Star Wars. Thrawn - Timothy Zahn - ebook

Star Wars. Thrawn ebook

Timothy Zahn

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najbardziej bezwzględny i przebiegły wojownik w historii Imperium Galaktycznego, wielki admirał Thrawn, jest jednym z najbardziej fascynujących bohaterów uniwersum Gwiezdnych Wojen. Od wprowadzenia go w bestsellerowej, stanowiącej klasykę gatunku powieści Timothy’ego Zahna Dziedzic Imperium, a także przedstawienia kontynuacji jego losów w „Ciemnej stronie Mocy” oraz „Ostatnim rozkazie”, jak również w innych pozycjach serii, zyskał status legendy pośród największych czarnych charakterów Gwiezdnej Sagi. Początki wielkiego admirała i historia jego kariery w szeregach Imperium pozostawały dotąd owiane tajemnicą. Teraz, za sprawą powieści Star Wars: Thrawn, czytelnik ma okazję poznać wydarzenia, które wprowadziły na imperialny firmament tego niebieskoskórego, czerwonookiego geniusza strategii i śmiertelnie groźnego wojownika, oraz jego drogę do najwyższej potęgi i niesławy.

Przebywający na wygnaniu Thrawn zostaje odnaleziony i ocalony przez imperialnych żołnierzy. Dzięki przenikliwości oraz niesamowitym zdolnościom taktycznym błyskawicznie zyskuje uznanie w oczach samego imperatora i udowadnia, że jest równie ambitny, co nieodzowny, umacniającemu swoją władzę Imperium. Wiedza, intuicja oraz zdolności bojowe Thrawna zostaną wystawione na prawdziwą próbę, gdy stanie on przed wyzwaniem stłumienia buntu zagrażającego nie tylko życiu niewinnych istot, ale też imperialnej dominacji w galaktyce – a także jego ostrożnie snutym planom zdobycia jeszcze większej potęgi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 640

Oceny
4,8 (18 ocen)
14
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Turbofurbo

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza książka o thrawnie
00
Paralyze

Dobrze spędzony czas

Mocno przewidywalna.
00

Popularność




Chronologia Star Wars

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Rozdział 1

Wszyst­kie istoty roz­po­czy­nają swój żywot pełne nadziei i ambi­cji. Do tych ostat­nich należy mię­dzy innymi pra­gnie­nie odna­le­zie­nia wygod­nej, pro­stej ścieżki do reali­za­cji wła­snych celów.

Nie­stety, to życze­nie rzadko kiedy się speł­nia. Wła­ści­wie nie zda­rza się to pra­wie ni­gdy.

Bywa, że dzieje się tak z powodu naszych wła­snych poczy­nań, ponie­waż nasz punkt widze­nia oraz rze­czone cele zmie­niają się z cza­sem. Czę­ściej jed­nak na koleje naszego losu oddzia­łują czyn­niki nie­za­leżne od nas – siły, na które nie mamy wpływu.

Tak też było w moim przy­padku. Pamię­tam wszystko jak dziś – cho­ciaż minęło tyle czasu, to nie zatarł on ani jed­nego z tych wspo­mnień ani nie wypa­czył w naj­mniej­szym stop­niu: pię­ciu admi­ra­łów wsta­ją­cych ze swo­ich foteli, pod­czas gdy w eskor­cie prze­kra­czam próg sali. Dyna­stia pod­jęła decy­zję – i admi­ra­ło­wie zja­wili się tu, by ją ogło­sić.

Widać jak na dłoni, że żaden z nich nie jest zado­wo­lony z takiego obrotu spraw. Dostrze­gam to wyraź­nie w ich twa­rzach. Są jed­nak woj­sko­wymi, służą Chis­som i wypeł­nią bez szem­ra­nia powie­rzone im roz­kazy. Tego w każ­dym razie wymaga od nich pro­to­kół.

Decy­zja jest dokład­nie taka, jak się spo­dzie­wa­łem: wygna­nie.

Wybrano już pla­netę. Ary­sto­kra ma zgro­ma­dzić sprzęt, który zagwa­ran­tuje, że bani­cja nie zakoń­czy się zbyt szybko śmier­cią wygnańca wsku­tek ataku dra­pież­ni­ków lub nara­że­nia na inne, nie­spo­dzie­wane czyn­niki.

Wypro­wa­dzają mnie z sali. Ścieżka mojego losu kolejny raz zakręca.

Dokąd mnie popro­wa­dzi? Trudno to prze­wi­dzieć.

Chata była nie­wielka, wznie­siona pośrodku leśnej polany z jakie­goś lokal­nego surowca. Ota­czało ją osiem wyso­kich, pro­sto­kąt­nych skrzyń ozna­czo­nych dwoma róż­nią­cymi się od sie­bie zesta­wami ozna­czeń.

– A więc… – odchrząk­nął kapi­tan Voss Parck. – A więc to wła­śnie z tego powodu ścią­gnął mnie pan z pokładu „Stri­ke­fa­sta”?

– Zga­dza się, kapi­ta­nie. Dokład­nie tak – potwier­dził puł­kow­nik Mosh Bar­ris. – Wygląda na to, że możemy mieć pro­blem. Czy widzi pan te ozna­cze­nia?

– Oczy­wi­ście – prych­nął Parck. – To pismo bogo­lań­skie, czyż nie?

– Pismo… ow­szem, ale nie język – wyja­śnił Bar­ris. – Dro­idy tłu­ma­cze nie zdo­łały prze­brnąć nawet przez pierw­szą linijkę. A te dwa gene­ra­tory zasi­la­nia za chatą to sprzęt nie­zna­nego pro­du­centa. W każ­dym razie na pewno nie impe­rialny…

Sto­jący na ubo­czu kadet Eli Vanto w napię­ciu obser­wo­wał wymianę zdań mię­dzy swoim kapi­ta­nem a dowódcą „Stri­ke­fa­sta”. Męż­czyźni roz­ma­wiali o tajem­ni­czym sie­dli­sku, na które natra­fili na tym bez­i­mien­nym świe­cie. Vanto słu­chał… i ze wszyst­kich sił pró­bo­wał nie rzu­cać się w oczy.

Zacho­dząc jed­no­cze­śnie w głowę, co też tu wła­ści­wie robi.

Spo­śród dzie­siątki kade­tów aka­de­mii na Myoma­rze, peł­nią­cych służbę na pokła­dzie „Stri­ke­fa­sta”, tylko jego jed­nego przy­dzie­lono do obsady promu Parcka. Eli nie miał żad­nej szcze­gól­nej wie­dzy na temat nie­zna­nych arte­fak­tów ani obcej tech­no­lo­gii. Nie posia­dał też doświad­cze­nia polo­wego, bo szko­lił się na ofi­cera zaopa­trze­nio­wego. Nie przy­cho­dził mu zatem do głowy żaden powód, dla któ­rego wła­śnie jego mie­liby tu ścią­gnąć.

– Kade­cie Vanto? – Nagle z zamy­śle­nia wyrwał go głos puł­kow­nika Bar­risa.

– Tak, panie puł­kow­niku?

– Dro­idy twier­dzą, że ist­nieje kilka róż­nych języ­ków han­dlo­wych wyko­rzy­stu­ją­cych pismo bogo­lań­skie. Jesteś naszym eks­per­tem od mało zna­nych narze­czy. – Wska­zał na skrzy­nie. – Zamie­niam się w słuch.

Eli pod­szedł kilka kro­ków w jego stronę. A więc to dla­tego go tu spro­wa­dzili! Dora­stał na pla­ne­cie Lysa­tra, która znaj­do­wała się w czę­ści Dzi­kiej Prze­strzeni gra­ni­czą­cej z tak zwa­nymi Nie­zna­nymi Regio­nami. Dzia­łal­ność firmy trans­por­to­wej jego rodziny kon­cen­tro­wała się głów­nie w oko­li­cach ich ojczy­stej pla­nety, ale na tyle czę­sto pro­wa­dziła ona inte­resy na tere­nie Nie­zna­nych Regio­nów, by Eli pod­ła­pał kilka lokal­nych narze­czy han­dlo­wych.

Gdyby ktoś pofa­ty­go­wał się jed­nak, by zapy­tać go o zda­nie, na pewno nie okre­śliłby się mia­nem eks­perta…

– To może być jakaś odmiana sy bisti – zasu­ge­ro­wał ostroż­nie. – Nie­które ze słów brzmią zna­jomo… zga­dza się rów­nież skład­nia. Acz­kol­wiek z pew­no­ścią nie jest to zapis stan­dar­dowy.

– Trudno wyobra­zić sobie stan­dard w przy­padku języka tak słabo pozna­nego, że nikt nie zawraca sobie nawet głowy wpi­sy­wa­niem go do pamięci dro­idów – par­sk­nął Bar­ris.

Eli ugryzł się w język, powstrzy­mu­jąc chęć napo­mnie­nia wyż­szego stop­niem ofi­cera, że sy bisti w isto­cie sta­nowi bar­dzo dokład­nie sko­dy­fi­ko­wany i nie­sa­mo­wi­cie uży­teczny język. Jeżeli już, to miana „słabo poznane” nale­ża­łoby raczej użyć w sto­sunku do ludów, które wciąż go uży­wały, oraz ich ojczy­stych świa­tów.

– Mówi­łeś, że możesz to odcy­fro­wać – przy­na­glił go Parck.

– Tak, sir – potwier­dził Eli. – Wygląda na to, że to głów­nie infor­ma­cje tech­niczne doty­czące ładunku oraz dane firmy, która go dostar­czyła. A także krótka notka zachwa­la­jąca jakość świad­czo­nych przez nią usług.

– Co takiego? Rekla­mują się na swo­ich wła­snych skrzy­niach ładun­ko­wych? – zdzi­wił się Bar­ris.

– Zga­dza się, sir. W tych rejo­nach robi to mnó­stwo małych lokal­nych przed­się­bior­ców.

– Jak się domy­ślam, nie roz­po­zna­jesz nazwy firmy? – zapy­tał Parck.

– Nie, sir. Sądzę, że to będzie… Red Bype lub Red­der Bype. Być może to nazwi­sko wła­ści­ciela.

Parck poki­wał głową.

– Spraw­dzimy, czy mamy coś takiego w naszych reje­strach. A to dru­gie pismo?

– Przy­kro mi, sir – zamel­do­wał Eli – ale ni­gdy wcze­śniej niczego takiego nie widzia­łem.

– Cudow­nie – mruk­nął pod nosem Bar­ris. – A więc nie­za­leż­nie od tego, czy mamy do czy­nie­nia z bazą prze­myt­ni­ków, czy też z obo­zo­wi­skiem roz­bit­ków z roz­trza­ska­nego statku, sytu­acja pod­lega pro­to­ko­łowi NOR?

Eli się skrzy­wił. Pro­to­kół dla nie­zna­nych obcych ras, w skró­cie NOR, sta­no­wił prze­ży­tek z okresu świet­no­ści Repu­bliki, kiedy to prak­tycz­nie co tydzień odkry­wano nowe gatunki, a Senat upie­rał się, by z każ­dym z nich nawią­zać kon­takt i szcze­gó­łowo go zba­dać. Nowo­cze­sna Flota Impe­rialna nie zawra­cała sobie głowy podob­nymi żmud­nymi pro­ce­du­rami, bo nie miała w tym wła­ści­wie żad­nego inte­resu, jak do znu­dze­nia powta­rzało naj­wyż­sze dowódz­two.

W aka­de­mii krą­żyły plotki, że Impe­ra­tor Pal­pa­tine pra­cuje nad wyco­fa­niem tych pro­to­ko­łów. Na razie jed­nak na­dal pozo­sta­wały w mocy, bo za ich utrzy­ma­niem opto­wało sta­now­czo zbyt wielu sena­to­rów.

Co z kolei ozna­czało opóź­nie­nia w gra­fiku „Stri­ke­fa­sta”. Ofi­ce­ro­wie oraz załoga okrętu i tak już krzywo patrzyli na bandę kade­tów plą­czą­cych się im pod nogami, a Eli wie­dział, że tamci nie mogą się docze­kać, aż zosta­wią ich z powro­tem na Myoma­rze. Teraz jed­nak wszystko wska­zy­wało na to, że ta rado­sna chwila odwle­cze się co naj­mniej o kilka dni.

– Zga­dza się – wes­tchnął Parck. – W porządku. W takim razie pro­szę dać swoim żoł­nie­rzom znać, że tro­chę nam się tu zej­dzie, pod­czas gdy ja zadbam o przy­sła­nie zespołu ana­li­ty­ków tech­nicz­nych. I pro­szę mieć tę infra­struk­turę na oku, na wypa­dek gdyby wró­cił nasz prze­myt­nik… czy tam roz­bi­tek.

– Tak jest, sir! – Led­wie Bar­ris skoń­czył mówić, roz­brzmiał sygnał jego komu­ni­ka­tora. – Bar­ris, słu­cham – rzu­cił do mikro­fonu.

– Panie puł­kow­niku, tu major Wyan z miej­sca kata­strofy – zamel­do­wał męski głos. – Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale… chyba powi­nien pan to zoba­czyć.

Eli zmarsz­czył czoło. Nic nie sły­szał na temat żad­nej kata­strofy.

– Czy coś się wyda­rzyło, sir? – zapy­tał ostroż­nie.

– Jeden z naszych V-win­gów się roz­bił – odpo­wie­dział Parck, wska­zu­jąc pod­bród­kiem na drugą stronę polany. Wśród pasm spo­wi­ja­ją­cej drzewa wie­czor­nej mgły dało się dostrzec migo­czące w oddali świa­tła.

Eli poki­wał w mil­cze­niu głową. Zauwa­żył je wcze­śniej, jed­nak zało­żył, że to rów­nież część zespołu badaw­czego Bar­risa.

– Zaraz tam będę – poin­for­mo­wał roz­mówcę puł­kow­nik. – Za pań­skim pozwo­le­niem, kapi­ta­nie… – dodał pod adre­sem Parcka.

– Oczy­wi­ście – odparł woj­skowy. – Zostanę tu z kade­tem Van­tem, by spraw­dzić, czy zdo­łamy się jesz­cze cze­goś dowie­dzieć z tych tajem­ni­czych napi­sów.

Gdy Bar­ris wró­cił z odzia­nym w czarny mun­dur i czarny hełm żoł­nie­rzem floty, nio­są­cym ska­fan­der pilota V-winga, Eli prze­brnął już nie­mal przez cały tekst.

Ska­fan­der był wypchany trawą, liśćmi i dziw­nie pach­ną­cymi czer­wo­nymi jago­dami.

– Co to takiego? – zapy­tał Parck.

– Zna­leź­li­śmy to w pobliżu miej­sca kata­strofy – wyja­śnił ponuro Bar­ris, gdy poło­żyli kom­bi­ne­zon na ziemi. – Ciało znik­nęło. Zostało tylko… to. – Wska­zał ręką strój pilota.

– Strach na wró­ble – mruk­nął pod nosem Eli.

Parck spoj­rzał na niego ostro.

– Czy to jakiś wasz tutej­szy zwy­czaj?

– Nie­któ­rzy far­me­rzy na­dal korzy­stają ze stra­chów na wró­ble, aby utrzy­mać ptaki z dala od swo­ich upraw – wyja­śnił Eli, czu­jąc, że się rumieni. „Wasz”? Wyglą­dało na to, że przez Parcka zaczy­nają prze­ma­wiać uprze­dze­nia typowe dla miesz­kań­ców Świa­tów Jądra. – Uży­wają ich rów­nież pod­czas festi­wali i parad.

Parck obej­rzał się na Bar­risa.

– Czy szu­ka­li­ście pilota?

– Jesz­cze nie, sir – zamel­do­wał puł­kow­nik. – Pole­ci­łem oto­czyć pery­metr sie­dli­ska kor­do­nem żoł­nie­rzy. W tej chwili wysy­łam na pla­netę kolejny regi­ment.

– Dosko­nale – odparł Parck. – Gdy już tu dotrą, pro­szę objąć poszu­ki­wa­niami więk­szy teren i zna­leźć ciało.

– Tak jest, sir – potwier­dził przy­ję­cie roz­kazu Bar­ris. – Moż­liwe jed­nak, że będziemy musieli zacze­kać z tym do rana.

– Och, czyżby pań­scy żoł­nie­rze oba­wiali się ciem­no­ści?

– Nie, sir – odparł z lek­kim skrę­po­wa­niem Bar­ris. – Cho­dzi po pro­stu o to, że… zna­leź­li­śmy rów­nież pakiet prze­trwa­nia z V-winga. Bra­kuje w nim bla­stera, zapa­so­wych ogniw i gra­na­tów uda­ro­wych.

– Ach, pry­mi­tywni tubylcy z bro­nią. Cudow­nie. – Parc­kowi zauwa­żal­nie drgnęła warga. – W porządku. Szu­kaj­cie zatem do zmroku, a potem podej­mij­cie pro­ce­durę z samego rana.

– Jeśli sobie pan tego życzy, możemy szu­kać rów­nież w nocy…

– I tak już wystar­cza­jąco trudno jest poru­szać się po nie­zna­nym tere­nie w ciem­no­ści. – Parck pokrę­cił głową. – W swo­jej karie­rze widzia­łem zbyt wiele zdez­o­rien­to­wa­nych noc­nych patroli, któ­rych człon­ko­wie wpa­dali w panikę i zaczy­nali się nawza­jem ostrze­li­wać, a ta opa­da­jąca mgła tylko wszystko pogor­szy. Dopil­nuję, by patrole powietrzne kon­ty­nu­owały swoją pracę, ale będzie lepiej, jeśli pań­scy żoł­nie­rze pozo­staną w obo­zie do świtu.

– Tak, sir – zgo­dził się z nim puł­kow­nik. – Być może osoba… czy też osoby, które poczę­sto­wały się gra­na­tami, będą na tyle uprzejme, by wysa­dzić się samo­dziel­nie w powie­trze, nim do nas dotrą.

– Być może. – Parck spoj­rzał na ciem­nie­jące niebo. – Tym­cza­sem pozwoli pan, że wrócę na pokład i zlecę patro­lom myśliw­skim roz­sze­rze­nie obszaru poszu­ki­wań. – Zer­k­nął na Elego. – Kade­cie, zosta­niesz tu z zespo­łem puł­kow­nika Bar­risa. Przyj­rzyj się uważ­niej zabu­do­wa­niom i sprawdź, czy zdo­łasz odna­leźć jesz­cze jakieś napisy. Im szyb­ciej dowiemy się wszyst­kiego, co się da, tym prę­dzej stąd odle­cimy.

Było już nie­mal cał­kiem ciemno, gdy ludzie Bar­risa skoń­czyli zabez­pie­czać pery­metr. Zespół tech­ni­ków roz­sta­wił stół do oglę­dzin mate­riału dowo­do­wego, chro­niony przej­rzy­stym namio­tem, pod któ­rym mogli w spo­koju badać trawę i listo­wie wydo­byte ze ska­fan­dra. Zaczy­nali wła­śnie swoją pracę, gdy major Wyan i jego ekipa wró­cili z lasu – z pustymi rękami.

Ozna­czało to w skró­cie tyle, że nie zna­leźli ciała pilota V-winga. Mimo to nikt z zespołu nie został ranny, nie stwier­dzono też ofiar śmier­tel­nych. Ze względu na fakt, że w rękach przed­sta­wi­cieli nie­zna­nej rasy – bądź też roz­bit­ków – pozo­sta­wały gra­naty i bla­ster, Eli był skłonny uznać, iż na razie można było mówić o impa­sie.

– A więc… wła­śnie to było w tym ska­fan­drze? – zapy­tał Wyan, pod­cho­dząc do Bar­risa przy­glą­da­ją­cego się dwóm tech­ni­kom, któ­rzy wła­śnie wybe­be­szali wypchany kom­bi­ne­zon lot­ni­czy.

– Tak – potwier­dził puł­kow­nik.

Wiatr zmie­nił kie­ru­nek i noz­drza Elego wypeł­nił dziwny zapach, który kadet czuł już wcze­śniej. Pew­nie wydzie­lały go jagody, które jeden z tech­ni­ków roz­gniótł, aby je zba­dać.

– Jak dotąd wygląda to jedy­nie na lokalną roślin­ność. Może to miało być coś w rodzaju… rytu­ału reli­gij­nego?

Nagle za ich ple­cami roz­legł się huk eks­plo­zji, któ­remu towa­rzy­szył ośle­pia­jący błysk.

– Kryć się! – wykrzyk­nął Bar­ris, odwra­ca­jąc się bły­ska­wicz­nie, przy­klę­ka­jąc na jedno kolano i wyszar­pu­jąc z kabury bla­ster.

Eli przy­padł do ziemi obok jed­nej ze skrzyń, a po chwili wyj­rzał ostroż­nie zza jej kra­wę­dzi. W poło­wie drogi do skraju polany zie­mię szpe­ciła czarna plama, zna­cząca miej­sce, w któ­rym doszło do eks­plo­zji. W pobliżu widać było żoł­nie­rzy floty bie­gną­cych do naj­bliż­szego punktu linii straż­ni­czej z bla­ste­rami w pogo­to­wiu. Ktoś włą­czył reflek­tor i snop jasnego świa­tła zaczął omia­tać drzewa, prze­szy­wa­jąc snu­jącą się mię­dzy nimi mgłę. Chło­pak podą­żył za nim wzro­kiem, szu­ka­jąc śla­dów wroga, który ich zaata­ko­wał.

Ujrzał jed­nak tylko, jak Bar­ris pada plac­kiem na zie­mię, ścięty z nóg przez drugą eks­plo­zję.

– Puł­kow­niku! – krzyk­nął Wyan.

– Nic mi nie jest! – odkrzyk­nął Bar­ris.

Za jego ple­cami sterta traw i liści poroz­kła­da­nych na prze­chy­lo­nym wsku­tek wybu­chu stole do badań pło­nęła jasnym ogniem. Po dru­giej stro­nie dwójka tech­ni­ków z tru­dem pod­no­siła się z ziemi. Klnący pod nosem Eli sta­rał się z kolei trzy­mać jak naj­bli­żej pod­łoża, przy­go­to­wu­jąc się na nie­uchronną trze­cią eks­plo­zję.

Do któ­rej nie doszło. Eli sły­szał, jak żoł­nie­rze jeden po dru­gim mel­dują się Bar­ri­sowi, potwier­dza­jąc, że kor­don wokół pery­me­tru nie został naru­szony. Wyan prze­cze­sał las w pro­mie­niu dwu­dzie­stu metrów od polanki i zgło­sił, że nie­znani napast­nicy zbie­gli.

Poprzed­nio rów­nież nikt nie zauwa­żył nic nie­po­ko­ją­cego, więc fakt, że teraz niczego nie zna­leźli, nie pod­niósł Elego zbyt­nio na duchu.

Same eks­plo­zje rów­nież oka­zały się nie­wy­ja­śnione.

– Cóż, jedno jest pewne: to nie były gra­naty uda­rowe – stwier­dził Wyan. – Wybu­chy były zbyt słabe. Moż­liwe, że usu­nęli po pro­stu z ogniw zasi­la­ją­cych bolce zabez­pie­cza­jące.

– To raczej nie brzmi jak coś, co byłyby w sta­nie zapla­no­wać „dzi­kusy” – zauwa­żył Eli, marsz­cząc czoło.

– Cóż za odkryw­cza myśl, kade­cie Vanto! – zakpił Wyan. – Puł­kow­nik Bar­ris jest zda­nia, że nasz roz­bi­tek wró­cił. – Wska­zał chatę. – Nie wezwa­łem cię tutaj, żeby wysłu­chi­wać two­jej opi­nii na temat naszej sytu­acji tak­tycz­nej. Jesteś tu, by nam powie­dzieć, czy w cha­cie albo skrzy­niach jest coś, co mogłoby nam dać jakieś poję­cie o jego, nie wiem, wyglą­dzie albo pozio­mie zaawan­so­wa­nia tech­no­lo­gicz­nego…

– Nie­spe­cjal­nie, sir – odparł potul­nie Eli. – Jeśli wno­sić po kształ­cie posła­nia i przy­bo­rów do jedze­nia, to naj­praw­do­po­dob­niej huma­noid. Ale nie jestem w sta­nie stwier­dzić wiele wię­cej ponad to.

– A co z gene­ra­to­rami mocy? Musi mieć jakąś wie­dzę tech­niczną, aby je obsłu­gi­wać, czyż nie?

– Nie­ko­niecz­nie – zaprze­czył Eli. – Są wła­ści­wie nie­mal w pełni zauto­ma­ty­zo­wane.

Wyan skrzy­wił się, wpa­tru­jąc w mrok.

– Co w takim razie miał na celu ten atak? – mruk­nął pod nosem. – I dla­czego był taki… nie­po­radny? Jeśli ten dzi­kus jest dość roz­gar­nięty, by roz­gryźć, czym skut­kuje usu­nię­cie bol­ców zabez­pie­cza­ją­cych, bez dwóch zdań pora­dzi sobie z deto­na­cją gra­natu.

– Może pró­buje nas odstra­szyć, nie nisz­cząc przy tym swo­jego domo­stwa? – pod­su­nął Eli.

Wyan spoj­rzał na niego ostro, praw­do­po­dob­nie znów odru­chowo szy­ku­jąc się do udzie­le­nia mu nagany za wymą­drza­nie się, ale nie zro­bił tego. Być może przy­po­mniał sobie w porę, że kadet wie o tym zapo­mnia­nym zakątku galak­tyki wię­cej niż kto­kol­wiek z nich.

– Ale jak dostałby się nie­po­strze­że­nie na teren obozu? – zapy­tał w zamian.

Gdzieś w oko­li­cach stóp Elego roz­legł się cichy szmer. Chło­pak nie­mal pod­sko­czył, oka­zało się jed­nak, że to tylko nie­wiel­kie lokalne stwo­rze­nie prze­my­ka­jące pośród traw.

– Może wystrze­lił ogniwa z procy… czy coś w tym stylu?

Wyan uniósł brwi.

– Przez ściany namiotu?

Eli się skrzy­wił, popa­tru­jąc na wciąż tlące się resztki poszy­cia. Nie – oczy­wi­ście, że takie roz­wią­za­nie było nie­moż­liwe. Pro­wi­zo­ryczny ładu­nek odbiłby się od ściany i nie zdo­łałby wylą­do­wać na stole. Jak mogło mu przyjść do głowy coś tak głu­piego?

– Chyba nie, sir…

– „Chyba nie, sir!” – par­sk­nął kpiąco Wyan. – Dzię­kuję, kade­cie – dodał z pogardą. – Wra­caj do swo­ich zajęć… i tym razem posta­raj się dostar­czyć nam jakieś przy­datne infor­ma­cje.

– Tak jest, sir.

– Majo­rze! – zawo­łał Bar­ris, idąc w ich stronę przez polanę.

– Sir? – zapy­tał Wyan, odwra­ca­jąc się do niego.

– Kapi­tan wysyła V-wingi, aby prze­cze­sały teren – zgło­sił puł­kow­nik. – Tym­cza­sem pro­szę wziąć oddział i roz­sta­wić na pery­me­trze reflek­tory. Obrzeże lasu ma lśnić niczym wnę­trze modułu iskro­wego. Następ­nie pro­szę objąć teren kon­trolą sys­temu czuj­ni­ków. Nie chcę, żeby cokol­wiek poja­wiło się tu bez naszej wie­dzy – a już na pewno nie kolejne ładunki.

Odpo­wiedź Wyana zagłu­szył ryk sil­ni­ków, gdy tuż nad drze­wami prze­mknęły dwa V-wingi.

– Słu­cham? – zapy­tał Bar­ris, gdy hałas nieco ucichł.

– Po pro­stu przy­po­mi­nam, że jest tu mnó­stwo pta­ków – powtó­rzył Wyan. – A także nie­wiel­kich gry­zoni. Nie­spełna minutę temu nastą­pi­łem na jed­nego i nie­mal skrę­ci­łem sobie przy tym kostkę. Jeśli zbyt­nio zacie­śnimy oka siatki ska­nu­ją­cej, alarmy będą wyły przez całą noc…

– W porządku, daruj­cie sobie w takim razie prze­szu­ki­wa­nie terenu – wes­tchnął Bar­ris. – Roz­staw­cie po pro­stu te świa… – Nie zdą­żył dokoń­czyć, ponie­waż pobli­skie drzewa oświe­tlił blask odle­głej eks­plo­zji.

– Co… – zdo­łał wykrztu­sić Wyan.

– V-wing się roz­bił! – odwark­nął Bar­ris, gorącz­kowo wkle­pu­jąc kod w komu­ni­ka­tor. – Oddział ratun­kowy: do trans­por­te­rów. Natych­miast!

Tym razem nie znik­nęło przy­naj­mniej ciało pilota – w prze­ci­wień­stwie do jego bla­stera, ogniw zasi­la­ją­cych i gra­na­tów uda­ro­wych, nie­stety.

A plotki i spe­ku­la­cje mno­żyły się w zastra­sza­ją­cym tem­pie.

Elemu umknęła więk­szość uwag wymie­nia­nych ści­szo­nymi gło­sami, gdy był zajęty pracą w cha­cie roz­bitka, ale co jakiś czas do środka zaglą­dał któ­ryś z tech­ni­ków, aby zabrać coś do ana­lizy. Zazwy­czaj byli oni sko­rzy do roz­mów i dzie­le­nia się z nim swo­imi prze­my­śle­niami na temat sytu­acji. Uda­wali przy tym, że wcale, ale to wcale się nie boją.

Mimo to bali się wszy­scy – bez dwóch zdań. Było to widać jak na dłoni.

Bał się i Eli. Reflek­tory oble­wa­jące skraj lasu jasnym bla­skiem sku­tecz­nie uda­rem­niły intru­zowi przy­pusz­cze­nie kolej­nych ata­ków, ale chmary insek­tów oraz noc­nych pta­ków, które przy­cią­gnęło świa­tło, były nie­mal rów­nie uciąż­liwe. V-wingi prze­my­ka­jące nad ich gło­wami dawały im złudne poczu­cie bez­pie­czeń­stwa, jed­nak Eli cały aż tru­chlał za każ­dym razem, gdy któ­ryś z nich prze­la­ty­wał. Nie mógł się opę­dzić od ponu­rych roz­my­ślań, czy to aby nie tę maszynę obie­rze sobie tym razem za cel nie­znana siła…

Przede wszyst­kim jed­nak nie dawało mu spo­koju pyta­nie dla­czego. Jaka wła­ści­wie była przy­czyna tych wszyst­kich incy­den­tów? Czy nie­znany wróg sta­rał się odstra­szyć Impe­rium? A może napast­nik pró­bo­wał ich tu uzie­mić albo spra­wić, by zaczęli gonić w piętkę? Moż­liwe też – i to był chyba naj­gor­szy z moż­li­wych sce­na­riu­szy – że nie­zna­jomy bawił się z nimi w jakiś rodzaj maka­brycz­nej gierki.

Czy wypchany trawą ska­fan­der miał ich zmy­lić, słu­żyć odwró­ce­niu uwagi czy też może sta­no­wił jakiś lokalny rytuał?

Cóż, przy­naj­mniej na to ostat­nie pyta­nie otrzy­mali nie­ba­wem odpo­wiedź. Około pół­nocy, po kon­sul­ta­cji prze­pro­wa­dzo­nej za pośred­nic­twem komu­ni­ka­tora z kapi­ta­nem Parc­kiem, Bar­ris roz­ka­zał zespo­łowi tech­ni­ków zba­dać dokład­nie ska­fan­der.

Dopiero wów­czas odkryli, że znik­nął komu­ni­ka­tor wmon­to­wany w hełm.

– Szczwane małe żmije! – wyce­dził ze zło­ścią przez zęby Bar­ris, gdy Eli pod­kradł się nieco bli­żej, by pod­słu­chać roz­mowę. – A co z tym dru­gim?

– Komu­ni­ka­tor na­dal jest na swoim miej­scu – potwier­dził Wyan, zer­ka­jąc do hełmu dru­giego pilota. – Naj­wy­raź­niej nie mieli czasu go usu­nąć.

– Albo po pro­stu nie zawra­cali sobie tym głowy – dopo­wie­dział Bar­ris.

– Bo i tak już mają dostęp do naszego kanału?

– Nie ina­czej – potwier­dził puł­kow­nik. – Tak czy ina­czej, koniec tego dobrego. Pro­szę się skon­tak­to­wać ze „Stri­ke­fa­stem” i pole­cić im zablo­ko­wać łącz­ność na tym paśmie.

– Tak jest, sir.

Bar­ris łyp­nął gniew­nie na Elego.

– Czy masz coś do doda­nia? Czy po pro­stu chcia­łeś sobie popod­słu­chi­wać?

– Tak jest, sir – bąk­nął zmie­szany Eli. – Eee, to zna­czy, chcia­łem powie­dzieć: nie, sir! Zamie­rza­łem tylko zgło­sić, że mię­dzy ścian­kami jed­nej ze skrzyń zna­la­złem kilka monet z początku wojen klo­nów. To mogłoby wska­zy­wać na fakt, że nasz… roz­bi­tek prze­bywa tu co naj­mniej od tam­tego czasu…

– Chwi­leczkę – wszedł mu w słowo Bar­ris. – Monet?

– To taki tutej­szy zwy­czaj: mnó­stwo miej­sco­wych przed­sta­wi­cieli firm trans­por­to­wych umiesz­cza drobne w swo­ich skrzy­niach – wyja­śnił Eli. – Robią to… hm… na szczę­ście, a także by zagwa­ran­to­wać sobie w razie potrzeby potwier­dze­nie daty wysła­nia ładunku. Gdy opa­ko­wa­nia do nich wra­cają, wyj­mują monety i umiesz­czają mię­dzy ścian­kami nowe.

– W takim razie jeśli zało­żymy, iż nasz roz­bi­tek otrzy­mał nowe skrzy­nie, ozna­cza to, że prze­bywa tu od ład­nych paru lat – stwier­dził z namy­słem Wyan. – To mogłoby wyja­śniać nieco jego zacho­wa­nie.

– Jeśli cho­dzi o moje zda­nie, to wręcz prze­ciw­nie – oświad­czył sta­now­czo Bar­ris. – Skoro chce wró­cić do cywi­li­za­cji, dla­czego zwy­czaj­nie nie wyj­dzie z lasu i nie poprosi nas o pomoc?

– Może gdy się roz­bił, ucie­kał przed czymś… albo kimś? – pod­su­nął Wyan. – Albo przy­był tu z wła­snej woli i chce po pro­stu, żeby zosta­wić go w spo­koju?

– Cóż, jeśli wła­śnie na to liczy, to sro­dze się roz­cza­ruje – skwi­to­wał puł­kow­nik. – W porządku. Kade­cie? Pro­szę kon­ty­nu­ować poszu­ki­wa­nia. Czy przy­dzie­lić ci kogoś do pomocy?

– Nie ma tu zbyt wiele miej­sca, sir – odparł Vanto. – Pew­nie tylko wcho­dzi­li­by­śmy sobie w drogę.

– W takim razie wra­caj do pracy – pole­cił krótko Bar­ris. – Prę­dzej czy póź­niej naszemu przy­ja­cie­lowi powi­nie się noga… a gdy tak się sta­nie, będziemy gotowi.

Tej nocy grono ofiar powięk­szyło się o pię­ciu żoł­nie­rzy floty z grona odde­le­go­wa­nego do peł­nie­nia warty wokół pery­me­tru. Trójka zgi­nęła z ręki nie­zna­nego wroga, od obra­żeń dozna­nych wsku­tek ataku gra­na­tami uda­ro­wymi, głów­nie ran klatki pier­sio­wej i głowy. We wszyst­kich przy­pad­kach nikt nic nie zauwa­żył – ani przed ata­kiem, ani po. Pozo­stałe dwie ofiary były efek­tem nie­szczę­śli­wego zbiegu oko­licz­no­ści, a żoł­nie­rze ci zostali postrze­leni przez swo­ich wła­snych pode­ner­wo­wa­nych kole­gów, któ­rzy w mroku i mgle wzięli ich za intru­zów.

Gdy niebo roz­świe­tlił brzask, Bar­ris ponow­nie skon­tak­to­wał się ze „Stri­ke­fa­stem”, gdy zaś słońce skoń­czyło roz­pę­dzać ostat­nie smugi noc­nej mgły, na polanę dotarły dwa oddziały sztur­mow­ców. Po krót­kiej kon­sul­ta­cji z Bar­risem żoł­nie­rze skie­ro­wali się żwa­wym kro­kiem w głąb lasu, z kara­bi­nami bla­ste­ro­wymi trzy­ma­nymi w pogo­to­wiu bli­sko ciała.

Gdyby zda­nie Elego obcho­dziło kogoś na tyle, by go o nie zapy­tać, to chło­pak uwa­żał, że sztur­mowcy nie będą mieli wiele wię­cej szczę­ścia w poszu­ki­wa­niach tajem­ni­czego napast­nika niż żoł­nie­rze Bar­risa. Musiał jed­nak przy­znać, że obec­ność zaku­tych w białe pan­ce­rze wojow­ni­ków wpły­nęła zde­cy­do­wa­nie pozy­tyw­nie na morale zgro­ma­dzo­nych.

Wła­śnie roz­mon­to­wy­wał ostat­nią skrzy­nię w poszu­ki­wa­niu kolej­nych monet, gdy usły­szał dobie­ga­jące z zewnątrz ciche, ale natar­czywe pisz­cze­nie, po któ­rym nastą­piła seria okrzy­ków i prze­kleństw.

Czyżby alarm? Nie­zwłocz­nie się­gnął po komu­ni­ka­tor i akty­wo­wał go… tylko po to, by rów­nie szybko go wyłą­czyć, odsu­wa­jąc jed­no­cze­śnie od ucha naj­da­lej, jak zdo­łał, bo z gło­śnika dobie­gał tylko wzmoc­niony pisk, który usły­szał wcze­śniej.

Ktoś ich zagłu­szał!

– Alarm! Do wszyst­kich: stan naj­wyż­szej goto­wo­ści! – poniósł się po polance głos Bar­risa. – Wszy­scy żoł­nie­rze: pełna goto­wość! Majo­rze Wyan, gdzie pan jest?

Eli puścił się bie­giem wzdłuż ściany chaty. W pew­nej chwili nie­mal się prze­wró­cił, gdy wpa­dła na niego kobieta w mun­du­rze żoł­nie­rza floty, pędząca w stronę pery­me­tru. Jej twarz pod cięż­kim, czar­nym heł­mem była posza­rzała ze stra­chu i wykrzy­wiona gry­ma­sem naj­wyż­szego prze­ra­że­nia, a jej ubra­nie pokry­wała war­stewka pyłu. Chło­pak dostrzegł Bar­risa w chwili, gdy dotarł do niego Wyan.

– Wszyst­kie kanały zakłó­cane, sir – zgło­sił ten ostatni.

– Wiem! – wark­nął puł­kow­nik. – Dosyć tego. Miarka się prze­brała. Po lesie wałęsa się osiem­na­stu sztur­mow­ców, prze­trzą­sa­ją­cych zaro­śla. Pro­szę wysłać po nich kilku pań­skich żoł­nie­rzy floty. Wyco­fu­jemy się.

– Wy… wyco­fu­jemy, sir?

– Czy chciałby pan zgło­sić sprze­ciw?

– Nie, sir. Ale co z… tym? – Wyan wska­zał kciu­kiem przez ramię na chatę. – Pro­to­koły wyma­gają, by obiekt został zba­dany…

Bar­ris łypał na chatę gniew­nie przez kilka sekund, wresz­cie jed­nak rysy twa­rzy mu zła­god­niały.

– Ale wcale nie każą nam robić tego na miej­scu – zauwa­żył trzeźwo. – Zabie­rzemy obiekt ze sobą.

– Na pokład „Stri­ke­fa­sta”? – Wyan roz­dzia­wił usta ze zdu­mie­nia.

– A dla­cze­góż by nie? – odpo­wie­dział pyta­niem Bar­ris, choć spra­wiał przy tym wra­że­nie, jakby sam nie był prze­ko­nany co do słusz­no­ści takiej decy­zji. – Na pokła­dzie trans­por­towca jest mnó­stwo miej­sca. Ta buda spo­koj­nie się tam zmie­ści. Pro­szę poin­stru­ować tech­ni­ków, by zasztau­owali ciężki sprzęt repul­so­rowy i brali się do roboty.

Wyan obrzu­cił domo­stwo spoj­rze­niem dale­kim od entu­zja­zmu, jed­nak kar­nie potwier­dził:

– Tak jest, sir.

– I uprze­dzić ich, żeby lepiej się pospie­szyli – dodał zna­cząco Bar­ris w ślad za odcho­dzą­cym majo­rem. – Naj­praw­do­po­dob­niej zagłu­sza­nie ozna­cza dla nas tyle, że nasz nie­zna­jomy szy­kuje się do przy­pusz­cze­nia głów­nego ataku.

Eli przy­warł ple­cami do ściany chaty i powiódł wzro­kiem po skraju lasu. Nie widział nic, co suge­ro­wa­łoby bez­po­śred­nie zagro­że­nie – ni­gdzie ani śladu cza­ją­cych się mię­dzy drze­wami wro­gów. Z dru­giej strony, wcze­śniej rów­nież nikt nic nie dostrzegł…

Trzy minuty póź­niej w obo­zo­wi­sku zja­wił się oddział żoł­nie­rzy i tech­ni­ków o ponu­rych minach, któ­rzy zajęli się umiesz­cza­niem gene­ra­to­rów i skrzyń na pod­no­śni­kach repul­so­ro­wych. Jeden z tech­ni­ków został z Elim, pod­czas gdy pozo­stali zabrali się do prze­no­sze­nia zna­le­zisk na pokład trans­por­towca. Dwójka sku­piła się na oglę­dzi­nach chaty i usta­la­niu, w któ­rych miej­scach należy umie­ścić pod­no­śniki, aby nie naru­szyć kon­struk­cji.

Wciąż dys­ku­to­wali, gdy z lasu wyło­nił się pierw­szy ze sztur­mow­ców, odwo­ła­nych z roz­kazu Bar­risa. Gdy reszta żoł­nie­rzy dotarła do obo­zo­wi­ska i zajęła pozy­cje obronne – twa­rzami w stronę lasu, w ocze­ki­wa­niu na atak, któ­rego się ner­wowo spo­dzie­wali – źró­dła zakłó­ceń wciąż jesz­cze nie udało się usu­nąć ani namie­rzyć.

Tyle tylko, że spo­dzie­wany atak nie nastą­pił. Kiedy suge­ro­wane przez Bar­risa pół godziny minęło, obóz został zwi­nięty, a wszystko zapa­ko­wane bez prze­szkód na pokład trans­por­towca. Mogli lecieć.

Był tylko jeden mały szko­puł: bra­ko­wało jed­nego z osiem­na­stu sztur­mow­ców.

– Co to zna­czy „zagi­nął”? – wark­nął Bar­ris gło­sem na tyle dono­śnym, by usły­szeli go wszy­scy zgro­ma­dzeni na pola­nie. Trójka sztur­mow­ców zawró­ciła już posłusz­nie, zagłę­bia­jąc się z powro­tem w las. – Jak sztur­mo­wiec może… zagi­nąć?

– Nie wiem, sir – odparł Wyan, ner­wowo roz­glą­da­jąc się dookoła. – Ale ma pan rację: im szyb­ciej się stąd zabie­rzemy, tym lepiej.

– Jak jasna cho­lera, że mam rację! – wyce­dził roz­wście­czony nie na żarty Bar­ris. – I tak wła­śnie zro­bimy, majo­rze. Niech pań­scy tech­nicy wsia­dają na pokład, a żoł­nie­rze za nimi, w stan­dar­do­wym szyku arier­gardy.

– A co ze sztur­mow­cami? – zapy­tał Wyan.

– Mają wła­sny trans­por­to­wiec – przy­po­mniał mu Bar­ris. – Mogą zostać i prze­szu­ki­wać krzaki, jak długo im się podoba. Odla­tu­jemy, gdy tylko cała reszta znaj­dzie się na pokła­dzie.

Eli nie cze­kał, by usły­szeć wię­cej. Co prawda Bar­ris nie wspo­mniał kon­kret­nie o nim, jed­nak Vanto uwa­żał się bar­dziej za tech­nika niż żoł­nie­rza. A przy­naj­mniej bli­żej mu było do tego pierw­szego. Odwró­cił się w stronę trans­por­towca… i zamarł. Jeden ze sztur­mow­ców stał na bacz­ność tuż pod wła­zem, z bro­nią w pogo­to­wiu. Jeśli zamie­rzał się sprze­ci­wić roz­ka­zom Bar­risa, który chciał porzu­cić tu jego i jego towa­rzy­szy…

Bez ostrze­że­nia żoł­nierz nagle dosłow­nie wypa­ro­wał w gwał­tow­nej eks­plo­zji.

Eli w mgnie­niu oka przy­padł do ziemi.

– Alarm! – Usły­szał czyjś okrzyk, stłu­miony przez dzwo­nie­nie w uszach.

Garstka żoł­nie­rzy kie­ro­wała się w głąb lasu, ale Eli nie był w sta­nie stwier­dzić, czy rze­czy­wi­ście kogoś ści­gali, zwę­szyw­szy trop, czy po pro­stu liczyli na łut szczę­ścia. Spoj­rzał ponow­nie w stronę trans­por­towca…

Serce sta­nęło mu w piersi. Dym, który zasnuł wszystko po wybu­chu, zaczy­nał się już prze­rze­dzać i było widać, że sta­tek został tylko w mini­mal­nym stop­niu znisz­czony – w więk­szo­ści były to drobne uszko­dze­nia, które nie powinny mieć wpływu na zdat­ność jed­nostki do lotu czy szczel­ność kadłuba. W nie­wiel­kiej odle­gło­ści od miej­sca, w któ­rym stał wcze­śniej sztur­mo­wiec, dało się za to dostrzec poroz­rzu­cane ele­menty pan­ce­rza – wcze­śniej nie­ska­zi­tel­nie bia­łego, teraz poczer­nia­łego i pozna­czo­nego pla­mami.

Została jedy­nie ta garstka sko­rup. Ciało znik­nęło.

– Nie… – wymam­ro­tał pod nosem.

To… nie­moż­liwe. Wybuch, który spo­wo­do­wał tak nie­wiel­kie uszko­dze­nia statku znaj­du­ją­cego się w pobliżu, zwy­czaj­nie nie mógł spra­wić, że ciało… kom­plet­nie znik­nęło. Tym bar­dziej że oca­lał pan­cerz, który miał je chro­nić.

Kątem oka dostrzegł po lewej jakiś ruch. Na polankę wra­cali trzej sztur­mowcy, któ­rzy wyru­szyli wcze­śniej do lasu, aby odna­leźć swo­jego kolegę. Wszystko wska­zy­wało na to, że go zna­leźli.

A przy­naj­mniej to, co z niego zostało…

Eli wła­ści­wie spo­dzie­wał się, że ich trans­por­towce zostaną zaata­ko­wane pod­czas startu. Nie zda­rzyło się jed­nak nic takiego: gdy wzbi­jali się w niebo, nie ści­gały ich pro­mie­nie lase­rowe ani gra­naty. Już wkrótce, ku jego nie­opi­sa­nej uldze, zna­leźli się – bez­pieczni – w han­ga­rze „Stri­ke­fa­sta”.

Gdy z pokładu zaczęli się wysy­py­wać żoł­nie­rze, cze­kał już na nich kapi­tan Parck.

– Puł­kow­niku. – Ski­nął ponuro głową, gdy Bar­ris wysiadł ze statku za Elim. – Nie przy­po­mi­nam sobie, abym wyda­wał panu pozwo­le­nie na opusz­cze­nie pozy­cji.

– Nie, sir, nie zro­bił pan tego – potwier­dził Bar­ris i Eli wyraź­nie sły­szał w jego gło­sie znu­że­nie. – Ale ponie­waż obją­łem dowo­dze­nie na miej­scu zda­rze­nia, postą­pi­łem w spo­sób, który w danych oko­licz­no­ściach uzna­łem za naj­sto­sow­niej­szy.

– Taaa – mruk­nął pod nosem Parck. Eli obej­rzał się przez ramię, podą­ża­jąc za spoj­rze­niem kapi­tana, i spo­strzegł, że przy­gląda się on z dziwną miną stat­kowi. – Czy to prawda, że przy­wieź­li­ście ze sobą… to obce domo­stwo?

– Tak, sir – potwier­dził Bar­ris. – Wszystko, co się dało, całą kon­struk­cję. Tech­nicy mogą wró­cić do pracy w każ­dej chwili.

– Nie ma pośpie­chu – uspo­koił go Parck. – Chciał­bym, żeby poszedł pan ze mną do mojego biura. Cała reszta ma się sta­wić do raportu. – Odwró­cił się w stronę tech­ni­ków i żoł­nie­rzy.

Gdy jego wzrok spo­czął na Elim, chło­pak odwró­cił pospiesz­nie głowę. Pod­słu­chi­wa­nie ofi­ce­rów było bar­dzo źle postrze­gane. Liczył na to, że może Parck nie zauwa­żył, jed­nak jego nadzieje oka­zały się płonne.

– Kade­cie Vanto?

Eli odru­chowo sku­lił się w sobie, ale posłusz­nie odwró­cił się w stronę star­szego stop­niem ofi­cera.

– Tak, sir?

– Ty rów­nież pój­dziesz z nami – oznaj­mił Parck. – Zapra­szam.

We trójkę opu­ścili pokład han­ga­rowy, z Parc­kiem na czele ich małego pochodu.

Ku zasko­cze­niu Elego nie skie­ro­wali się jed­nak do biura kapi­tana. Zamiast tego Parck popro­wa­dził ich do wieży kon­tro­l­nej han­garu, w któ­rej z nie­zna­nych przy­czyn przy­ga­szono świa­tła.

– Sir? – zagad­nął Bar­ris, kiedy Parck pod­szedł do okna wycho­dzą­cego na han­gar.

– Chciał­bym prze­pro­wa­dzić coś w rodzaju… eks­pe­ry­mentu, puł­kow­niku. – Parck dał gestem znak męż­czyź­nie przy pul­pi­cie kon­tro­l­nym. – Czy wszy­scy opu­ścili pokład? Dosko­nale. Pro­szę w takim razie przy­ciem­nić świa­tła w han­ga­rze.

Gdy świa­tła za pane­lem wido­ko­wym przy­ga­sły do poziomu sto­so­wa­nego w try­bie noc­nym, Bar­ris pod­szedł do Parcka. Ostroż­nie, sta­ra­jąc się z całych sił nie rzu­cać w oczy, a jed­no­cze­śnie mieć dobry widok na pokład han­ga­rowy, Eli pod­kradł się do kapi­tana i zatrzy­mał z dru­giej strony, o krok za nim. W dole jak na dłoni widać było trans­por­to­wiec i prom desan­towy. Za nimi, na dru­gim krańcu han­garu dało się dostrzec trzy promy typu Zeta oraz kurier­skiego Har­bin­gera.

– Na czym dokład­nie miałby on pole­gać? – zapy­tał Bar­ris.

– Chcę prze­te­sto­wać pewną… teo­rię – wyja­śnił Parck. – Puł­kow­niku, kade­cie, pro­szę się… hm… roz­go­ścić. Moż­liwe, że tro­chę to potrwa.

I rze­czy­wi­ście, minęły pra­wie dwie godziny, zanim coś się wyda­rzyło, jed­nak warto było cze­kać. Po upły­wie tego czasu z wnę­trza trans­por­towca wyło­niła się ukrad­kiem postać – jeśli sądzić po syl­wetce, przed­sta­wi­ciel rasy huma­no­idal­nej. Po cichu prze­śli­zgnęła się przez pogrą­żony w pół­mroku han­gar w stronę sto­ją­cych na tyłach stat­ków, korzy­sta­jąc po dro­dze ze ską­pej osłony zapew­nia­nej przez ele­menty wypo­sa­że­nia pokładu.

– Kto to taki? – zapy­tał Bar­ris, pochy­la­jąc się nieco ku trans­pa­ri­sta­lo­wej tafli.

– O ile się nie mylę, źró­dło pań­skich kło­po­tów na powierzchni pla­nety – odparł Parck z satys­fak­cją. – Jak sądzę, to wła­śnie roz­bi­tek, na któ­rego domo­stwo natra­fi­li­ście.

Eli zamru­gał, marsz­cząc czoło. Ale… jeden czło­wiek? Jeden?

Bar­ris naj­wy­raź­niej rów­nież nie był prze­ko­nany do teo­rii Parcka.

– To nie­moż­liwe, sir – zapro­te­sto­wał kate­go­rycz­nie. – Te ataki nie mogły być dzie­łem jed­nej osoby. Z pew­no­ścią miał jakąś pomoc…

– Zacze­kajmy chwilę i prze­ko­najmy się, czy ktoś do niego dołą­czy – zapro­po­no­wał kapi­tan.

Mijały minuty, ale ze statku nie wynu­rzył się nikt wię­cej. Prze­my­ka­jący przez han­gar cień dotarł do sto­ją­cych po dru­giej stro­nie stat­ków i zatrzy­mał się na chwilę, jakby nad czymś się zasta­na­wiał, po czym sta­now­czym kro­kiem pod­szedł do włazu środ­ko­wego z trzech pro­mów typu Zeta i wśli­zgnął się do wnę­trza statku.

– Cóż, wygląda na to, że rze­czy­wi­ście jest sam – stwier­dził Parck, się­ga­jąc po komu­ni­ka­tor. – Jest w środ­ko­wej Zecie – rzu­cił do mikro­fonu. – Usta­wić broń na tryb ogłu­sza­nia. Chcę go dostać żywego. Całego i zdro­wego.

Z uwagi na roz­liczne pro­blemy, jakich nastrę­czył im obcy roz­bi­tek pod­czas ich krót­kiej wizyty na powierzchni pla­nety, Eli spo­dzie­wał się, że nie­zna­jomy będzie sta­wiał opór i wal­czył z pró­bu­ją­cymi go zatrzy­mać żoł­nie­rzami. Ku jego zasko­cze­niu intruz pod­dał się od razu, bez walki.

Może ich nagłe poja­wie­nie się go zasko­czyło? Bar­dziej praw­do­po­dobne jed­nak, że zda­wał sobie po pro­stu sprawę z bez­ce­lo­wo­ści dal­szego oporu.

Cóż, teraz już przy­naj­mniej Eli rozu­miał, dla­czego Parc­kowi zale­żało na jego obec­no­ści w wieży kon­tro­l­nej. Skoro nale­żące do nie­zna­jo­mego skrzy­nie były opi­sane w jakimś warian­cie sy bisti, to ist­niała szansa, że on sam będzie wła­dał tym dia­lek­tem – a gdyby miało się oka­zać, że to jedyny język, jakim się posłu­guje, Impe­rium będzie potrze­bo­wało tłu­ma­cza.

Grupa była w poło­wie drogi do włazu, gdzie cze­kali już na nich Parck, Bar­ris, Eli i ich eskorta sztur­mow­ców, gdy w han­ga­rze znów roz­bły­sły świa­tła.

Wię­zień, co już wcze­śniej zdą­żył zauwa­żyć Eli, miał huma­no­idalną syl­wetkę i posturę. Na tym jed­nak koń­czyło się podo­bień­stwo do prze­cięt­nego przed­sta­wi­ciela rasy ludz­kiej. Jego skóra miała nie­bie­ski odcień, oczy pałały krwi­stą czer­wie­nią, a włosy były w kolo­rze gra­na­to­wej czerni.

Eli zamarł. Na jego ojczy­stej Lysa­trze krą­żyły legendy o takich isto­tach: dum­nych, zabój­czo groź­nych wojow­ni­kach, któ­rych nazy­wano Chis­sami.

Z tru­dem ode­rwał wzrok od twa­rzy obcego i odsu­nął na bok wspo­mnie­nia daw­nych mitów. Wię­zień był ubrany w coś, co wyglą­dało na pozszy­wane razem skóry i futra róż­nych zwie­rząt żyją­cych w lesie, w któ­rym miesz­kał. Idący spo­koj­nym, rów­nym kro­kiem pośród czwórki uzbro­jo­nych sztur­mow­ców ema­no­wał wład­czą, nie­mal ary­sto­kra­tyczną pew­no­ścią sie­bie.

Pew­ność sie­bie. O tak, to okre­śle­nie poja­wiało się w mitycz­nych opo­wie­ściach bar­dzo czę­sto.

Cała grupa zatrzy­mała się kilka metrów od Parcka.

– Witamy na pokła­dzie „Stri­ke­fa­sta”, gwiezd­nego nisz­czy­ciela typu Vena­tor – ode­zwał się kapi­tan. – Mówisz w basicu?

Obcy przez chwilę przy­glą­dał mu się w mil­cze­niu.

– Czy może wolałby pan roz­ma­wiać w sy bisti? – dodał w tym języku Eli.

Bar­ris spio­ru­no­wał go wzro­kiem i Eli się skrzy­wił. Znów to zro­bił: ode­zwał się nie­pro­szony. Powi­nien był zacze­kać na roz­kazy… Wię­zień rów­nież na niego patrzył, jed­nak spra­wiał wra­że­nie raczej zamy­ślo­nego niż roz­wście­czo­nego.

Kapi­tan Parck z kolei nie odry­wał wzroku od obcego.

– Jak się domy­ślam, zapy­ta­łeś go, czy mówi w sy bisti? – zapy­tał Elego.

– Tak jest, sir – potwier­dził chło­pak. – Pro­szę o wyba­cze­nie, panie kapi­ta­nie. Pomy­śla­łem po pro­stu… to zna­czy, we wszyst­kich opo­wie­ściach Chis­so­wie uży­wali sy bisti i…

– Kto taki? – wszedł mu w słowo Parck.

– Chis­so­wie – powtó­rzył Eli, czu­jąc, że się czer­wieni. – Oni… hm, zawsze uwa­żano ich za legendę z obszaru Dzi­kiej Prze­strzeni.

– Och, czyżby? – prych­nął Parck, przy­glą­da­jąc się więź­niowi kry­tycz­nie. – Odno­szę wra­że­nie, że ten tutaj jest zde­cy­do­wa­nie nama­calny. Prze­pra­szam, prze­rwa­łem ci. Co takiego mówi­łeś?

– Z opo­wie­ści wyni­kało, iż Chis­so­wie poro­zu­mie­wali się pod­czas kon­tak­tów z nami w sy bisti.

– A wy uży­wa­li­ście tego języka w kon­tak­tach z nami – odparł spo­koj­nie w sy bisti wię­zień.

Eli się wzdry­gnął. Obcy odpo­wie­dział co prawda w sy bisti… ale udzie­lił odpo­wie­dzi na komen­tarz wygło­szony przez chło­paka w basicu.

– Czy rozu­miesz basic? – zapy­tał w sy bisti.

– W pew­nym stop­niu – odparł Chiss w tym samym języku. – Jed­nak swo­bod­niej się czuję, poro­zu­mie­wa­jąc w sy bisti.

Eli poki­wał głową.

– Mówi, że rozu­mie do pew­nego stop­nia basic, lecz woli się posłu­gi­wać sy bisti.

– Oczy­wi­ście – odpo­wie­dział Parck. – W porządku. Nazy­wam się kapi­tan Parck i jestem dowódcą tego okrętu. A ty? Kim jesteś?

Eli otwo­rzył usta, żeby prze­tłu­ma­czyć, ale Parck powstrzy­mał go, uno­sząc dłoń.

– Tłu­macz tylko jego odpo­wie­dzi, chciał­bym się prze­ko­nać, jak dobrze rozu­mie basic. Jak się nazy­wasz? – powtó­rzył.

Chiss znów przez chwilę mil­czał, wodząc wzro­kiem po wnę­trzu han­garu – choć nie jak pry­mi­tyw, przy­tło­czony i zdu­miony jego ogro­mem – jak uświa­do­mił sobie Eli – tylko jak woj­skowy, oce­nia­jący silne i słabe strony prze­ciw­nika.

– Mitth’raw’nuru­odo – odpo­wie­dział obcy, wbi­ja­jąc znów prze­ni­kliwe spoj­rze­nie gore­ją­cych oczu w Parcka. – Sądzę jed­nak, że łatwiej wam będzie nazy­wać mnie Thraw­nem.

Rozdział 2

Ścieżka losu może zmie­nić się pod wpły­wem waż­nych decy­zji lub zda­rzeń. To wła­śnie one skie­ro­wały moje kroki na drogę, którą obec­nie podą­żam.

Cza­sem jed­nak bieg wyda­rzeń może zostać odmie­niony przez drobny, pozor­nie błahy szcze­gół. W przy­padku Elego Vanta oka­zało się nim jedno usły­szane przy­pad­kiem słowo: Chiss. Gdzie kadet Vanto usły­szał tę nazwę? Co dla niego zna­czyła? Wyja­wił już tę jedną infor­ma­cję, jed­nak rów­nie dobrze mogą ist­nieć i inne… W isto­cie prawda może skła­dać się z wielu warstw. Jakich dokład­nie?

Na statku tak dużym jak ten ist­nieje tylko jeden spo­sób, by się tego dowie­dzieć.

Stąd też moja ścieżka w tym punk­cie kolejny raz obiera nowy bieg. Podob­nie jak i jego…

– Thrawn… – powtó­rzył Parck z namasz­cze­niem, jakby na próbę. – W porządku. Tak jak już wspo­mnia­łem, witamy na pokła­dzie. Chciał­bym, byś wie­dział, że nie zamie­rza­li­śmy naru­szać two­jej pry­wat­no­ści. Szu­ka­li­śmy prze­myt­ni­ków, a zamiast tego tra­fi­li­śmy na twoje domo­stwo. W chwili obec­nej jeden z naszych roz­ka­zów obli­guje nas do bada­nia wszel­kich nie­zna­nych ras, na jakie natra­fimy.

– Tak – odparł Thrawn w sy bisti. – To samo mówili han­dla­rze, któ­rzy nawią­zali kon­takt z moim ludem.

– Zro­zu­miał, co pan powie­dział, sir – zamel­do­wał Eli. – Mówi, że wie o tych roz­ka­zach od han­dla­rzy, któ­rzy kon­tak­to­wali się z jego ludem.

– Dla­czego w takim razie się nie poka­za­łeś? – zapy­tał Bar­ris. – Dla­czego nęka­łeś i zabi­ja­łeś moich ludzi?

– To było konieczne… – zaczął Thrawn w sy bisti, jed­nak Bar­ris prze­rwał mu:

– Dosyć! Rozu­miesz basic. Ozna­cza to, że możesz w nim mówić. Odpo­wiedz więc: dla­czego nęka­łeś i zabi­ja­łeś moich ludzi?

Thrawn przez chwilę przy­glą­dał mu się w zamy­śle­niu.

Eli zer­k­nął na Parcka, jed­nak kapi­tan rów­nież mil­czał.

– W porządku – ode­zwał się wresz­cie Thrawn w basicu. Mówił z sil­nym akcen­tem, ale dało się go zro­zu­mieć bez więk­szego trudu. – To było konieczne.

– Dla­czego? – zażą­dał odpo­wie­dzi Parck. – Co chcia­łeś w ten spo­sób osią­gnąć?

– Chcia­łem wró­cić do domu.

– Czy roz­bi­łeś się na tej pla­ne­cie?

– Zosta­łem… – Thrawn zer­k­nął na Elego. – Xishu azwane.

Eli zamru­gał. Został…?

– Mówi, że został tam… wygnany – poin­for­mo­wał resztę.

Słowo wisiało przez chwilę w prze­sy­co­nym zapa­chem spa­lin powie­trzu. Eli patrzył na Thrawna, zato­piony we wspo­mnie­niach opo­wie­ści, któ­rych słu­chał jako dziecko przy ogni­sku. Opo­wie­ściach mówią­cych o jed­no­myśl­no­ści i męstwie Chis­sów.

W żad­nej z nich nie było wzmianki o tym, by ska­zy­wali swo­ich na wygna­nie…

– Dla­czego? – zapy­tał ponow­nie Parck.

Thrawn spoj­rzał na Elego.

– Wyja­śnij, pro­szę, w basicu. To zna­czy, jeśli zdo­łasz – popro­sił chło­pak.

Chiss utkwił znów spoj­rze­nie w Parcku.

– Moi przy­wódcy i ja poróż­ni­li­śmy się.

– Na tyle poważ­nie, że skoń­czyło się to twoim wygna­niem?

– Tak.

– Hm, cie­kawe – sko­men­to­wał pod nosem kapi­tan. – W porządku. A więc twier­dzisz, że wła­śnie dla­tego musia­łeś zwo­dzić ludzi puł­kow­nika Bar­risa… Opo­wiedz nam w takim razie, jak tego doko­na­łeś.

– To było nie­trudne – odparł Thrawn. – Wasz sta­tek roz­bił się w pobliżu miej­sca mojej zsyłki. Mia­łem oka­zję przyj­rzeć mu się, zanim zja­wili się wasi żoł­nie­rze. Pilot był mar­twy. Zabra­łem mu ciało i je ukry­łem.

– I wypeł­ni­łeś jego ska­fan­der trawą – dopo­wie­dział Bar­ris. – Aby­śmy nie zauwa­żyli, że ukra­dłeś jego sprzęt.

– I tak się stało – odparł Chiss. – Naj­bar­dziej ważne było, byście zabrali ze sobą ska­fan­der i zepsute jagody pyussh.

– Jagody? – zdzi­wił się Bar­ris.

– Tak – potwier­dził obcy. – Zepsute, roz­gnie­cione jagody pyussh przy­cią­gają małe zwie­rzęta nocy.

Eli poki­wał głową. „Zepsute” zna­czyło sfer­men­to­wane, „zwie­rzęta nocy” – nocne stwo­rze­nia. Można było odnieść wra­że­nie, że Thrawn ma cał­kiem spory zasób słow­nic­twa w basicu, jed­nak bra­ko­wało mu zna­jo­mo­ści wyra­żeń tech­nicz­nych i widać było, że stara się impro­wi­zo­wać. Miał rów­nież drobne pro­blemy z szy­kiem, co suge­ro­wało, że uczył się raczej z ksią­żek niż poprzez kon­takt z języ­kiem mówio­nym.

Czy ozna­czało to, że Chiss miał ostat­nio ogra­ni­czony kon­takt z isto­tami spoza Nie­zna­nej Prze­strzeni?

– Moco­wa­łeś odbez­pie­czone ogniwa do ciał zwie­rząt – domy­ślił się Bar­ris. – To wła­śnie w ten spo­sób prze­my­ci­łeś je przez nasz kor­don.

– Tak – potwier­dził Chiss. – I tak samo zaata­ko­wa­łem póź­niej żoł­nie­rzy. Procą wrzu­ci­łem kolejne jagody w szcze­liny ich zbroi.

– A potem dopro­wa­dzi­łeś do kata­strofy myśliwca – dodał Parck. – Jak tego doko­na­łeś?

– Wie­dzia­łem, że wyśle­cie jakiś sta­tek na poszu­ki­wa­nia. Przy­go­to­wa­łem się do tego, roz­cią­ga­jąc… – Urwał. – Ohu­lu­dwu.

– Linki jed­now­łók­nowe – pod­su­nął Eli.

– Tak, linki jed­now­łók­nowe mię­dzy czub­kami drzew. Sta­tek wpadł w nie.

– A na tej wyso­ko­ści pilot nie miał czasu odzy­skać pano­wa­nia nad maszyną. – Parck poki­wał głową. – A tak przy oka­zji: wiesz, że nie­wiele byś wskó­rał, nawet gdyby udało ci się pozy­skać któ­ryś z myśliw­ców w sta­nie nie­tknię­tym? Nie mają hiper­na­pę­dów.

– Zale­żało mi nie na statku – wyja­śnił Thrawn. – Tylko na pilota… – Ponow­nie urwał. – Ezenti ophu ocengi.

– Sprzę­cie i komu­ni­ka­to­rze – wyja­śnił Eli.

– Ale prze­cież nie zabra­łeś mu komu­ni­ka­tora – zauwa­żył Bar­ris. – Spraw­dzi­li­śmy w obo­zo­wi­sku ska­fan­der. Kom­link wciąż był na miej­scu.

– Nie – odparł Thrawn. – Był komu­ni­ka­tor pierw­szego pilota.

Eli poki­wał znów głową. Spryt, tak­tyczne myśle­nie i umie­jęt­ność pano­wa­nia nad sytu­acją – dokład­nie takie cechy cha­rak­te­ry­zo­wały Chis­sów, przy­naj­mniej jeśli wie­rzyć opo­wie­ściom.

A jed­nak… wygnany?

– Sprytne – sko­men­to­wał Parck. – A my sądzi­li­śmy, że wiemy, co się wyda­rzyło, więc nie przy­szło nam nawet do głowy, by spraw­dzić numer seryjny. Gdy więc odkry­li­śmy, że bra­kuje pierw­szego komu­ni­ka­tora i wyłą­czy­li­śmy go z obiegu, na­dal mia­łeś dzia­ła­jące urzą­dze­nie.

– A więc zabi­łeś czło­wieka dla komu­ni­ka­tora – pod­su­mo­wał ostro Bar­ris. Widać było jak na dłoni, że w prze­ci­wień­stwie do kapi­tana zarad­ność obcego nie zro­biła na nim wra­że­nia. – Dla­czego po tym wszyst­kim wciąż nęka­łeś moich ludzi? Czy robi­łeś to dla zabawy?

– Żałuję, że spo­wo­do­wa­łem utratę życia two­ich ludzi – wyznał z powagą Thrawn. – Musia­łem jed­nak dopro­wa­dzić do zja­wie­nia się żoł­nie­rzy w… peł­niej­szych pan­cer­zach.

– Peł­niej­szych… – powtó­rzył Bar­ris, jed­nak urwał w pół zda­nia, gdy domy­ślił się zna­cze­nia słów obcego. – Ach, masz na myśli sztur­mow­ców? Chcia­łeś, żeby zja­wili się sztur­mowcy?

– Twoi żoł­nie­rze noszą hełmy – dodał Chiss, rysu­jąc pal­cem w powie­trzu kształt wokół głowy, aby zobra­zo­wać, co ma na myśli. – Źle dla mnie. – Dotknął swo­jej twa­rzy. – Musia­łem zasło­nić skórę.

– Tylko w taki spo­sób bez wzbu­dza­nia podej­rzeń mogłeś się dostać na teren obozu – domy­ślił się Parck, kiwa­jąc głową.

– Tak – potwier­dził Thrawn. – Uży­łem wybu­cho­wego ładunku, by mieć zbroję, któ­rej mógł­bym się przyj­rzeć…

– W jaki spo­sób tego doko­na­łeś, skoro nikt nie sły­szał eks­plo­zji? – wszedł mu w słowo Bar­ris.

– To było, kiedy zaczą­łem zakłó­cać łącz­ność – wyja­śnił Chiss. – Hałas zagłu­szył odgłos wybu­chu. Dzięki oglą­da­niu zbroi dowie­dzia­łem się, jak zabić żoł­nie­rza cicho, bez znisz­czeń, które byłoby widać. Zabra­łem zbroję dru­giego żoł­nie­rza i wsze­dłem do statku.

– Pod­czas gdy my wno­si­li­śmy na pokład twój doby­tek? – dodał Bar­ris.

– Wybra­łem czas, gdy nie było nikogo – wyja­śnił Thrawn. – Dzięki małym gałę­ziom usta­wi­łem zbroję pro­sto w oko­li­cach włazu. Znisz­czył ją wrzu­cony w środku ładu­nek.

– Co miało odwró­cić naszą uwagę, tak byśmy się nie zorien­to­wali, że w rze­czy­wi­sto­ści bra­kuje dwóch sztur­mow­ców – dopo­wie­dział Parck. – Gdzie się ukry­łeś na czas podróży?

– W środku obu­dowy dru­giego gene­ra­tora – odparł Chiss. – Jest pusty pra­wie, bo zuży­łem jego czę­ści do naprawy pierw­szego.

– W takim razie domy­ślam się, że prze­by­wa­łeś na pla­ne­cie już od jakie­goś czasu – dodał kapi­tan. – Rozu­miem już, dla­czego tak despe­racko chcia­łeś się stam­tąd wydo­stać…

Thrawn wypro­sto­wał się na pełną wyso­kość.

– Nie byłem despe­racki. Ale mój lud mnie potrze­buje.

– Dla­czego?

– Grozi im nie­bez­pie­czeń­stwo. W galak­tyce jest mnó­stwo nie­bez­pie­czeństw. Nie­bez­pie­czeństw zagra­ża­ją­cych mojemu ludowi. I waszemu rów­nież. – Wyko­nał dziwny gest. – Wie­dza o nich byłaby z korzy­ścią dla was.

– A jed­nak to twój lud cię tutaj wygnał – zauwa­żył Parck. – Czy nie zga­dzali się z tobą co do powagi tych zagro­żeń?

Thrawn spoj­rzał na Elego.

– Czy mogę pro­sić o powtó­rze­nie? – zapy­tał w sy bisti.

Kadet prze­tłu­ma­czył pyta­nie kapi­tana.

– Nie było mię­dzy nami nie­zgody, jeśli cho­dzi o powagę zagro­że­nia – odpo­wie­dział Thrawn w basicu z sil­nym akcen­tem. – Nie zga­dza­li­śmy się jed­nak co do pro­cesu. Nie uzna­wali racji bytu… eze­boli hlu­salu.

Eli prze­łknął gło­śno ślinę.

– Nie wie­rzą w wojnę uprze­dza­jącą.

– A więc twój lud potrze­buje ochrony – powie­dział Parck i w jego gło­sie zabrzmiała jakaś nowa, trudna do wychwy­ce­nia nuta. – Jak zamie­rzasz doko­nać tego sam, bez pomocy stat­ków czy sojusz­ni­ków?

Eli zmarsz­czył czoło. To było dziwne pyta­nie – wypo­wie­dziane dziw­nym tonem. Czy kapi­tan pró­bo­wał wyson­do­wać Thrawna na oko­licz­ność poten­cjal­nych sprzy­mie­rzeń­ców Chis­sów?

Thrawn jed­nak naj­wy­raź­niej nie dostrzegł w pyta­niu nic nie­zwy­kłego.

– Nie wiem – odpo­wie­dział tylko spo­koj­nie. – Znajdę jakiś spo­sób.

– Och, jestem tego pewien – stwier­dził Parck. – A tym­cza­sem… cóż, mia­łeś ciężki dzień i jestem pewien, że przyda ci się porządny odpo­czy­nek. Koman­do­rze?

– Sir? – Jeden ze sztur­mow­ców wystą­pił z sze­regu naprzód.

– Pro­szę wraz z oddzia­łem ode­skor­to­wać naszego gościa do biura ofi­cera pokła­do­wego. Zadba­li­śmy o wszel­kie wygody i poczę­stu­nek – pole­cił Parck. – Panie Thrawn, do zoba­cze­nia póź­niej.

– Dzię­kuję, kapi­ta­nie Parck – odparł Chiss. – Do zoba­cze­nia.

Gdy po niego przy­słano, Eli był w swo­jej kwa­te­rze i pra­co­wał wła­śnie nad rapor­tem pod­su­mo­wu­ją­cym, który pole­cono mu spo­rzą­dzić.

Ni­gdy wcze­śniej nie był w pry­wat­nym biu­rze kapi­tana. W zasa­dzie to ni­gdy wcze­śniej nawet nie był w tej czę­ści „Stri­ke­fa­sta”.

Nie mówiąc już o tym, że ni­gdy dotąd nie miał oka­zji prze­by­wać w towa­rzy­stwie tak wielu wyso­kich rangą ofi­ce­rów. Czuł się tro­chę jak na trud­nym egza­mi­nie. Albo jakby posta­wiono go przed sądem woj­sko­wym.

– Kade­cie Vanto – przy­wi­tał go kapi­tan Parck i wska­zał krze­sło usta­wione przed sie­dzą­cymi w rzę­dzie ofi­ce­rami. – Zapra­szam.

– Tak jest, sir. – Eli zajął miej­sce, modląc się w duchu, by nikt nie zauwa­żył, jak bar­dzo trzęsą mu się ręce.

– Przede wszyst­kim, chciał­bym udzie­lić ci pochwały za twoje wzo­rowe zacho­wa­nie pod­czas misji – zaczął Parck. – Trzeba przy­znać, że świet­nie sobie pora­dzi­łeś w trud­nej sytu­acji.

– Dzię­kuję, sir – bąk­nął Eli, choć o ile pamięć go nie myliła, nie doko­nał niczego szcze­gól­nego poza trzy­ma­niem się moż­li­wie jak naj­da­lej od walk i zamie­sza­nia.

– Chciał­bym usły­szeć, co sądzisz o naszym więź­niu.

– Wydaje się… bar­dzo pewny sie­bie, sir – odparł ostroż­nie Eli. Dla­czego w ogóle go o to pytali? – Świet­nie się kon­tro­lo­wał. – Zamy­ślił się nad czymś i zamilkł na chwilę. – No, może poza momen­tem, w któ­rym został aresz­to­wany w han­ga­rze. Moż­liwe, że poj­ma­nie go zasko­czyło.

– Cóż, wąt­pię – skwi­to­wał Parck. – Pod­dał się bez walki: nie sta­wiał oporu ani nie pró­bo­wał uciec. – Prze­chy­lił lekko głowę na ramię. – Odno­szę wra­że­nie, że posia­dasz pewną wie­dzę o jego rasie…

– Nie bar­dzo, sir – stwier­dził Eli, nieco zmie­szany. – Moi ziom­ko­wie prze­ka­zy­wali sobie z ust do ust opo­wie­ści o Chis­sach… W zasa­dzie było to coś na kształt legend. O ile mi wia­domo, żad­nego z przed­sta­wi­cieli tej rasy nie widziano na Lysa­trze ani w oko­li­cach od setek lat.

– Ale przy­naj­mniej macie wasze legendy, czyli zde­cy­do­wa­nie wię­cej niż to, co figu­ruje w reje­strach „Stri­ke­fa­sta” – odparł Parck. – Co dokład­nie mówią o nich te histo­rie?

– Wynika z nich, że to rasa świet­nych wojow­ni­ków – odparł Eli. – Mądrych, zarad­nych, dum­nych. A także nie­skoń­cze­nie lojal­nych wobec wła­snego gatunku. Jeśli cho­dzi o to wygna­nie… Cóż, idea wojny uprze­dza­ją­cej musiała naprawdę ich odpy­chać, skoro posu­nęli się aż do tego.

– Na to wygląda – zgo­dził się z nim kapi­tan. – Z tego, co widzę, na Myoma­rze obra­łeś ścieżkę kariery zaopa­trze­niowca…

– Tak jest, sir – potwier­dził Eli, zbity z tropu tą nagłą zmianą tematu. – Moja rodzina pro­wa­dzi małą firmę wysył­kową i uznała, że służba Impe­rium byłaby…

– A czy masz może doświad­cze­nie w szko­le­niu lub naucza­niu?

– Nie, sir, nic z tych rze­czy – przy­znał Eli.

Czyżby Parck chciał go prze­nieść? Miał nadzieję, że jed­nak nie. Od małego pilo­to­wał frach­towce swo­jej rodziny i nie chciał utknąć w jakimś biu­rze czy sali wykła­do­wej.

Przez chwilę kapi­tan przy­glą­dał mu się w mil­cze­niu, aż wresz­cie opadł na opar­cie fotela i obej­rzał się na eskor­tu­ją­cych go ofi­ce­rów. Cał­kiem jakby prze­ka­zy­wał im jakiś niemy sygnał.

– Dosko­nale, kade­cie Vanto – powie­dział wresz­cie, zwra­ca­jąc się znów w stronę Elego. – Od tej chwili będziesz peł­nił funk­cję ofi­cera łącz­ni­ko­wego, tłu­ma­cza i asy­stenta naszego więź­nia. Poza tym będziesz…

– Sir? – wszedł mu w słowo Eli, otwie­ra­jąc sze­roko oczy. – Ale… jestem tylko kade­tem i…

– Nie skoń­czy­łem jesz­cze – zauwa­żył spo­koj­nie Parck. – Oprócz tłu­ma­cze­nia dla niego będziesz go rów­nież uczył basicu. Zna pod­stawy, jak zresztą sam mia­łeś oka­zję się prze­ko­nać, jed­nak powi­nien posze­rzyć słow­nic­two. Nie zaszko­dzi pod­szko­lić go też w gra­ma­tyce i wymo­wie. Jakieś pyta­nia?

– Nie, sir – wykrztu­sił Eli. Lawina nie­spo­dzia­nek nie­bez­piecz­nie nabie­rała tempa. – Cho­ciaż wła­ści­wie to… tak, sir. Dla­czego to takie ważne, żeby opa­no­wał basic? Czy nie odsy­łamy go z powro­tem na tamtą pla­netę?

Ofi­ce­ro­wie poru­szyli się nie­spo­koj­nie na swo­ich miej­scach i Eli zdał sobie nagle sprawę z tego, że prze­kro­czył pewną nie­wi­dzialną gra­nicę. Zamarł.

– Nie – prze­rwał nie­zręcz­nie mil­cze­nie Parck. Głos miał spo­kojny, choć dało się w nim dosły­szeć roz­draż­nie­nie, cał­kiem jakby było to już wcze­śniej przed­mio­tem oży­wio­nej dys­ku­sji i nie­ko­niecz­nie osią­gnięto w tej spra­wie poro­zu­mie­nie. – Zabie­ramy go na Coru­scant.

– Na Co… – Eli zamknął z gło­śnym kłap­nię­ciem usta, mając przed oczami wizję sta­ro­żyt­nych kró­lów, pro­wa­dzą­cych uli­cami mia­sta poko­na­nych wro­gów.

Ale prze­cież raczej nie o to cho­dziło Parc­kowi, prawda?

– Sądzę, że Impe­ra­tor chciałby się z nim spo­tkać i dowie­dzieć się co nieco o całych tych Chis­sach – wyja­śnił kapi­tan. W tonie jego głosu było coś, co suge­ro­wało, że takie wyja­śnie­nie ma w rów­nej mie­rze prze­ko­nać o słusz­no­ści tego kroku Elego, jak i sie­dzą­cych po bokach ofi­ce­rów. – Jestem też pewien, iż przy­służy się on Impe­rium. W ten czy inny spo­sób. Czy te wasze… legendy zawie­rały jakie­kol­wiek wska­zówki co do umiej­sco­wie­nia ojczy­stej pla­nety tej rasy?

– Mówiły tylko tyle, że Chis­so­wie pocho­dzili z Nie­zna­nych Regio­nów, sir – wyja­śnił Eli. – Nic poza tym. Żad­nych szcze­gó­łów.

– Szkoda – skwi­to­wał kapi­tan. – Mniej­sza jed­nak o to. Na tym wła­śnie będzie pole­gał kolejny z two­ich obo­wiąz­ków, jakie ci zle­cam na następne dni: chciał­bym, żebyś dowie­dział się moż­li­wie jak naj­wię­cej o nim samym, jego ojczyź­nie i jego rasie.

– Tak jest, sir – potwier­dził Eli, czu­jąc, że serce mu wali w piersi jak mło­tem. Awans ze zwy­kłego kadeta na sta­no­wi­sko tłu­ma­cza i asy­stenta obcego, żyw­cem wzię­tego z lysa­trań­skich legend!

A jedy­nym minu­sem było to, że mogło go to kosz­to­wać utratę przy­szło­ści, jaką sobie wyma­rzył…

Bo prze­ko­nał się już, że Impe­rium sta­nowi w zasa­dzie olbrzymi, skom­pli­ko­wany mecha­nizm, w któ­rym nie ma miej­sca na naj­mniej­sze potknię­cia. Jeśli Eli choćby o krok zbo­czy z raz obra­nej ścieżki kariery, może się nagle oka­zać, że tra­fił na zupeł­nie inną drogę – cał­kiem dla niego obcą, która może go zapro­wa­dzić na naj­niż­szy pokład jakiejś zapo­mnia­nej sta­cji kosmicz­nej, w któ­rej utknie już na zawsze.

Mimo to – tłu­ma­czył sobie – prze­cież zbo­czy z tej ścieżki jedy­nie na tydzień lub coś koło tego, czas potrzebny „Stri­ke­fa­stowi” na dotar­cie do Coru­scant, prawda? Potem wróci na Myomar wraz z resztą kade­tów – i mnó­stwem opo­wie­ści, które będzie mógł snuć do końca życia.

Co mogło pójść nie tak?

– Wyda­jesz się… roz­ba­wiony – mówi kadet Vanto, opa­da­jąc na opar­cie swo­jego fotela.

– Roz­ba­wiony? – pyta Thrawn.

– Hm, roz­śmie­szony czymś, co wydało ci się zabawne – wyja­śnia Vanto i prze­cho­dzi na sy bisti, aby zapy­tać: – Czy w tej histo­rii było coś, co uzna­łeś za śmieszne?

– Wydała mi się cał­kiem cie­kawa.

– Nie­które z moich opo­wie­ści uzna­jesz za cie­kawe – odpo­wiada Vanto. Na jego czole poja­wiają się zmarszczki. – Inne za nie­wia­ry­godne. Jesz­cze inne za zabawne. To wła­śnie była jedna z tych ostat­nich.

– Nie było moim celem ura­zić cie­bie – mówi Thrawn. – Sam jestem jed­nak Chis­sem i ni­gdy nie sły­sza­łem, aby ktoś z moich ludzi taką miał moc.

– Już to wyja­śnia­łem – odpo­wiada Vanto. Jego czoło czę­ściowo się wygła­dza. – Od początku tłu­ma­czy­łem ci, że te histo­rie to tylko nieco wię­cej niż legendy. Ale sam chcia­łeś je usły­szeć.

– Doce­niam twoją chęć podzie­le­nia się nimi ze mną – mówi Thrawn. – Z histo­rii, które ludzie opo­wia­dają o innych, można się cał­kiem sporo dowie­dzieć o tych pierw­szych.

– I? – pyta Vanto. Bruzdy na jego czole znów się pogłę­biają. Odwraca głowę lekko w prawo.

– Nie rozu­miem.

– Zapy­ta­łem, czego nauczy­łeś się o ludziach – wyja­śnia Vanto, mru­żąc lekko oczy.

– Źle się wyra­zi­łem. Prze­pra­szam. Chcia­łem powie­dzieć, że mogę się dowie­dzieć cze­goś o jed­nej oso­bie, to zna­czy o tobie, z opo­wie­ści, któ­rymi chcesz się ze mną dzie­lić.

– I czego się o mnie dowie­dzia­łeś? – pyta Vanto, prze­sta­jąc mru­żyć oczy. Ton jego głosu nieco się obniża.

– Że nie chcesz być tutaj – wyja­śnia Thrawn. – Nie chcesz odgry­wać roli tłu­ma­cza i asy­stenta. A już na pewno nie chcesz pro­wa­dzić prze­słu­cha­nia.

– A kto powie­dział, że pro­wa­dzę prze­słu­cha­nie? – pyta Vanto gło­sem nieco gło­śniej­szym i wyż­szym niż przed chwilą. Mię­śnie ramion ukryte pod ręka­wami jego bluzy tężeją.

– Chciał­byś wró­cić do swo­ich liczb i listów prze­wo­zo­wych – uści­śla Thrawn. – To wła­śnie do tego masz dryg i tędy pro­wa­dzi ścieżka, którą chcesz podą­żać.

– Fascy­nu­jące – mówi Vanto, a w jego gło­sie poja­wia się nowa, chra­pliwa nuta. Zaci­ska prze­lot­nie usta. – Pew­nie jako wielki dowódca woj­skowy uwa­żasz, że logi­styka i zaopa­trze­nie są poni­żej two­jej god­no­ści?

– A two­jej?

– Oczy­wi­ście, że nie – stwier­dza Vanto i pro­stuje się nieco w swoim fotelu, wypi­na­jąc lekko pierś. Mówi teraz głęb­szym tonem. – Bo dosko­nale wiem, o co w tym biega. Moja rodzina zaj­muje się tym od trzech poko­leń. Po pro­stu robię to teraz dla Floty Impe­rial­nej zamiast dla wła­snej rodziny, to wszystko.

– Domy­ślam się, że jesteś w tym dobry.

– Bar­dzo dobry – pod­kre­śla Vanto. – Porucz­nik Oste­regi powie­dział, że jestem jed­nym z naj­lep­szych kade­tów, jakich kie­dy­kol­wiek miał na pokła­dzie. Gdy tylko skoń­czę ostatni semestr w aka­de­mii, dostanę przy­dział na liniowcu.

– Czy wła­śnie tego pra­gniesz? – pyta Thrawn.

– Oczy­wi­ście – odpo­wiada Vanto, a jego głos traci nieco na sile. – Nie mam jed­nak poję­cia, dla­czego mia­łoby cię to obcho­dzić.

– Co mia­łoby mnie obcho­dzić?

– Dla­czego miał­bym cię obcho­dzić ja – wyja­śnia Vanto. Znów mruży lekko oczy. Ton jego głosu ponow­nie jest niski. – Wiem, że przez cały ten czas przy­glą­da­łeś mi się, pró­bu­jąc mnie przej­rzeć. Nie myśl, że tego nie zauwa­ży­łem. Pro­sisz mnie, żebym opo­wie­dział ci jedną z legend, które pozna­łem jako dziecko, a potem chcesz słu­chać o mojej ojczyź­nie i dzie­ciń­stwie. Cały czas zada­jesz pozor­nie błahe pyta­nia, sta­ra­jąc się, żeby brzmiały jak gdyby ni­gdy nic. Chciał­bym wie­dzieć po co. – Krzy­żuje ramiona na piersi.

– Wybacz – mówi Thrawn. – Nie chcia­łem cię ura­zić. Cie­ka­wisz mnie po pro­stu, tak samo jak cie­kawi mnie wszystko w twoim Impe­rium.

– Ale dla­czego aku­rat ja? – pyta Vanto. – Nie zapy­ta­łeś ni­gdy o kapi­tana Parcka ani majora Bar­risa, ani nikogo innego ze star­szych ofi­ce­rów. Nie pytasz nawet o Impe­ra­tora Pal­pa­tine’a czy Senat Impe­rialny!

– Bo nie są oni bez­po­śred­nio zwią­zani z moim prze­trwa­niem – wyja­śnia Thrawn. – A ty tak.

– Z całym należ­nym sza­cun­kiem, ale nie mógł­byś bar­dziej być w błę­dzie – mówi Vanto. Kręci głową. – Kapi­tan Parck może w każ­dej chwili wydać roz­kaz, aby wypchnąć cię przez śluzę powietrzną. Major Bar­ris może posta­wić ci zarzuty lub w coś cię wro­bić i kazać cię zastrze­lić. Co się zaś tyczy Impe­ra­tora… – Mię­śnie na jego szyi tężeją na chwilę, a twarz lśni przez chwilę moc­niej w pod­czer­wieni. – Ma wła­dzę abso­lutną nad wszyst­kimi i wszyst­kim, co się dzieje w Impe­rium. Jeśli uzna, że nie jesteś zabawny, albo będzie z cie­bie nie­za­do­wo­lony, skoń­czysz mar­twy.

– Kapi­ta­nowi Parc­kowi zależy na zacho­wa­niu twa­rzy i… awan­sie – odpo­wiada Thrawn. – Wie­rzy, że posłużę mu w reali­za­cji tych celów. Major Bar­ris nie lubi mnie, ale nie chce ryzy­ko­wać, że roz­gniewa swo­jego kapi­tana. Co zaś doty­czy waszego Impe­ra­tora… to się jesz­cze okaże.

– W porządku – mówi Vanto. Mię­śnie jego szyi roz­luź­niają się nieco, ale nie do końca. – Jeśli chcesz znać moje zda­nie, to naj­bar­dziej mar­twił­bym się wła­śnie o niego, ale… hm, twoja sprawa. To wszystko nie zmie­nia jed­nak faktu, że na­dal jestem na samym dole tej dra­biny. Jesz­cze raz: dla­czego w ogóle zawra­casz sobie mną głowę?

– Jesteś moim tłu­ma­czem. W two­ich rękach leży los moich słów i ich zna­cze­nie. Błędne tłu­ma­cze­nie spo­wo­duje zamie­sza­nie lub gniew. Celowa omyłka może spo­wo­do­wać śmierć.

– Krey­towe łajno – wypluwa Vanto i par­ska przez nos.

– Prze­pra­szam?

– Powie­dzia­łem: krey­towe łajno – powta­rza Vanto. – W ciągu ostat­nich kilku dni przy­swo­iłeś mnó­stwo wyra­żeń. Mówisz w basicu rów­nie dobrze jak ja. Może nawet lepiej, nie masz akcentu z Dzi­kiej Prze­strzeni, z któ­rego tak nabi­jają się ludzie. Nie potrze­bu­jesz tłu­ma­cza.

– Przed­sta­wi­łeś argu­ment – kwi­tuje Thrawn. – Co to zna­czy „krey­towe łajno”?

– To potoczne okre­śle­nie cze­goś bez­sen­sow­nego – wyja­śnia Vanto. Lewy kącik jego ust wędruje w górę. – Tym bar­dziej bez­sen­sow­nego, jeśli nadawca wie, że to… bez sensu.

– Rozu­miem. Krey­towe łajno. Zapa­mię­tam to.

– Lepiej nie – mówi Vanto ponuro, szybko wyma­wia­jąc słowa. – To nie­zbyt grzeczne. Nie mówiąc już o tym, że na kilo­metr cuch­nie takimi miej­scami jak Lysa­tra. Chcę przez to powie­dzieć, że koja­rzy się z miej­scami, które nie należą do Świa­tów Jądra i któ­rym daleko do eli­tar­no­ści oraz potęgi zamiesz­ki­wa­nych przez nie osób – wyja­śnia nie­pro­szony.

– Domy­ślam się, że ozna­cza to ist­nie­nie hie­rar­chii wśród świa­tów i ich miesz­kań­ców?

– Och, w końcu pyta­nie o praw­dziwe Impe­rium! – mówi Vanto. – O tak, ist­nieje taka hie­rar­chia, bez dwóch zdań. Potężna, sil­nie zako­rze­niona, w dużej mie­rze nie­pi­sana, jed­nak surowo prze­strze­gana. Jeśli liczysz na to, że przed­sta­wię cię wysoko posta­wio­nym i potęż­nym, gorzko się roz­cza­ru­jesz.

– Zbyt nisko się cenisz, kade­cie Vanto – komen­tuje Thrawn. – A może po pro­stu zbyt wiel­kie zna­cze­nie przy­pi­su­jesz hie­rar­chii spo­łecz­nej. Cie­szy mnie, że jesteś moim tłu­ma­czem.

– A ja się cie­szę, że jesteś zado­wo­lony – odpo­wiada Vanto. Mówi to gło­sem nieco wyż­szym niż wcze­śniej, ale mię­śnie jego szyi wciąż są nieco spięte. – Nie, żebyś miał jakiś wielki wybór…

– Może i tak – przy­znaje Thrawn. – Powiedz mi: kiedy przy­bę­dziemy na świat sto­łeczny?

– Mam roz­kazy dostar­czyć cię do przed­niego prze­działu han­ga­ro­wego, tego, z któ­rego pró­bo­wa­łeś uciec, o siód­mej jutro rano – wyja­śnia Vanto.

– Czy potem spo­tkam się z Impe­ra­to­rem?

– Nie mam poję­cia, co będzie potem – wzdy­cha kadet. Mię­śnie pod jego mun­du­rem tężeją lekko, a na jego czole znów poja­wiają się zmarszczki. – Jed­nak ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że jeśli się z kimś spo­tkasz, to raczej nie będzie to osoba z bli­skich krę­gów Impe­ra­tora. Być może ktoś z wyż­szych szcze­bli admi­ni­stra­cji. Albo i niż­szych.

– Czy będziesz mi towa­rzy­szył?

– To zależy od decy­zji kapi­tana – odpo­wiada chło­pak. – Wciąż mam do wypeł­nie­nia inne obo­wiązki na pokła­dzie „Stri­ke­fa­sta”. Powi­nie­nem się też przy­go­to­wać do powrotu do aka­de­mii na Myoma­rze…

– Twoje obo­wiązki i stu­dia są oczy­wi­ście ważne – przy­ta­kuje Thrawn. – Zoba­czymy, jaką decy­zję podej­mie kapi­tan Parck. W takim razie, kade­cie, żegnam cię do rana i życzę ci dobrego wie­czoru.

– Dzię­kuję – mówi Vanto i napię­cie mię­śni ustę­puje, choć cał­kiem nie znika. – Do zoba­cze­nia rano.

Prom typu Lambda, oso­bi­sty śro­dek trans­portu kapi­tana Parcka, opu­ścił han­gar dokład­nie o siód­mej pięć rano. Oprócz Parcka, Thrawna i Elego na pokła­dzie zna­leźli się major Bar­ris, trzech żoł­nie­rzy floty, któ­rzy rze­komo prze­by­wali na pla­ne­cie, gdy Thrawn wodził wszyst­kich za nos, a także dwóch sztur­mow­ców, ponoć rów­nież nale­żą­cych do grupy, która była świad­kami doko­nań obcego.

Leciało z nimi także dzie­się­ciu uzbro­jo­nych po zęby żoł­nie­rzy floty. Nawet jeśli Parck przej­mo­wał się zda­niem wysoko posta­wio­nych przed­sta­wi­cieli admi­ni­stra­cji, naj­wy­raź­niej nie chciał ryzy­ko­wać, że wię­zień zbie­gnie, gdy wylą­dują.

Podob­nie jak wszy­scy oby­wa­tele Impe­rium Eli widział w swoim życiu mnó­stwo holo­gra­mów Coru­scant. Spę­dził także kilka godzin na bada­niu map pla­ne­tar­nych następ­nego dnia po tym, jak Parck poin­for­mo­wał go, że wła­śnie tam się uda­dzą.

Nic z tego nie przy­go­to­wało go jed­nak na skalę i roz­mach, które dosłow­nie zaparły mu dech w pier­siach, gdy dotarli do celu podróży.

Kiedy pod­cho­dzili do lądo­wa­nia, nie mógł wręcz ode­rwać oczu od ekranu w kabi­nie, wpa­tru­jąc się z nie­mal naboż­nym zachwy­tem w wyświe­tlane na nim obrazy. Pla­netę ota­czał sze­reg pier­ścieni, two­rzo­nych przez orbi­tu­jące wokół niej trans­por­towce, statki pasa­żer­skie i jed­nostki woj­skowe, cze­ka­jące na swoją kolej, aby wylą­do­wać. Tu i ówdzie dało się dostrzec świetlne fon­tanny two­rzone przez reflek­tory stat­ków star­tu­ją­cych z powierzchni pla­nety i włą­cza­ją­cych się do ruchu w róż­nych kory­ta­rzach powietrz­nych pod­czas prze­cho­dze­nia przez atmos­ferę, a następ­nie roz­pra­sza­ją­cych się w róż­nych kie­run­kach, gdy już dotarły do prze­strzeni kosmicz­nej.

Pod­czas gdy ich prom kon­ty­nu­ował lot ku powierzchni mia­sta-pla­nety, Eli przy­glą­dał się, jak mozaika lśnią­cych, przy­po­mi­na­ją­cych gwiazdy punk­ci­ków, zna­czą­cych powierzch­nię świata, powoli przy­bie­rała wyraź­niej­sze kształty wież i budyn­ków. Kiedy zna­leźli się jesz­cze bli­żej, mógł już bez prze­szkód wyło­wić z masy poje­dyn­cze pojazdy, klu­czące mię­dzy strze­li­stymi zabu­do­wa­niami w fine­zyj­nym powietrz­nym tańcu i zmie­rza­jące do tysiąca zna­nych tylko im punk­tów doce­lo­wych. Na ten widok do głowy przy­szła mu smętna myśl, że praw­do­po­dob­nie w tej chwili patrzy na wię­cej jed­no­stek powietrz­nych, niż kie­dy­kol­wiek wylą­do­wało na jego ojczy­stej pla­ne­cie.

Pilot wpro­wa­dził ich prom na jedną z wyżej poło­żo­nych tras, nie­wąt­pli­wie zare­zer­wo­waną dla jed­no­stek woj­sko­wych. Byli teraz na tyle bli­sko powierzchni pla­nety, że Eli dostrze­gał już wyraź­nie cha­rak­te­ry­styczne punkty orien­ta­cyjne. Tam, w oddali wid­niała Cen­tralna Aka­de­mia Impe­rialna, w któ­rej elita Impe­rium szko­liła się na ofi­ce­rów armii i floty. Za nią, nieco na wscho­dzie, znaj­do­wały się tereny prze­my­słowe – tu i tam nie­bo­siężne wieże wyplu­wały wysoko w atmos­ferę opary super­ro­zgrza­nych ście­ków. Jesz­cze dalej wid­niały pła­skie, nie­za­bu­do­wane poła­cie świata, poło­żone zde­cy­do­wa­nie niżej od szczy­tów ota­cza­ją­cych je strze­li­stych kon­struk­cji, jed­nak na­dal wiele pozio­mów ponad fak­tyczną powierzch­nią pla­nety. „Naj­praw­do­po­dob­niej lądo­wi­sko, być może dla wysoko posta­wio­nych poli­ty­ków lub więk­szych pojaz­dów woj­sko­wych” – uznał. Gdy spoj­rzał w drugą stronę, zauwa­żył dach budynku Senatu Impe­rial­nego.

Wstrzy­mał oddech. Skoro tam był Senat, a po prze­ciw­nej stro­nie Cen­tralna Aka­de­mia Impe­rialna…

Nie zmie­rzali ani do Admi­ra­li­cji, ani do sie­dziby Impe­rial­nego Biura Bez­pie­czeń­stwa, które ziden­ty­fi­ko­wał wcze­śniej jako naj­bar­dziej praw­do­po­dobne cele ich podróży.

Kie­ro­wali się pro­sto do Pałacu Impe­rial­nego.

Ale… Pałacu? Impe­rial­nego?

„Nie, to nie­moż­liwe” – prze­szło mu przez myśl. Prze­cież nie lecie­liby tam z powodu jed­nego jedy­nego nie­bie­sko­skó­rego huma­no­ida schwy­ta­nego na świe­cie bez nazwy w Dzi­kiej Prze­strzeni, prawda? Nie było szans, by Impe­ra­tor w ogóle zwró­cił uwagę na tak błahy incy­dent, nie mówiąc już o oso­bi­stym zain­te­re­so­wa­niu się tą sprawą…

A jed­nak wszystko wska­zy­wało na to, że tak wła­śnie się stało.

Eli ukrad­kiem zer­k­nął na drugą stronę prze­działu, gdzie sie­dzieli Thrawn i Parck oto­czeni przez straż­ni­ków. Kapi­tan wyda­wał się nie­na­tu­ral­nie spięty, cał­kiem jakby sam nie mógł uwie­rzyć w to, dokąd lecą. Straż­nicy spra­wiali podobne wra­że­nie, z tą jed­nak róż­nicą, że na twa­rzach co ponie­któ­rych malo­wał się nie­skry­wany strach.

Cóż, w zasa­dzie trudno było im się dzi­wić. To wła­śnie z powodu błę­dów popeł­nio­nych przez te kobiety i tych męż­czyzn Thrawn tra­fił na pokład „Stri­ke­fa­sta”. Wszy­scy znali aż za dobrze mro­żące krew w żyłach opo­wie­ści o tym, jak Impe­ra­tor postę­po­wał z ludźmi, któ­rzy go zawie­dli.

Jed­nak sam Thrawn nie spra­wiał wra­że­nia prze­stra­szo­nego ani nawet zatro­ska­nego. Na jego twa­rzy malo­wała się jedy­nie ta jego bez­gra­nicz­nie wku­rza­jąca pew­ność sie­bie.

„Może Parck nie powie­dział mu, dokąd leci? – prze­szło przez myśl Elemu. – Może nie opowie­dział mu o Impe­ra­to­rze ani o jego repu­ta­cji? A może było wręcz prze­ciw­nie: opowie­dział mu o wszyst­kim w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, a obcy zało­żył po pro­stu, że nie­za­leż­nie od tego, dokąd lecą, postara się mieć wszystko pod kon­trolą?”.

Eli utkwił spoj­rze­nie z powro­tem w ekra­nie, wra­ca­jąc myślą do wszyst­kich zna­nych mu legend o potę­dze mili­tar­nej Chis­sów. O ile się orien­to­wał, wie­dza o ich kul­tu­rze i spo­łe­czeń­stwie została zapo­mniana przez Repu­blikę wiele wie­ków, a może nawet tysiąc­leci temu. A teraz nagle ten gatu­nek wkra­czał ponow­nie na arenę dzie­jów…

Czy ta pew­ność sie­bie sta­no­wiła wizy­tówkę Thrawna, czy może była wła­ściwa wszyst­kim przed­sta­wi­cie­lom jego rasy?

Jako ktoś, kto być może pew­nego dnia zosta­nie zmu­szony sta­wić jej czoła, Eli modlił się gorąco w duchu, by praw­dziwa nie oka­zała się ta druga moż­li­wość.

Zanim popro­wa­dzono ich mię­dzy dwoma odzia­nymi w czer­wone szaty i hełmy impe­rial­nymi gwar­dzi­stami do sali tro­no­wej Impe­ra­tora, Eli nie­mal zdo­łał prze­ko­nać samego sie­bie, że przy­byli tu po pro­stu spo­tkać się z jakimś pała­co­wym urzęd­ni­kiem niż­szego szcze­bla.

Wcze­śniej prze­ko­nał się, że holo­gramy Coru­scant, które oglą­dał do tej pory, ble­dły w porów­na­niu z rze­czy­wi­sto­ścią. Oka­zało się, że w przy­padku Impe­ra­tora ta róż­nica jest jesz­cze bar­dziej ude­rza­jąca.

Na pierw­szy rzut oka męż­czy­zna nie robił jakie­goś szcze­gól­nego wra­że­nia. Ubrany w pro­stą, brą­zową szatę z kap­tu­rem, pozba­wioną jakich­kol­wiek ozdób czy insy­gniów wła­dzy, zasia­dał na potęż­nym, czar­nym i rów­nie pro­stym jak jego strój tro­nie, usta­wio­nym na podium wynie­sio­nym zale­d­wie cztery stop­nie ponad poziom pod­łogi – nic spek­ta­ku­lar­nego. W isto­cie ciemna barwa szat spra­wiała, że nie­mal zni­kał na tle mebla.

Dopiero gdy grupa pode­szła bli­żej, dało się dostrzec detale, od któ­rych chyba wszyst­kim bez wyjątku prze­szły po ple­cach ciarki.

Przede wszyst­kim twarz Impe­ra­tora. Holo­gramy i nagra­nia zawsze uka­zy­wały go jako dostoj­nego, star­szego męż­czy­znę, może nieco przy­tło­czo­nego brze­mie­niem doświad­cze­nia i trosk zwią­za­nych ze spra­wo­wa­niem władcy. To jed­nak były tylko pozory. Twarz skryta pod kap­tu­rem była twa­rzą starca – znisz­czona i poorana set­kami głę­bo­kich bruzd.

Nie były to zwy­kłe zmarszczki w rodzaju tych, któ­rych doro­bili się w ciągu lat pracy pod gołym nie­bem dziad­ko­wie Elego – o nie. Wyglą­dały nie jak oznaka wieku, ale raczej jak… bli­zny czy może ślady po opa­rze­niach?

Z histo­rii, które sły­szał, wyni­kało, że zdrajcy Jedi pró­bo­wali prze­jąć wła­dzę w Repu­blice i zaata­ko­wali Pal­pa­tine’a, wów­czas kanc­le­rza. Nie wspo­mi­nały one jed­nak, że zwy­cię­stwo nad zama­chow­cami kosz­to­wało go tak drogo…

Pew­nie to wła­śnie wtedy ucier­piały jego oczy…

Eli poczuł, że po krę­go­słu­pie peł­znie mu zimny dreszcz. Spoj­rze­nie Impe­ra­tora było czujne i bystre, znać było w nim wie­dzę i potęgę, ale… jego oczy były też bar­dzo dziwne. Nie­zwy­kłe. Nie­po­ko­jące. Moż­liwe, że uszko­dziła je ta sama zdra­dziecka siła, która odci­snęła piętno na jego twa­rzy.

Inte­li­gen­cja, wie­dza, potęga. A także – wyczu­walne jesz­cze sil­niej niż u Thrawna – prze­świad­cze­nie o wła­snej wła­dzy i wyż­szo­ści nad wszyst­kim i wszyst­kimi dookoła.

Impe­ra­tor przy­glą­dał się w mil­cze­niu zbli­ża­ją­cemu się do niego pocho­dowi. Otwie­rał go Parck, za któ­rym szli Bar­ris i Eli, wyprze­dza­jąc Thrawna eskor­to­wa­nego przez żoł­nie­rza floty i świad­ków w oso­bach sztur­mow­ców. Straż­nicy Parcka zostali na zewnątrz, pod drzwiami, zastą­pieni przez szóstkę impe­rial­nych gwar­dzi­stów.

Eli miał wra­że­nie, że minęła cała wiecz­ność, zanim dotarli do tronu. Zasta­na­wiał się, jak bli­sko Impe­ra­tora zostaną dopusz­czeni i skąd kapi­tan Parck będzie wie­dział, że dotarli do wła­ści­wego miej­sca. Odpo­wiedź na swoje pyta­nia uzy­skał, gdy zna­leźli się jakieś pięć metrów od tronu i dwaj gwar­dzi­ści bez­sze­lest­nie wyprze­dzili ich, aby zająć pozy­cje u stóp pro­wa­dzą­cych na podium scho­dów, tuż przed nimi. Parck rów­nież się zatrzy­mał, podob­nie jak pozo­stali.

Wszy­scy zamarli w ocze­ki­wa­niu i trwali tak… i trwali.

Nie minęło pew­nie wię­cej niż pięć sekund, ale Eli ponow­nie odniósł wra­że­nie, że cze­kają tak w nie­skoń­czo­ność. W sali tro­no­wej pano­wała nie­zmą­cona naj­lżej­szym szme­rem cisza, nikt nie ośmie­lił się drgnąć. Jedy­nym dźwię­kiem, który sły­szał Eli, było dud­nie­nie w uszach jego wła­snego tętna, a jedy­nym ruchem, jaki reje­stro­wał, drże­nie jego wła­snych rąk pod ręka­wami mun­duru.

– Kapi­ta­nie Parck – ode­zwał się wresz­cie Impe­ra­tor chra­pli­wym, ale nie­zdra­dza­ją­cym żad­nych uczuć gło­sem. – Poin­for­mo­wano mnie, że masz dla mnie… poda­ru­nek.

Eli się skrzy­wił. „Poda­ru­nek?”. Chis­so­wie z opo­wie­ści, które sły­szał, uzna­liby to za śmier­telną znie­wagę. Thrawn stał za jego ple­cami i chło­pak nie ośmie­lił się obró­cić, by na niego spoj­rzeć, jed­nak wyobra­żał sobie minę malu­jącą się w tej chwili na tym dum­nym obli­czu…

– Ow­szem, Wasza Wyso­kość – odpo­wie­dział Parck, skła­nia­jąc się nisko. – Wojow­nika, będą­cego rze­komo przed­sta­wi­cie­lem rasy zna­nej jako Chis­so­wie.

– W rze­czy samej – odparł Impe­ra­tor gło­sem jesz­cze bar­dziej obo­jęt­nym niż poprzed­nio, o ile w ogóle było to moż­liwe. – I co takiego twoim zda­niem miał­bym z nim zro­bić?

– Jeśli wolno, Wasza Wyso­kość – ode­zwał się Thrawn, zanim Parck zdą­żył otwo­rzyć usta, by odpo­wie­dzieć – nie jestem zwy­kłym… poda­run­kiem. Sta­no­wię rów­nież narzę­dzie. Takie, z jakim ni­gdy wcze­śniej nie mia­łeś do czy­nie­nia. I moż­liwe, że ni­gdy już nie będziesz. Jeśli mnie wyko­rzy­stasz, dobrze na tym wyj­dziesz.

– Och, czyżby? – zapy­tał Impe­ra­tor z nutą roz­ba­wie­nia w gło­sie. – Bez dwóch zdań twoje pokłady pew­no­ści sie­bie wydają się nie­wy­czer­pane. Co dokład­nie masz mi do zaofe­ro­wa­nia, Chis­sie?

– Na począ­tek infor­ma­cje – odpo­wie­dział Thrawn. Nawet jeśli czuł się ura­żony sło­wami Impe­ra­tora, Eli nie sły­szał tego w jego gło­sie. – W Nie­zna­nych Regio­nach czają się zagro­że­nia… Zagro­że­nia, które pew­nego dnia odnajdą twoje Impe­rium. Znam wiele z nich.

– Już wkrótce sam je poznam – zapew­nił go spo­koj­nie Impe­ra­tor. – Czy masz mi do zapro­po­no­wa­nia coś ponad to?

– Być może dowiesz się o nich na czas, by je poko­nać – odpo­wie­dział bez waha­nia Thrawn. – A może nie. Co wię­cej mogę ci zapro­po­no­wać? Moje zdol­no­ści woj­skowe. Mógł­byś je wyko­rzy­stać do opra­co­wa­nia planu odna­le­zie­nia i wyeli­mi­no­wa­nia wspo­mnia­nych zagro­żeń.

– A czy te nie­bez­pie­czeń­stwa, o któ­rych mówisz… – Impe­ra­tor zawie­sił głos. – Domy­ślam się, że nie zagra­żają jedy­nie mojemu Impe­rium?

– Nie, Wasza Wyso­kość – potwier­dził Thrawn. – To rów­nież zagro­że­nia dla mojego ludu.

– I chciał­byś wyeli­mi­no­wać je wszyst­kie, aby nic już wam nie zagra­żało?

– Tak.

Żół­tawe oczy Impe­ra­tora zalśniły dziw­nym bla­skiem.

– I chciał­byś, by moje Impe­rium ci w tym pomo­gło.

– Chęt­nie sko­rzy­stam z waszego wspar­cia.

– Chcesz, bym udzie­lił wspar­cia ludziom, któ­rzy cię wygnali? – upew­nił się Impe­ra­tor. – Czy może kapi­tan Parck wpro­wa­dził mnie w błąd?

– Wyra­ził się jasno – zapew­nił go Thrawn. – Rze­czy­wi­ście zosta­łem wygnany.

– A jed­nak wciąż chcesz ich chro­nić. Dla­czego?

– Bo to mój lud.

– A jeśli nie okażą wdzięcz­no­ści i odmó­wią przy­ję­cia cię z powro­tem na swoje łono? Co wtedy?

Nastą­piła chwila ciszy.

Eli był dziw­nie pewien, że Thrawn obda­rzył w tym momen­cie Impe­ra­tora jed­nym ze swo­ich ską­pych uśmie­chów, któ­rymi tak chęt­nie sza­fo­wał.

– Nie potrze­buję ich pozwo­le­nia, by ich chro­nić, Wasza Wyso­kość – oznaj­mił Chiss. – Podob­nie jak nie ocze­kuję od nich wdzięcz­no­ści.

– Zna­łem innych, któ­rych cecho­wał dokład­nie ten sam rodzaj dum­nej szla­chet­no­ści – stwier­dził Impe­ra­tor. – Więk­szość z nich bole­śnie się… spa­rzyła, gdy ich bez­in­te­re­sow­ność zde­rzyła się z bru­talną rze­czy­wi­sto­ścią.

– Mia­łem już oka­zję sta­nąć twa­rzą w twarz z bru­talną rze­czy­wi­sto­ścią, jak to ujmu­jesz.

– W rze­czy samej – zgo­dził się z nim Impe­ra­tor. – Czego dokład­nie ocze­ku­jesz od mojego Impe­rium?

– Chciał­bym zapro­po­no­wać roz­wią­za­nie, które zapewni nam obo­pólne korzy­ści – wyznał Thrawn. – Pro­po­nuję moją wie­dzę i zdol­no­ści w zamian za uwzględ­nie­nie w przy­szło­ści potrzeb mojego ludu.

– A co się sta­nie, gdy ten czas nadej­dzie, a ja odmó­wię wzię­cia pod uwagę dobra two­jego ludu?

– Cóż, wów­czas przy­znam, że posta­wi­łem wszystko na jedną kartę i prze­gra­łem – odpo­wie­dział ze spo­ko­jem Thrawn. – Do tego czasu jed­nak będę sta­rał się prze­ko­nać cię, że nasze cele są zgodne.

– Inte­re­su­jące – mruk­nął pod nosem Impe­ra­tor. – Powiedz mi, Chis­sie, co będzie, jeśli zde­cy­du­jesz się słu­żyć Impe­rium, a okaże się, że two­jemu ludowi rze­czy­wi­ście grozi nie­bez­pie­czeń­stwo… Komu będziesz wów­czas wierny? Wobec kogo pozo­sta­niesz lojalny?

– Nie sądzę, by dzie­le­nie się infor­ma­cjami mogło sta­no­wić źró­dło kon­fliktu inte­re­sów.

– Nie mówię o dzie­le­niu się infor­ma­cjami – uści­ślił Impe­ra­tor. – Tylko o służ­bie.

Ponow­nie chwila ciszy.

– Jeśli zde­cy­duję się słu­żyć Impe­rium, będziesz miał moją lojal­ność.

– Jaką dasz mi na to gwa­ran­cję?

– Moje słowo – odparł obcy. – Być może jeden z two­ich sług mógłby potwier­dzić jego war­tość.