­mam, cho­dzi o coś, czego doty­czyła roz­mowa z naczel­nym gene­ra­łem Ba’kifem?

– Możesz mnie­mać, co ci się podoba – mruk­nęła Ar’alani.

– A! – odparła Wutroow. – No cóż. Skoro to wszystko, zabiorę się do spo­rzą­dze­nia raportu z tej bitwy.

– Dzię­kuję.

Ar’alani obser­wo­wała, jak Wutroow pod­cho­dzi do sta­no­wi­ska moni­to­ro­wa­nia sys­te­mów. Pierw­sza ofi­cer miała rację przy­naj­mniej w jed­nej spra­wie: Kom­bi­nat Vak poczuje naprawdę wielką ulgę i radość. Z ulgą ode­tchnie rów­nież Dzie­więć Rodzin Rzą­dzą­cych i Rada Hie­rar­chii Obron­nej. Czy jed­nak któ­ryś z tych dwóch orga­nów będzie z tego wszyst­kiego naprawdę zado­wo­lony? Zde­cy­do­wa­nie wąt­pliwe.

Naj­wyż­szy syn­dyk Mitth’urf’ianico cze­kał w Kolum­na­dzie Mil­cze­nia w słyn­nej, zabyt­ko­wej Sali Zgro­ma­dzeń przez pra­wie pół godziny, zanim osoba, z którą się umó­wił, w końcu przy­była na spo­tka­nie.

Nie szko­dzi. Cze­ka­jąc, Thur­fian mógł spo­koj­nie obser­wo­wać oto­cze­nie, roz­my­ślać i ukła­dać plany.

Obser­wo­wa­nie innych nie nastrę­czało dzi­siaj żad­nych pro­ble­mów. Kolum­nada Mil­cze­nia, owo neu­tralne, zapew­nia­jące pry­wat­ność miej­sce, w któ­rym tak lubili się spo­ty­kać Mówcy, syn­dycy i inni człon­ko­wie Ary­sto­kry, tego dnia – o dziwo – świe­ciło pust­kami. Zapewne dla­tego, że – jak podej­rze­wał Thur­fian – syn­dycy sie­dzieli w gabi­ne­tach nad naj­now­szym rapor­tem Rady doty­czą­cym roz­prawy z reszt­kami roz­pro­szo­nych sił gene­rała Yiva, zaś wcho­dzący w skład Ary­sto­kry człon­ko­wie śred­niego szcze­bla Rodzin Rzą­dzą­cych poma­gali im przy­go­to­wać się do nad­cho­dzą­cego posie­dze­nia Syn­dy­kury lub po pro­stu wyko­ny­wali swoje codzienne obo­wiązki w róż­nych rzą­do­wych agen­cjach. Mówcy, jako naj­wyżsi przed­sta­wi­ciele rodzin, praw­do­po­dob­nie pro­wa­dzili teraz dłu­gie roz­mowy, oma­wia­jąc sytu­ację i przyj­mu­jąc roz­kazy Patriar­chów, któ­rzy instru­owali ich, jak ma wyglą­dać ofi­cjalna reak­cja rodu po zakoń­cze­niu ana­lizy danych.

Roz­my­śla­nie przy­cho­dziło mu rów­nie łatwo. Thur­fian prze­czy­tał już raport, a przy­naj­mniej prze­brnął przez tyle stron, ile mógł znieść za jedy­nym razem. Spo­mię­dzy wszyst­kich woj­sko­wych danych, map i wykre­sów sub­tel­nie, ale wyraź­nie wyzie­rał fakt, że star­szy kapi­tan Thrawn znowu zabłysł – jak jasna gwiazda na nie­bie Csilli. I to pomimo tego, że nie zasto­so­wał się do ducha roz­ka­zów, nara­ził bez­cenną gwiaz­do­ga­torkę na śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo i zary­zy­ko­wał wcią­gnię­cie Dyna­stii w rażąco nie­le­galną i nie­etyczną wojnę.

Thur­fian wciąż bie­dził się nad uło­że­niem planu dzia­ła­nia, kiedy w końcu pod­szedł do niego syn­dyk Irizi’stal’mustro.

Jak zwy­kle Zistalmu ode­zwał się dopiero wtedy, kiedy sta­nął przed Thur­fia­nem, poza zasię­giem słu­chu innych grup gawę­dzą­cych w Kolum­na­dzie.

– Witam, syn­dyku Thur­fia­nie – rzekł i ski­nął głową na powi­ta­nie. – Prze­pra­szam za spóź­nie­nie.

Pomimo powagi sytu­acji, którą mieli omó­wić, Thur­fian z tru­dem poha­mo­wał uśmiech. „Syn­dyku Thur­fianie”. Zistalmu nie wie­dział, że Thur­fian został wła­śnie wynie­siony na sta­no­wi­sko naj­wyż­szego syn­dyka; w Syn­dykurze waż­niej­szą funk­cję spra­wo­wali jedy­nie Mówcy.

Zistalmu nie znał jego nowego tytułu i praw­do­po­dob­nie ni­gdy nie miał go poznać. Te sta­no­wi­ska sta­no­wiły ści­śle strze­żoną tajem­nicę rodzinną i wyko­rzy­sty­wano je wyłącz­nie w wewnętrz­nych spra­wach Syn­dy­kury, chyba że Mówca lub Patriar­cha uznali, że gdzieś potrzebny jest ktoś o dodat­ko­wym auto­ry­te­cie. Takie sytu­acje nale­żały jed­nak do rzad­ko­ści. Thur­fian najpraw­do­po­dob­niej będzie peł­nił tę funk­cję w tajem­nicy do czasu, kiedy zakoń­czy pracę i zaświad­czy o tym zale­d­wie pamiąt­kowy filar w sie­dzi­bie rodziny Mit­thów.

Nie potrze­bo­wał jed­nak, żeby kto­kol­wiek o tym wie­dział. Kochał tajem­nice do tego stop­nia, że mógł się nimi cie­szyć w poje­dynkę.

– Już mia­łem wycho­dzić – cią­gnął Zistalmu – kiedy nade­szła dele­ga­cja Xodla­ków i nie mogłem się ich pozbyć.

– Przy­szli do cie­bie? – zdzi­wił się Thur­fian.

– Nie, do Mówcy Zie­mola – odparł kwa­śno Zistalmu. – A on w swo­jej szla­chet­no­ści prze­ka­zał ich mnie.

– To do niego podobne – wes­tchnął Thur­fian ze współ­czu­ciem. – Niech zgadnę. Chcieli, żeby Irizi zaspon­so­ro­wali ich powrót do sta­tusu Rodziny Rzą­dzą­cej?

– A cóż innego? – wark­nął Zistalmu. – Przy­pusz­czam, że do cie­bie też cza­sami przy­cho­dzą dele­gaci z Czter­dziestki?

– Czę­ściej, niż­bym chciał – przy­znał Thur­fian. Cho­ciaż teraz, kiedy stał się naj­wyż­szym syn­dy­kiem, uwol­nił się od tego na zawsze. Tak jak Mówca Zie­mol skie­ro­wał Xodla­ków do Zistalmu, tak Thur­fian będzie mógł teraz prze­ka­zy­wać takie nie­przy­jemne obo­wiązki niż­szemu rangą syn­dy­kowi Mit­thów. – Zwy­kle chcą tylko wspar­cia lub tym­cza­so­wego soju­szu, ale wielu z nich pra­gnie też dostać się do Dzie­wię­ciu Rodzin. Cza­sami marzy mi się, że pod­su­wam pro­jekt ustawy, w któ­rym liczbę Rodzin Rzą­dzą­cych okre­śli się już raz na zawsze jako dzie­więć.

– Chęt­nie bym to poparł – powie­dział Zistalmu. – Choć warto też mieć na uwa­dze nie­za­mie­rzone skutki takiego prze­pisu. Gdyby w przy­szło­ści Syn­dy­kura zade­cy­do­wała, że znowu chce zali­czyć do tego grona Xodla­ków, a może nawet Sty­blów, mogłaby wyrzu­cić Mit­thów, żeby zro­bić dla nich miej­sce.

– Do tego ni­gdy nie doj­dzie – odparł sta­now­czo Thur­fian. – A skoro mowa o nie­za­mie­rzo­nych skut­kach, zakła­dam, że prze­czy­ta­łeś już naj­now­szy raport Rady?

– O kam­pa­nii nikar­duń­skiej? – Zistalmu ski­nął głową. – Ten twój Thrawn po pro­stu nie potrafi prze­gry­wać, prawda?

– Moim zda­niem prze­grywa cały czas – wark­nął Thur­fian. – Pro­blem polega na tym, że po każ­dej kata­stro­fie, w któ­rej macza palce, tak szybko osiąga olśnie­wa­jący suk­ces, że wszy­scy zapo­mi­nają o tym, co się stało wcze­śniej, lub posta­na­wiają to zigno­ro­wać.

– I nie prze­szka­dza im, że za Thraw­nem muszą wiecz­nie podą­żać sprzą­ta­cze, któ­rzy zamia­tają jego bała­gan – stwier­dził zgryź­li­wie Zistalmu. – Nie wiem, Thur­fia­nie. Zaczy­nam się zasta­na­wiać, czy kie­dy­kol­wiek będziemy w sta­nie go zała­twić. – Uniósł brwi. – I szcze­rze mówiąc, zaczy­nam się też zasta­na­wiać, czy sam tego na­dal chcesz.

– Jeśli cof­niesz się myślami do prze­szło­ści, to może przy­po­mnisz sobie, że po raz pierw­szy poru­szy­łem ten temat, kiedy Thrawn też wła­śnie odniósł suk­ces – odparł sztywno Thur­fian. – Nie spadł jesz­cze ze swo­jego nie­wia­ry­god­nie wyso­kiego szczytu, to prawda, ale czy twoim zda­niem cie­szy mnie to, że idzie naprzód bez prze­szkód?

– Przy­nosi zaszczyt Mit­thom – odpa­ro­wał oschłym tonem Zistalmu.

– Zaszczyt, który jutro może roz­pły­nąć się w nicość – żach­nął się Thur­fian. – Wraz z wszel­kimi suk­ce­sami, któ­rymi opro­mie­nił całą Dyna­stię. Nie, Zistalmu. Możesz być pewien, że na­dal chcę się go pozbyć. Pro­blem tylko w tym, jak postą­pić, żeby jego osta­teczna klę­ska spo­wo­do­wała jak naj­mniej­sze szkody.

– Masz rację – powie­dział Zistalmu. Thur­fian odniósł jed­nak wra­że­nie, że nie zdo­łał go cał­ko­wi­cie prze­ko­nać. Ale w tej chwili wystar­czy­łaby mu nawet współ­praca na pół gwizdka. – Zakła­dam, że masz pomysł?

– Zalą­żek pomy­słu, tak – odparł Thur­fian. – Chcemy, żeby w chwili klę­ski znaj­do­wał się jak naj­da­lej od Dyna­stii, prawda? Jedna z moż­li­wo­ści to prze­ko­na­nie Rady, żeby wysłała go prze­ciwko Paata­atu­som.

– Czego Rada nie zrobi – skwi­to­wał Zistalmu. – I tak w tej chwili, przy Nikar­du­nach, nagi­nają mocno prze­pisy o ata­kach wyprze­dza­ją­cych. Nie zmie­nią nagle zda­nia i nie wyślą go prze­ciwko komuś innemu. A z pew­no­ścią nie bez pro­wo­ka­cji.

– A co, gdyby doszło do pro­wo­ka­cji? A kon­kret­nie, co by się stało, gdyby zaczęły krą­żyć plotki, że Paata­atu­so­wie sprzy­mie­rzają się z dużą bandą pira­tów, aby nas zaata­ko­wać? Syn­dy­kura i Rada zechcia­łyby przy­naj­mniej, żeby ktoś tam pole­ciał i zba­dał, czy to moż­liwe.

– A krążą takie plotki?

– A krążą – potwier­dził Thur­fian. – Choć muszę przy­znać, że w tej chwili jesz­cze nic bar­dzo kon­kret­nego. Ist­nieją jed­nak, są coraz bar­dziej prze­ko­nu­jące i zde­cy­do­wa­nie pro­wo­ka­cyjne. Moim zda­niem przy odro­bi­nie wysiłku mogli­by­śmy zwięk­szyć ich wia­ry­god­ność.

– W takim razie zgoda. – Zistalmu zmru­żył oczy, przy­glą­da­jąc się uważ­nie Thur­fia­nowi. – A jak prze­ko­namy Radę do wysła­nia tam Thrawna?

– Nie sądzę, żeby trzeba im to było mocno per­swa­do­wać. – Thur­fian uśmiech­nął się z zado­wo­le­niem. – Bo ci domnie­mani piraci to banda, z którą Thrawn już się zmie­rzył. Czyli Vaga­ari.

Zistalmu otwo­rzył usta i zaraz zamknął je z powro­tem, nic nie mówiąc. W pierw­szym odru­chu chciał odrzu­cić ten pomysł, ale jed­nak coś kazało mu się nad nim zasta­no­wić.

– Myśla­łem, że już ich znisz­czył.

– Znisz­czył jedną grupę – wyja­śnił Thur­fian. – Ale skąd wia­domo, że nie czai się ich tam wię­cej?

– To z pew­no­ścią jeden z jego wyczy­nów o naj­bar­dziej nie­jed­no­znacz­nych skut­kach – zadu­mał się Zistalmu. – Prze­jął gene­ra­tor pola gra­wi­ta­cyj­nego, który naukowcy wciąż pró­bują roz­gryźć, ale potem utra­cił wielki sta­tek obcych z Pod­rzęd­nej Prze­strzeni, zanim kto­kol­wiek mógł go obej­rzeć.

– A razem z nim stra­cił sza­no­wa­nego syn­dyka z rodziny Mit­thów. – Thur­fian zazgrzy­tał zębami. Oczy­wi­ście, ważne było życie każ­dego Chissa, ale to, że syn­dyk Mitth’ras’safis nale­żał do rodziny Mit­thów, auto­ma­tycz­nie ozna­czało, że jego znik­nię­cie nie zna­czyło aż tak wiele dla Irizi, rodziny Zistalmu.

Kiedy jed­nak ginął ktoś, kto nale­żał do rodziny, powinno być ina­czej. Thur­fiana wciąż uwie­rało, że Thrawn tak nie­fra­so­bli­wie potrak­to­wał życie jed­nego z człon­ków swo­jego rodu.

– Tak, oczy­wi­ście – zgo­dził się Zistalmu. – Był to zaiste smutny dzień. Bo zna­łeś syn­dyka Thrassa, prawda?

– Raczej prze­lot­nie. – Thur­fian stłu­mił iry­ta­cję. Przy­naj­mniej Zistalmu potra­fił uznać stratę ponie­sioną przez Mit­thów. – Kie­ro­wa­łem wtedy biu­rem trans­portu i han­dlu, pod­czas gdy on pod­le­gał bez­po­śred­nio Mówcy.

– I podobno łączyły go bli­skie związki z Thraw­nem?

– Tak sły­sza­łem – prych­nął Thur­fian. – Ale nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek widzia­łem ich razem. Obszary dzia­ła­nia Syn­dy­kury i Eks­pan­syj­nej Floty Obron­nej nie pokry­wają się zbyt­nio.

– Prak­tycz­nie wcale – przy­znał Zistalmu.

– Ale wra­ca­jąc do rze­czy, Rada i Syn­dy­kura pamię­tają przede wszyst­kim o gene­ra­to­rze pola gra­wi­ta­cyj­nego, przy­wie­zio­nym przez Thrawna. Możemy zasu­ge­ro­wać, że jeśli wyślą go tam ponow­nie, ten sam pio­run może ude­rzyć dwa razy…

– I może ude­rzy w tech­no­lo­gię, którą będzie nieco łatwiej zro­zu­mieć – stwier­dził Zistalmu. – Masz plan, jak roz­po­wszech­nić tę pod­krę­coną plotkę?

– Są pewne kanały, któ­rymi mogę się posłu­żyć, a które nie dopro­wa­dzą nikogo z powro­tem do mnie – powie­dział Thur­fian. – I to oczy­wi­ście ma klu­czowe zna­cze­nie. Ty też musisz zna­leźć podobne.

– Tak, żeby nie obwi­niano tylko cie­bie, jeśli się to skrupi na nas zamiast na Thraw­nie?

– Tak, żeby­śmy mieli dwa różne wia­ry­godne źró­dła, które będziemy mogli zapre­zen­to­wać Radzie i Syn­dy­ku­rze – odparł Thur­fian, siląc się na cier­pli­wość. – Jedna histo­ria to plotka bez solid­nych pod­staw, tro­chę takich już mamy. Dwie nie­za­leżne histo­rie wywo­dzące się ze źró­deł chis­sań­skich ukła­dają się w sche­mat, na który warto zwró­cić uwagę.

– Mam nadzieję. – Zistalmu umilkł na chwilę. – Zapewne widzisz moż­liwą wadę tego planu?

– Że znowu mu się uda? – Thur­fian się skrzy­wił. – Wiem. Ale kiedy Nikar­du­no­wie zostaną znisz­czeni, będzie to koniec real­nego zagro­że­nia dla Dyna­stii. Sojusz Paata­atu­sów i Vaga­arich może nie sta­nowi dużego zagro­że­nia, ale to wszystko, czym dys­po­nu­jemy. A z pew­no­ścią jedni i dru­dzy są w sta­nie pora­dzić sobie z jed­nym naszym okrę­tem.

– Jeśli Rada rze­czy­wi­ście wyśle go tam samego – zauwa­żył trzeźwo Zistalmu. – W porządku, zoba­czę, co da się zro­bić, żeby roze­słać plotki paroma róż­nymi dro­gami. Daj mi znać, kiedy będziesz gotowy, żeby­śmy mogli sko­or­dy­no­wać ujaw­nia­nie tych infor­ma­cji. Wiesz może, kiedy Thrawn ma powró­cić z Kom­bi­natu Vak?

– Nie bar­dzo – wes­tchnął Thur­fian. – Ar’alani zde­cy­do­wa­nie zamie­rza zała­twić ten pro­blem, ale nie wia­domo, ile to potrwa. Zwłasz­cza że w zależ­no­ści od tego, co znaj­dzie, jej grupa zada­niowa być może będzie musiała wyko­nać jeden albo parę sko­ków w bok, żeby wyczy­ścić resztę kry­jó­wek Nikar­du­nów. W każ­dym razie mamy czas, aby nadać tej spra­wie wła­ściwy kie­ru­nek.

– Tylko posta­rajmy się zro­bić to dobrze – zastrzegł Zistalmu. – Jeśli pozwo­limy, żeby wszy­scy poczuli się zbyt kom­for­towo, Thrawn na­dal będzie uni­kał odpo­wie­dzial­no­ści. Zapo­mną o nim, a potem następna kata­strofa, do któ­rej dopro­wa­dzi, weź­mie ich cał­kiem z zasko­cze­nia.

– Nie martw się – uspo­koił go Thur­fian. – Zro­bimy to jak należy. I tym razem zała­twimy to raz na zawsze.

„Tylko że praw­do­po­dob­nie nam się to jed­nak nie uda” – pomy­ślał ponuro Thur­fian, kiedy roz­stał się z Zistalmu i wyszedł z Kolum­nady Mil­cze­nia. Wszy­scy widzieli tylko to, co chcieli zoba­czyć, i zbyt wielu Chis­sów u wła­dzy wolało pamię­tać wyłącz­nie suk­cesy Thrawna i nie zwra­cać uwagi na jego porażki. Thur­fian oczy­wi­ście nie miał zamiaru cof­nąć się przed tą ostat­nią próbą, ale podej­rze­wał, że zakoń­czy się ona tak samo, jak poprzed­nie.

Musieli podejść do tego w inny spo­sób. Usi­ło­wali z Zistalmu wal­nąć Thrawna młot­kiem, ale Thrawn oka­zał się za duży, a mło­tek za mały. Cios trzeba było zadać pod innym kątem.

Albo więk­szym młot­kiem.

Syn­dyk Thur­fian posia­dał pewien zakres wła­dzy. Naj­wyż­szy syn­dyk Thur­fian miał jej tro­chę wię­cej. Zda­wał sobie jed­nak sprawę, że żadne z tych sta­no­wisk nie dawało mu jej tyle, ile potrze­bo­wał.

Nad­szedł czas, żeby spró­bo­wać cze­goś nowego. Czas, żeby syn­dyk Thur­fian został Mówcą Thur­fianem.

Kiedy dotarł do swo­jego biura, miał już zarys planu. Mów­czy­nię Mitth’ykl’omi uwa­żano za klu­czową osobę w orga­ni­za­cji poli­tycz­nej Mit­thów.

Pora, żeby Thur­fian stał się rów­nie nie­za­stą­piony.

WSPO­MNIE­NIA I

— Tam — powie­dział Haplif z rasy Agbui, wska­zu­jąc na oświe­tloną w poło­wie pla­netę, widoczną przez ilu­mi­na­tor statku zwia­dow­czego, na któ­rym się znaj­do­wali. — Nie widać stąd znisz­czeń…

— Widzę to cał­kiem wyraź­nie — powie­dział sie­dzący obok niego obcy zza zasłony zakry­wa­ją­cej obli­cze. W jego egzo­tycz­nym, chra­pli­wym, a zara­zem oso­bli­wie melo­dyj­nym gło­sie brzmiał cudzo­ziem­ski akcent. — Przy­pusz­czam, że roz­ciąga się na całą pla­netę?

— Tak — potwier­dził Haplif. Ni­gdy nie widział Jixtusa bez płasz­cza i kap­tura, bez ręka­wic na dło­niach i czar­nej zasłony na twa­rzy. Nie miał poję­cia, jak w rze­czy­wi­sto­ści wyglą­dał, ale jego głos wyrył mu się w pamięci na zawsze.

— Możesz to zatem dodać do swo­jej listy suk­ce­sów — stwier­dził Jixtus. — Gra­tu­la­cje.

— Dzię­kuję, panie — odparł Haplif, mru­żąc oczy.

Teraz, kiedy Jixtus o tym wspo­mniał, rze­czy­wi­ście dostrze­gał na powierzchni pla­nety pewne oznaki znisz­cze­nia. Oświe­tlone słoń­cem chmury, które na nie­tknię­tym świe­cie lśni­łyby bielą, były pobru­dzone sza­ro­ścią i czer­nią od ognia i zanie­czysz­czeń wyrzu­co­nych w atmos­ferę w wyniku eks­plo­zji pod­czas okrut­nej wojny domo­wej spo­wo­do­wa­nej przez Haplifa i jego zespół. Po noc­nej stro­nie pla­nety miej­skie sku­pi­ska świa­teł, błysz­czące nie­gdyś rado­śnie w ciem­no­ści, nie­mal cał­ko­wi­cie znik­nęły.

Haplif uśmiech­nął się do sie­bie. Doko­nali nie­mal zupeł­nego znisz­cze­nia całego świata — a wszystko w ciągu zale­d­wie sze­ściu mie­sięcy. Sze­ściu mie­sięcy!

O tak. Był w tym naprawdę dobry.

— Jak rozu­miem, jeden ze stat­ków z uchodź­cami zdo­łał się wymknąć.

Haplif skrzy­wił się z nie­za­do­wo­le­niem. No pew­nie, Jixtus musiał czymś zepsuć tę pełną bla­sku chwilę.

— Nie na długo — powie­dział. — Zajmą się nim Nikar­du­no­wie.

— Doprawdy? — rzu­cił Jixtus. — Naka­zano ci, żebyś się z nimi bez­po­śred­nio nie kon­tak­to­wał.

— Nie mia­łem wyboru. Mówi­łeś, panie, że nie chcesz, aby ktoś się dowie­dział, co się tutaj wyda­rzyło. Pla­neta ni­gdy nie miała triady komu­ni­ka­cyj­nej, ty znaj­do­wa­łeś się poza zasię­giem stan­dar­do­wych nadaj­ni­ków, a my nie mie­li­śmy żad­nych stat­ków do dys­po­zy­cji. Jeden ze stat­ków Yiva krę­cił się w pobliżu, więc skon­tak­to­wa­łem się z nimi.

Jixtus mil­czał przez dłuż­szą chwilę.

— Bo mówi­łeś, że nie chcesz, żeby ktoś się dowie­dział o tej woj­nie, prawda? — powtó­rzył z naci­skiem Haplif.

— Tak, oczy­wi­ście. — W gło­sie Jixtusa zabrzmiała nuta nie­za­do­wo­le­nia. — Mam przy­naj­mniej nadzieję, że nie poda­łeś im mojego imie­nia?

— Ani mojego, ani two­jego — zapew­nił Haplif. — Nie powie­dzia­łem im też, jaki to układ ani gdzie się znaj­duje. Prze­ka­za­łem jedy­nie wek­tor statku i wyja­śni­łem, że to grupa pró­bu­jąca rekru­to­wać siły prze­ciwko gene­ra­łowi Yivowi. Więc oczy­wi­ście od razu za nimi popę­dzili i to z pew­no­ścią ze słusz­nym w swoim mnie­ma­niu zapa­łem w ser­cach i umy­słach.

— Z pew­no­ścią — powtó­rzył Jixtus. — Bar­dzo dobrze rozu­miesz Yiva i jego rasę.

— Bar­dzo dobrze rozu­miem wszyst­kich. — Haplif zaak­cen­to­wał ostat­nie słowo. W końcu prawda a czcze prze­chwałki to dwie różne rze­czy.

— I zapewne poda­łeś Nikar­du­nom cel ich podróży?

— Nie jestem do końca pewien, czy zmie­rzali w kon­kretne miej­sce. — Haplif nakre­ślił linię w poprzek wyświe­tla­cza nawi­ga­cyj­nego. — Jedyne, co mie­li­śmy, to ich wek­tor odlotu, a zde­cy­do­wali się na taki raczej dla­tego, że pro­wa­dził jak naj­da­lej od ostat­niej grupy wro­gich im stat­ków. Znam na tej tra­sie tylko jedną roz­wi­niętą cywi­li­za­cję i nie jestem pewien, czy po znisz­cze­niu ser­we­rów rzą­do­wych ucie­ki­nie­rzy mogli zdo­być jakie­kol­wiek dane na jej temat.

— Nie­mniej w Cha­osie buj­nie kwit­nie życie — zauwa­żył Jixtus. — Nawet nasze archiwa zapewne zawie­rają tylko uła­mek infor­ma­cji na ten temat.

— Na to wła­śnie liczą — powie­dział Haplif. — Z tego, co mówiła Magys — to tytuł ich przy­wódcy — więc z tego, co mówiła przed odlo­tem, wynika, że zamie­rzali spraw­dzić każdy praw­do­po­dobny układ po dro­dze, aż znajdą kogoś, kogo mogliby popro­sić o udzie­le­nie im azylu. A gdyby im się to nie udało, mieli nadzieję zna­leźć nie­za­miesz­kaną, ale nada­jącą się do życia pla­netę, na któ­rej mogliby się zaszyć. Nikar­du­no­wie muszą tylko postę­po­wać według tego samego sche­matu, a w końcu znajdą świat, który przyj­mie naszych zbie­gów.

— Chyba że cię okła­mano — stwier­dził Jixtus. — Może uchodźcy dokład­nie wie­dzą, dokąd lecieć.

Haplif zaci­snął usta. Mało praw­do­po­dobne, ale moż­liwe. Wyróż­niał się nie­zrów­na­nym talen­tem do odczy­ty­wa­nia i ana­li­zo­wa­nia kul­tur, ale jed­nostki wciąż potra­fiły go zasko­czyć, zwłasz­cza te, któ­rych cha­rak­teru nie miał oka­zji dokład­nie poznać. Jeśli Magys celowo wyra­żała się nie­ja­sno, aby zni­we­czyć wszel­kie plany pościgu…

Gar­dło zadrgało mu spa­zma­tycz­nie. Jixtus się nim bawił, uświa­do­mił sobie ponie­wcza­sie. Pod­wa­żał umie­jęt­no­ści, które czy­niły Haplifa tak cen­nym sojusz­ni­kiem, suge­ro­wał sub­tel­nie, że Haplif może nie był aż taki dobry, jak uwa­żał.

— To bez zna­cze­nia — ode­zwał się gło­śno. — Nikar­du­no­wie podą­żają w ślad za nimi. Nie­za­leż­nie od tego, czy uchodźcy znajdą schro­nie­nie i zostaną tam znisz­czeni, czy też zabrak­nie im paliwa oraz powie­trza i zginą w kosmo­sie, efekt koń­cowy będzie taki sam.

— Ale masz nadzieję na to dru­gie?

Haplif wzru­szył ramio­nami.

— Mniej­sza szansa na to, że nie zała­twimy tej sprawy do końca — odparł lek­kim tonem. — Ale jak mówi­łem, efekt będzie taki sam. — Uśmiech­nął się do Jixtusa. — Zakoń­cze­nie, które tylko ja mogłem zaaran­żo­wać.

Jixtus par­sk­nął suchym, chra­pli­wym śmie­chem.

— Nikt nie ośmie­liłby się stwier­dzić, że Hapli­fowi z rasy Agbui bra­kuje pew­no­ści sie­bie i dumy.

— Nawet kiedy jego pra­co­dawca suge­ruje, że nie­słusz­nie pyszni się tymi cechami?

— Zwłasz­cza wtedy — odparł Jixtus. — Strzeż się jed­nak nad­mier­nej pew­no­ści sie­bie. Uno­sząc z pychą głowę, można nie dostrzec przed sobą nie­rów­nego terenu.

— Na szczę­ście dla two­ich potrzeb, panie, dostrze­gam jedno i dru­gie — rzu­cił Haplif. — W każ­dym razie tutaj już skoń­czy­li­śmy. Możemy wra­cać?

— Wspo­mnia­łeś o nikar­duń­skim okrę­cie — powie­dział Jixtus. — Czy w oko­licy są ich bazy?

— Kilka małych, ow­szem — potwier­dził Haplif. — Nasłu­chowe i prze­kaź­ni­kowe, z ogra­ni­czoną obroną. Raczej nie będą wysy­łać z fan­fa­rami żad­nych okrę­tów, żeby komuś wejść w paradę.

— A jed­nak udało ci się ich wła­śnie do tego prze­ko­nać — zauwa­żył Jixtus. — Inni też mogliby to zro­bić. Nie wspo­mi­na­jąc o tym, że sam Yiv być może znaj­dzie dla nich nowe zada­nie.

— No, nawet jeśli to zrobi, to raczej nie znajdą tego miej­sca — stwier­dził Haplif. — W dzi­siej­szych cza­sach tutejsi raczej nie wychy­lają głowy poza swój świat. Wąt­pię, żeby w ostat­nich deka­dach ktoś stąd wybrał się w ogóle poza układ.

— Z wyjąt­kiem statku uchodź­ców.

— Któ­rego wkrótce nie będzie.

— Obyś miał rację — rzekł Jixtus. — A co do two­jego pyta­nia… Skoro wspo­mnia­łeś o moich potrze­bach i swo­jej wyjąt­ko­wej zdol­no­ści do ich zaspo­ko­je­nia, chcę, żebyś wyko­nał dla mnie jesz­cze jedno zada­nie.

Haplif spoj­rzał na niego z ukosa. W ustach poczuł gorycz. Powi­nien był się domy­ślić, że to nie koniec, pomimo wcze­śniej­szych obiet­nic Jixtusa. Haplif rozu­miał więk­szość istot, rozu­miał więc rów­nież swo­jego zle­ce­nio­dawcę.

Ale czy na pewno? Płaszcz masko­wał jego syl­wetkę, a kap­tur i zasłona skry­wały twarz. Jixtus mógł być nie­mal kim­kol­wiek, mógł nale­żeć prak­tycz­nie do każ­dego dwu­noż­nego gatunku. I pomimo wszyst­kiego, co mówiły Hapli­fowi jego oczy i uszy, mógł rów­nie dobrze sie­dzieć wła­śnie obok jed­nego z demo­nów z mitów Agbu­ich, któ­rymi tak czę­sto stra­szono go w dzie­ciń­stwie.

Zaraz jed­nak otrzą­snął się z tych myśli. Bzdurne zabo­bony.

— Obie­ca­łeś, że to będzie ostat­nia misja.

— Zmie­ni­łem zda­nie — odparł spo­koj­nie Jixtus. — Co wiesz o Chis­sach?

Haplif zmru­żył oczy.

— Myśla­łem, że Yiv miał się nimi zająć.

— To raczej Yiv myśli, że się nimi zaj­mie — spro­sto­wał Jixtus. — Nie­któ­rzy z moich kole­gów też tak uwa­żają. Nie­stety, ja wiem lepiej. — Powoli odwró­cił zasło­niętą twarz w stronę Haplifa. — Chyba że uwa­żasz to zada­nie za zbyt trudne.

Haplif nie opu­ścił wzroku pod cię­ża­rem nie­wi­docz­nego spoj­rze­nia roz­mówcy, ale przy­szło mu to z tru­dem. Chis­so­wie także byli legen­darni i na swój spo­sób rów­nie prze­ra­ża­jący jak mityczne demony. Tyle że w prze­ci­wień­stwie do demo­nów ist­nieli naprawdę.

— Nie, oczy­wi­ście, że nie — zapew­nił mimo to. — Pora­dzimy sobie z nimi.

I tak wła­śnie uwa­żał. Nie­za­leż­nie od tego, jacy wyda­wali się Chis­so­wie, mieli takie same nadzieje, marze­nia, lęki i sła­bo­ści jak wszy­scy inni. I jak każde inne takie istoty, mogli zostać poko­nani. — Ale nie­wiele o nich wiem, więc może to potrwać dłu­żej niż zwy­kle.

— Nie spiesz się — rzekł cicho Jixtus. — W końcu Yiv i Nikar­du­no­wie wciąż mają do ode­gra­nia swoją rolę w tym dra­ma­cie. Twoje zada­nie roz­pocz­nie się dopiero po jej zakoń­cze­niu.

— Dobrze — odparł Haplif. — Jedno pyta­nie. Skoro jesteś prze­ko­nany, że Yivowi nie uda się znisz­czyć Chis­sów, dla­czego chcesz, żeby dalej w to brnął?

— Nawet porażki mogą oka­zać się przy­datne — stwier­dził sen­ten­cjo­nal­nie Jixtus. — W tym przy­padku Yiv odcią­gnie uwagę Dyna­stii na zewnątrz, co uła­twi ci zada­nie.

— I zapewne obciąży rów­nież zasoby woj­skowe Chis­sów. — Haplif poki­wał głową.

— Ow­szem — przy­znał w zamy­śle­niu Jixtus. — Choć być może nie aż tak sku­tecz­nie, jak się spo­dzie­wa­łem.

Haplif zmarsz­czył brwi.

— Jakieś pro­blemy?

— Nie wiem — odparł Jixtus tym samym na wpół zamy­ślo­nym, na wpół zanie­po­ko­jo­nym tonem. — Dwa­dzie­ścia, a nawet dzie­sięć lat temu znisz­cze­nie Dyna­stii Chis­sów byłoby, moim zda­niem, czymś banal­nym. Teraz już nie. Poja­wiło się tam nowe poko­le­nie przy­wód­ców woj­sko­wych i wojow­ni­ków… Nie można już mieć pew­no­ści, że będą nie­roz­waż­nie kro­czyli utar­tymi ścież­kami mani­pu­la­cji, które im się wskaże. Naczelny gene­rał Ba’kif, admi­rał Ar’alani i kil­koro innych myślą i pla­nują, wycho­dząc poza przy­jęte wzorce. Są nie­prze­wi­dy­walni. Twoje zada­nie może się przez to oka­zać trud­niej­sze.

— Prze­ce­niasz ich — rzu­cił pogar­dli­wie Haplif. — A może to mnie nie doce­niasz. Woj­skowe umy­sły i reak­cje nie mają zna­cze­nia. Ja dzia­łam w sfe­rze poli­tycz­nej, a wąt­pię, żeby przy­wódcy Chis­sów odzna­czali się mniej­szą ambi­cją i żądzą wła­dzy niż inni poli­tycy w Cha­osie.

— Tak też zakła­dam — zgo­dził się Jixtus. — Po pro­stu ostrze­gam, że nie będzie rów­nie łatwo jak tu. — Wska­zał na pla­netę przed nimi. — Weź wszystko, czego ci trzeba. Tutaj dokoń­czą już inni.

— Mogli­by­śmy zro­bić jesz­cze wię­cej — zapro­po­no­wał Haplif. — Na­dal uwa­żam, że powin­ni­śmy depor­to­wać stąd wię­cej oca­la­łych.

— My zade­cy­du­jemy, czy i jak zała­twić tę sprawę — odparł ostro Jixtus. — Ty zakoń­czy­łeś tu swoje zada­nie. Czeka na cie­bie kolejne.

— Tak, panie — burk­nął Haplif. Nie zno­sił porzu­cać nie­do­koń­czo­nych spraw, nawet jeśli zostało mu tylko posprzą­ta­nie bru­dów.

— A zanim się roz­sta­niemy, potrzebne mi będą loka­li­za­cje baz Nikar­du­nów, o któ­rych wspo­mi­na­łeś — dodał Jixtus. — Nie chcemy, żeby ktoś natra­fił tu na pozo­sta­ło­ści two­ich osią­gnięć.

— Zde­cy­do­wa­nie nie — zgo­dził się Haplif. Cóż, skoro Jixtus uwa­żał, że robota została wyko­nana, prze­cież nie będzie się z nim kłó­cił. — A zatem… Kiedy znisz­czymy dla cie­bie Chis­sów, może pozwo­lisz nam wró­cić do domu?

— Tak, wtedy wró­ci­cie do domu, Hapli­fie z rasy Agbui — odparł Jixtus. — Z podwójną zapłatą.

— Dzię­kuję — powie­dział Haplif. — Cho­ciaż po tym wszyst­kim, co powie­działeś o Chis­sach, zasta­na­wiam się, czy zapłata nie powinna zostać potro­jona.

— Może i tak. Zoba­czymy. Wspo­mnia­łeś, że na tra­sie uchodź­ców znaj­duje się jedna znana ci zaawan­so­wana cywi­li­za­cja. O jakiej cywi­li­za­cji mówimy?

— To mało ważna pla­neta na pery­fe­riach, w zasa­dzie nie­warta uwagi — wyja­śnił Haplif. — Nazywa się Rapacc.

Roz­dział 2

Do układu Rapacc pozo­stał jeden skok, więc kapi­tan Ufsa’mak’ro pozwo­lił per­so­ne­lowi mostka „Sprin­ghawka” na krótki odpo­czy­nek.

Mitth’ali’astov nie miała nic prze­ciwko. Jako opie­kunka gwiaz­do­ga­torki Che’ri – tym razem już ofi­cjalna – zauwa­żyła, że na ostat­nim eta­pie krę­tej drogi przez Chaos dziew­czynka oka­zuje pewne oznaki zmę­cze­nia. Gdyby Sama­kro nie zarzą­dził prze­rwy, Tha­lias sama by go o to popro­siła.

Ale na szczę­ście nie musiała, no i dobrze. Che’ri sie­działa przy swoim sta­no­wi­sku nawi­ga­cyj­nym, popi­ja­jąc sok owo­cowy i roz­glą­da­jąc się bez­czyn­nie po mostku. Zupeł­nie nor­malna sytu­acja, a przy­naj­mniej tak to Tha­lias zapa­mię­tała z cza­sów, kiedy sama była gwiaz­do­ga­torką. Po godzi­nach spę­dzo­nych na uży­wa­niu Trze­ciego Oka czę­sto potrze­bo­wała dać odpo­cząć wzro­kowi pod­czas prze­rwy.

Jed­nak w prze­ci­wień­stwie do tego, co wtedy robiła ona, Che’ri wciąż powra­cała wzro­kiem do pul­pitu sta­no­wi­ska steru, znaj­du­ją­cego się obok niej. Dla Tha­lias kró­le­stwo pilota zawsze sta­no­wiło tajem­nicę wypo­sa­żoną w przy­rządy ste­row­ni­cze, ale Che’ri patrzyła na kon­so­letę nie­mal jak na dobrego zna­jo­mego.

Jej kar­to­nik z sokiem był pra­wie pusty.

– Chcesz wię­cej? – zapy­tała Tha­lias, pod­cho­dząc do niej. – Albo coś do jedze­nia?

– Nie, dzięki – odparła Che’ri. Przy­ło­żyła dzió­bek kar­to­nika do ust i wcią­gnęła lekko policzki. – Dobra, jestem gotowa.

Tha­lias zabrała pusty kar­to­nik i rozej­rzała się po mostku. Sama­kro stał przy sta­no­wi­sku uzbro­je­nia, obok star­szego koman­dora Chaf’pri’uhme, i roz­ma­wiał cicho z nim i z jed­nym ze spe­cja­li­stów od sfer pla­zmo­wych – o ile dobrze pamię­tała, był to koman­dor porucz­nik Lak­nym.

– Nie wygląda na to, żeby się nam spie­szyło – powie­działa do Che’ri. – Poza tym nie ma jesz­cze star­szego kapi­tana Thrawna. Wydaje mi się, że będzie chciał być na mostku, kiedy skon­tak­tu­jemy się z Pac­co­shami.

– W porządku. – Che’ri się zawa­hała. – Jacy oni są?

– Pac­co­sho­wie? – Tha­lias wzru­szyła ramio­nami. – To obcy. Mają tro­chę rżące głosy, cho­ciaż da się ich spo­koj­nie zro­zu­mieć. Mówią w taarja. Ni­gdy nie lubi­łam tego języka.

– To zna­czy że co, rżą jak pak­byki?

– Tak jakby – odparła Tha­lias, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, czy kie­dyś w ogóle sły­szała na żywo, jakie odgłosy wydaje pak­byk. Była pra­wie pewna, że tak, ale nie umiała wydo­być z pamięci, gdzie i kiedy to mogło się wyda­rzyć. – Pac­co­sho­wie, któ­rych widzie­li­śmy na sta­cji gór­ni­czej, byli mniej wię­cej mojego wzro­stu, może tro­chę wyżsi. Wypu­kła klatka pier­siowa i sze­ro­kie bio­dra, jasno­ró­żowa skóra… Na gło­wach ster­czą im przy­po­mi­na­jące pióra grze­bie­nie. Mają cien­kie ręce i nogi, ale są raczej dość silni. A, i mają jesz­cze fio­le­towe plamy wokół oczu, które cza­sami zmie­niają odcień, kiedy Pac­co­sho­wie z kimś roz­ma­wiają.

– Brzmi cie­ka­wie – mruk­nęła Che’ri. – Chcia­ła­bym ich zoba­czyć.

– Na pewno wró­cimy z nagra­niami.

– To nie to samo.

– No nie – przy­znała Tha­lias. – Ale naprawdę, tro­chę odpo­czynku dobrze ci zrobi. Będziesz mogła ryso­wać, bawić się kloc­kami…

– I odra­biać lek­cje – rze­kła Che’ri bez entu­zja­zmu.

– Racja – powie­działa pogod­nie Tha­lias, jakby zupeł­nie zapo­mniała o tej czę­ści codzien­nych obo­wiąz­ków gwiaz­do­ga­torki. – Dzięki za przy­po­mnie­nie.

Che’ri odwró­ciła głowę, spo­glą­da­jąc na Tha­lias tym peł­nym wymu­szo­nej cier­pli­wo­ści spoj­rze­niem, które tak dobrze wycho­dziło dzie­się­cio­lat­kom.

– Ależ pro­szę.

– Oj, nie bądź taka! – popro­siła żar­to­bli­wie Tha­lias. – Może nawet tra­fisz na parę lek­cji, które cię zain­te­re­sują. – Wska­zała kon­so­letę pilota. – Jeśli chcesz, pomogę ci namó­wić koman­dora porucz­nika Azmor­diego, żeby cię nauczył latać „Sprin­ghaw­kiem”.

Ku zasko­cze­niu Tha­lias Che’ri jakby sku­liła się w sobie.

– Lepiej nie – mruk­nęła. – Już kiedy nauczy­łam się latać stat­kiem zwia­dow­czym, naro­bi­łam sobie masę kło­po­tów.

– Po pierw­sze, to nie ty naro­bi­łaś sobie kło­po­tów – oświad­czyła sta­now­czo Tha­lias. – Naro­bił ich sobie star­szy kapi­tan Thrawn, ale w końcu nic się nie stało. Po dru­gie, kiedy uczysz się nowych rze­czy, ni­gdy nie powin­naś mieć z tego powodu kło­po­tów. Oczy­wi­ście, gdy­byś pole­ciała „Sprin­ghaw­kiem” na prze­jażdżkę wokół jakiejś pla­nety bez pozwo­le­nia, to mógłby być pro­blem. Ale jeśli będziesz się tylko uczyć, jak to się robi, nie powinno ci to zaszko­dzić. Po trze­cie, masz… – prze­rwała, a na jej twa­rzy odma­lo­wało się nagłe zakło­po­ta­nie. – Po trze­cie, jeśli komuś się to nie spodoba, po pro­stu poślemy go do kapi­tana Thrawna, a on już go ustawi.

– Chcia­łaś powie­dzieć co innego – stwier­dziła Che’ri, marsz­cząc podejrz­li­wie brwi. – Co to było?

Tha­lias wes­tchnęła. Ale wstyd…

– Chcia­łam powie­dzieć, że masz już dzie­sięć lat – rze­kła. – I przy­po­mnia­łam sobie, że prze­ga­pi­łam twój dzień gwiazdy. Okrop­nie mi przy­kro. Przez to wszystko, co się działo w zeszłym mie­siącu, cał­ko­wi­cie o tym zapo­mnia­łam.

– W porządku – bąk­nęła Che’ri, kuląc ramiona. W jej cichym gło­sie Tha­lias wychwy­ciła jed­nak nutę przy­kro­ści. – Prze­cież i tak nie pamię­tam, jak zabrano mnie do świe­tlika, żebym zoba­czyła moją pierw­szą gwiazdę. No i wiesz… Przy­ję­cia i pod­chody z wier­szy­kami to raczej dla małych dzieci.

– Ale i tak czuję się okrop­nie, że o tym zapo­mnia­łam – oświad­czyła Tha­lias. – Może teraz coś razem zro­bimy. Takie… spóź­nione obchody two­jego dnia gwiazdy. Mogę zro­bić coś faj­nego na kola­cję, a potem zagramy, w co tylko będziesz chciała.

– Nie trzeba – odparła Che’ri. – Zresztą nie­wiele możemy zro­bić, kiedy jestem na służ­bie.

– No dobrze. – Tha­lias uznała jed­nak, że nie może tego tak zosta­wić. – Wiesz co, pocze­kamy, aż wró­cimy na Csillę albo gdzie indziej i wypra­wimy ci przy­ję­cie z oka­zji dzie­sią­tego i pół dnia gwiazdy. Co ty na to?

– Dobrze – zgo­dziła się Che’ri i nagle wypro­sto­wała się w fotelu. – Idzie star­szy kapi­tan Thrawn.

Tha­lias odwró­ciła się, odli­cza­jąc w myślach czas. Minęło pół­to­rej sekundy, po czym właz otwo­rzył się i Thrawn wszedł na mostek. Jego wzrok prze­su­nął się po wszyst­kich obec­nych, zatrzy­mał się na chwilę na Tha­lias – na pewno zorien­to­wał się, że była zwró­cona twa­rzą do niego, zanim wszedł, i domy­ślił się, że to dzięki Trze­ciemu Oku Che’ri – a w końcu spo­czął na Sama­kro.

– Słu­cham, kapi­ta­nie Sama­kro – powie­dział, pod­cho­dząc do pierw­szego ofi­cera.

– Wszystko przy­go­to­wane do ostat­niego skoku, panie kapi­ta­nie – zamel­do­wał Sama­kro, odwra­ca­jąc się od Lak­nyma i robiąc krok w stronę dowódcy. – Uzbro­je­nie i sys­temy obronne są gotowe. – Rzu­cił spoj­rze­nie w kie­runku Tha­lias i Che’ri. – Czy odpro­wa­dzić gwiaz­do­ga­torkę i opie­kunkę do kabiny?

Tha­lias zaci­snęła zęby. To ona towa­rzy­szyła Thraw­nowi przy pierw­szym spo­tka­niu z Pac­co­shami i ryzy­ko­wała wtedy życiem tak samo jak on. Chciała tu być – nale­żało jej się to – chciała zoba­czyć, co się z nimi stało. Jeśli Sama­kro będzie się upie­rał, żeby ją i Che’ri odciąć od tego, co miało się tu stać, Tha­lias da popa­lić i jemu, i Thraw­nowi.

Thrawn spoj­rzał na nią ponow­nie. Poczuła – cóż za nie­sa­mo­wite wra­że­nie! – że wie­dział dokład­nie, jakie myśli krążą jej w gło­wie.

– Raczej nie – rzekł do Sama­kro. – Bio­rąc pod uwagę nie­od­łączne trud­no­ści towa­rzy­szące podró­żom do układu Rapacc i z powro­tem, chciał­bym, aby nasza gwiaz­do­ga­torka była gotowa – na wypa­dek, gdy­by­śmy musieli szybko opu­ścić to miej­sce.

Sama­kro wziął głę­boki oddech i już się szy­ko­wał, żeby zapro­te­sto­wać – Tha­lias dobrze to widziała…

– Ale ma pan rację, nie powinno ich być na mostku – dodał Thrawn, roz­glą­da­jąc się. Jego wzrok zatrzy­mał się na sta­no­wi­sku uzbro­je­nia, przy któ­rym Lak­nym wciąż kon­sul­to­wał się z Afpriu­hem. – Koman­do­rze porucz­niku Lak­nym, jak pan sądzi, czy może się pan zająć sys­te­mami uzbro­je­nia na zapa­so­wym mostku?

Lak­nym odwró­cił się, otwie­ra­jąc sze­roko oczy.

– Ja, panie kapi­ta­nie? Ja… Eee… – Spoj­rzał ner­wowo na Sama­kro. – Jestem tylko spe­cja­li­stą od sfer pla­zmo­wych.

– Nikt z nas nie uro­dził się w struk­tu­rach dowo­dze­nia, koman­do­rze – przy­po­mniał nieco sar­ka­stycz­nie Thrawn. – Star­szy koman­do­rze Afpriuhu, co pan o tym sądzi?

– Tak, ma wystar­cza­jące kwa­li­fi­ka­cje – powie­dział Afpriuh, spo­glą­da­jąc na Lak­nyma.

– Dobrze – odparł Thrawn. – Pro­szę się zbyt­nio nie dener­wo­wać, koman­do­rze. Nie spo­dzie­wam się poważ­nych kło­po­tów, a to będzie dla pana przy­datne doświad­cze­nie. Pro­szę zapro­wa­dzić gwiaz­do­ga­torkę Che’ri i opie­kunkę Tha­lias na zapa­sowy mostek i objąć tam sta­no­wi­sko uzbro­je­nia.

Lak­nym z wysił­kiem prze­łknął ślinę, ale zaraz kar­nie ski­nął Thraw­nowi głową.

– Tak jest. Gwiaz­do­ga­torko, opie­kunko, pro­szę ze mną…

Tha­lias tylko raz odwie­dziła zapa­sowy mostek „Sprin­ghawka”, wtedy, kiedy po raz pierw­szy weszła na pokład i opro­wa­dzono ją po okrę­cie. Był mniej­szy niż mostek główny i znaj­do­wał się w środ­ko­wej sek­cji jed­nostki. Sta­no­wił ostatni bastion dowo­dze­nia, na wypa­dek gdyby jakieś star­cie poszło naprawdę źle.

Miał nie­wiel­kie roz­miary i oczy­wi­ście nie wypo­sa­żono go w ilu­mi­na­tory, więc pano­wała na nim wyraź­nie klau­stro­fo­biczna atmos­fera. Kiedy Lak­nym wska­zał jej sta­no­wi­sko nawi­ga­cyjne, Tha­lias zdą­żyła się poczuć nie­swojo. Minęła razem z Che’ri załogę mostka, która już znaj­do­wała się na swo­ich sta­no­wi­skach. Kiedy skoń­czyła zapi­nać dziew­czynce pasy bez­pie­czeń­stwa, wszyst­kie ekrany zdą­żyły ożyć, poka­zu­jąc nie tylko dane doty­czące okrętu i widok na zewnątrz, ale także sam główny mostek.

Obraz prze­strzeni kosmicz­nej nieco zła­go­dził klau­stro­fo­bię Tha­lias. Ale tylko tro­chę.

„Sprin­ghawk” ruszył już w drogę. Azmordi pro­wa­dził ich krót­kimi sko­kami do układu Rapacc. Nie było tu wol­nego fotela dla Tha­lias, więc po pro­stu sta­nęła za Che’ri, przy opar­ciu jej fotela. Niski sufit tylko pogar­szał sytu­ację. Pró­bu­jąc zapo­mnieć o przy­krym wra­że­niu, Tha­lias wodziła wzro­kiem po wirach nad­prze­strzeni na ekra­nie i wyświe­tla­czach infor­mu­ją­cych o sys­te­mach okrętu, patrzyła to na Che’ri, to na nie­ru­cho­mego Thrawna przy sta­no­wi­sku łącz­no­ści na mostku głów­nym. Azmordi zawo­łał coś ostrze­gaw­czo…

Spi­rale nad­prze­strzeni roz­myły się w roz­bły­sku gwiazd. Przy­byli na miej­sce.

– Pełny skan czuj­ni­ków – roz­ka­zał Thrawn. – Szu­kać przede wszyst­kim stat­ków lub szcząt­ków bitew­nych…

– Kon­takt – prze­rwał Sama­kro. – Przed nami sta­tek, panie kapi­ta­nie. Wygląda jak fre­gata Nikar­du­nów.

Tha­lias skrzy­wiła usta. A taką miała nadzieję, że kiedy Yiv został poko­nany i schwy­tany, Nikar­du­no­wie blo­ku­jący Rapacc wzięli nogi za pas i zosta­wili Pac­co­shów w spo­koju. Naj­wy­raź­niej jed­nak tak się nie stało.

Na ekra­nie uka­zu­ją­cym widok z mostka Thrawn pochy­lił się nad ramie­niem ofi­cera łącz­no­ścio­wego i dotknął jed­nego z przy­ci­sków.

– Nie­zi­den­ty­fi­ko­wany sta­tek, mówi star­szy kapi­tan Thrawn ze „Sprin­ghawka”, okrętu Chis­sań­skiej Eks­pan­syj­nej Floty Obron­nej – oznaj­mił w języku han­dlo­wym taarja. – Przy­by­wamy w przy­ja­znych, poko­jo­wych zamia­rach.

– Nie mamy przy­ja­ciół. – Głos docho­dzący z gło­śnika wyma­wiał ostre dźwięki taarja jesz­cze suro­wiej. – Będziemy mieli pokój, kiedy odle­ci­cie. Odla­tuj­cie natych­miast, bo ina­czej zosta­nie­cie znisz­czeni.

– Wiel­kie słowa jak na taką małą łajbę – mruk­nął ktoś za ple­cami Tha­lias.

– Może ma w pobliżu przy­ja­ciół – ostrzegł ktoś inny.

– Pro­szę, byście to prze­my­śleli – powie­dział spo­koj­nie Thrawn. – Pro­po­zy­cji przy­jaźni nie skła­damy lek­ko­myśl­nie.

– Jeśli przy­by­wa­cie w pokoju, udo­wod­nij­cie to – odparł głos. Na głów­nym ekra­nie coś ode­rwało się od fre­gaty…

– Pocisk – wark­nął Sama­kro.

– Nie, nie pocisk, pro­szę pana – zaprze­czyła koman­dor Dalvu ze sta­no­wi­ska czuj­ni­ków. – To jed­no­oso­bowy prom, a kie­ruje się… – Tha­lias ujrzała na ekra­nie, jak Dalvu pochyla się nad kon­so­letą. – Wek­tor trzy­dzie­ści stopni od celu – rze­kła nie­pew­nie koman­dor.

– To próba – ode­zwał się głos. – Jeśli naprawdę jeste­ście Chis­sami, prze­chwyć­cie go, nie nisz­cząc.

– Jak sobie życzysz – powie­dział Thrawn. – Star­szy koman­do­rze Afpriuhu, kiedy tylko będzie pan gotowy.

– Tak jest – odparł Afpriuh. – Przy­go­to­wać wyrzut­nię… Wystrze­lić sferę.

Tha­lias spoj­rzała na ekran tak­tyczny. Zna­czek sym­bo­li­zu­jący sferę pla­zmową pędził od „Sprin­ghawka” w kie­runku promu. Spo­tkały się…

– Prom uniesz­ko­dli­wiony – zamel­do­wał Afpriuh. – Padły wszyst­kie sys­temy.

Thrawn ski­nął głową.

– Czy dowie­dli­śmy, kim jeste­śmy? – zapy­tał.

– Po co tu przy­by­li­ście?

– Aby się upew­nić, że Pac­co­sho­wie odzy­skali spo­kój, który zabrali im Nikar­du­no­wie – wyja­śnił Thrawn. – Aby zli­kwi­do­wać resztki wro­gów, jeśli jesz­cze jakieś zostały. – Pod­niósł coś do kamery sta­no­wi­ska łącz­no­ści. – I aby zwró­cić to pra­wo­wi­temu wła­ści­cie­lowi.

– Co on tam ma? – szep­nął Lak­nym.

– To pier­ścień – odszep­nęła Tha­lias. – Jeden z Pac­co­shów, któ­rych spo­tka­li­śmy na sta­cji wydo­byw­czej, dał mu go na prze­cho­wa­nie.

– A jak się nazy­wał wła­ści­ciel?

– Uin­gali foar Maroc­saa – odparł Thrawn. – Mam nadzieję, że wszystko u cie­bie w porządku?

Z gło­śnika dobiegł dziwny dźwięk, przy­po­mi­na­jący chi­chot.

– Ow­szem – powie­dział głos. Ten sam głos, ale mówiący nieco ina­czej.

Nie brzmiał już surowo i teraz Tha­lias rów­nież roz­po­znała głos Pac­co­sha, któ­rego poznali na sta­cji wydo­byw­czej.

– Mogłeś zacząć od pier­ście­nia – dodał Uin­gali znacz­nie spo­koj­niej­szym tonem. – Przy­by­wało do nas wielu obcych z fał­szem na ustach i z koniecz­no­ści sta­li­śmy się ostrożni. Gdy­byś nam od razu poka­zał pier­ścień, nie musie­li­by­śmy teraz mar­no­wać czasu na odzy­ska­nie promu, który unie­ru­cho­mi­łeś. Ale trudno. Pro­simy udać się za nami, star­szy kapi­ta­nie Thraw­nie z rasy Chis­sów. Moi ziom­ko­wie chcą cię poznać.

Na ekra­nie dziób fre­gaty skie­ro­wał się w górę – zaczęła się odwra­cać.

Tha­lias otwo­rzyła sze­roko usta. Na spo­dzie nikar­duń­skiej fre­gaty wid­niał znany jej sym­bol: gniazdo małych, sty­li­zo­wa­nych węży, z dwoma więk­szymi, wiją­cymi się pomię­dzy nimi. Tak samo wyglą­dał pier­ścień, który Thrawn na­dal trzy­mał przed kamerą.

Par­sk­nęła.

– A ty – mruk­nęła w kie­runku ekranu – mogłeś zacząć od tego.

Sto­lica Rapacca nosiła nazwę Boro­pacc i z tego, co zdą­żył zoba­czyć Sama­kro, kiedy prze­la­ty­wał nad nią prom „Sprin­ghawka”, miała za sobą zde­cy­do­wa­nie cięż­kie chwile. Naj­wy­raź­niej siły nikar­duń­skie, znaj­du­jące się w tam­tym cza­sie na pla­ne­cie, nie zacho­wały się zbyt uprzej­mie, gdy się z niej wyco­fy­wały.

– Tak, znisz­czyli, co mogli, kiedy wyrzu­ca­li­śmy ich z powro­tem w kosmos – przy­znał Uin­gali, poka­zu­jąc ruchem głowy znisz­czone mia­sto za oknem i jed­no­cze­śnie wska­zu­jąc gościom wygodne fotele w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Czte­rech uzbro­jo­nych w char­riki wojow­ni­ków, któ­rzy przy­le­cieli ze „Sprin­ghawka” jako eskorta Thrawna, Sama­kro i Tha­lias, sta­nęło na straży przy drzwiach, zgod­nie z roz­ka­zem kapi­tana. Nie mogli tam usły­szeć roz­mowy, ale na wszelki wypa­dek trzy­mali się w pobliżu. – Więk­szość okrę­tów odle­ciała, choć dla­czego to stało się tak szybko, nie potra­fię powie­dzieć.

Sama­kro poczuł, jak na usta wypływa mu ponury uśmiech. Przy­naj­mniej to jedno sam był w sta­nie wyja­śnić. W chwili, gdy Yiv znik­nął, jego dowódcy roz­po­częli walkę o wła­dzę. Każdy sta­rał się wyszar­pać dla sie­bie to, co pozo­stało z nikar­duń­skiej floty. Nie­któ­rzy uży­wali tych okrę­tów, aby napa­dać na inne układy, pró­bu­jąc chyba poka­zać, że są w sta­nie pójść w ślady Dobro­czyńcy. Inni po pro­stu wyko­rzy­stali swoje siły, aby prze­jąć więk­szą część nale­żą­cego do Nikar­du­nów tery­to­rium, zagar­nia­jąc dla sie­bie pla­nety i okręty innych kapi­ta­nów. Ten, kto dowo­dził jed­nost­kami blo­ku­ją­cymi Rapacc, naj­wy­raź­niej zde­cy­do­wał, że lepiej spo­żyt­kuje je gdzie indziej i wyco­fał więk­szość żoł­nie­rzy i okrę­tów.

– Oczy­wi­ście powi­nie­nem też uczci­wie przy­znać – cią­gnął Uin­gali – że część szkód została spo­wo­do­wana przez nas, kiedy zabi­ja­li­śmy każ­dego wroga, któ­rego dorwa­li­śmy.

– Cie­szymy się, że nie skoń­czyło się to dla was gorzej – ode­zwała się Tha­lias.

Sama­kro spoj­rzał na nią, prze­sta­jąc się uśmie­chać. Pac­co­sho­wie dali do zro­zu­mie­nia, że to spo­tka­nie będzie roz­mową na wyso­kim szcze­blu pomię­dzy czę­ścią ich przy­wód­ców oraz „tymi, któ­rzy mogli mówić w imie­niu Chis­sów”, jak to ujął Uin­gali. Jako że na pokła­dzie „Sprin­ghawka” nie było dyplo­ma­tów, Thrawn posta­no­wił, że Dyna­stię będą repre­zen­to­wać on i Sama­kro, ale zadbał też o to, żeby Pac­co­sho­wie wie­dzieli, iż żaden z nich nie pełni ofi­cjal­nych funk­cji dyplo­ma­tycz­nych.

Uin­gali jed­nak wyraź­nie popro­sił, aby na spo­tka­nie przy­była rów­nież Tha­lias, a Thrawn się na to zgo­dził. Czyli co, opi­nia zwy­kłej opie­kunki – któ­rej kom­pe­ten­cje potwier­dzono ofi­cjal­nie nie­dawno – miała się teraz liczyć na równi ze sło­wami wyż­szych ofi­ce­rów Eks­pan­syj­nej Floty Obron­nej?

Sama­kro nie rozu­miał powo­dów tej zgody, a sytu­acje, któ­rych wyraź­nego celu nie widział, zawsze wytrą­cały go z rów­no­wagi.

– My rów­nież czu­jemy ulgę – powie­dział Uin­gali do Tha­lias. Prze­krzy­wił głowę, spo­glą­da­jąc kolejno na każde z nich. – A więc rze­czy­wi­ście jeste­ście Chis­sami. Już po pierw­szym naszym spo­tka­niu sądzi­li­śmy, że tak może być, ale zapisy infor­mu­jące o waszym wyglą­dzie fizycz­nym pocho­dziły z dru­giej i trze­ciej ręki i były bar­dzo nie­kom­pletne. W tych samych zapi­sach mówiono o waszej zdol­no­ści do neu­tra­li­zo­wa­nia wro­gów bez ich cał­ko­wi­tego znisz­cze­nia. Stąd nasz test. Prze­pra­szam, jeśli was to ura­ziło.

– By­naj­mniej – zapew­nił go Thrawn. – Dyna­stia zawsze wspie­rała opo­wie­ści, opi­su­jące i pod­kre­śla­jące naszą siłę mili­tarną. Naj­ła­twiej wygrać te bitwy, któ­rych się w ogóle nie toczy. Cie­kaw jed­nak jestem jed­nego. Nikar­du­no­wie przy­byli na Rapacc, ale nie w takiej licz­bie, by cał­ko­wi­cie was ujarz­mić. Dla­czego gene­rał Yiv doko­nał takich błęd­nych kal­ku­la­cji?

– Istot­nie – odparł Uin­gali, ści­sza­jąc głos. – Nasz lud ma takie powie­dze­nie: „Smu­tek to dziecko miło­sier­dzia”. I tak się stało u nas. Trzy mie­siące przed naszym spo­tka­niem, z nie­zna­nego układu przy­był do nas sta­tek z dwu­stoma uchodź­cami. Powie­dzieli, że ich pla­netę pusto­szy wojna domowa.

– Jaka to pla­neta? – zapy­tał Thrawn.

– Nie wiemy – odparł Uin­gali. – Nie chcieli podać jej nazwy ani powie­dzieć, jak zwie się ich naród. Mówili tylko o ogrom­nych znisz­cze­niach i bła­gali nas, aby­śmy udzie­lili im schro­nie­nia – aby cała ich kul­tura nie zgi­nęła bez śladu. – Wydał z sie­bie rżący, smutny dźwięk. – Możesz sobie wyobra­zić, co myśle­li­śmy, kiedy cię pozna­li­śmy, a zaczą­łeś mówić o kolek­cjo­no­wa­niu dzieł sztuki tych, któ­rzy sami nie mogli ich oca­lić. Brzmiało to tak, jak­byś mówił o sytu­acji naszych gości i nas samych.

Sama­kro spoj­rzał na bez­na­miętne obli­cze Thrawna, a potem prze­niósł wzrok na pełną emo­cji twarz Tha­lias. Raport Thrawna nie wspo­mi­nał nic o zde­spe­ro­wa­nych obcych ani o pro­po­zy­cji zabra­nia i prze­cho­wa­nia ich dzieł sztuki. Czy to było celowe pomi­nię­cie, czy po pro­stu Thrawn uwa­żał to za nie­istotne z mili­tar­nego punktu widze­nia?

– Jak szybko po przy­by­ciu uchodź­ców poja­wili się Nikar­du­no­wie? – zapy­tał Uin­ga­lego.

– Zbyt szybko – przy­znał obcy ze smut­kiem. – Uchodźcy na­dal dzie­lili się z nami swymi oba­wami, gdy wtem poja­wili się najeźdźcy. Uchodźcy bła­gali, aby­śmy pozwo­lili im odle­cieć i nama­wiali nas do ode­sła­nia gdzieś daleko czę­ści naszego ludu, aby nasz świat i kul­tura nie prze­stały ist­nieć – tak jak to było w ich przy­padku. Opo­wie­dzieli nam, a raczej przy­po­mnieli, o tajem­ni­czych Chis­sach, któ­rzy, jak mieli nadzieję, przyjdą im z pomocą.

– Dla­czego nie pozwo­li­li­ście im odle­cieć na waszych stat­kach? – zapy­tał Thrawn.

– Nie mogli­śmy – wes­tchnął Uin­gali. – Powia­do­mi­li­śmy już Nikar­du­nów, że nie przy­byli do nas żadni uchodźcy. Gdyby ich sta­tek wyło­nił się z kry­jówki, nasi wro­go­wie dowie­dzie­liby się, że kła­ma­li­śmy. Ale przy­wódcy pod­kla­nów uznali, że to podwójne roz­wią­za­nie ma sens – że warto jed­no­cze­śnie pod­jąć próbę oca­le­nia czę­ści kul­tury Pac­co­shów i poszu­ka­nia pomocy. Przy­go­to­wa­li­śmy i obsa­dzi­li­śmy dwa statki, które miały ukrad­kiem prze­mknąć się obok okrę­tów Nikar­du­nów. – Spoj­rzał z nadzieją na Thrawna. – Czy dotarły do was? Nie wspo­mnia­łeś o nich ani teraz, ani wcze­śniej, gdy spo­tka­li­śmy się na sta­cji. A mimo to przy­by­łeś tu do nas.

– Jeden sta­tek dotarł do chis­sań­skiej prze­strzeni – wyja­śnił Thrawn. – Nie­stety, został zaata­ko­wany, a załogę zabito, zanim zdą­żyła prze­ka­zać waszą wia­do­mość. Hiper­na­pęd dru­giego statku zepsuł się w wyzna­czo­nym miej­scu spo­tka­nia i to dopro­wa­dziło ich do zguby.

– A więc wszy­scy nie żyją. – Uin­gali spu­ścił wzrok. – Nadzieja oka­zała się płonna.

– Wcale nie – zapro­te­sto­wała Tha­lias. W jej gło­sie, jak stwier­dził Sama­kro, brzmiały smu­tek i współ­czu­cie. – Wysła­li­ście ich i dzięki temu zdo­ła­li­śmy was odna­leźć, a dzięki wam zna­leź­li­śmy i poko­na­li­śmy gene­rała Yiva. – Wska­zała zruj­no­wane mia­sto. – I choć wiele was to kosz­to­wało, wypę­dzi­li­ście ich ze swo­jego świata.

– A po dro­dze zdo­by­li­ście jeden z ich okrę­tów – dodał Sama­kro. – Mogę zapy­tać, jak wam się to udało?

Uin­gali pod­niósł wzrok. Jego pie­rza­sty grze­bień zafa­lo­wał deli­kat­nie, jakby poru­szony nie­wi­dzial­nym podmu­chem wia­tru.

– Wybacz­cie, ale to musi pozo­stać tajem­nicą Pac­co­shów. Teraz, gdy cały Chaos wie już o naszym ist­nie­niu i sła­bo­ściach, być może te metody znowu się nam przy­służą.

– Rozu­miem – przy­tak­nął Thrawn. – Nie sądzę jed­nak, aby wie­dza o Rapaccu była tak powszechna, jak się oba­wiasz. Część Nikar­du­nów nie żyje, inni się roz­pro­szyli, a uchodźcy, któ­rym dali­ście schro­nie­nie, nie wydają się sta­no­wić zagro­że­nia.

– Zagro­że­nia przy­bie­rają różną formę – odparł Uin­gali, a jego grze­bień znów zafa­lo­wał. – I dla­tego muszę wyja­wić, że moje zapro­sze­nie nie miało na celu wyłącz­nie podzię­ko­wa­nia wam w imie­niu Pac­co­shów. Z uchodź­cami jest pro­blem, który – jak mam nadzieję – pomo­żesz nam roz­wią­zać. – Prze­niósł wzrok na Tha­lias. – Czy raczej to ty możesz nam pomóc go roz­wią­zać.

Tha­lias wypro­sto­wała się w fotelu i spoj­rzała szybko na Thrawna.

– Ja? – wyrwało się jej.

– Ow­szem – powie­dział Uin­gali. – Uchodźcy są, jak się zdaje, spo­łe­czeń­stwem matriar­chal­nym, na któ­rego czele stoi kobieta zwana Magys. Mamy nadzieję, że przy­chyl­niej­szym uchem wysłu­cha rad udzie­lo­nych przez cie­bie niż przez nas.

– Dla­czego nie sko­rzy­sta­cie z pomocy jed­nej z waszych kobiet? – ode­zwał się Thrawn.

– To… skom­pli­ko­wane – odparł nie­chęt­nie Uin­gali. – Na początku miały miej­sce pewne incy­denty, które nie­stety utrud­niły kon­takty mię­dzy Magys i Pac­co­shami. Nie­kiedy drę­czyła mnie myśl, że ni­gdy nie odzy­skam ich zaufa­nia.

– Jakie incy­denty? – zacie­ka­wił się Sama­kro.

– Nie­po­ro­zu­mie­nia – wes­tchnął Uin­gali. – Kon­flikty kul­tu­rowe. Sprawy, któ­rych nie możemy ujaw­niać w szcze­gó­łach innym. – Spoj­rzał na Tha­lias. – Ale kiedy opo­wie­dzia­łem im o obcych, któ­rzy pra­gnęli chro­nić naszą sztukę i któ­rym powie­rzy­łem cenny pier­ścień pod­klanu, Magys wyraź­nie to zain­try­go­wało. Mam nadzieję, że jej zain­te­re­so­wa­nie nie wyga­sło i dzięki temu poroz­ma­wia z tobą.

– Nie wiem – rze­kła cicho Tha­lias, znów zer­ka­jąc nie­pew­nie na Thrawna. – Nie jestem dyplo­matką ani dorad­czy­nią. A to są obcy… Nie mia­ła­bym poję­cia, jak z nimi roz­ma­wiać. – Ponow­nie spoj­rzała na Thrawna. – Ani nawet czy mogła­bym z nimi roz­ma­wiać.

– Masz dobry instynkt do takich rze­czy – uspo­koił ją Thrawn.

„I od kilku mie­sięcy zaj­mu­jesz się dzie­się­cio­let­nią dziew­czynką” – dodał w duchu Sama­kro. „Dzieci w tym wieku są więk­szymi obcymi niż inne gatunki spo­ty­kane w Cha­osie”.

Oczy­wi­ście nie mógł wypo­wie­dzieć tych słów na głos, nawet gdyby prze­szedł z taarja na cheunh, bo prze­cież sie­dział z nimi obcy. W każ­dym razie Tha­lias na pewno prze­mknęło to przez głowę.

A może nie. Na jej twa­rzy wciąż malo­wała się nie­pew­ność.

– Nie wiem… – powtó­rzyła cicho. – O jakich radach mówisz?

– Jak powie­dzia­łem, to Magys prze­wo­dzi uchodź­com przy­by­łym na Rapacc. Wielu z nich pra­gnie wró­cić do domu, ale Magys jest jedyną osobą, która może pod­jąć taką decy­zję. Tylko ona rów­nież może prze­ka­zać dane nawi­ga­cyjne pozwa­la­jące odna­leźć ich pla­netę.

– A ona nie chce wra­cać? – upew­niła się Tha­lias.

– Nie chce stąd odle­cieć – powie­dział Uin­gali. – Nie chce też zostać. – Prze­rwał. – Jedyne, czego pra­gnie, to umrzeć.

Tha­lias otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Chce umrzeć…?

– Tak – odparł Uin­gali. – Pogrze­bać nadzieję i umrzeć.

– Nie może mia­no­wać innej Magys? – zapy­tał Thrawn.

– Zaraz. – Tha­lias spoj­rzała na niego, marsz­cząc brwi. – Zabrzmiało to tak, jak­by­śmy mieli jej pozwo­lić się zabić…

– Jeśli posta­na­wia umrzeć, rezy­gnuje z prze­wo­dze­nia swo­jemu ludowi – rzekł Thrawn. – W takim razie powinna zda­wać sobie sprawę z tego, że ma obo­wią­zek prze­ka­za­nia wła­dzy komuś innemu. Zwa­żyw­szy na to, o czym mówi­łeś, że część jej ludu chce wró­cić, powinni pozwo­lić jej umrzeć i wybrać nową przy­wód­czy­nię na jej miej­sce.

– Powinni przede wszyst­kim spró­bo­wać prze­ko­nać ją, żeby tego nie robiła – sprze­ci­wiła się Tha­lias.

– Uwa­żam, że taką wła­śnie moż­li­wość pro­po­nuje ci Uin­gali – zauwa­żył Thrawn.

– Świet­nie. – Tha­lias wes­tchnęła. – Czyli teraz mam już nie tylko udzie­lić im rady, ale spró­bo­wać utrzy­mać kogoś przy życiu.

– To tro­chę bar­dziej skom­pli­ko­wane. – W gło­sie Uin­ga­lego dało się sły­szeć zakło­po­ta­nie. – Magys pra­gnie śmierci nie tylko dla sie­bie, ale dla całego swo­jego ludu.

– Co takiego? – żach­nęła się Tha­lias, wytrzesz­cza­jąc oczy. – Chce, żeby umarli wszy­scy?!

– A co sądzą o tym pozo­stali? – zapy­tał Thrawn.

– Jak nad­mie­ni­łem, wielu chce żyć dalej i powró­cić do domu – wyja­śnił Uin­gali. – Ale mają też bez­względny obo­wią­zek posłu­szeń­stwa wobec swo­ich przy­wód­czyń. Dali nam do zro­zu­mie­nia, że jeśli Magys zde­cy­duje się na śmierć i nakaże im to samo, tak wła­śnie uczy­nią.

– Nic nowego pod słoń­cem – mruk­nął Sama­kro.

– Co masz na myśli? – zdzi­wił się Uin­gali. – Znasz ten gatu­nek?

– Nie gatu­nek, ale zacho­wa­nie – odparł Sama­kro. – Pamięta pan, star­szy kapi­ta­nie, że Nikar­du­no­wie z fre­gaty, którą zdo­by­li­śmy, woleli raczej się zabić, zamiast dać się poj­mać.

– To zupeł­nie inna sytu­acja – zapro­te­sto­wała drżą­cym gło­sem Tha­lias.

– Nie twier­dzę ina­czej. – Sama­kro wzru­szył ramio­nami. – Po pro­stu uwa­żam, że to taki sam stan umy­słu, w któ­rym wybiera się masową śmierć zamiast jaką­kol­wiek inną moż­li­wość.

– Zarówno pan, kapi­ta­nie, jak i opie­kunka Tha­lias, poru­szy­li­ście inte­re­su­jącą kwe­stię – stwier­dził z namy­słem Thrawn. – Jeśli Magys przed­kłada śmierć nad powrót na swój świat, czy to zna­czy, że jej sytu­acja jest podobna do sytu­acji uję­tych Nikar­du­nów? Czy Magys lęka się, że po powro­cie zostaną wzięci do nie­woli lub pod­dani prze­słu­cha­niom?

– Mia­łoby to sens – zgo­dził się Sama­kro. – Ucie­kli przed wojną domową na swo­jej pla­ne­cie. Nie wiemy, do czego by powró­cili. – Spoj­rzał na Tha­lias. – I zapewne się tego nie dowiemy, chyba że ktoś z nią poroz­ma­wia.

Tha­lias wytrzy­mała przez chwilę jego spoj­rze­nie, zaraz jed­nak spu­ściła wzrok. Chciała pomóc, Sama­kro widział to dobrze, roz­pacz­li­wie tego pra­gnęła. Prze­ra­żała ją myśl, że ktoś świa­do­mie wybie­rał śmierć dla sie­bie i swo­jego ludu.

Ale Uin­gali pod­su­nął jej tę pro­po­zy­cję zbyt szybko, zbyt gwał­tow­nie. Tha­lias nie była przy­zwy­cza­jona do cze­goś takiego i po pro­stu zablo­ko­wała się emo­cjo­nal­nie, prze­stała też racjo­nal­nie oce­niać sytu­ację.

Sama­kro nie mógł mieć jej tego za złe. Jako ofi­cer miał na kon­cie sporo trud­nych decy­zji i nie­które musiał podej­mo­wać bez zasta­no­wie­nia, wła­śnie tak jak Tha­lias w tej chwili. Do tego etapu odpo­wie­dzial­no­ści docho­dził jed­nak stop­niowo. Zajęło to wiele czasu, w ciągu któ­rego zdo­by­wał doświad­cze­nie i mógł się też odwo­ły­wać do przy­kładu dawa­nego przez innych.

– Tak, ktoś z nią poroz­ma­wia – rzekł Thrawn. – Mówisz, Uin­gali, że zain­te­re­so­wało ją, kiedy wspo­mnia­łeś o sztuce. Może więc znajdę z nią wspólny język.

– Są spo­łe­czeń­stwem matriar­chal­nym – przy­po­mniał Uin­gali. – Może nie chcieć z tobą roz­ma­wiać.

– Mam nadzieję, że zdo­łam ją do tego prze­ko­nać. Zakła­dam, że mówią jed­nym z języ­ków han­dlo­wych?

– Magys zna taarja – potwier­dził Uin­gali.

– Dosko­nale. Gdzie miesz­kają?

– W pew­nej odle­gło­ści stąd. – Uin­gali jakby nie chciał odpo­wie­dzieć wprost. – Nie spo­dzie­wa­li­śmy się waszego przy­by­cia i moż­li­wo­ści z tym zwią­za­nych. Ale mogę ich tu spro­wa­dzić.

– Mówi­łeś, że przy­byli trzy mie­siące przed naszym pierw­szym spo­tka­niem – powie­dział powoli Thrawn. – To zna­czy, że są tutaj od sied­miu i pół mie­siąca?

– Tak, w przy­bli­że­niu.

– I przez cały ten czas prze­by­wali w tym samym miej­scu?

– Tak, poza pierw­szymi trzema dniami – wyja­śnił Uin­gali. – Kiedy ich wypy­ty­wa­li­śmy. Gdy poja­wiły się okręty Nikar­du­nów, prze­nie­śli­śmy ich poza Boro­pacc, żeby trud­niej było ich zna­leźć.

– W takim razie to my się do nich udamy – zde­cy­do­wał Thrawn. – To, jak się przy­sto­so­wali do nowego miej­sca, jak się urzą­dzili, może nam pomóc – łatwiej będzie nam się przy­go­to­wać do roz­mowy.

– Dobrze. – Uin­gali wstał. – Mam pole­cieć z wami czy wziąć wła­sny prom?

Roz­dział 3

Uchodź­ców ulo­ko­wano w mie­ście, które od Boro­pacca dzie­liły około cztery godziny lotu. Tha­lias, Thrawn, Sama­kro, Uin­gali i ochrona ze „Sprin­ghawka” wsie­dli na prom chis­sań­ski. Obok nich leciał sta­tek pac­co­shań­ski z kil­kor­giem urzęd­ni­ków na pokła­dzie. Uin­gali przez całą drogę opo­wia­dał o Rapaccu, jego histo­rii i kul­tu­rze. Thrawn słu­chał uważ­nie, nie­kiedy zada­jąc pyta­nia, zaś Sama­kro pra­co­wał na questi­sie, pogrą­żony w myślach.

Tha­lias spę­dziła całą podróż, słu­cha­jąc roz­mowy. Czuła się fatal­nie – obez­wład­niało ją poczu­cie winy.

Powta­rzała sobie, że nie miało żad­nych pod­staw. Udział w takich nego­cja­cjach prze­kra­czał zde­cy­do­wa­nie jej kom­pe­ten­cje i doświad­cze­nie. Ani Uin­gali, ani Thrawn, ani nikt inny nie powi­nien ocze­ki­wać, że Tha­lias po pro­stu spo­koj­nie się tym zaj­mie.

Uin­gali wie­dział jed­nak o Magys o wiele wię­cej niż Tha­lias. A jeśli miał rację i przy­wód­czyni uchodź­ców nie zgo­dzi się na roz­mowę z Thraw­nem lub Sama­kro? Czy Chis­so­wie po pro­stu się wtedy odwrócą i pozo­sta­wią tych ucie­ki­nie­rów samym sobie, nie­za­leż­nie od tego, co było im prze­zna­czone?

I w takim razie czy Tha­lias nie powinna przy­naj­mniej spró­bo­wać?

Logika i roz­są­dek mówiły jej, że tak. Ist­niała jed­nak wielka, emo­cjo­nalna róż­nica pomię­dzy obo­jęt­nym patrze­niem, jak dzieje się coś poważ­nego, a zaan­ga­żo­wa­niem się w próbę roz­wią­za­nia pro­blemu, próbę, która może się zakoń­czyć porażką.

„Wszystko będzie dobrze” – myślała. „Thrawn zna­ko­mi­cie radził sobie ze wszyst­kim. Znaj­dzie spo­sób, żeby napra­wić tę sytu­ację”.

I kiedy w końcu dotarli na miej­sce, na­dal powta­rzała to sobie w duchu.

Uchodźcy miesz­kali w budynku wcze­śniej będą­cym chyba szkołą lub urzę­dem, z wie­loma śred­niej wiel­ko­ści pomiesz­cze­niami, do któ­rych wcho­dziło się z iden­tycz­nych kory­ta­rzy, wyło­żo­nych płyt­kami. Wszy­scy cze­kali w dużej sali przy­po­mi­na­ją­cej aulę, taką jak w szko­łach zna­nych Tha­lias z wła­snego doświad­cze­nia. Sie­dzieli ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na pod­ło­dze, w kon­cen­trycz­nych krę­gach.

Kiedy Uin­gali pro­wa­dził ich ku obcym, Tha­lias przy­glą­dała się im uważ­nie. Byli zasu­szeni, mniejsi i chudsi niż Chis­so­wie. Mieli brą­zową skórę i fali­ste białe włosy poprzy­ci­nane w asy­me­tryczne wzory. Ich ubra­nie skła­dało się z luź­nych koszul i spodni w róż­nych kolo­rach i sty­lach. Sze­ro­kie stopy owi­jali sobie tka­niną peł­niącą funk­cję butów. Skóra na ich twa­rzach spra­wiała wra­że­nie nacią­gnię­tej cia­sno na ich kości policz­kowe i roz­sz­cze­pione szczęki.

Zmarsz­czyła brwi, jesz­cze raz ogar­nia­jąc wzro­kiem kręgi sie­dzą­cych. Trudno było oce­nić ich wiek i płeć, ale…

– Jak widzi­cie, usie­dli w szcze­gólny spo­sób – ode­zwał się cicho Uin­gali, kiedy zbli­żyli się do zewnętrz­nego kręgu. – Od zewnątrz do środka usa­do­wili się kolejno mło­dzi męż­czyźni, potem starsi, potem star­sze kobiety, następ­nie młod­sze wraz z dziećmi, a w samym środku Magys.

– Tak­tyka despe­ra­cji – rzekł z zasta­no­wie­niem Thrawn. – Inte­re­su­jące.

– Co to zna­czy? – zapy­tała Tha­lias.

– Zewnętrzny krąg to ci, któ­rzy potra­fią wal­czyć i mogą naj­sku­tecz­niej bro­nić pozo­sta­łych – wyja­śnił Thrawn. – Dalej sie­dzą ci, któ­rzy są dru­dzy w kolej­no­ści, jeśli cho­dzi o linię obrony, czyli starsi męż­czyźni, któ­rzy wkra­czają do walki, jeśli zginą młodsi. Potem kobiety – te, które są naj­mniej potrzebne, chro­nią te, które mogą rodzić dzieci. Dalej dzieci, a na końcu Magys.

– Która zgi­nie wtedy, kiedy nie będzie miała kim rzą­dzić – mruk­nął Sama­kro.

– Jak mówi­łem, tak­tyka despe­ra­cji – rzekł Thrawn. – Zakła­dam, że Magys się nas spo­dziewa?

Zanim Uin­gali zdą­żył odpo­wie­dzieć, dwóch męż­czyzn sie­dzą­cych w zewnętrz­nym kręgu naj­bli­żej Chis­sów wstało i prze­su­nęło się na bok, otwie­ra­jąc wąskie przej­ście. W każ­dym kolej­nym kręgu dwoje obcych wsta­wało i odsu­wało się, aż powstał kory­tarz pro­wa­dzący do środka.

– Magys naj­wy­raź­niej zapra­sza mnie do sie­bie – stwier­dził Thrawn i postą­pił krok do przodu.

– Jesz­cze chwila. – Uin­gali powstrzy­mał go pod­nie­sioną dło­nią. Dwoje dzieci ze środka grupy wła­śnie wstało i prze­ma­sze­ro­wało przez przej­ście, a kiedy doszło do zewnętrz­nego kręgu, sta­nęło po bokach, znów otwie­ra­jąc drogę do środka. – Zro­biły dla cie­bie miej­sce przed Magys – dodał Uin­gali. – I teraz możesz już wejść.

Thrawn ski­nął głową i znów ruszył naprzód. Tha­lias patrzyła za nim z poczu­ciem wiel­kiej ulgi. Thrawn z pew­no­ścią zrobi to o wiele lepiej niż ona. Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy zdoła usły­szeć stąd ich roz­mowę. Choć nie było to takie ważne…

– Nie! – ode­zwał się w taarja skrzy­piący głos.

Thrawn przy­sta­nął.

– Jestem star­szy kapi­tan Thrawn z Dyna­stii Chi…

– Nie – powtó­rzył głos. Tym razem Tha­lias udało się zoba­czyć, że mówiła Magys. – Nie ty.

Obca pod­nio­sła rękę.

I ku zdu­mie­niu Tha­lias, zmie­sza­nym z prze­stra­chem, poka­zała pro­sto na nią.

– Ta – zaskrze­czała Magys. – Tylko ta.

Thrawn obej­rzał się, żeby spraw­dzić, na kogo wska­zuje kobieta, a potem odwró­cił się do przy­wód­czyni.

– Nie przy­go­to­wano jej do roz­mowy z tobą – powie­dział. – Jej umie­jęt­no­ści języ­kowe nie są wystar­cza­jące do tego zada­nia.

– Tylko ta – powtó­rzyła Magys.

Thrawn zawa­hał się, a potem znowu się odwró­cił.

– Tha­lias? – zapy­tał.