Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najbardziej bezwzględny i przebiegły wojownik w historii Imperium Galaktycznego, wielki admirał Thrawn, jest jednym z najbardziej fascynujących bohaterów uniwersum Gwiezdnych Wojen. Od wprowadzenia go w bestsellerowej, stanowiącej klasykę gatunku powieści Timothy’ego Zahna Dziedzic Imperium, a także przedstawienia kontynuacji jego losów w „Ciemnej stronie Mocy” oraz „Ostatnim rozkazie”, jak również w innych pozycjach serii, zyskał status legendy pośród największych czarnych charakterów Gwiezdnej Sagi. Początki wielkiego admirała i historia jego kariery w szeregach Imperium pozostawały dotąd owiane tajemnicą. Teraz, za sprawą powieści Star Wars: Thrawn, czytelnik ma okazję poznać wydarzenia, które wprowadziły na imperialny firmament tego niebieskoskórego, czerwonookiego geniusza strategii i śmiertelnie groźnego wojownika, oraz jego drogę do najwyższej potęgi i niesławy.
Przebywający na wygnaniu Thrawn zostaje odnaleziony i ocalony przez imperialnych żołnierzy. Dzięki przenikliwości oraz niesamowitym zdolnościom taktycznym błyskawicznie zyskuje uznanie w oczach samego imperatora i udowadnia, że jest równie ambitny, co nieodzowny, umacniającemu swoją władzę Imperium. Wiedza, intuicja oraz zdolności bojowe Thrawna zostaną wystawione na prawdziwą próbę, gdy stanie on przed wyzwaniem stłumienia buntu zagrażającego nie tylko życiu niewinnych istot, ale też imperialnej dominacji w galaktyce – a także jego ostrożnie snutym planom zdobycia jeszcze większej potęgi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 640
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
Wszystkie istoty rozpoczynają swój żywot pełne nadziei i ambicji. Do tych ostatnich należy między innymi pragnienie odnalezienia wygodnej, prostej ścieżki do realizacji własnych celów.
Niestety, to życzenie rzadko kiedy się spełnia. Właściwie nie zdarza się to prawie nigdy.
Bywa, że dzieje się tak z powodu naszych własnych poczynań, ponieważ nasz punkt widzenia oraz rzeczone cele zmieniają się z czasem. Częściej jednak na koleje naszego losu oddziałują czynniki niezależne od nas – siły, na które nie mamy wpływu.
Tak też było w moim przypadku. Pamiętam wszystko jak dziś – chociaż minęło tyle czasu, to nie zatarł on ani jednego z tych wspomnień ani nie wypaczył w najmniejszym stopniu: pięciu admirałów wstających ze swoich foteli, podczas gdy w eskorcie przekraczam próg sali. Dynastia podjęła decyzję – i admirałowie zjawili się tu, by ją ogłosić.
Widać jak na dłoni, że żaden z nich nie jest zadowolony z takiego obrotu spraw. Dostrzegam to wyraźnie w ich twarzach. Są jednak wojskowymi, służą Chissom i wypełnią bez szemrania powierzone im rozkazy. Tego w każdym razie wymaga od nich protokół.
Decyzja jest dokładnie taka, jak się spodziewałem: wygnanie.
Wybrano już planetę. Arystokra ma zgromadzić sprzęt, który zagwarantuje, że banicja nie zakończy się zbyt szybko śmiercią wygnańca wskutek ataku drapieżników lub narażenia na inne, niespodziewane czynniki.
Wyprowadzają mnie z sali. Ścieżka mojego losu kolejny raz zakręca.
Dokąd mnie poprowadzi? Trudno to przewidzieć.
Chata była niewielka, wzniesiona pośrodku leśnej polany z jakiegoś lokalnego surowca. Otaczało ją osiem wysokich, prostokątnych skrzyń oznaczonych dwoma różniącymi się od siebie zestawami oznaczeń.
– A więc… – odchrząknął kapitan Voss Parck. – A więc to właśnie z tego powodu ściągnął mnie pan z pokładu „Strikefasta”?
– Zgadza się, kapitanie. Dokładnie tak – potwierdził pułkownik Mosh Barris. – Wygląda na to, że możemy mieć problem. Czy widzi pan te oznaczenia?
– Oczywiście – prychnął Parck. – To pismo bogolańskie, czyż nie?
– Pismo… owszem, ale nie język – wyjaśnił Barris. – Droidy tłumacze nie zdołały przebrnąć nawet przez pierwszą linijkę. A te dwa generatory zasilania za chatą to sprzęt nieznanego producenta. W każdym razie na pewno nie imperialny…
Stojący na uboczu kadet Eli Vanto w napięciu obserwował wymianę zdań między swoim kapitanem a dowódcą „Strikefasta”. Mężczyźni rozmawiali o tajemniczym siedlisku, na które natrafili na tym bezimiennym świecie. Vanto słuchał… i ze wszystkich sił próbował nie rzucać się w oczy.
Zachodząc jednocześnie w głowę, co też tu właściwie robi.
Spośród dziesiątki kadetów akademii na Myomarze, pełniących służbę na pokładzie „Strikefasta”, tylko jego jednego przydzielono do obsady promu Parcka. Eli nie miał żadnej szczególnej wiedzy na temat nieznanych artefaktów ani obcej technologii. Nie posiadał też doświadczenia polowego, bo szkolił się na oficera zaopatrzeniowego. Nie przychodził mu zatem do głowy żaden powód, dla którego właśnie jego mieliby tu ściągnąć.
– Kadecie Vanto? – Nagle z zamyślenia wyrwał go głos pułkownika Barrisa.
– Tak, panie pułkowniku?
– Droidy twierdzą, że istnieje kilka różnych języków handlowych wykorzystujących pismo bogolańskie. Jesteś naszym ekspertem od mało znanych narzeczy. – Wskazał na skrzynie. – Zamieniam się w słuch.
Eli podszedł kilka kroków w jego stronę. A więc to dlatego go tu sprowadzili! Dorastał na planecie Lysatra, która znajdowała się w części Dzikiej Przestrzeni graniczącej z tak zwanymi Nieznanymi Regionami. Działalność firmy transportowej jego rodziny koncentrowała się głównie w okolicach ich ojczystej planety, ale na tyle często prowadziła ona interesy na terenie Nieznanych Regionów, by Eli podłapał kilka lokalnych narzeczy handlowych.
Gdyby ktoś pofatygował się jednak, by zapytać go o zdanie, na pewno nie określiłby się mianem eksperta…
– To może być jakaś odmiana sy bisti – zasugerował ostrożnie. – Niektóre ze słów brzmią znajomo… zgadza się również składnia. Aczkolwiek z pewnością nie jest to zapis standardowy.
– Trudno wyobrazić sobie standard w przypadku języka tak słabo poznanego, że nikt nie zawraca sobie nawet głowy wpisywaniem go do pamięci droidów – parsknął Barris.
Eli ugryzł się w język, powstrzymując chęć napomnienia wyższego stopniem oficera, że sy bisti w istocie stanowi bardzo dokładnie skodyfikowany i niesamowicie użyteczny język. Jeżeli już, to miana „słabo poznane” należałoby raczej użyć w stosunku do ludów, które wciąż go używały, oraz ich ojczystych światów.
– Mówiłeś, że możesz to odcyfrować – przynaglił go Parck.
– Tak, sir – potwierdził Eli. – Wygląda na to, że to głównie informacje techniczne dotyczące ładunku oraz dane firmy, która go dostarczyła. A także krótka notka zachwalająca jakość świadczonych przez nią usług.
– Co takiego? Reklamują się na swoich własnych skrzyniach ładunkowych? – zdziwił się Barris.
– Zgadza się, sir. W tych rejonach robi to mnóstwo małych lokalnych przedsiębiorców.
– Jak się domyślam, nie rozpoznajesz nazwy firmy? – zapytał Parck.
– Nie, sir. Sądzę, że to będzie… Red Bype lub Redder Bype. Być może to nazwisko właściciela.
Parck pokiwał głową.
– Sprawdzimy, czy mamy coś takiego w naszych rejestrach. A to drugie pismo?
– Przykro mi, sir – zameldował Eli – ale nigdy wcześniej niczego takiego nie widziałem.
– Cudownie – mruknął pod nosem Barris. – A więc niezależnie od tego, czy mamy do czynienia z bazą przemytników, czy też z obozowiskiem rozbitków z roztrzaskanego statku, sytuacja podlega protokołowi NOR?
Eli się skrzywił. Protokół dla nieznanych obcych ras, w skrócie NOR, stanowił przeżytek z okresu świetności Republiki, kiedy to praktycznie co tydzień odkrywano nowe gatunki, a Senat upierał się, by z każdym z nich nawiązać kontakt i szczegółowo go zbadać. Nowoczesna Flota Imperialna nie zawracała sobie głowy podobnymi żmudnymi procedurami, bo nie miała w tym właściwie żadnego interesu, jak do znudzenia powtarzało najwyższe dowództwo.
W akademii krążyły plotki, że Imperator Palpatine pracuje nad wycofaniem tych protokołów. Na razie jednak nadal pozostawały w mocy, bo za ich utrzymaniem optowało stanowczo zbyt wielu senatorów.
Co z kolei oznaczało opóźnienia w grafiku „Strikefasta”. Oficerowie oraz załoga okrętu i tak już krzywo patrzyli na bandę kadetów plączących się im pod nogami, a Eli wiedział, że tamci nie mogą się doczekać, aż zostawią ich z powrotem na Myomarze. Teraz jednak wszystko wskazywało na to, że ta radosna chwila odwlecze się co najmniej o kilka dni.
– Zgadza się – westchnął Parck. – W porządku. W takim razie proszę dać swoim żołnierzom znać, że trochę nam się tu zejdzie, podczas gdy ja zadbam o przysłanie zespołu analityków technicznych. I proszę mieć tę infrastrukturę na oku, na wypadek gdyby wrócił nasz przemytnik… czy tam rozbitek.
– Tak jest, sir! – Ledwie Barris skończył mówić, rozbrzmiał sygnał jego komunikatora. – Barris, słucham – rzucił do mikrofonu.
– Panie pułkowniku, tu major Wyan z miejsca katastrofy – zameldował męski głos. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale… chyba powinien pan to zobaczyć.
Eli zmarszczył czoło. Nic nie słyszał na temat żadnej katastrofy.
– Czy coś się wydarzyło, sir? – zapytał ostrożnie.
– Jeden z naszych V-wingów się rozbił – odpowiedział Parck, wskazując podbródkiem na drugą stronę polany. Wśród pasm spowijającej drzewa wieczornej mgły dało się dostrzec migoczące w oddali światła.
Eli pokiwał w milczeniu głową. Zauważył je wcześniej, jednak założył, że to również część zespołu badawczego Barrisa.
– Zaraz tam będę – poinformował rozmówcę pułkownik. – Za pańskim pozwoleniem, kapitanie… – dodał pod adresem Parcka.
– Oczywiście – odparł wojskowy. – Zostanę tu z kadetem Vantem, by sprawdzić, czy zdołamy się jeszcze czegoś dowiedzieć z tych tajemniczych napisów.
Gdy Barris wrócił z odzianym w czarny mundur i czarny hełm żołnierzem floty, niosącym skafander pilota V-winga, Eli przebrnął już niemal przez cały tekst.
Skafander był wypchany trawą, liśćmi i dziwnie pachnącymi czerwonymi jagodami.
– Co to takiego? – zapytał Parck.
– Znaleźliśmy to w pobliżu miejsca katastrofy – wyjaśnił ponuro Barris, gdy położyli kombinezon na ziemi. – Ciało zniknęło. Zostało tylko… to. – Wskazał ręką strój pilota.
– Strach na wróble – mruknął pod nosem Eli.
Parck spojrzał na niego ostro.
– Czy to jakiś wasz tutejszy zwyczaj?
– Niektórzy farmerzy nadal korzystają ze strachów na wróble, aby utrzymać ptaki z dala od swoich upraw – wyjaśnił Eli, czując, że się rumieni. „Wasz”? Wyglądało na to, że przez Parcka zaczynają przemawiać uprzedzenia typowe dla mieszkańców Światów Jądra. – Używają ich również podczas festiwali i parad.
Parck obejrzał się na Barrisa.
– Czy szukaliście pilota?
– Jeszcze nie, sir – zameldował pułkownik. – Poleciłem otoczyć perymetr siedliska kordonem żołnierzy. W tej chwili wysyłam na planetę kolejny regiment.
– Doskonale – odparł Parck. – Gdy już tu dotrą, proszę objąć poszukiwaniami większy teren i znaleźć ciało.
– Tak jest, sir – potwierdził przyjęcie rozkazu Barris. – Możliwe jednak, że będziemy musieli zaczekać z tym do rana.
– Och, czyżby pańscy żołnierze obawiali się ciemności?
– Nie, sir – odparł z lekkim skrępowaniem Barris. – Chodzi po prostu o to, że… znaleźliśmy również pakiet przetrwania z V-winga. Brakuje w nim blastera, zapasowych ogniw i granatów udarowych.
– Ach, prymitywni tubylcy z bronią. Cudownie. – Parckowi zauważalnie drgnęła warga. – W porządku. Szukajcie zatem do zmroku, a potem podejmijcie procedurę z samego rana.
– Jeśli sobie pan tego życzy, możemy szukać również w nocy…
– I tak już wystarczająco trudno jest poruszać się po nieznanym terenie w ciemności. – Parck pokręcił głową. – W swojej karierze widziałem zbyt wiele zdezorientowanych nocnych patroli, których członkowie wpadali w panikę i zaczynali się nawzajem ostrzeliwać, a ta opadająca mgła tylko wszystko pogorszy. Dopilnuję, by patrole powietrzne kontynuowały swoją pracę, ale będzie lepiej, jeśli pańscy żołnierze pozostaną w obozie do świtu.
– Tak, sir – zgodził się z nim pułkownik. – Być może osoba… czy też osoby, które poczęstowały się granatami, będą na tyle uprzejme, by wysadzić się samodzielnie w powietrze, nim do nas dotrą.
– Być może. – Parck spojrzał na ciemniejące niebo. – Tymczasem pozwoli pan, że wrócę na pokład i zlecę patrolom myśliwskim rozszerzenie obszaru poszukiwań. – Zerknął na Elego. – Kadecie, zostaniesz tu z zespołem pułkownika Barrisa. Przyjrzyj się uważniej zabudowaniom i sprawdź, czy zdołasz odnaleźć jeszcze jakieś napisy. Im szybciej dowiemy się wszystkiego, co się da, tym prędzej stąd odlecimy.
Było już niemal całkiem ciemno, gdy ludzie Barrisa skończyli zabezpieczać perymetr. Zespół techników rozstawił stół do oględzin materiału dowodowego, chroniony przejrzystym namiotem, pod którym mogli w spokoju badać trawę i listowie wydobyte ze skafandra. Zaczynali właśnie swoją pracę, gdy major Wyan i jego ekipa wrócili z lasu – z pustymi rękami.
Oznaczało to w skrócie tyle, że nie znaleźli ciała pilota V-winga. Mimo to nikt z zespołu nie został ranny, nie stwierdzono też ofiar śmiertelnych. Ze względu na fakt, że w rękach przedstawicieli nieznanej rasy – bądź też rozbitków – pozostawały granaty i blaster, Eli był skłonny uznać, iż na razie można było mówić o impasie.
– A więc… właśnie to było w tym skafandrze? – zapytał Wyan, podchodząc do Barrisa przyglądającego się dwóm technikom, którzy właśnie wybebeszali wypchany kombinezon lotniczy.
– Tak – potwierdził pułkownik.
Wiatr zmienił kierunek i nozdrza Elego wypełnił dziwny zapach, który kadet czuł już wcześniej. Pewnie wydzielały go jagody, które jeden z techników rozgniótł, aby je zbadać.
– Jak dotąd wygląda to jedynie na lokalną roślinność. Może to miało być coś w rodzaju… rytuału religijnego?
Nagle za ich plecami rozległ się huk eksplozji, któremu towarzyszył oślepiający błysk.
– Kryć się! – wykrzyknął Barris, odwracając się błyskawicznie, przyklękając na jedno kolano i wyszarpując z kabury blaster.
Eli przypadł do ziemi obok jednej ze skrzyń, a po chwili wyjrzał ostrożnie zza jej krawędzi. W połowie drogi do skraju polany ziemię szpeciła czarna plama, znacząca miejsce, w którym doszło do eksplozji. W pobliżu widać było żołnierzy floty biegnących do najbliższego punktu linii strażniczej z blasterami w pogotowiu. Ktoś włączył reflektor i snop jasnego światła zaczął omiatać drzewa, przeszywając snującą się między nimi mgłę. Chłopak podążył za nim wzrokiem, szukając śladów wroga, który ich zaatakował.
Ujrzał jednak tylko, jak Barris pada plackiem na ziemię, ścięty z nóg przez drugą eksplozję.
– Pułkowniku! – krzyknął Wyan.
– Nic mi nie jest! – odkrzyknął Barris.
Za jego plecami sterta traw i liści porozkładanych na przechylonym wskutek wybuchu stole do badań płonęła jasnym ogniem. Po drugiej stronie dwójka techników z trudem podnosiła się z ziemi. Klnący pod nosem Eli starał się z kolei trzymać jak najbliżej podłoża, przygotowując się na nieuchronną trzecią eksplozję.
Do której nie doszło. Eli słyszał, jak żołnierze jeden po drugim meldują się Barrisowi, potwierdzając, że kordon wokół perymetru nie został naruszony. Wyan przeczesał las w promieniu dwudziestu metrów od polanki i zgłosił, że nieznani napastnicy zbiegli.
Poprzednio również nikt nie zauważył nic niepokojącego, więc fakt, że teraz niczego nie znaleźli, nie podniósł Elego zbytnio na duchu.
Same eksplozje również okazały się niewyjaśnione.
– Cóż, jedno jest pewne: to nie były granaty udarowe – stwierdził Wyan. – Wybuchy były zbyt słabe. Możliwe, że usunęli po prostu z ogniw zasilających bolce zabezpieczające.
– To raczej nie brzmi jak coś, co byłyby w stanie zaplanować „dzikusy” – zauważył Eli, marszcząc czoło.
– Cóż za odkrywcza myśl, kadecie Vanto! – zakpił Wyan. – Pułkownik Barris jest zdania, że nasz rozbitek wrócił. – Wskazał chatę. – Nie wezwałem cię tutaj, żeby wysłuchiwać twojej opinii na temat naszej sytuacji taktycznej. Jesteś tu, by nam powiedzieć, czy w chacie albo skrzyniach jest coś, co mogłoby nam dać jakieś pojęcie o jego, nie wiem, wyglądzie albo poziomie zaawansowania technologicznego…
– Niespecjalnie, sir – odparł potulnie Eli. – Jeśli wnosić po kształcie posłania i przyborów do jedzenia, to najprawdopodobniej humanoid. Ale nie jestem w stanie stwierdzić wiele więcej ponad to.
– A co z generatorami mocy? Musi mieć jakąś wiedzę techniczną, aby je obsługiwać, czyż nie?
– Niekoniecznie – zaprzeczył Eli. – Są właściwie niemal w pełni zautomatyzowane.
Wyan skrzywił się, wpatrując w mrok.
– Co w takim razie miał na celu ten atak? – mruknął pod nosem. – I dlaczego był taki… nieporadny? Jeśli ten dzikus jest dość rozgarnięty, by rozgryźć, czym skutkuje usunięcie bolców zabezpieczających, bez dwóch zdań poradzi sobie z detonacją granatu.
– Może próbuje nas odstraszyć, nie niszcząc przy tym swojego domostwa? – podsunął Eli.
Wyan spojrzał na niego ostro, prawdopodobnie znów odruchowo szykując się do udzielenia mu nagany za wymądrzanie się, ale nie zrobił tego. Być może przypomniał sobie w porę, że kadet wie o tym zapomnianym zakątku galaktyki więcej niż ktokolwiek z nich.
– Ale jak dostałby się niepostrzeżenie na teren obozu? – zapytał w zamian.
Gdzieś w okolicach stóp Elego rozległ się cichy szmer. Chłopak niemal podskoczył, okazało się jednak, że to tylko niewielkie lokalne stworzenie przemykające pośród traw.
– Może wystrzelił ogniwa z procy… czy coś w tym stylu?
Wyan uniósł brwi.
– Przez ściany namiotu?
Eli się skrzywił, popatrując na wciąż tlące się resztki poszycia. Nie – oczywiście, że takie rozwiązanie było niemożliwe. Prowizoryczny ładunek odbiłby się od ściany i nie zdołałby wylądować na stole. Jak mogło mu przyjść do głowy coś tak głupiego?
– Chyba nie, sir…
– „Chyba nie, sir!” – parsknął kpiąco Wyan. – Dziękuję, kadecie – dodał z pogardą. – Wracaj do swoich zajęć… i tym razem postaraj się dostarczyć nam jakieś przydatne informacje.
– Tak jest, sir.
– Majorze! – zawołał Barris, idąc w ich stronę przez polanę.
– Sir? – zapytał Wyan, odwracając się do niego.
– Kapitan wysyła V-wingi, aby przeczesały teren – zgłosił pułkownik. – Tymczasem proszę wziąć oddział i rozstawić na perymetrze reflektory. Obrzeże lasu ma lśnić niczym wnętrze modułu iskrowego. Następnie proszę objąć teren kontrolą systemu czujników. Nie chcę, żeby cokolwiek pojawiło się tu bez naszej wiedzy – a już na pewno nie kolejne ładunki.
Odpowiedź Wyana zagłuszył ryk silników, gdy tuż nad drzewami przemknęły dwa V-wingi.
– Słucham? – zapytał Barris, gdy hałas nieco ucichł.
– Po prostu przypominam, że jest tu mnóstwo ptaków – powtórzył Wyan. – A także niewielkich gryzoni. Niespełna minutę temu nastąpiłem na jednego i niemal skręciłem sobie przy tym kostkę. Jeśli zbytnio zacieśnimy oka siatki skanującej, alarmy będą wyły przez całą noc…
– W porządku, darujcie sobie w takim razie przeszukiwanie terenu – westchnął Barris. – Rozstawcie po prostu te świa… – Nie zdążył dokończyć, ponieważ pobliskie drzewa oświetlił blask odległej eksplozji.
– Co… – zdołał wykrztusić Wyan.
– V-wing się rozbił! – odwarknął Barris, gorączkowo wklepując kod w komunikator. – Oddział ratunkowy: do transporterów. Natychmiast!
Tym razem nie zniknęło przynajmniej ciało pilota – w przeciwieństwie do jego blastera, ogniw zasilających i granatów udarowych, niestety.
A plotki i spekulacje mnożyły się w zastraszającym tempie.
Elemu umknęła większość uwag wymienianych ściszonymi głosami, gdy był zajęty pracą w chacie rozbitka, ale co jakiś czas do środka zaglądał któryś z techników, aby zabrać coś do analizy. Zazwyczaj byli oni skorzy do rozmów i dzielenia się z nim swoimi przemyśleniami na temat sytuacji. Udawali przy tym, że wcale, ale to wcale się nie boją.
Mimo to bali się wszyscy – bez dwóch zdań. Było to widać jak na dłoni.
Bał się i Eli. Reflektory oblewające skraj lasu jasnym blaskiem skutecznie udaremniły intruzowi przypuszczenie kolejnych ataków, ale chmary insektów oraz nocnych ptaków, które przyciągnęło światło, były niemal równie uciążliwe. V-wingi przemykające nad ich głowami dawały im złudne poczucie bezpieczeństwa, jednak Eli cały aż truchlał za każdym razem, gdy któryś z nich przelatywał. Nie mógł się opędzić od ponurych rozmyślań, czy to aby nie tę maszynę obierze sobie tym razem za cel nieznana siła…
Przede wszystkim jednak nie dawało mu spokoju pytanie dlaczego. Jaka właściwie była przyczyna tych wszystkich incydentów? Czy nieznany wróg starał się odstraszyć Imperium? A może napastnik próbował ich tu uziemić albo sprawić, by zaczęli gonić w piętkę? Możliwe też – i to był chyba najgorszy z możliwych scenariuszy – że nieznajomy bawił się z nimi w jakiś rodzaj makabrycznej gierki.
Czy wypchany trawą skafander miał ich zmylić, służyć odwróceniu uwagi czy też może stanowił jakiś lokalny rytuał?
Cóż, przynajmniej na to ostatnie pytanie otrzymali niebawem odpowiedź. Około północy, po konsultacji przeprowadzonej za pośrednictwem komunikatora z kapitanem Parckiem, Barris rozkazał zespołowi techników zbadać dokładnie skafander.
Dopiero wówczas odkryli, że zniknął komunikator wmontowany w hełm.
– Szczwane małe żmije! – wycedził ze złością przez zęby Barris, gdy Eli podkradł się nieco bliżej, by podsłuchać rozmowę. – A co z tym drugim?
– Komunikator nadal jest na swoim miejscu – potwierdził Wyan, zerkając do hełmu drugiego pilota. – Najwyraźniej nie mieli czasu go usunąć.
– Albo po prostu nie zawracali sobie tym głowy – dopowiedział Barris.
– Bo i tak już mają dostęp do naszego kanału?
– Nie inaczej – potwierdził pułkownik. – Tak czy inaczej, koniec tego dobrego. Proszę się skontaktować ze „Strikefastem” i polecić im zablokować łączność na tym paśmie.
– Tak jest, sir.
Barris łypnął gniewnie na Elego.
– Czy masz coś do dodania? Czy po prostu chciałeś sobie popodsłuchiwać?
– Tak jest, sir – bąknął zmieszany Eli. – Eee, to znaczy, chciałem powiedzieć: nie, sir! Zamierzałem tylko zgłosić, że między ściankami jednej ze skrzyń znalazłem kilka monet z początku wojen klonów. To mogłoby wskazywać na fakt, że nasz… rozbitek przebywa tu co najmniej od tamtego czasu…
– Chwileczkę – wszedł mu w słowo Barris. – Monet?
– To taki tutejszy zwyczaj: mnóstwo miejscowych przedstawicieli firm transportowych umieszcza drobne w swoich skrzyniach – wyjaśnił Eli. – Robią to… hm… na szczęście, a także by zagwarantować sobie w razie potrzeby potwierdzenie daty wysłania ładunku. Gdy opakowania do nich wracają, wyjmują monety i umieszczają między ściankami nowe.
– W takim razie jeśli założymy, iż nasz rozbitek otrzymał nowe skrzynie, oznacza to, że przebywa tu od ładnych paru lat – stwierdził z namysłem Wyan. – To mogłoby wyjaśniać nieco jego zachowanie.
– Jeśli chodzi o moje zdanie, to wręcz przeciwnie – oświadczył stanowczo Barris. – Skoro chce wrócić do cywilizacji, dlaczego zwyczajnie nie wyjdzie z lasu i nie poprosi nas o pomoc?
– Może gdy się rozbił, uciekał przed czymś… albo kimś? – podsunął Wyan. – Albo przybył tu z własnej woli i chce po prostu, żeby zostawić go w spokoju?
– Cóż, jeśli właśnie na to liczy, to srodze się rozczaruje – skwitował pułkownik. – W porządku. Kadecie? Proszę kontynuować poszukiwania. Czy przydzielić ci kogoś do pomocy?
– Nie ma tu zbyt wiele miejsca, sir – odparł Vanto. – Pewnie tylko wchodzilibyśmy sobie w drogę.
– W takim razie wracaj do pracy – polecił krótko Barris. – Prędzej czy później naszemu przyjacielowi powinie się noga… a gdy tak się stanie, będziemy gotowi.
Tej nocy grono ofiar powiększyło się o pięciu żołnierzy floty z grona oddelegowanego do pełnienia warty wokół perymetru. Trójka zginęła z ręki nieznanego wroga, od obrażeń doznanych wskutek ataku granatami udarowymi, głównie ran klatki piersiowej i głowy. We wszystkich przypadkach nikt nic nie zauważył – ani przed atakiem, ani po. Pozostałe dwie ofiary były efektem nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, a żołnierze ci zostali postrzeleni przez swoich własnych podenerwowanych kolegów, którzy w mroku i mgle wzięli ich za intruzów.
Gdy niebo rozświetlił brzask, Barris ponownie skontaktował się ze „Strikefastem”, gdy zaś słońce skończyło rozpędzać ostatnie smugi nocnej mgły, na polanę dotarły dwa oddziały szturmowców. Po krótkiej konsultacji z Barrisem żołnierze skierowali się żwawym krokiem w głąb lasu, z karabinami blasterowymi trzymanymi w pogotowiu blisko ciała.
Gdyby zdanie Elego obchodziło kogoś na tyle, by go o nie zapytać, to chłopak uważał, że szturmowcy nie będą mieli wiele więcej szczęścia w poszukiwaniach tajemniczego napastnika niż żołnierze Barrisa. Musiał jednak przyznać, że obecność zakutych w białe pancerze wojowników wpłynęła zdecydowanie pozytywnie na morale zgromadzonych.
Właśnie rozmontowywał ostatnią skrzynię w poszukiwaniu kolejnych monet, gdy usłyszał dobiegające z zewnątrz ciche, ale natarczywe piszczenie, po którym nastąpiła seria okrzyków i przekleństw.
Czyżby alarm? Niezwłocznie sięgnął po komunikator i aktywował go… tylko po to, by równie szybko go wyłączyć, odsuwając jednocześnie od ucha najdalej, jak zdołał, bo z głośnika dobiegał tylko wzmocniony pisk, który usłyszał wcześniej.
Ktoś ich zagłuszał!
– Alarm! Do wszystkich: stan najwyższej gotowości! – poniósł się po polance głos Barrisa. – Wszyscy żołnierze: pełna gotowość! Majorze Wyan, gdzie pan jest?
Eli puścił się biegiem wzdłuż ściany chaty. W pewnej chwili niemal się przewrócił, gdy wpadła na niego kobieta w mundurze żołnierza floty, pędząca w stronę perymetru. Jej twarz pod ciężkim, czarnym hełmem była poszarzała ze strachu i wykrzywiona grymasem najwyższego przerażenia, a jej ubranie pokrywała warstewka pyłu. Chłopak dostrzegł Barrisa w chwili, gdy dotarł do niego Wyan.
– Wszystkie kanały zakłócane, sir – zgłosił ten ostatni.
– Wiem! – warknął pułkownik. – Dosyć tego. Miarka się przebrała. Po lesie wałęsa się osiemnastu szturmowców, przetrząsających zarośla. Proszę wysłać po nich kilku pańskich żołnierzy floty. Wycofujemy się.
– Wy… wycofujemy, sir?
– Czy chciałby pan zgłosić sprzeciw?
– Nie, sir. Ale co z… tym? – Wyan wskazał kciukiem przez ramię na chatę. – Protokoły wymagają, by obiekt został zbadany…
Barris łypał na chatę gniewnie przez kilka sekund, wreszcie jednak rysy twarzy mu złagodniały.
– Ale wcale nie każą nam robić tego na miejscu – zauważył trzeźwo. – Zabierzemy obiekt ze sobą.
– Na pokład „Strikefasta”? – Wyan rozdziawił usta ze zdumienia.
– A dlaczegóż by nie? – odpowiedział pytaniem Barris, choć sprawiał przy tym wrażenie, jakby sam nie był przekonany co do słuszności takiej decyzji. – Na pokładzie transportowca jest mnóstwo miejsca. Ta buda spokojnie się tam zmieści. Proszę poinstruować techników, by zasztauowali ciężki sprzęt repulsorowy i brali się do roboty.
Wyan obrzucił domostwo spojrzeniem dalekim od entuzjazmu, jednak karnie potwierdził:
– Tak jest, sir.
– I uprzedzić ich, żeby lepiej się pospieszyli – dodał znacząco Barris w ślad za odchodzącym majorem. – Najprawdopodobniej zagłuszanie oznacza dla nas tyle, że nasz nieznajomy szykuje się do przypuszczenia głównego ataku.
Eli przywarł plecami do ściany chaty i powiódł wzrokiem po skraju lasu. Nie widział nic, co sugerowałoby bezpośrednie zagrożenie – nigdzie ani śladu czających się między drzewami wrogów. Z drugiej strony, wcześniej również nikt nic nie dostrzegł…
Trzy minuty później w obozowisku zjawił się oddział żołnierzy i techników o ponurych minach, którzy zajęli się umieszczaniem generatorów i skrzyń na podnośnikach repulsorowych. Jeden z techników został z Elim, podczas gdy pozostali zabrali się do przenoszenia znalezisk na pokład transportowca. Dwójka skupiła się na oględzinach chaty i ustalaniu, w których miejscach należy umieścić podnośniki, aby nie naruszyć konstrukcji.
Wciąż dyskutowali, gdy z lasu wyłonił się pierwszy ze szturmowców, odwołanych z rozkazu Barrisa. Gdy reszta żołnierzy dotarła do obozowiska i zajęła pozycje obronne – twarzami w stronę lasu, w oczekiwaniu na atak, którego się nerwowo spodziewali – źródła zakłóceń wciąż jeszcze nie udało się usunąć ani namierzyć.
Tyle tylko, że spodziewany atak nie nastąpił. Kiedy sugerowane przez Barrisa pół godziny minęło, obóz został zwinięty, a wszystko zapakowane bez przeszkód na pokład transportowca. Mogli lecieć.
Był tylko jeden mały szkopuł: brakowało jednego z osiemnastu szturmowców.
– Co to znaczy „zaginął”? – warknął Barris głosem na tyle donośnym, by usłyszeli go wszyscy zgromadzeni na polanie. Trójka szturmowców zawróciła już posłusznie, zagłębiając się z powrotem w las. – Jak szturmowiec może… zaginąć?
– Nie wiem, sir – odparł Wyan, nerwowo rozglądając się dookoła. – Ale ma pan rację: im szybciej się stąd zabierzemy, tym lepiej.
– Jak jasna cholera, że mam rację! – wycedził rozwścieczony nie na żarty Barris. – I tak właśnie zrobimy, majorze. Niech pańscy technicy wsiadają na pokład, a żołnierze za nimi, w standardowym szyku ariergardy.
– A co ze szturmowcami? – zapytał Wyan.
– Mają własny transportowiec – przypomniał mu Barris. – Mogą zostać i przeszukiwać krzaki, jak długo im się podoba. Odlatujemy, gdy tylko cała reszta znajdzie się na pokładzie.
Eli nie czekał, by usłyszeć więcej. Co prawda Barris nie wspomniał konkretnie o nim, jednak Vanto uważał się bardziej za technika niż żołnierza. A przynajmniej bliżej mu było do tego pierwszego. Odwrócił się w stronę transportowca… i zamarł. Jeden ze szturmowców stał na baczność tuż pod włazem, z bronią w pogotowiu. Jeśli zamierzał się sprzeciwić rozkazom Barrisa, który chciał porzucić tu jego i jego towarzyszy…
Bez ostrzeżenia żołnierz nagle dosłownie wyparował w gwałtownej eksplozji.
Eli w mgnieniu oka przypadł do ziemi.
– Alarm! – Usłyszał czyjś okrzyk, stłumiony przez dzwonienie w uszach.
Garstka żołnierzy kierowała się w głąb lasu, ale Eli nie był w stanie stwierdzić, czy rzeczywiście kogoś ścigali, zwęszywszy trop, czy po prostu liczyli na łut szczęścia. Spojrzał ponownie w stronę transportowca…
Serce stanęło mu w piersi. Dym, który zasnuł wszystko po wybuchu, zaczynał się już przerzedzać i było widać, że statek został tylko w minimalnym stopniu zniszczony – w większości były to drobne uszkodzenia, które nie powinny mieć wpływu na zdatność jednostki do lotu czy szczelność kadłuba. W niewielkiej odległości od miejsca, w którym stał wcześniej szturmowiec, dało się za to dostrzec porozrzucane elementy pancerza – wcześniej nieskazitelnie białego, teraz poczerniałego i poznaczonego plamami.
Została jedynie ta garstka skorup. Ciało zniknęło.
– Nie… – wymamrotał pod nosem.
To… niemożliwe. Wybuch, który spowodował tak niewielkie uszkodzenia statku znajdującego się w pobliżu, zwyczajnie nie mógł sprawić, że ciało… kompletnie zniknęło. Tym bardziej że ocalał pancerz, który miał je chronić.
Kątem oka dostrzegł po lewej jakiś ruch. Na polankę wracali trzej szturmowcy, którzy wyruszyli wcześniej do lasu, aby odnaleźć swojego kolegę. Wszystko wskazywało na to, że go znaleźli.
A przynajmniej to, co z niego zostało…
Eli właściwie spodziewał się, że ich transportowce zostaną zaatakowane podczas startu. Nie zdarzyło się jednak nic takiego: gdy wzbijali się w niebo, nie ścigały ich promienie laserowe ani granaty. Już wkrótce, ku jego nieopisanej uldze, znaleźli się – bezpieczni – w hangarze „Strikefasta”.
Gdy z pokładu zaczęli się wysypywać żołnierze, czekał już na nich kapitan Parck.
– Pułkowniku. – Skinął ponuro głową, gdy Barris wysiadł ze statku za Elim. – Nie przypominam sobie, abym wydawał panu pozwolenie na opuszczenie pozycji.
– Nie, sir, nie zrobił pan tego – potwierdził Barris i Eli wyraźnie słyszał w jego głosie znużenie. – Ale ponieważ objąłem dowodzenie na miejscu zdarzenia, postąpiłem w sposób, który w danych okolicznościach uznałem za najstosowniejszy.
– Taaa – mruknął pod nosem Parck. Eli obejrzał się przez ramię, podążając za spojrzeniem kapitana, i spostrzegł, że przygląda się on z dziwną miną statkowi. – Czy to prawda, że przywieźliście ze sobą… to obce domostwo?
– Tak, sir – potwierdził Barris. – Wszystko, co się dało, całą konstrukcję. Technicy mogą wrócić do pracy w każdej chwili.
– Nie ma pośpiechu – uspokoił go Parck. – Chciałbym, żeby poszedł pan ze mną do mojego biura. Cała reszta ma się stawić do raportu. – Odwrócił się w stronę techników i żołnierzy.
Gdy jego wzrok spoczął na Elim, chłopak odwrócił pospiesznie głowę. Podsłuchiwanie oficerów było bardzo źle postrzegane. Liczył na to, że może Parck nie zauważył, jednak jego nadzieje okazały się płonne.
– Kadecie Vanto?
Eli odruchowo skulił się w sobie, ale posłusznie odwrócił się w stronę starszego stopniem oficera.
– Tak, sir?
– Ty również pójdziesz z nami – oznajmił Parck. – Zapraszam.
We trójkę opuścili pokład hangarowy, z Parckiem na czele ich małego pochodu.
Ku zaskoczeniu Elego nie skierowali się jednak do biura kapitana. Zamiast tego Parck poprowadził ich do wieży kontrolnej hangaru, w której z nieznanych przyczyn przygaszono światła.
– Sir? – zagadnął Barris, kiedy Parck podszedł do okna wychodzącego na hangar.
– Chciałbym przeprowadzić coś w rodzaju… eksperymentu, pułkowniku. – Parck dał gestem znak mężczyźnie przy pulpicie kontrolnym. – Czy wszyscy opuścili pokład? Doskonale. Proszę w takim razie przyciemnić światła w hangarze.
Gdy światła za panelem widokowym przygasły do poziomu stosowanego w trybie nocnym, Barris podszedł do Parcka. Ostrożnie, starając się z całych sił nie rzucać w oczy, a jednocześnie mieć dobry widok na pokład hangarowy, Eli podkradł się do kapitana i zatrzymał z drugiej strony, o krok za nim. W dole jak na dłoni widać było transportowiec i prom desantowy. Za nimi, na drugim krańcu hangaru dało się dostrzec trzy promy typu Zeta oraz kurierskiego Harbingera.
– Na czym dokładnie miałby on polegać? – zapytał Barris.
– Chcę przetestować pewną… teorię – wyjaśnił Parck. – Pułkowniku, kadecie, proszę się… hm… rozgościć. Możliwe, że trochę to potrwa.
I rzeczywiście, minęły prawie dwie godziny, zanim coś się wydarzyło, jednak warto było czekać. Po upływie tego czasu z wnętrza transportowca wyłoniła się ukradkiem postać – jeśli sądzić po sylwetce, przedstawiciel rasy humanoidalnej. Po cichu prześlizgnęła się przez pogrążony w półmroku hangar w stronę stojących na tyłach statków, korzystając po drodze ze skąpej osłony zapewnianej przez elementy wyposażenia pokładu.
– Kto to taki? – zapytał Barris, pochylając się nieco ku transparistalowej tafli.
– O ile się nie mylę, źródło pańskich kłopotów na powierzchni planety – odparł Parck z satysfakcją. – Jak sądzę, to właśnie rozbitek, na którego domostwo natrafiliście.
Eli zamrugał, marszcząc czoło. Ale… jeden człowiek? Jeden?
Barris najwyraźniej również nie był przekonany do teorii Parcka.
– To niemożliwe, sir – zaprotestował kategorycznie. – Te ataki nie mogły być dziełem jednej osoby. Z pewnością miał jakąś pomoc…
– Zaczekajmy chwilę i przekonajmy się, czy ktoś do niego dołączy – zaproponował kapitan.
Mijały minuty, ale ze statku nie wynurzył się nikt więcej. Przemykający przez hangar cień dotarł do stojących po drugiej stronie statków i zatrzymał się na chwilę, jakby nad czymś się zastanawiał, po czym stanowczym krokiem podszedł do włazu środkowego z trzech promów typu Zeta i wślizgnął się do wnętrza statku.
– Cóż, wygląda na to, że rzeczywiście jest sam – stwierdził Parck, sięgając po komunikator. – Jest w środkowej Zecie – rzucił do mikrofonu. – Ustawić broń na tryb ogłuszania. Chcę go dostać żywego. Całego i zdrowego.
Z uwagi na rozliczne problemy, jakich nastręczył im obcy rozbitek podczas ich krótkiej wizyty na powierzchni planety, Eli spodziewał się, że nieznajomy będzie stawiał opór i walczył z próbującymi go zatrzymać żołnierzami. Ku jego zaskoczeniu intruz poddał się od razu, bez walki.
Może ich nagłe pojawienie się go zaskoczyło? Bardziej prawdopodobne jednak, że zdawał sobie po prostu sprawę z bezcelowości dalszego oporu.
Cóż, teraz już przynajmniej Eli rozumiał, dlaczego Parckowi zależało na jego obecności w wieży kontrolnej. Skoro należące do nieznajomego skrzynie były opisane w jakimś wariancie sy bisti, to istniała szansa, że on sam będzie władał tym dialektem – a gdyby miało się okazać, że to jedyny język, jakim się posługuje, Imperium będzie potrzebowało tłumacza.
Grupa była w połowie drogi do włazu, gdzie czekali już na nich Parck, Barris, Eli i ich eskorta szturmowców, gdy w hangarze znów rozbłysły światła.
Więzień, co już wcześniej zdążył zauważyć Eli, miał humanoidalną sylwetkę i posturę. Na tym jednak kończyło się podobieństwo do przeciętnego przedstawiciela rasy ludzkiej. Jego skóra miała niebieski odcień, oczy pałały krwistą czerwienią, a włosy były w kolorze granatowej czerni.
Eli zamarł. Na jego ojczystej Lysatrze krążyły legendy o takich istotach: dumnych, zabójczo groźnych wojownikach, których nazywano Chissami.
Z trudem oderwał wzrok od twarzy obcego i odsunął na bok wspomnienia dawnych mitów. Więzień był ubrany w coś, co wyglądało na pozszywane razem skóry i futra różnych zwierząt żyjących w lesie, w którym mieszkał. Idący spokojnym, równym krokiem pośród czwórki uzbrojonych szturmowców emanował władczą, niemal arystokratyczną pewnością siebie.
Pewność siebie. O tak, to określenie pojawiało się w mitycznych opowieściach bardzo często.
Cała grupa zatrzymała się kilka metrów od Parcka.
– Witamy na pokładzie „Strikefasta”, gwiezdnego niszczyciela typu Venator – odezwał się kapitan. – Mówisz w basicu?
Obcy przez chwilę przyglądał mu się w milczeniu.
– Czy może wolałby pan rozmawiać w sy bisti? – dodał w tym języku Eli.
Barris spiorunował go wzrokiem i Eli się skrzywił. Znów to zrobił: odezwał się nieproszony. Powinien był zaczekać na rozkazy… Więzień również na niego patrzył, jednak sprawiał wrażenie raczej zamyślonego niż rozwścieczonego.
Kapitan Parck z kolei nie odrywał wzroku od obcego.
– Jak się domyślam, zapytałeś go, czy mówi w sy bisti? – zapytał Elego.
– Tak jest, sir – potwierdził chłopak. – Proszę o wybaczenie, panie kapitanie. Pomyślałem po prostu… to znaczy, we wszystkich opowieściach Chissowie używali sy bisti i…
– Kto taki? – wszedł mu w słowo Parck.
– Chissowie – powtórzył Eli, czując, że się czerwieni. – Oni… hm, zawsze uważano ich za legendę z obszaru Dzikiej Przestrzeni.
– Och, czyżby? – prychnął Parck, przyglądając się więźniowi krytycznie. – Odnoszę wrażenie, że ten tutaj jest zdecydowanie namacalny. Przepraszam, przerwałem ci. Co takiego mówiłeś?
– Z opowieści wynikało, iż Chissowie porozumiewali się podczas kontaktów z nami w sy bisti.
– A wy używaliście tego języka w kontaktach z nami – odparł spokojnie w sy bisti więzień.
Eli się wzdrygnął. Obcy odpowiedział co prawda w sy bisti… ale udzielił odpowiedzi na komentarz wygłoszony przez chłopaka w basicu.
– Czy rozumiesz basic? – zapytał w sy bisti.
– W pewnym stopniu – odparł Chiss w tym samym języku. – Jednak swobodniej się czuję, porozumiewając w sy bisti.
Eli pokiwał głową.
– Mówi, że rozumie do pewnego stopnia basic, lecz woli się posługiwać sy bisti.
– Oczywiście – odpowiedział Parck. – W porządku. Nazywam się kapitan Parck i jestem dowódcą tego okrętu. A ty? Kim jesteś?
Eli otworzył usta, żeby przetłumaczyć, ale Parck powstrzymał go, unosząc dłoń.
– Tłumacz tylko jego odpowiedzi, chciałbym się przekonać, jak dobrze rozumie basic. Jak się nazywasz? – powtórzył.
Chiss znów przez chwilę milczał, wodząc wzrokiem po wnętrzu hangaru – choć nie jak prymityw, przytłoczony i zdumiony jego ogromem – jak uświadomił sobie Eli – tylko jak wojskowy, oceniający silne i słabe strony przeciwnika.
– Mitth’raw’nuruodo – odpowiedział obcy, wbijając znów przenikliwe spojrzenie gorejących oczu w Parcka. – Sądzę jednak, że łatwiej wam będzie nazywać mnie Thrawnem.
Ścieżka losu może zmienić się pod wpływem ważnych decyzji lub zdarzeń. To właśnie one skierowały moje kroki na drogę, którą obecnie podążam.
Czasem jednak bieg wydarzeń może zostać odmieniony przez drobny, pozornie błahy szczegół. W przypadku Elego Vanta okazało się nim jedno usłyszane przypadkiem słowo: Chiss. Gdzie kadet Vanto usłyszał tę nazwę? Co dla niego znaczyła? Wyjawił już tę jedną informację, jednak równie dobrze mogą istnieć i inne… W istocie prawda może składać się z wielu warstw. Jakich dokładnie?
Na statku tak dużym jak ten istnieje tylko jeden sposób, by się tego dowiedzieć.
Stąd też moja ścieżka w tym punkcie kolejny raz obiera nowy bieg. Podobnie jak i jego…
– Thrawn… – powtórzył Parck z namaszczeniem, jakby na próbę. – W porządku. Tak jak już wspomniałem, witamy na pokładzie. Chciałbym, byś wiedział, że nie zamierzaliśmy naruszać twojej prywatności. Szukaliśmy przemytników, a zamiast tego trafiliśmy na twoje domostwo. W chwili obecnej jeden z naszych rozkazów obliguje nas do badania wszelkich nieznanych ras, na jakie natrafimy.
– Tak – odparł Thrawn w sy bisti. – To samo mówili handlarze, którzy nawiązali kontakt z moim ludem.
– Zrozumiał, co pan powiedział, sir – zameldował Eli. – Mówi, że wie o tych rozkazach od handlarzy, którzy kontaktowali się z jego ludem.
– Dlaczego w takim razie się nie pokazałeś? – zapytał Barris. – Dlaczego nękałeś i zabijałeś moich ludzi?
– To było konieczne… – zaczął Thrawn w sy bisti, jednak Barris przerwał mu:
– Dosyć! Rozumiesz basic. Oznacza to, że możesz w nim mówić. Odpowiedz więc: dlaczego nękałeś i zabijałeś moich ludzi?
Thrawn przez chwilę przyglądał mu się w zamyśleniu.
Eli zerknął na Parcka, jednak kapitan również milczał.
– W porządku – odezwał się wreszcie Thrawn w basicu. Mówił z silnym akcentem, ale dało się go zrozumieć bez większego trudu. – To było konieczne.
– Dlaczego? – zażądał odpowiedzi Parck. – Co chciałeś w ten sposób osiągnąć?
– Chciałem wrócić do domu.
– Czy rozbiłeś się na tej planecie?
– Zostałem… – Thrawn zerknął na Elego. – Xishu azwane.
Eli zamrugał. Został…?
– Mówi, że został tam… wygnany – poinformował resztę.
Słowo wisiało przez chwilę w przesyconym zapachem spalin powietrzu. Eli patrzył na Thrawna, zatopiony we wspomnieniach opowieści, których słuchał jako dziecko przy ognisku. Opowieściach mówiących o jednomyślności i męstwie Chissów.
W żadnej z nich nie było wzmianki o tym, by skazywali swoich na wygnanie…
– Dlaczego? – zapytał ponownie Parck.
Thrawn spojrzał na Elego.
– Wyjaśnij, proszę, w basicu. To znaczy, jeśli zdołasz – poprosił chłopak.
Chiss utkwił znów spojrzenie w Parcku.
– Moi przywódcy i ja poróżniliśmy się.
– Na tyle poważnie, że skończyło się to twoim wygnaniem?
– Tak.
– Hm, ciekawe – skomentował pod nosem kapitan. – W porządku. A więc twierdzisz, że właśnie dlatego musiałeś zwodzić ludzi pułkownika Barrisa… Opowiedz nam w takim razie, jak tego dokonałeś.
– To było nietrudne – odparł Thrawn. – Wasz statek rozbił się w pobliżu miejsca mojej zsyłki. Miałem okazję przyjrzeć mu się, zanim zjawili się wasi żołnierze. Pilot był martwy. Zabrałem mu ciało i je ukryłem.
– I wypełniłeś jego skafander trawą – dopowiedział Barris. – Abyśmy nie zauważyli, że ukradłeś jego sprzęt.
– I tak się stało – odparł Chiss. – Najbardziej ważne było, byście zabrali ze sobą skafander i zepsute jagody pyussh.
– Jagody? – zdziwił się Barris.
– Tak – potwierdził obcy. – Zepsute, rozgniecione jagody pyussh przyciągają małe zwierzęta nocy.
Eli pokiwał głową. „Zepsute” znaczyło sfermentowane, „zwierzęta nocy” – nocne stworzenia. Można było odnieść wrażenie, że Thrawn ma całkiem spory zasób słownictwa w basicu, jednak brakowało mu znajomości wyrażeń technicznych i widać było, że stara się improwizować. Miał również drobne problemy z szykiem, co sugerowało, że uczył się raczej z książek niż poprzez kontakt z językiem mówionym.
Czy oznaczało to, że Chiss miał ostatnio ograniczony kontakt z istotami spoza Nieznanej Przestrzeni?
– Mocowałeś odbezpieczone ogniwa do ciał zwierząt – domyślił się Barris. – To właśnie w ten sposób przemyciłeś je przez nasz kordon.
– Tak – potwierdził Chiss. – I tak samo zaatakowałem później żołnierzy. Procą wrzuciłem kolejne jagody w szczeliny ich zbroi.
– A potem doprowadziłeś do katastrofy myśliwca – dodał Parck. – Jak tego dokonałeś?
– Wiedziałem, że wyślecie jakiś statek na poszukiwania. Przygotowałem się do tego, rozciągając… – Urwał. – Ohuludwu.
– Linki jednowłóknowe – podsunął Eli.
– Tak, linki jednowłóknowe między czubkami drzew. Statek wpadł w nie.
– A na tej wysokości pilot nie miał czasu odzyskać panowania nad maszyną. – Parck pokiwał głową. – A tak przy okazji: wiesz, że niewiele byś wskórał, nawet gdyby udało ci się pozyskać któryś z myśliwców w stanie nietkniętym? Nie mają hipernapędów.
– Zależało mi nie na statku – wyjaśnił Thrawn. – Tylko na pilota… – Ponownie urwał. – Ezenti ophu ocengi.
– Sprzęcie i komunikatorze – wyjaśnił Eli.
– Ale przecież nie zabrałeś mu komunikatora – zauważył Barris. – Sprawdziliśmy w obozowisku skafander. Komlink wciąż był na miejscu.
– Nie – odparł Thrawn. – Był komunikator pierwszego pilota.
Eli pokiwał znów głową. Spryt, taktyczne myślenie i umiejętność panowania nad sytuacją – dokładnie takie cechy charakteryzowały Chissów, przynajmniej jeśli wierzyć opowieściom.
A jednak… wygnany?
– Sprytne – skomentował Parck. – A my sądziliśmy, że wiemy, co się wydarzyło, więc nie przyszło nam nawet do głowy, by sprawdzić numer seryjny. Gdy więc odkryliśmy, że brakuje pierwszego komunikatora i wyłączyliśmy go z obiegu, nadal miałeś działające urządzenie.
– A więc zabiłeś człowieka dla komunikatora – podsumował ostro Barris. Widać było jak na dłoni, że w przeciwieństwie do kapitana zaradność obcego nie zrobiła na nim wrażenia. – Dlaczego po tym wszystkim wciąż nękałeś moich ludzi? Czy robiłeś to dla zabawy?
– Żałuję, że spowodowałem utratę życia twoich ludzi – wyznał z powagą Thrawn. – Musiałem jednak doprowadzić do zjawienia się żołnierzy w… pełniejszych pancerzach.
– Pełniejszych… – powtórzył Barris, jednak urwał w pół zdania, gdy domyślił się znaczenia słów obcego. – Ach, masz na myśli szturmowców? Chciałeś, żeby zjawili się szturmowcy?
– Twoi żołnierze noszą hełmy – dodał Chiss, rysując palcem w powietrzu kształt wokół głowy, aby zobrazować, co ma na myśli. – Źle dla mnie. – Dotknął swojej twarzy. – Musiałem zasłonić skórę.
– Tylko w taki sposób bez wzbudzania podejrzeń mogłeś się dostać na teren obozu – domyślił się Parck, kiwając głową.
– Tak – potwierdził Thrawn. – Użyłem wybuchowego ładunku, by mieć zbroję, której mógłbym się przyjrzeć…
– W jaki sposób tego dokonałeś, skoro nikt nie słyszał eksplozji? – wszedł mu w słowo Barris.
– To było, kiedy zacząłem zakłócać łączność – wyjaśnił Chiss. – Hałas zagłuszył odgłos wybuchu. Dzięki oglądaniu zbroi dowiedziałem się, jak zabić żołnierza cicho, bez zniszczeń, które byłoby widać. Zabrałem zbroję drugiego żołnierza i wszedłem do statku.
– Podczas gdy my wnosiliśmy na pokład twój dobytek? – dodał Barris.
– Wybrałem czas, gdy nie było nikogo – wyjaśnił Thrawn. – Dzięki małym gałęziom ustawiłem zbroję prosto w okolicach włazu. Zniszczył ją wrzucony w środku ładunek.
– Co miało odwrócić naszą uwagę, tak byśmy się nie zorientowali, że w rzeczywistości brakuje dwóch szturmowców – dopowiedział Parck. – Gdzie się ukryłeś na czas podróży?
– W środku obudowy drugiego generatora – odparł Chiss. – Jest pusty prawie, bo zużyłem jego części do naprawy pierwszego.
– W takim razie domyślam się, że przebywałeś na planecie już od jakiegoś czasu – dodał kapitan. – Rozumiem już, dlaczego tak desperacko chciałeś się stamtąd wydostać…
Thrawn wyprostował się na pełną wysokość.
– Nie byłem desperacki. Ale mój lud mnie potrzebuje.
– Dlaczego?
– Grozi im niebezpieczeństwo. W galaktyce jest mnóstwo niebezpieczeństw. Niebezpieczeństw zagrażających mojemu ludowi. I waszemu również. – Wykonał dziwny gest. – Wiedza o nich byłaby z korzyścią dla was.
– A jednak to twój lud cię tutaj wygnał – zauważył Parck. – Czy nie zgadzali się z tobą co do powagi tych zagrożeń?
Thrawn spojrzał na Elego.
– Czy mogę prosić o powtórzenie? – zapytał w sy bisti.
Kadet przetłumaczył pytanie kapitana.
– Nie było między nami niezgody, jeśli chodzi o powagę zagrożenia – odpowiedział Thrawn w basicu z silnym akcentem. – Nie zgadzaliśmy się jednak co do procesu. Nie uznawali racji bytu… ezeboli hlusalu.
Eli przełknął głośno ślinę.
– Nie wierzą w wojnę uprzedzającą.
– A więc twój lud potrzebuje ochrony – powiedział Parck i w jego głosie zabrzmiała jakaś nowa, trudna do wychwycenia nuta. – Jak zamierzasz dokonać tego sam, bez pomocy statków czy sojuszników?
Eli zmarszczył czoło. To było dziwne pytanie – wypowiedziane dziwnym tonem. Czy kapitan próbował wysondować Thrawna na okoliczność potencjalnych sprzymierzeńców Chissów?
Thrawn jednak najwyraźniej nie dostrzegł w pytaniu nic niezwykłego.
– Nie wiem – odpowiedział tylko spokojnie. – Znajdę jakiś sposób.
– Och, jestem tego pewien – stwierdził Parck. – A tymczasem… cóż, miałeś ciężki dzień i jestem pewien, że przyda ci się porządny odpoczynek. Komandorze?
– Sir? – Jeden ze szturmowców wystąpił z szeregu naprzód.
– Proszę wraz z oddziałem odeskortować naszego gościa do biura oficera pokładowego. Zadbaliśmy o wszelkie wygody i poczęstunek – polecił Parck. – Panie Thrawn, do zobaczenia później.
– Dziękuję, kapitanie Parck – odparł Chiss. – Do zobaczenia.
Gdy po niego przysłano, Eli był w swojej kwaterze i pracował właśnie nad raportem podsumowującym, który polecono mu sporządzić.
Nigdy wcześniej nie był w prywatnym biurze kapitana. W zasadzie to nigdy wcześniej nawet nie był w tej części „Strikefasta”.
Nie mówiąc już o tym, że nigdy dotąd nie miał okazji przebywać w towarzystwie tak wielu wysokich rangą oficerów. Czuł się trochę jak na trudnym egzaminie. Albo jakby postawiono go przed sądem wojskowym.
– Kadecie Vanto – przywitał go kapitan Parck i wskazał krzesło ustawione przed siedzącymi w rzędzie oficerami. – Zapraszam.
– Tak jest, sir. – Eli zajął miejsce, modląc się w duchu, by nikt nie zauważył, jak bardzo trzęsą mu się ręce.
– Przede wszystkim, chciałbym udzielić ci pochwały za twoje wzorowe zachowanie podczas misji – zaczął Parck. – Trzeba przyznać, że świetnie sobie poradziłeś w trudnej sytuacji.
– Dziękuję, sir – bąknął Eli, choć o ile pamięć go nie myliła, nie dokonał niczego szczególnego poza trzymaniem się możliwie jak najdalej od walk i zamieszania.
– Chciałbym usłyszeć, co sądzisz o naszym więźniu.
– Wydaje się… bardzo pewny siebie, sir – odparł ostrożnie Eli. Dlaczego w ogóle go o to pytali? – Świetnie się kontrolował. – Zamyślił się nad czymś i zamilkł na chwilę. – No, może poza momentem, w którym został aresztowany w hangarze. Możliwe, że pojmanie go zaskoczyło.
– Cóż, wątpię – skwitował Parck. – Poddał się bez walki: nie stawiał oporu ani nie próbował uciec. – Przechylił lekko głowę na ramię. – Odnoszę wrażenie, że posiadasz pewną wiedzę o jego rasie…
– Nie bardzo, sir – stwierdził Eli, nieco zmieszany. – Moi ziomkowie przekazywali sobie z ust do ust opowieści o Chissach… W zasadzie było to coś na kształt legend. O ile mi wiadomo, żadnego z przedstawicieli tej rasy nie widziano na Lysatrze ani w okolicach od setek lat.
– Ale przynajmniej macie wasze legendy, czyli zdecydowanie więcej niż to, co figuruje w rejestrach „Strikefasta” – odparł Parck. – Co dokładnie mówią o nich te historie?
– Wynika z nich, że to rasa świetnych wojowników – odparł Eli. – Mądrych, zaradnych, dumnych. A także nieskończenie lojalnych wobec własnego gatunku. Jeśli chodzi o to wygnanie… Cóż, idea wojny uprzedzającej musiała naprawdę ich odpychać, skoro posunęli się aż do tego.
– Na to wygląda – zgodził się z nim kapitan. – Z tego, co widzę, na Myomarze obrałeś ścieżkę kariery zaopatrzeniowca…
– Tak jest, sir – potwierdził Eli, zbity z tropu tą nagłą zmianą tematu. – Moja rodzina prowadzi małą firmę wysyłkową i uznała, że służba Imperium byłaby…
– A czy masz może doświadczenie w szkoleniu lub nauczaniu?
– Nie, sir, nic z tych rzeczy – przyznał Eli.
Czyżby Parck chciał go przenieść? Miał nadzieję, że jednak nie. Od małego pilotował frachtowce swojej rodziny i nie chciał utknąć w jakimś biurze czy sali wykładowej.
Przez chwilę kapitan przyglądał mu się w milczeniu, aż wreszcie opadł na oparcie fotela i obejrzał się na eskortujących go oficerów. Całkiem jakby przekazywał im jakiś niemy sygnał.
– Doskonale, kadecie Vanto – powiedział wreszcie, zwracając się znów w stronę Elego. – Od tej chwili będziesz pełnił funkcję oficera łącznikowego, tłumacza i asystenta naszego więźnia. Poza tym będziesz…
– Sir? – wszedł mu w słowo Eli, otwierając szeroko oczy. – Ale… jestem tylko kadetem i…
– Nie skończyłem jeszcze – zauważył spokojnie Parck. – Oprócz tłumaczenia dla niego będziesz go również uczył basicu. Zna podstawy, jak zresztą sam miałeś okazję się przekonać, jednak powinien poszerzyć słownictwo. Nie zaszkodzi podszkolić go też w gramatyce i wymowie. Jakieś pytania?
– Nie, sir – wykrztusił Eli. Lawina niespodzianek niebezpiecznie nabierała tempa. – Chociaż właściwie to… tak, sir. Dlaczego to takie ważne, żeby opanował basic? Czy nie odsyłamy go z powrotem na tamtą planetę?
Oficerowie poruszyli się niespokojnie na swoich miejscach i Eli zdał sobie nagle sprawę z tego, że przekroczył pewną niewidzialną granicę. Zamarł.
– Nie – przerwał niezręcznie milczenie Parck. Głos miał spokojny, choć dało się w nim dosłyszeć rozdrażnienie, całkiem jakby było to już wcześniej przedmiotem ożywionej dyskusji i niekoniecznie osiągnięto w tej sprawie porozumienie. – Zabieramy go na Coruscant.
– Na Co… – Eli zamknął z głośnym kłapnięciem usta, mając przed oczami wizję starożytnych królów, prowadzących ulicami miasta pokonanych wrogów.
Ale przecież raczej nie o to chodziło Parckowi, prawda?
– Sądzę, że Imperator chciałby się z nim spotkać i dowiedzieć się co nieco o całych tych Chissach – wyjaśnił kapitan. W tonie jego głosu było coś, co sugerowało, że takie wyjaśnienie ma w równej mierze przekonać o słuszności tego kroku Elego, jak i siedzących po bokach oficerów. – Jestem też pewien, iż przysłuży się on Imperium. W ten czy inny sposób. Czy te wasze… legendy zawierały jakiekolwiek wskazówki co do umiejscowienia ojczystej planety tej rasy?
– Mówiły tylko tyle, że Chissowie pochodzili z Nieznanych Regionów, sir – wyjaśnił Eli. – Nic poza tym. Żadnych szczegółów.
– Szkoda – skwitował kapitan. – Mniejsza jednak o to. Na tym właśnie będzie polegał kolejny z twoich obowiązków, jakie ci zlecam na następne dni: chciałbym, żebyś dowiedział się możliwie jak najwięcej o nim samym, jego ojczyźnie i jego rasie.
– Tak jest, sir – potwierdził Eli, czując, że serce mu wali w piersi jak młotem. Awans ze zwykłego kadeta na stanowisko tłumacza i asystenta obcego, żywcem wziętego z lysatrańskich legend!
A jedynym minusem było to, że mogło go to kosztować utratę przyszłości, jaką sobie wymarzył…
Bo przekonał się już, że Imperium stanowi w zasadzie olbrzymi, skomplikowany mechanizm, w którym nie ma miejsca na najmniejsze potknięcia. Jeśli Eli choćby o krok zboczy z raz obranej ścieżki kariery, może się nagle okazać, że trafił na zupełnie inną drogę – całkiem dla niego obcą, która może go zaprowadzić na najniższy pokład jakiejś zapomnianej stacji kosmicznej, w której utknie już na zawsze.
Mimo to – tłumaczył sobie – przecież zboczy z tej ścieżki jedynie na tydzień lub coś koło tego, czas potrzebny „Strikefastowi” na dotarcie do Coruscant, prawda? Potem wróci na Myomar wraz z resztą kadetów – i mnóstwem opowieści, które będzie mógł snuć do końca życia.
Co mogło pójść nie tak?
– Wydajesz się… rozbawiony – mówi kadet Vanto, opadając na oparcie swojego fotela.
– Rozbawiony? – pyta Thrawn.
– Hm, rozśmieszony czymś, co wydało ci się zabawne – wyjaśnia Vanto i przechodzi na sy bisti, aby zapytać: – Czy w tej historii było coś, co uznałeś za śmieszne?
– Wydała mi się całkiem ciekawa.
– Niektóre z moich opowieści uznajesz za ciekawe – odpowiada Vanto. Na jego czole pojawiają się zmarszczki. – Inne za niewiarygodne. Jeszcze inne za zabawne. To właśnie była jedna z tych ostatnich.
– Nie było moim celem urazić ciebie – mówi Thrawn. – Sam jestem jednak Chissem i nigdy nie słyszałem, aby ktoś z moich ludzi taką miał moc.
– Już to wyjaśniałem – odpowiada Vanto. Jego czoło częściowo się wygładza. – Od początku tłumaczyłem ci, że te historie to tylko nieco więcej niż legendy. Ale sam chciałeś je usłyszeć.
– Doceniam twoją chęć podzielenia się nimi ze mną – mówi Thrawn. – Z historii, które ludzie opowiadają o innych, można się całkiem sporo dowiedzieć o tych pierwszych.
– I? – pyta Vanto. Bruzdy na jego czole znów się pogłębiają. Odwraca głowę lekko w prawo.
– Nie rozumiem.
– Zapytałem, czego nauczyłeś się o ludziach – wyjaśnia Vanto, mrużąc lekko oczy.
– Źle się wyraziłem. Przepraszam. Chciałem powiedzieć, że mogę się dowiedzieć czegoś o jednej osobie, to znaczy o tobie, z opowieści, którymi chcesz się ze mną dzielić.
– I czego się o mnie dowiedziałeś? – pyta Vanto, przestając mrużyć oczy. Ton jego głosu nieco się obniża.
– Że nie chcesz być tutaj – wyjaśnia Thrawn. – Nie chcesz odgrywać roli tłumacza i asystenta. A już na pewno nie chcesz prowadzić przesłuchania.
– A kto powiedział, że prowadzę przesłuchanie? – pyta Vanto głosem nieco głośniejszym i wyższym niż przed chwilą. Mięśnie ramion ukryte pod rękawami jego bluzy tężeją.
– Chciałbyś wrócić do swoich liczb i listów przewozowych – uściśla Thrawn. – To właśnie do tego masz dryg i tędy prowadzi ścieżka, którą chcesz podążać.
– Fascynujące – mówi Vanto, a w jego głosie pojawia się nowa, chrapliwa nuta. Zaciska przelotnie usta. – Pewnie jako wielki dowódca wojskowy uważasz, że logistyka i zaopatrzenie są poniżej twojej godności?
– A twojej?
– Oczywiście, że nie – stwierdza Vanto i prostuje się nieco w swoim fotelu, wypinając lekko pierś. Mówi teraz głębszym tonem. – Bo doskonale wiem, o co w tym biega. Moja rodzina zajmuje się tym od trzech pokoleń. Po prostu robię to teraz dla Floty Imperialnej zamiast dla własnej rodziny, to wszystko.
– Domyślam się, że jesteś w tym dobry.
– Bardzo dobry – podkreśla Vanto. – Porucznik Osteregi powiedział, że jestem jednym z najlepszych kadetów, jakich kiedykolwiek miał na pokładzie. Gdy tylko skończę ostatni semestr w akademii, dostanę przydział na liniowcu.
– Czy właśnie tego pragniesz? – pyta Thrawn.
– Oczywiście – odpowiada Vanto, a jego głos traci nieco na sile. – Nie mam jednak pojęcia, dlaczego miałoby cię to obchodzić.
– Co miałoby mnie obchodzić?
– Dlaczego miałbym cię obchodzić ja – wyjaśnia Vanto. Znów mruży lekko oczy. Ton jego głosu ponownie jest niski. – Wiem, że przez cały ten czas przyglądałeś mi się, próbując mnie przejrzeć. Nie myśl, że tego nie zauważyłem. Prosisz mnie, żebym opowiedział ci jedną z legend, które poznałem jako dziecko, a potem chcesz słuchać o mojej ojczyźnie i dzieciństwie. Cały czas zadajesz pozornie błahe pytania, starając się, żeby brzmiały jak gdyby nigdy nic. Chciałbym wiedzieć po co. – Krzyżuje ramiona na piersi.
– Wybacz – mówi Thrawn. – Nie chciałem cię urazić. Ciekawisz mnie po prostu, tak samo jak ciekawi mnie wszystko w twoim Imperium.
– Ale dlaczego akurat ja? – pyta Vanto. – Nie zapytałeś nigdy o kapitana Parcka ani majora Barrisa, ani nikogo innego ze starszych oficerów. Nie pytasz nawet o Imperatora Palpatine’a czy Senat Imperialny!
– Bo nie są oni bezpośrednio związani z moim przetrwaniem – wyjaśnia Thrawn. – A ty tak.
– Z całym należnym szacunkiem, ale nie mógłbyś bardziej być w błędzie – mówi Vanto. Kręci głową. – Kapitan Parck może w każdej chwili wydać rozkaz, aby wypchnąć cię przez śluzę powietrzną. Major Barris może postawić ci zarzuty lub w coś cię wrobić i kazać cię zastrzelić. Co się zaś tyczy Imperatora… – Mięśnie na jego szyi tężeją na chwilę, a twarz lśni przez chwilę mocniej w podczerwieni. – Ma władzę absolutną nad wszystkimi i wszystkim, co się dzieje w Imperium. Jeśli uzna, że nie jesteś zabawny, albo będzie z ciebie niezadowolony, skończysz martwy.
– Kapitanowi Parckowi zależy na zachowaniu twarzy i… awansie – odpowiada Thrawn. – Wierzy, że posłużę mu w realizacji tych celów. Major Barris nie lubi mnie, ale nie chce ryzykować, że rozgniewa swojego kapitana. Co zaś dotyczy waszego Imperatora… to się jeszcze okaże.
– W porządku – mówi Vanto. Mięśnie jego szyi rozluźniają się nieco, ale nie do końca. – Jeśli chcesz znać moje zdanie, to najbardziej martwiłbym się właśnie o niego, ale… hm, twoja sprawa. To wszystko nie zmienia jednak faktu, że nadal jestem na samym dole tej drabiny. Jeszcze raz: dlaczego w ogóle zawracasz sobie mną głowę?
– Jesteś moim tłumaczem. W twoich rękach leży los moich słów i ich znaczenie. Błędne tłumaczenie spowoduje zamieszanie lub gniew. Celowa omyłka może spowodować śmierć.
– Kreytowe łajno – wypluwa Vanto i parska przez nos.
– Przepraszam?
– Powiedziałem: kreytowe łajno – powtarza Vanto. – W ciągu ostatnich kilku dni przyswoiłeś mnóstwo wyrażeń. Mówisz w basicu równie dobrze jak ja. Może nawet lepiej, nie masz akcentu z Dzikiej Przestrzeni, z którego tak nabijają się ludzie. Nie potrzebujesz tłumacza.
– Przedstawiłeś argument – kwituje Thrawn. – Co to znaczy „kreytowe łajno”?
– To potoczne określenie czegoś bezsensownego – wyjaśnia Vanto. Lewy kącik jego ust wędruje w górę. – Tym bardziej bezsensownego, jeśli nadawca wie, że to… bez sensu.
– Rozumiem. Kreytowe łajno. Zapamiętam to.
– Lepiej nie – mówi Vanto ponuro, szybko wymawiając słowa. – To niezbyt grzeczne. Nie mówiąc już o tym, że na kilometr cuchnie takimi miejscami jak Lysatra. Chcę przez to powiedzieć, że kojarzy się z miejscami, które nie należą do Światów Jądra i którym daleko do elitarności oraz potęgi zamieszkiwanych przez nie osób – wyjaśnia nieproszony.
– Domyślam się, że oznacza to istnienie hierarchii wśród światów i ich mieszkańców?
– Och, w końcu pytanie o prawdziwe Imperium! – mówi Vanto. – O tak, istnieje taka hierarchia, bez dwóch zdań. Potężna, silnie zakorzeniona, w dużej mierze niepisana, jednak surowo przestrzegana. Jeśli liczysz na to, że przedstawię cię wysoko postawionym i potężnym, gorzko się rozczarujesz.
– Zbyt nisko się cenisz, kadecie Vanto – komentuje Thrawn. – A może po prostu zbyt wielkie znaczenie przypisujesz hierarchii społecznej. Cieszy mnie, że jesteś moim tłumaczem.
– A ja się cieszę, że jesteś zadowolony – odpowiada Vanto. Mówi to głosem nieco wyższym niż wcześniej, ale mięśnie jego szyi wciąż są nieco spięte. – Nie, żebyś miał jakiś wielki wybór…
– Może i tak – przyznaje Thrawn. – Powiedz mi: kiedy przybędziemy na świat stołeczny?
– Mam rozkazy dostarczyć cię do przedniego przedziału hangarowego, tego, z którego próbowałeś uciec, o siódmej jutro rano – wyjaśnia Vanto.
– Czy potem spotkam się z Imperatorem?
– Nie mam pojęcia, co będzie potem – wzdycha kadet. Mięśnie pod jego mundurem tężeją lekko, a na jego czole znów pojawiają się zmarszczki. – Jednak istnieje duże prawdopodobieństwo, że jeśli się z kimś spotkasz, to raczej nie będzie to osoba z bliskich kręgów Imperatora. Być może ktoś z wyższych szczebli administracji. Albo i niższych.
– Czy będziesz mi towarzyszył?
– To zależy od decyzji kapitana – odpowiada chłopak. – Wciąż mam do wypełnienia inne obowiązki na pokładzie „Strikefasta”. Powinienem się też przygotować do powrotu do akademii na Myomarze…
– Twoje obowiązki i studia są oczywiście ważne – przytakuje Thrawn. – Zobaczymy, jaką decyzję podejmie kapitan Parck. W takim razie, kadecie, żegnam cię do rana i życzę ci dobrego wieczoru.
– Dziękuję – mówi Vanto i napięcie mięśni ustępuje, choć całkiem nie znika. – Do zobaczenia rano.
Prom typu Lambda, osobisty środek transportu kapitana Parcka, opuścił hangar dokładnie o siódmej pięć rano. Oprócz Parcka, Thrawna i Elego na pokładzie znaleźli się major Barris, trzech żołnierzy floty, którzy rzekomo przebywali na planecie, gdy Thrawn wodził wszystkich za nos, a także dwóch szturmowców, ponoć również należących do grupy, która była świadkami dokonań obcego.
Leciało z nimi także dziesięciu uzbrojonych po zęby żołnierzy floty. Nawet jeśli Parck przejmował się zdaniem wysoko postawionych przedstawicieli administracji, najwyraźniej nie chciał ryzykować, że więzień zbiegnie, gdy wylądują.
Podobnie jak wszyscy obywatele Imperium Eli widział w swoim życiu mnóstwo hologramów Coruscant. Spędził także kilka godzin na badaniu map planetarnych następnego dnia po tym, jak Parck poinformował go, że właśnie tam się udadzą.
Nic z tego nie przygotowało go jednak na skalę i rozmach, które dosłownie zaparły mu dech w piersiach, gdy dotarli do celu podróży.
Kiedy podchodzili do lądowania, nie mógł wręcz oderwać oczu od ekranu w kabinie, wpatrując się z niemal nabożnym zachwytem w wyświetlane na nim obrazy. Planetę otaczał szereg pierścieni, tworzonych przez orbitujące wokół niej transportowce, statki pasażerskie i jednostki wojskowe, czekające na swoją kolej, aby wylądować. Tu i ówdzie dało się dostrzec świetlne fontanny tworzone przez reflektory statków startujących z powierzchni planety i włączających się do ruchu w różnych korytarzach powietrznych podczas przechodzenia przez atmosferę, a następnie rozpraszających się w różnych kierunkach, gdy już dotarły do przestrzeni kosmicznej.
Podczas gdy ich prom kontynuował lot ku powierzchni miasta-planety, Eli przyglądał się, jak mozaika lśniących, przypominających gwiazdy punkcików, znaczących powierzchnię świata, powoli przybierała wyraźniejsze kształty wież i budynków. Kiedy znaleźli się jeszcze bliżej, mógł już bez przeszkód wyłowić z masy pojedyncze pojazdy, kluczące między strzelistymi zabudowaniami w finezyjnym powietrznym tańcu i zmierzające do tysiąca znanych tylko im punktów docelowych. Na ten widok do głowy przyszła mu smętna myśl, że prawdopodobnie w tej chwili patrzy na więcej jednostek powietrznych, niż kiedykolwiek wylądowało na jego ojczystej planecie.
Pilot wprowadził ich prom na jedną z wyżej położonych tras, niewątpliwie zarezerwowaną dla jednostek wojskowych. Byli teraz na tyle blisko powierzchni planety, że Eli dostrzegał już wyraźnie charakterystyczne punkty orientacyjne. Tam, w oddali widniała Centralna Akademia Imperialna, w której elita Imperium szkoliła się na oficerów armii i floty. Za nią, nieco na wschodzie, znajdowały się tereny przemysłowe – tu i tam niebosiężne wieże wypluwały wysoko w atmosferę opary superrozgrzanych ścieków. Jeszcze dalej widniały płaskie, niezabudowane połacie świata, położone zdecydowanie niżej od szczytów otaczających je strzelistych konstrukcji, jednak nadal wiele poziomów ponad faktyczną powierzchnią planety. „Najprawdopodobniej lądowisko, być może dla wysoko postawionych polityków lub większych pojazdów wojskowych” – uznał. Gdy spojrzał w drugą stronę, zauważył dach budynku Senatu Imperialnego.
Wstrzymał oddech. Skoro tam był Senat, a po przeciwnej stronie Centralna Akademia Imperialna…
Nie zmierzali ani do Admiralicji, ani do siedziby Imperialnego Biura Bezpieczeństwa, które zidentyfikował wcześniej jako najbardziej prawdopodobne cele ich podróży.
Kierowali się prosto do Pałacu Imperialnego.
Ale… Pałacu? Imperialnego?
„Nie, to niemożliwe” – przeszło mu przez myśl. Przecież nie lecieliby tam z powodu jednego jedynego niebieskoskórego humanoida schwytanego na świecie bez nazwy w Dzikiej Przestrzeni, prawda? Nie było szans, by Imperator w ogóle zwrócił uwagę na tak błahy incydent, nie mówiąc już o osobistym zainteresowaniu się tą sprawą…
A jednak wszystko wskazywało na to, że tak właśnie się stało.
Eli ukradkiem zerknął na drugą stronę przedziału, gdzie siedzieli Thrawn i Parck otoczeni przez strażników. Kapitan wydawał się nienaturalnie spięty, całkiem jakby sam nie mógł uwierzyć w to, dokąd lecą. Strażnicy sprawiali podobne wrażenie, z tą jednak różnicą, że na twarzach co poniektórych malował się nieskrywany strach.
Cóż, w zasadzie trudno było im się dziwić. To właśnie z powodu błędów popełnionych przez te kobiety i tych mężczyzn Thrawn trafił na pokład „Strikefasta”. Wszyscy znali aż za dobrze mrożące krew w żyłach opowieści o tym, jak Imperator postępował z ludźmi, którzy go zawiedli.
Jednak sam Thrawn nie sprawiał wrażenia przestraszonego ani nawet zatroskanego. Na jego twarzy malowała się jedynie ta jego bezgranicznie wkurzająca pewność siebie.
„Może Parck nie powiedział mu, dokąd leci? – przeszło przez myśl Elemu. – Może nie opowiedział mu o Imperatorze ani o jego reputacji? A może było wręcz przeciwnie: opowiedział mu o wszystkim w najdrobniejszych szczegółach, a obcy założył po prostu, że niezależnie od tego, dokąd lecą, postara się mieć wszystko pod kontrolą?”.
Eli utkwił spojrzenie z powrotem w ekranie, wracając myślą do wszystkich znanych mu legend o potędze militarnej Chissów. O ile się orientował, wiedza o ich kulturze i społeczeństwie została zapomniana przez Republikę wiele wieków, a może nawet tysiącleci temu. A teraz nagle ten gatunek wkraczał ponownie na arenę dziejów…
Czy ta pewność siebie stanowiła wizytówkę Thrawna, czy może była właściwa wszystkim przedstawicielom jego rasy?
Jako ktoś, kto być może pewnego dnia zostanie zmuszony stawić jej czoła, Eli modlił się gorąco w duchu, by prawdziwa nie okazała się ta druga możliwość.
Zanim poprowadzono ich między dwoma odzianymi w czerwone szaty i hełmy imperialnymi gwardzistami do sali tronowej Imperatora, Eli niemal zdołał przekonać samego siebie, że przybyli tu po prostu spotkać się z jakimś pałacowym urzędnikiem niższego szczebla.
Wcześniej przekonał się, że hologramy Coruscant, które oglądał do tej pory, bledły w porównaniu z rzeczywistością. Okazało się, że w przypadku Imperatora ta różnica jest jeszcze bardziej uderzająca.
Na pierwszy rzut oka mężczyzna nie robił jakiegoś szczególnego wrażenia. Ubrany w prostą, brązową szatę z kapturem, pozbawioną jakichkolwiek ozdób czy insygniów władzy, zasiadał na potężnym, czarnym i równie prostym jak jego strój tronie, ustawionym na podium wyniesionym zaledwie cztery stopnie ponad poziom podłogi – nic spektakularnego. W istocie ciemna barwa szat sprawiała, że niemal znikał na tle mebla.
Dopiero gdy grupa podeszła bliżej, dało się dostrzec detale, od których chyba wszystkim bez wyjątku przeszły po plecach ciarki.
Przede wszystkim twarz Imperatora. Hologramy i nagrania zawsze ukazywały go jako dostojnego, starszego mężczyznę, może nieco przytłoczonego brzemieniem doświadczenia i trosk związanych ze sprawowaniem władcy. To jednak były tylko pozory. Twarz skryta pod kapturem była twarzą starca – zniszczona i poorana setkami głębokich bruzd.
Nie były to zwykłe zmarszczki w rodzaju tych, których dorobili się w ciągu lat pracy pod gołym niebem dziadkowie Elego – o nie. Wyglądały nie jak oznaka wieku, ale raczej jak… blizny czy może ślady po oparzeniach?
Z historii, które słyszał, wynikało, że zdrajcy Jedi próbowali przejąć władzę w Republice i zaatakowali Palpatine’a, wówczas kanclerza. Nie wspominały one jednak, że zwycięstwo nad zamachowcami kosztowało go tak drogo…
Pewnie to właśnie wtedy ucierpiały jego oczy…
Eli poczuł, że po kręgosłupie pełznie mu zimny dreszcz. Spojrzenie Imperatora było czujne i bystre, znać było w nim wiedzę i potęgę, ale… jego oczy były też bardzo dziwne. Niezwykłe. Niepokojące. Możliwe, że uszkodziła je ta sama zdradziecka siła, która odcisnęła piętno na jego twarzy.
Inteligencja, wiedza, potęga. A także – wyczuwalne jeszcze silniej niż u Thrawna – przeświadczenie o własnej władzy i wyższości nad wszystkim i wszystkimi dookoła.
Imperator przyglądał się w milczeniu zbliżającemu się do niego pochodowi. Otwierał go Parck, za którym szli Barris i Eli, wyprzedzając Thrawna eskortowanego przez żołnierza floty i świadków w osobach szturmowców. Strażnicy Parcka zostali na zewnątrz, pod drzwiami, zastąpieni przez szóstkę imperialnych gwardzistów.
Eli miał wrażenie, że minęła cała wieczność, zanim dotarli do tronu. Zastanawiał się, jak blisko Imperatora zostaną dopuszczeni i skąd kapitan Parck będzie wiedział, że dotarli do właściwego miejsca. Odpowiedź na swoje pytania uzyskał, gdy znaleźli się jakieś pięć metrów od tronu i dwaj gwardziści bezszelestnie wyprzedzili ich, aby zająć pozycje u stóp prowadzących na podium schodów, tuż przed nimi. Parck również się zatrzymał, podobnie jak pozostali.
Wszyscy zamarli w oczekiwaniu i trwali tak… i trwali.
Nie minęło pewnie więcej niż pięć sekund, ale Eli ponownie odniósł wrażenie, że czekają tak w nieskończoność. W sali tronowej panowała niezmącona najlżejszym szmerem cisza, nikt nie ośmielił się drgnąć. Jedynym dźwiękiem, który słyszał Eli, było dudnienie w uszach jego własnego tętna, a jedynym ruchem, jaki rejestrował, drżenie jego własnych rąk pod rękawami munduru.
– Kapitanie Parck – odezwał się wreszcie Imperator chrapliwym, ale niezdradzającym żadnych uczuć głosem. – Poinformowano mnie, że masz dla mnie… podarunek.
Eli się skrzywił. „Podarunek?”. Chissowie z opowieści, które słyszał, uznaliby to za śmiertelną zniewagę. Thrawn stał za jego plecami i chłopak nie ośmielił się obrócić, by na niego spojrzeć, jednak wyobrażał sobie minę malującą się w tej chwili na tym dumnym obliczu…
– Owszem, Wasza Wysokość – odpowiedział Parck, skłaniając się nisko. – Wojownika, będącego rzekomo przedstawicielem rasy znanej jako Chissowie.
– W rzeczy samej – odparł Imperator głosem jeszcze bardziej obojętnym niż poprzednio, o ile w ogóle było to możliwe. – I co takiego twoim zdaniem miałbym z nim zrobić?
– Jeśli wolno, Wasza Wysokość – odezwał się Thrawn, zanim Parck zdążył otworzyć usta, by odpowiedzieć – nie jestem zwykłym… podarunkiem. Stanowię również narzędzie. Takie, z jakim nigdy wcześniej nie miałeś do czynienia. I możliwe, że nigdy już nie będziesz. Jeśli mnie wykorzystasz, dobrze na tym wyjdziesz.
– Och, czyżby? – zapytał Imperator z nutą rozbawienia w głosie. – Bez dwóch zdań twoje pokłady pewności siebie wydają się niewyczerpane. Co dokładnie masz mi do zaoferowania, Chissie?
– Na początek informacje – odpowiedział Thrawn. Nawet jeśli czuł się urażony słowami Imperatora, Eli nie słyszał tego w jego głosie. – W Nieznanych Regionach czają się zagrożenia… Zagrożenia, które pewnego dnia odnajdą twoje Imperium. Znam wiele z nich.
– Już wkrótce sam je poznam – zapewnił go spokojnie Imperator. – Czy masz mi do zaproponowania coś ponad to?
– Być może dowiesz się o nich na czas, by je pokonać – odpowiedział bez wahania Thrawn. – A może nie. Co więcej mogę ci zaproponować? Moje zdolności wojskowe. Mógłbyś je wykorzystać do opracowania planu odnalezienia i wyeliminowania wspomnianych zagrożeń.
– A czy te niebezpieczeństwa, o których mówisz… – Imperator zawiesił głos. – Domyślam się, że nie zagrażają jedynie mojemu Imperium?
– Nie, Wasza Wysokość – potwierdził Thrawn. – To również zagrożenia dla mojego ludu.
– I chciałbyś wyeliminować je wszystkie, aby nic już wam nie zagrażało?
– Tak.
Żółtawe oczy Imperatora zalśniły dziwnym blaskiem.
– I chciałbyś, by moje Imperium ci w tym pomogło.
– Chętnie skorzystam z waszego wsparcia.
– Chcesz, bym udzielił wsparcia ludziom, którzy cię wygnali? – upewnił się Imperator. – Czy może kapitan Parck wprowadził mnie w błąd?
– Wyraził się jasno – zapewnił go Thrawn. – Rzeczywiście zostałem wygnany.
– A jednak wciąż chcesz ich chronić. Dlaczego?
– Bo to mój lud.
– A jeśli nie okażą wdzięczności i odmówią przyjęcia cię z powrotem na swoje łono? Co wtedy?
Nastąpiła chwila ciszy.
Eli był dziwnie pewien, że Thrawn obdarzył w tym momencie Imperatora jednym ze swoich skąpych uśmiechów, którymi tak chętnie szafował.
– Nie potrzebuję ich pozwolenia, by ich chronić, Wasza Wysokość – oznajmił Chiss. – Podobnie jak nie oczekuję od nich wdzięczności.
– Znałem innych, których cechował dokładnie ten sam rodzaj dumnej szlachetności – stwierdził Imperator. – Większość z nich boleśnie się… sparzyła, gdy ich bezinteresowność zderzyła się z brutalną rzeczywistością.
– Miałem już okazję stanąć twarzą w twarz z brutalną rzeczywistością, jak to ujmujesz.
– W rzeczy samej – zgodził się z nim Imperator. – Czego dokładnie oczekujesz od mojego Imperium?
– Chciałbym zaproponować rozwiązanie, które zapewni nam obopólne korzyści – wyznał Thrawn. – Proponuję moją wiedzę i zdolności w zamian za uwzględnienie w przyszłości potrzeb mojego ludu.
– A co się stanie, gdy ten czas nadejdzie, a ja odmówię wzięcia pod uwagę dobra twojego ludu?
– Cóż, wówczas przyznam, że postawiłem wszystko na jedną kartę i przegrałem – odpowiedział ze spokojem Thrawn. – Do tego czasu jednak będę starał się przekonać cię, że nasze cele są zgodne.
– Interesujące – mruknął pod nosem Imperator. – Powiedz mi, Chissie, co będzie, jeśli zdecydujesz się służyć Imperium, a okaże się, że twojemu ludowi rzeczywiście grozi niebezpieczeństwo… Komu będziesz wówczas wierny? Wobec kogo pozostaniesz lojalny?
– Nie sądzę, by dzielenie się informacjami mogło stanowić źródło konfliktu interesów.
– Nie mówię o dzieleniu się informacjami – uściślił Imperator. – Tylko o służbie.
Ponownie chwila ciszy.
– Jeśli zdecyduję się służyć Imperium, będziesz miał moją lojalność.
– Jaką dasz mi na to gwarancję?
– Moje słowo – odparł obcy. – Być może jeden z twoich sług mógłby potwierdzić jego wartość.