Star Wars. Eskadra Alfabet. Puste słońce - Alexander Freed - ebook

Star Wars. Eskadra Alfabet. Puste słońce ebook

Alexander Freed

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

POLOWANIE ESKADRY ALFABET NA NAJBARDZIEJ ZABÓJCZE MYŚLIWCE TIE W GALAKTYCE JESZCZE NIE DOBIEGŁO KOŃCA! PRZEŻYJ KOLEJNĄ NIESAMOWITĄ PRZYGODĘ W ŚWIECIE GWIEZDNYCH WOJEN!

Wieść o zwycięstwie Nowej Republiki rozeszła się szerokim echem po galaktyce. W jego następstwie okręty flagowe nowo powstałego galaktycznego rządu zmierzają ku najodleglejszym gwiazdom, odszukując i niszcząc ostatki imperialnej tyranii. Jednak niektóre duchy trudniej przepędzić niż inne, a żadne nie są równie niebezpieczne co Skrzydło Cienia.

Powstała z potrzeby chwili Eskadra Alfabet pod dowództwem Yriki Quell nadal podąża tropem Skrzydła Cienia. Jej cel wydaje się bliski, a pilotom zaczyna ciążyć presja, by odnaleźć pułk imperialnych myśliwców, nim będzie za późno. Żądna sukcesu Quell współpracuje, choć niechętnie, z Caernem Adanem z Wywiadu Nowej Republiki, a także z legendarną generał Herą Syndullą, przygotowując najniebezpieczniejszy dotąd fortel w swojej karierze. Celem jest zwabienie Skrzydła Cienia w pułapkę, która mogłaby zakończyć pogoń raz na zawsze.

Jednak skryty w ciemnościach wróg nie próżnuje. Soran Keize, ostatni spośród imperialnych asów, zajął miejsce Nestorki i objął dowództwo nad Skrzydłem Cienia, by w godzinie największej próby tchnąć nowe życie w jednostkę. Powróciwszy z tułaczki spowodowanej wojennymi wstrząsami, Keize znów odnalazł sens istnienia – zamierza poprowadzić zagubionych żołnierzy i zapewnić im bezpieczeństwo. Na drodze stoi mu jedna rzecz – najbardziej niedobrana eskadra we Flocie Nowej Republiki pod wodzą jego dawnej podopiecznej: zdrajczyni Yriki Quell.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 547

Oceny
4,2 (19 ocen)
10
4
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Hombrerros

Dobrze spędzony czas

Wciągająca opowieść, pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji. Czy Quell odnajdzie odkupienie w służbie Nowej Republiki?
00
Soontir1

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta, ale wolałem X-Wingi ze starego kanonu.
00
joorzech

Całkiem niezła

niestety dalej jakoś mnie nie wciąga męczyłem się bardziej niż z 1 tomem ciągle eskadra coś prubuje coś jej nie wychdzi i nowy plan itp brak Jedi brak shitow dużo akcji i myśliwców nic specjalnego
00

Popularność




Chro­no­lo­gia

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Część pierw­sza

CZĘŚĆ PIERW­SZA

POD ZACHŁAN­NYMI NIE­BIO­SAMI

Roz­dział 1

ROZ­DZIAŁ 1

SZEŚĆ BILIO­NÓW SŁOŃC – A TU ANI JED­NEGO

I

Na Poly­neu­sie, gdzie Wyl Lark się uro­dził, a następ­nie został popro­wa­dzony ku doro­sło­ści przez Sun-Lamów Matki Rodu Hik’e, słowo „mia­sto” ozna­czało tyle co „ogród”. Osady na Poly­neu­sie pięły się ścia­nami kanio­nów niczym mech; wyra­stały z leśnego pod­szytu, upra­wiane i doglą­dane przez miesz­kań­ców. Na Kli­fie, gdzie Wyl nauczył się ujeż­dżać sura­vki, ulice ule­gały pod­to­pie­niom i zmie­niały się z każ­dym nadej­ściem mon­sunu, a miesz­kańcy mody­fi­ko­wali układ domostw w zależ­no­ści od tego, co z rzeźbą terenu zro­biły przy­pa­dek i opa­da­jąca woda.

Odkąd opu­ścił Poly­neusa, Wyl odwie­dził liczne światy. Dopiero na Tro­ithe pojął, że tak naprawdę jesz­cze ni­gdy nie widział na oczy mia­sta.

Sil­niki myśliwca prze­chwy­tu­ją­cego RZ-1 grzmiały, gdy zapi­ko­wał, by odbić od masyw­nej fasady z ciem­no­nie­bie­skiego metalu i od zło­co­nych łuków. Mknął mię­dzy dra­pa­czami chmur i pod torami kole­jo­wymi. Ponad sze­re­gami cyfro­wych tablic rekla­mo­wych uno­siły się pro­jek­tory solarne, które rzu­cały połu­dniowe świa­tło. Poły­sku­jąc jasno na tle czar­nego nieba, pro­wa­dziły Wyla przez miej­ski gąszcz.

– Nie mów, bra­cie, że ucie­kasz? – Głos dobie­ga­jący z komu­ni­ka­tora był led­wie sły­szalny, zagłu­szany przez sil­niki A-winga. Nath Ten­sent wyda­wał się roz­ba­wiony.

– Nie ucie­kam – odparł Wyl. – Zata­czam pętlę.

– Spora ta pętla. Znik­ną­łeś mi z sen­so­rów.

– Pew­nie dla­tego, że twój sprzęt jest star­szy ode mnie – rzu­cił pół­przy­tom­nie Lark, a do tego zapo­mniał się uśmiech­nąć. Wle­ciał pod kątem w obłok dymu. Gdy zwal­niał, dro­binki popiołu ude­rzały o poszy­cie kadłuba. Siło­wał się z prze­pust­nicą i repul­so­rami. Spo­glą­dał wyłącz­nie na odczyty radaru – przez ilu­mi­na­tor nie widział niczego. Żołą­dek pod­szedł mu do gar­dła, gdy A-wing opadł o sto metrów i opu­ścił obłok.

Na ster­bur­cie wyło­nił się wie­lo­pię­trowy par­king śmi­ga­czy. Ze szramy na wyso­ko­ści trze­ciego poziomu buchały pło­mie­nie – źró­dło kłę­bów dymu. Kolejne dwie kon­dy­gna­cje sta­no­wiły cel kar­ma­zy­no­wych wią­zek ener­gii, które szat­ko­wały metal i odkształ­cały dura­be­to­nowe płyty. Wyl odda­lił się od pło­mieni i wpadł pod ostrzał. Osłony skwier­czały, a uprząż bole­śnie kąsała, gdy odbi­jał ostro w bok.

Daleko w dole ujrzał chod­nik. Na bul­wa­rze ście­rały się dwie grupy wal­czą­cych. Wiązki ener­gii ude­rza­jące w par­king (a obec­nie i w jego pole ochronne) wymie­rzone były w trans­por­to­wiec UT-60D U-wing, który wisiał dwa­dzie­ścia metrów nad jedną z frak­cji i walił ze wszyst­kich dział w stronę prze­ciw­nika. Wyl oce­nił sytu­ację w nie­spełna sekundę, ste­ru­jąc na czuja. Przed oczyma na­dal miał mroczki.

– Kairos? – zagaił. – Potrze­bu­jesz wspar­cia?

Zro­bił unik, by nie zde­rzyć się z meta­lową iglicą – deko­ra­cyj­nym ele­men­tem archi­tek­tury lub kom­po­nen­tem prze­sta­rza­łej tech­no­lo­gii, tego nie był pewien – gdy z komu­ni­ka­tora wydo­był się niski dźwięk.

„Zaprze­cze­nie”. Wyl aż skrzy­wił się na ryk dział lase­ro­wych U-winga.

– Kairos potrze­buje jed­nego. – Znów usły­szał głos Natha. – Aby­śmy zajęli się celem. Za mniej wię­cej dzie­sięć sekund pod­cho­dzę do ataku. Wolisz górę czy dół?

– Górę – odparł Wyl, po czym popro­wa­dził myśli­wiec aleją pro­sto­pa­dłą do bul­waru. Powiódł wzro­kiem po wypeł­nia­ją­cej wid­no­krąg pano­ra­mie mia­sta – kopu­łach wień­czą­cych dachy oper, spi­ra­lach gale­rii han­dlo­wych, kon­struk­cjach z uło­żo­nych w stosy sze­ścia­nów o popę­ka­nych krysz­ta­ło­wych ścia­nach, gdzie daw­niej odby­wały się wyda­rze­nia spor­towe – i sku­pił się na tyta­nicz­nej meta­lo­wej bestii, brną­cej w jego stronę na czte­rech paję­czych odnó­żach. Do jej wygię­tego kor­pusu dosztu­ko­wano owa­dzią głowę, która w miej­scu żuwaczki miała drga­jące działa, a zabru­dzony pyłem i popio­łem pan­cerz nosił ślady po bla­ste­ro­wym ostrzale. Choć na tle oko­licz­nych budyn­ków potwór wyda­wał się mały, poru­szał się mię­dzy nimi niczym dra­pież­nik wśród traw.

Wyl znał bestię z holo­gra­mów. Sata Neek i Sono­gari opo­wia­dali histo­rie o impe­rial­nych maszy­nach kro­czą­cych, mogą­cych zrów­nać z zie­mią kosmo­port. Ten kon­kretny potwór był prze­zna­czony do trans­portu ładun­ków – przy­naj­mniej tak stwier­dził któ­ryś z pie­chu­rów – ale wystar­czyłby jeden celny wystrzał, by spo­pie­lić tuzin żoł­nie­rzy.

Wyl zatem wybrał „górę”. Popę­dził ku gło­wie maszyny, by odwró­cić uwagę ste­ru­ją­cych nią pilo­tów. Wykrę­cił beczkę, uni­ka­jąc serii strza­łów. Wzniósł się pomimo tego, że salwa mogła naru­szyć pobli­skie budowle: prze­bić kopuły oper i roz­trza­skać krysz­ta­łowe areny spor­towe – obró­cić w pył dzieje Tro­ithe.

Jed­nak pie­chota Nowej Repu­bliki będzie bez­pieczna.

Zmniej­szył ciąg, by mogły go namie­rzyć sys­temy celow­ni­cze maszyny. Działa huczały tak gło­śno, że aż drżały mu kości. Salwy roz­świe­tlały oko­licę niczym bły­ska­wice. Trząsł się w sie­dzi­sku, a jego hełm ude­rzał o zagłó­wek. Sta­rał się być o krok przed nie­przy­ja­cie­lem.

– Widzisz? – szep­nął. O mało nie ugryzł się w wargę, gdy A-win­giem szarp­nęło. – Nad­ciąga Nath. Jesz­cze tylko kilka sekund.

Punk­cik na rada­rze sta­wał się coraz jaśniej­szy.

– Znów roz­ma­wiasz ze swoją maszyną? – spy­tał Nath.

Wyl zaśmiał się, gło­śno i bez skrę­po­wa­nia. Zauwa­żył Y-winga, myśli­wiec bom­bar­du­jący Natha, który pędził dzie­sięć metrów ponad bul­wa­rem. Prze­le­ciał obok maszyny kro­czą­cej, z dala od jej strefy ostrzału, a bom­bo­wiec wypu­ścił ładunki. Roz­legł się potężny grom. Wyl zato­czył pętlę, gotów zapew­nić ogień osło­nowy Nathowi, by ten mógł prze­pro­wa­dzić drugi nalot, jed­nak po poszy­ciu nie­ru­cho­mej maszyny kro­czą­cej tań­czyły już wyła­do­wa­nia łukowe.

– Tor­pedy jonowe, bez­po­śred­nie tra­fie­nie – zamel­do­wał Nath. – Chyba wystar­czy.

Maszyna kro­cząca unio­sła jedną koń­czynę. Meta­lowe wspor­niki i tłoki drżały artre­tycz­nie. Głowa bestii pochy­liła się, a jej śro­dek cięż­ko­ści uległ prze­su­nię­ciu. Gra­wi­ta­cja zro­biła swoje. Wyl przy­glą­dał się, jak maszyna kro­cząca – naj­pierw powoli niczym liść spa­da­jący z drzewa jesie­nią, a potem gwał­tow­nie niczym lawina – opada na zie­mię.

Okrą­gła wieża upstrzona zepsu­tymi ekra­nami rekla­mo­wymi, bal­ko­nami restau­ra­cji i witry­nami buti­ków ucier­piała naj­bar­dziej. Tru­chło pada­ją­cej bestii zaha­czyło o jej ele­wa­cję mniej wię­cej na wyso­ko­ści siód­mego pię­tra. Naru­szyło struk­turę budowli i prze­ła­mało meta­lowe ele­menty nośne. Po pan­ce­rzu maszyny na­dal roz­cho­dziły się wzbu­rzone fale ener­gii, które spra­wiły, że odsło­nięte nagle prze­wody i sys­temy zasi­la­nia wieży zaja­śniały bielą. Gdy głowa potwora ude­rzyła w dura­stal, Wyl odniósł wra­że­nie, że kon­struk­cja zaczęła falo­wać. Usły­szał dźwięk przy­po­mi­na­jący atak moź­dzie­rzowy, gdy pię­tro po pię­trze budy­nek zaczął zapa­dać się wśród kłę­bów pło­mieni i gru­zów.

Po chwili powa­lona bestia zajęła się ogniem, który zda­wał się poże­rać ją od środka, po czym cał­ko­wi­cie znik­nęła wśród zglisz­czy. Uno­szący się pył zakrył obraz znisz­cze­nia, choć na­dal sły­chać było jego odgłosy.

Przez komu­ni­ka­tor roz­legł się rechot.

– Coś czuję, że ją tra­fi­li­ście. Ale dzię­kuję za pomoc. – Głos nale­żał do kobiety, któ­rej Wyl nie roz­po­znał.

Zwięk­szył pułap i zato­czył pętlę, chcąc prze­bić się przez tumany pyłu i zawró­cić ku pie­cho­cie. Zmu­sił się, by nie obej­rzeć się za sie­bie. Osłonę kok­pitu pokry­wała gruba war­stwa sadzy.

– To co, skoń­czy­łaś swoją misję? – spy­tał Nath.

– Chyba twoją misję – odparła kobieta. – Wkrótce powi­nien ode­zwać się oddział sztur­mowy. Nie ukry­wam, cie­szę się, że znisz­czy­li­ście tamtą wieżę, ide­al­nie nada­wała się na gniazdo snaj­per­skie.

Wyl spraw­dził odczyty radaru. Oka­zało się, że prócz niego w powie­trzu są tylko Nath i Kairos. Spoj­rzał w dół na bul­war i pie­chotę. Żoł­nie­rze ostroż­nie wyco­fy­wali się, odda­la­jąc się od wzbie­ra­ją­cych tuma­nów pyłu i cie­nia rzu­ca­nego przez U-winga.

– Nie widzie­li­ście żad­nych cywili? – spy­tał opa­no­wa­nym tonem.

– Żad­nych od sze­ściu godzin, odkąd zja­wi­li­śmy się w dziel­nicy. – Kobieta nagle prze­rwała, by wykrzy­czeć roz­kaz do wyco­fu­ją­cych się pie­chu­rów. – Według odprawy to cen­trum teatralno-roz­ryw­kowe. Mocno doin­we­sto­wane na początku pano­wa­nia Impe­rium, teraz wła­ści­wie opu­sto­szałe.

„Wła­ści­wie opu­sto­szałe to żadna gwa­ran­cja”.

– Zro­zu­miano – odparł Wyl. – Utrzy­mamy pozy­cję do odwo­ła­nia.

– Przy­ję­łam. I prze­każ waszemu U-win­gowi, że zasła­nia nam świa­tło.

Tym razem Wyl się uśmiech­nął. „Gdyby tylko było tu jakieś świa­tło, które U-wing mógłby zablo­ko­wać” – pomy­ślał, ale mimo to prze­ka­zał wia­do­mość Kairos, suną­cej za oddzia­łem w odle­gło­ści led­wie dzie­się­ciu metrów. Blask pocho­dzący od pro­jek­to­rów solar­nych nie stał się ani tro­chę jaśniej­szy.

– Co im tak mat­ku­jesz? – sark­nął Nath.

Kairos nie odpo­wie­działa.

Wyl w zamy­śle­niu wodził dło­nią po kon­so­le­cie w poszu­ki­wa­niu trzesz­czą­cej płytki. Kłęby dymu na­dal uno­siły się w powie­trzu, ale powoli już się roz­pra­szały. Wyl to myślał o skali destruk­cji, to o oddziale sztur­mo­wym, prze­dzie­ra­ją­cym się przez niż­sze poziomy mia­sta.

– Byli­śmy tak ostrożni, jak to moż­liwe – zapew­nił go Nath. Prze­łą­czył się na pry­watny kanał. – Tak, budy­nek cie­szył oko, ale nie ma co ronić za nim łez.

– Wiem – odparł Wyl. – Zaraz się pozbie­ram.

– Cel osią­gnięty! Zgar­nę­li­śmy trzech impe­ria­lu­chów par­ty­zan­tów. Skuci i gotowi do prze­słu­cha­nia. – Z gło­śni­ków dobiegł głos kobiety. – Oddział sztur­mowy wyko­nał robotę, do któ­rej wy, skrzy­dlaci, jeste­ście o sześć ton za ciężcy.

– Zro­zu­miano. – Wyl sku­pił się na kon­so­le­cie. Zmie­nił usta­wie­nia sys­temu łącz­no­ści i połą­czył się z sie­cią dale­kiego zasięgu pla­nety Tro­ithe. – Sprawdźmy, czy możemy nadać sygnał, w końcu to nie­grzecz­nie kazać ludziom cze­kać.

II

Według map astro­ga­cyj­nych Cer­be­ron był ukła­dem – i był nim w isto­cie, choć nie ukła­dem gwiezd­nym, jako że w pro­mie­niu pół roku świetl­nego nie znaj­do­wała się ani jedna gwiazda. Nie, pla­nety, księ­życe oraz pasy aste­roid i kosmicz­nego śmie­cia krą­żyły wokół cer­be­roń­skiej oso­bli­wo­ści: przy­po­mi­na­ją­cej pło­nące oko czar­nej dziury, któ­rej heba­nową źre­nicę oka­lała tęczówka ogni­stej mate­rii. Za kilka tysięcy lat Tro­ithe, Cata­dra, Verzan i pozo­stałe cer­be­roń­skie światy padną ofiarą jej przy­cią­ga­nia – siły znacz­nie prze­wyż­sza­ją­cej tę, jaką dys­po­no­wała dowolna impe­rialna machina zagłady. A po kilku tysiąc­le­ciach ten sam los cze­kał pobli­skie gwiazdy.

Na tle świe­cą­cych prze­stwo­rzy gęstego regionu Głę­bo­kiego Jądra czarna dziura cha­rak­te­ry­zo­wała się tym, że była zara­zem naj­ja­śniej­szym i naj­ciem­niej­szym cia­łem nie­bie­skim na fir­ma­men­cie. Chass na Cha­dic zacho­dziła w głowę, jak można zamiesz­ki­wać układ Cer­be­ron i nie zwa­rio­wać. Wyda­wał się miej­scem nie­mal nie­war­tym walki – jed­nak wier­chuszka Nowej Repu­bliki była prze­ra­żona, że Cer­be­ron mógłby posłu­żyć za skrót mię­dzy poszcze­gól­nymi ukła­dami regionu Świa­tów Jądra. Wyglą­dało na to, że by zwy­cię­żyć w woj­nie, nale­żało pod­jąć walkę o głu­pie rze­czy.

Ode­rwała wzrok od ilu­mi­na­tora i spoj­rzała ku ota­cza­ją­cemu ją polu aste­roid. Ostroż­nie prze­su­nęła główny płat myśliwca sztur­mo­wego B-wing tak, by zna­lazł się pod kabiną pilota. Nad jej głową leni­wie prze­le­ciał skalny odła­mek. Ostat­nio tak czę­sto latała w atmos­fe­rze, że zdzi­wiła się, gdy kok­pit nie zadrżał w odpo­wie­dzi. Zwięk­szyła ciąg, poru­szyła się w uprzęży i spy­tała:

– To na czym skoń­czy­łam? Nim tra­fi­ły­śmy na aste­ro­idy?

Z komu­ni­ka­tora dobiegł kobiecy głos – skwier­czący niczym osma­lona kość wycią­gnięta z ogni­ska.

– Kon­glo­me­rat han­dlowy Slip­glass.

– Racja. No więc Impe­rium prze­ka­zało Sli­pom pełną kon­trolę nad trans­por­tem na pla­ne­cie Eufor­nis Minor. Bez kodu sekwen­cyj­nego nie poje­dziesz kolejką, a co dopiero mówić o locie pro­mem. No i co? I utknę­łam w tym bagnie po uszy. Jak myślisz, co zro­bi­łam?

– Zatrosz­czy­łaś się o wła­sny trans­port – odparł głos.

Chass zaśmiała się.

– Prawda? Ni­gdy takiego nie pilo­to­wa­łam, ale mój gospo­darz miał leci­wego śmi­ga­cza powietrz­nego marki Vol­tec Sky­hop­per. Led­wie dzia­łał. Pew­nej nocy gospo­darz zaczął znów dopy­ty­wać o mój gatu­nek. Uzna­łam, że pora się zwi­jać. Zakra­dłam się do środka i zaczę­łam zazna­ja­miać się z kon­tro­l­kami, przy­cisk po przy­cisku…

Opo­wieść była kłam­stwem – no, może nie każde słowo, ale wystar­cza­jąco wiele z nich, by zasłu­żyć na to miano – jed­nak z rado­ścią brnęła dalej. Wymy­ślała coraz bar­dziej absur­dalne pery­pe­tie, gdy jej B-wing dry­fo­wał wśród aste­roid. Opo­wie­działa o dłu­gim na łokieć paso­ży­cie zna­le­zio­nym w prze­gro­dzie sil­ni­ko­wej śmi­ga­cza, który roz­cią­gnął się wokół jej róż­ków; o manew­ro­wa­niu przez burzę, gdy ucie­kała przed pla­ne­tar­nymi siłami bez­pie­czeń­stwa; o strze­la­niu do dro­idów Sli­pów, gdy wylą­do­wała na obrze­żach kosmo­portu. Była nie­mal pewna, że ta ostat­nia opo­wieść wzbu­dzi wąt­pli­wo­ści – z tego co wie­działa, Vol­tec nie pro­du­ko­wał sky­hop­pe­rów wypo­sa­żo­nych w działka – ale roz­mów­czyni nie zapro­te­sto­wała.

Ści­snęła drą­żek ste­row­ni­czy, gdy nagle na ster­bur­cie roz­bły­sło kar­ma­zy­nowe świa­tło. Zoba­czyła lecące w jej stronę skalne odłamki i usły­szała głos:

– Aste­ro­ida mogła spra­wić ci kło­pot. Leć dalej.

Chass wzru­szyła ramio­nami i kon­ty­nu­owała kurs. Roz­cią­gnęła opo­wieść do gra­nic moż­li­wo­ści, aż wresz­cie dotarła do końca:

– …aż naresz­cie opu­ści­li­śmy pla­netę i zdo­ła­li­śmy wywo­łać Eska­drę Oga­rów. Pod koniec cie­szy­łam się, że wra­cam.

„Prze­cież wiesz, że to kłam­stwo – pomy­ślała. – Musisz już wie­dzieć. Eska­dra Oga­rów była znacz­nie póź­niej”.

„Ile jesz­cze zamie­rzasz puścić mi pła­zem?”

– Wyobra­żam sobie – odparła Yrica Quell.

Chass prych­nęła i zadarła brodę. Mało bra­ko­wało, a dra­snę­łaby pła­tem kolejną aste­ro­idę.

– Coś cię śmie­szy? – spy­tała bez cie­nia iro­nii Quell.

„Może mnie prze­drzeź­nia – pomy­ślała Chass – a może chce się ze mną zaprzy­jaź­nić”. Tak czy owak, roz­mowa z Quell bawiła ją, ale nie tego spo­dzie­wała się po kobie­cie, dla któ­rej chaos był czymś porów­ny­wal­nym z bek­nię­ciem w towa­rzy­stwie. Wyobra­ziła sobie jej twarz – blond loki pod heł­mem, ostry nos, śniada cera i oczy wpa­tru­jące się ponuro w ciem­ność.

– Nic takiego – rzu­ciła. – Cel nie­mal w zasięgu. Możemy zaczy­nać?

– Zespół naziemny dał zie­lone świa­tło. Impe­rialni bojow­nicy pochwy­ceni. Nie zdo­łali wezwać pomocy. Teraz… – prze­rwała. Chass usły­szała cyfrowe pika­nie i ostre prze­kleń­stwo.

– Na­dal nie doszłaś do ładu z nowym dro­idem? – spy­tała.

– Wszystko gra – odparła Quell. – CB-9 chciał po pro­stu wtrą­cić swoje trzy kre­dyty, ale jak mia­łam zamiar powie­dzieć, teraz zabie­rzemy się za ich kole­gów.

Chass zmie­niła tor lotu i pocią­gnęła za dźwi­gnię. Ser­wo­mo­tory zazgrzy­tały, gdy płaty sztur­mowe myśliwca zmie­niły układ i B-wing przy­jął kształt krzyża. Powio­dła wzro­kiem po kon­tro­l­kach, gdy kom­pu­ter auto­ma­tycz­nie zmie­nił dys­try­bu­cję mocy i cie­pła. Działa jonowe zbu­dziły się ze snu. Główna wyrzut­nia rakiet wysłała sygnał peł­nej goto­wo­ści; wyrzut­nia druga wyświe­tlała się jako nie­sprawna od czasu Pan­dem Nai, ale Chass wie­działa swoje. Gdy będzie jej potrze­bo­wać, ta sta­nie na wyso­ko­ści zada­nia.

Wresz­cie na koniec zabrała się za sys­tem łącz­no­ści. Niskie bęb­nie­nie i szybki wokal w języku hut­tyj­skim prze­biły się przez szumy i wypeł­niły kok­pit: nar­va­thań­ski retro-shud­der z audio­chipa, który zaju­mała pod­chmie­lo­nemu fra­je­rowi w Zachod­nim Krańcu. Zado­wo­lona, roz­sia­dła się wygod­nie i posłała w prze­strzeń pierw­szą tor­pedę.

Celem była aste­ro­ida roz­mia­rów orbi­tal­nej sta­cji bojo­wej. Tor­peda, która błysz­czała na tyle jasno, by ośle­pić wszyst­kich w pro­mie­niu kilo­me­tra, roz­kru­szyła kawał skały wiel­ko­ści góry, ale reszta aste­ro­idy pozo­stała nie­na­ru­szona. Chass wystrze­liła drugi pocisk, po czym prze­łą­czyła broń i posłała w prze­strzeń stru­mień lase­ro­wego ognia. Śpie­wała, pro­wa­dząc ostrzał. Pozwo­liła, by muzyka okre­śliła rytm destruk­cji. Zmie­niła wek­tor, by w trak­cie prze­lotu zasy­pać skałę sal­wami. Spoj­rzała na ska­ner. X-wing Quell znaj­do­wał się na jej skrzy­dle. Był gotów wyko­nać ruch, ale na razie pozo­sta­wał w odwo­dzie.

Obser­wo­wała eks­plo­zje tor­ped. Poru­szała się w rytm muzyki i co pewien czas moni­to­ro­wała zmniej­sza­jące się zasoby. Led­wie zwra­cała uwagę na odczyty radaru, gdy nagle przez muzykę przedarł się głos Quell.

– Myśliwce. Oddal się od skały i sprawdź tar­cze.

Chass powio­dła wzro­kiem od radaru do aste­ro­idy. Chwilę póź­niej ujrzała miga­jące jed­nostki, które wyla­ty­wały ze szcze­liny niczym słup wody z gej­zeru. U wylotu leciały w zwar­tym szyku, a następ­nie roz­pra­szały się. Nali­czyła co naj­mniej tuzin myśliw­ców – pod­sta­wo­wych jed­no­stek typu TIE/ln o dwóch sze­ro­kich, pła­skich pane­lach chro­nią­cych przy­po­mi­na­jący gałkę oczną cen­tralny kok­pit.

W rękach uzdol­nio­nego pilota myśli­wiec TIE sta­wał się nożem – smu­kłą, szybką bro­nią, zdolną zada­wać śmier­telne ciosy powol­nym bestiom pokroju B-winga. Pod kon­trolą bar­dziej prze­cięt­nych osób myśli­wiec TIE był stat­kiem-dzi­wo­lą­giem z docze­pio­nymi dział­kami. Nie­zdar­nym i bez­bron­nym.

Eska­dra Alfa­bet prze­by­wała w ukła­dzie Cer­be­ron wystar­cza­jąco długo, by Chass wie­działa, czego się spo­dzie­wać.

– Spójrz tylko – rzu­ciła. – Nie potra­fią nawet utrzy­mać szyku.

Quell burk­nęła, ale nie zaprze­czyła. Wro­gie myśliwce podzie­liły się na klu­cze. Gdy odda­liły się od szcze­liny, wyło­niła się zeń ostat­nia jed­nostka: prom towa­rowy, nie­sy­me­tryczny i kan­cia­sty, z czte­rema skrzy­dłami, a prze­cież to roz­wią­za­nie wyszło z mody przed kil­ku­dzie­się­ciu laty. Chass podała na głos współ­rzędne promu i powie­działa:

– Wygląda na to, że ucieka. Chcesz go gonić?

– Nie.

– To po to tu tkwimy?

– Tak – odparła Quell. – Skoro wyeli­mi­no­wa­li­śmy kry­jówkę impe­rial­nych na Tro­ithe, dosko­nale wiemy, dokąd zmie­rza. Ale nie możemy dopu­ścić do tego, by uświa­do­mili sobie, że pozwa­lamy im uciec.

Osiem TIE-ów zajęło pozy­cje mię­dzy repu­bli­kań­skimi myśliw­cami a pro­mem. Podzie­liły się na cztery grupy po dwie jed­nostki i trzy­mały się bli­sko aste­roid.

– Możemy to roze­grać na dwa spo­soby – zasu­ge­ro­wała Chass. – Wróg ma prze­wagę liczebną, więc możemy albo dać dra­paka, albo zwią­zać go walką, ale tak, by przy­pad­kiem nie wygrać. Znasz moje zda­nie.

Chass podej­rze­wała, że zna też zda­nie Quell. Ale wszystko było lep­sze niż powrót do bazy, leże­nie na pry­czy i ocze­ki­wa­nie na następną misję. Nar­va­thań­ski retro-shud­der dobiegł końca i zaczęła się nowa, piskliwa i szybka pio­senka w nie­zna­nym jej języku.

– Sześć­dzie­siąt sekund lotu – zapro­po­no­wała Quell. – Jeśli się nam poszczę­ści, roz­wa­limy na kawałki jedno z dużych ciał pasa i zwi­niemy się wraz z odłam­kami.

Chass zaśmiała się, prze­nio­sła zasoby mocy do osłon i popę­dziła ku nie­przy­ja­cie­lowi. Może i Quell się zmie­niła, ale podo­bała się jej ta nowa wer­sja.

– Zgoda. Tylko trzy­maj je z dala ode mnie, dobrze?

Myśliwce TIE pozo­sta­wały bli­sko aste­roid, które zapew­niały im osłonę. Plan nie brzmiał źle, ale można było pokrzy­żo­wać im szyki w bar­dzo pro­sty spo­sób: Chass wci­snęła spust i wypeł­niła niebo lase­ro­wymi bły­ska­wi­cami, by naru­szyć spo­kój aste­roid i posłać gra­ni­towe odłamki we wszyst­kie moż­liwe strony. Tar­cze B-winga zami­go­tały, sma­gane kawał­kami skał. Jeśli wybit­nie się jej poszczę­ści, jeden z nich prze­bije sil­nik pecho­wego, pozba­wio­nego osłon TIE-a, ale tak naprawdę chciała jedy­nie zro­bić bała­gan, by zre­du­ko­wać sku­tecz­ność rada­rów – i tu odnio­sła suk­ces.

Obrała cel, a Quell mio­tała się to w jedną, to w drugą stronę, by prze­chwy­cić pierw­szą parę zmie­rza­ją­cych w ich kie­runku TIE-ów. Instynkt pod­po­wia­dał Chass, co może się zda­rzyć za chwilę – mogła zwy­cię­żyć na tuzin spo­so­bów i ponieść klę­skę na pięć­dzie­siąt kolej­nych. Jed­nak ostat­nie tygo­dnie nauczyły ją, że nie spo­sób pole­gać na śmierci. Ver-zan, pozba­wiony atmos­fery świat-gar­ni­zon układu, sta­no­wił for­tecę, która padła pod ostrza­łem „Gwiazdy Prze­wod­niej” i bom­bami pro­to­no­wymi Eska­dry Alfa­bet. Świą­ty­nie i pałace Cata­dry zajęły się ogniem, gdy obrońcy szyli mizer­nymi sal­wami z tur­bo­la­se­rów. Grupa bojowa prze­jęła główny kosmo­port na Tro­ithe po nie­spełna dobie walki. W przy­padku układu Cer­be­ron nie mieli poczu­cia, że jedno prze­grane star­cie zwia­stuje kres wojny, jak to było z Rebe­lią. Nie ist­niała porażka, po któ­rej Nowa Repu­blika nie mogła się pod­nieść; nie w obli­czu osła­bio­nych i poroz­rzu­ca­nych szcząt­ków Impe­rium.

Tak, ludzie umie­rali. Ginęła pie­chota. Ale nie­przy­ja­cie­lowi nie­ustan­nie bra­ko­wało myśliw­ców TIE, a śmierć pono­sili nie boha­te­ro­wie, lecz głupi i nie­ostrożni.

Nie tego pra­gnęła Chass, ale uznała, że rów­nie dobrze może się zaba­wić.

Wyce­lo­wała i wystrze­liła w kie­runku pierw­szego z TIE-ów w tej samej chwili, w któ­rej X-wing Quell roze­rwał drugi. Skie­ro­wała drą­żek ste­row­ni­czy na bak­burtę, led­wie uni­ka­jąc salwy prze­la­tu­ją­cego obok wroga. Jed­nak zamiast udać się za nim w pogoń, skon­cen­tro­wała się na sze­ściu nad­cią­ga­ją­cych jed­nost­kach, które w mig skra­cały dystans.

– Przy­naj­mniej jed­nego muszę zdjąć – burk­nęła pod nosem, posy­ła­jąc szyb­kie pulsy w stronę skłę­bio­nych maszyn.

– Ja się zajmę pro­mem – oznaj­miła Quell. – Powo­dze­nia.

Chass na poły prych­nęła, na poły zaśmiała się, gdy X-wing prze­mknął mię­dzy aste­ro­idami i posłał dziką salwę w kie­runku wroga, któ­rego sama już nie widziała. Sie­dem oca­la­łych TIE-ów zmie­niło kurs, by ją osa­czyć – jed­nego zestrze­liła, dru­giego osma­liła, po czym prze­le­ciała przez szma­rag­dową smugę. Jedna z pobli­skich aste­roid pło­nęła, a ze szcze­liny w jej powierzchni wydo­by­wał się jakiś łatwo­palny gaz. Zwró­ciła się rufą w kie­runku pło­mieni. Zasta­na­wiała się, co zro­bić, by prze­trwać star­cie.

Wzmoc­niła przed­nie osłony. Nie zdzi­wiła się, gdy lecący naj­bli­żej TIE posłał w jej stronę serię, lecz sam eks­plo­do­wał. Przez chmurę ognia prze­bił się przy­po­mi­na­jący szty­let myśli­wiec prze­chwy­tu­jący typu A-wing. Nad­la­tu­jący zro­bił pętlę i od razu wyeli­mi­no­wał kolej­nego wroga.

– Wie­dzia­łaś, że są w dro­dze? – spy­tała Chass, choć iry­ta­cja w jej gło­sie była nieco na wyrost.

– Wie­dzia­łam – potwier­dziła Quell. – Dosta­łaś swoje sześć­dzie­siąt sekund.

Chass spoj­rzała na kon­so­letę. Ponie­waż radar na­dal zaśmie­cały odłamki skalne, nie mogła roz­po­znać U-winga ani Y-winga, ale była pewna, że gdzieś tam są.

– Też się cie­szę, że cię widzę. – Z komu­ni­ka­tora dobiegł głos Natha. – Włącz nam jakąś muzę i zaj­mijmy się rato­wa­niem two­jego tyłka.

III

Przy­wo­dzący na myśl skom­le­nie umie­ra­ją­cego zwie­rzę­cia jazgot muzyki Chass wypeł­nił kok­pit, gdy Nath Ten­sent wlókł się na pole bitwy. T5 kon­fi­gu­ro­wał dysze sil­ni­ków, ale Nath śmiał wąt­pić, czy astro­me­chowi uda się jesz­cze coś wycią­gnąć z leci­wego Y-winga.

– Wystar­czy, że utrzy­mamy kurs – powie­dział, na co bom­bo­wiec gwał­tow­nie odbił w bok.

„Jeśli się spóź­nię – pomy­ślał – wszyst­kim wyj­dzie to na dobre”. Po star­ciu z impe­rialną maszyną kro­czącą i tak skoń­czyły mu się bomby i tor­pedy.

Quell wyda­wała roz­kazy. Nath posłał kilka bły­ska­wic w kie­runku wroga. Raz omal nie tra­fił TIE-a, ale los chciał, że ten został zestrze­lony przez Kairos. Pilotka U-winga nie była asem prze­stwo­rzy ani mistrzy­nią tak­tyki. Nath czę­sto zapo­mi­nał, że była kimś wię­cej niż osobą zapew­nia­jącą wspar­cie na powierzchni. Nie­słusz­nie, bo Kairos potra­fiła nie­źle przy­ło­żyć wro­gowi i w prze­stwo­rzach.

Tym­cza­sem Chass obró­ciła w popiół wię­cej TIE-ów, niż powinna, lecąc B-win­giem. Nim Nath zbli­żył się na opty­malną odle­głość strzału, na polu bitwy pozo­stał złom oraz aste­ro­ida, która pło­nęła niczym rdzeń reak­tora jądro­wego w trak­cie kata­strofy.

– Trudno powie­dzieć, co może oka­zać się łatwo­palne – skwi­to­wał. – Gotowi? Mamy polo­wać na oca­la­łych?

– Jeden z TIE-ów zde­rzył się z tamtą pło­nącą aste­ro­idą – odparł Wyl. – Zro­bię prze­lot dla spo­koju ducha.

„Bie­da­czyna” – pomy­ślał Nath i z uśmie­chem pokrę­cił głową.

– Stresz­czajmy się – zarzą­dziła Quell. – Kairos, trzy­maj się Larka, na wypa­dek, gdyby na coś wpadł. Cha­dic, trzy­maj się mnie. Prze­cze­szemy oko­licę w poszu­ki­wa­niu posił­ków. Xion, prze­ska­nuj wszyst­kie czę­sto­tli­wo­ści. Upew­nij się, że prom nie wzywa pomocy.

Wyl i Chass potwier­dzili roz­kazy. Kairos zajęła pozy­cję. „Wygląda na to, że to ja jestem Xio­nem” – pomy­ślał Nath, ale nie sko­men­to­wał pomyłki Quell. Popro­sił T5, by ten roz­po­czął skan. Pozo­stali nie zauwa­żyli, że dowód­czyni się prze­ję­zy­czyła.

– To jak, udała wam się ta par­szywa szpie­gow­ska robota, którą zapla­no­wa­li­ście z Ada­nem? – spy­tał.

– Dam ci znać, gdy dobie­gnie końca – odparła Quell.

Wkrótce potem skoń­czyli i obrali trasę na Tro­ithe. Pięć jed­no­stek wyla­ty­wało z pasa aste­roid. Zsyn­chro­ni­zo­wały kom­pu­te­rowo pręd­ko­ści, by utrzy­mać zwarty szyk. Prze­le­ciały nad poszar­pa­nymi górami i pobli­skim morzem, a potem skie­ro­wały się ku jed­nemu z nie­ekra­no­wa­nych sek­to­rów roz­le­głego mia­sta-kon­ty­nentu.

Pro­jek­tory solarne, jesz­cze nie­dawno bla­do­żółte, teraz oble­wały stłu­mio­nym nie­bie­skim świa­tłem pogrą­żone w mroku nisz­cze­jące dra­pa­cze chmur i opusz­czone strefy prze­my­słowe – świa­dec­two tysięcy lat roz­woju, trans­for­ma­cji i żywio­ło­wo­ści, które osią­gnęły war­tość szczy­tową na długo przed powsta­niem i upad­kiem Impe­rium. Wieki temu Tro­ithe dorów­ny­wało Coru­scant jako kosmo­po­li­tyczny klej­not Repu­bliki. Mia­sto roz­le­wało się na pół pla­nety. Zamiesz­ki­wały je miliardy oby­wa­teli – w tym liczni przed­sta­wi­ciele naj­zna­mie­nit­szych repu­bli­kań­skich rodów ary­sto­kra­tyczno-kupiec­kich.

Tro­ithe było pla­netą, za jaką chcia­łyby ucho­dzić pokryte rdzą światy Środ­ko­wych Rubieży: cen­trum prze­my­słu i inno­wa­cji, gdzie rano zdolny rze­mieśl­nik może opra­co­wać moduł kogni­tywny, by po połu­dniu udać się na kon­cert, a nocą nad­zo­ro­wać budowę armii nowa­tor­skich dro­idów. Co z tego, skoro Tro­ithe i tak pod­upa­dło. Coru­scant, które od dawien dawna sta­no­wiło poli­tyczne cen­trum Repu­bliki, ścią­gało migran­tów z tysięcy repu­bli­kań­skich świa­tów człon­kow­skich i zaprzy­jaź­nio­nych świa­tów neu­tral­nych. W efek­cie sek­tor po sek­torze, poziom po pozio­mie powsta­wały kolejne moduły miesz­kalne. Coru­scant w pew­nym momen­cie zaczęło prze­ści­gać Tro­ithe i pod wzglę­dem poten­cjału prze­my­sło­wego – przy­cią­gnęło do pracy ręce i umy­sły przed­sta­wi­cieli nie­zli­czo­nych gatun­ków.

I gdy pro­duk­cja na Coru­scant pręż­nie się roz­wi­jała, na Tro­ithe pod­upa­dała zarówno ze względu na czyn­niki nie­unik­nione (wyczer­pa­nie cen­nych zaso­bów mine­ral­nych wyeks­plo­ato­wa­nego kon­ty­nentu, zmniej­sza­jąca się dostęp­ność układu Cer­be­ron w Repu­blice roz­wi­ja­ją­cej się w kie­runku Kolo­nii i Wewnętrz­nych Rubieży, a także stop­niowa degra­da­cja orbity pla­ne­tar­nej Tro­ithe powo­do­wana przy­cią­ga­niem czar­nej dziury), jak i te do unik­nię­cia, które jed­nak zostały zlek­ce­wa­żone (krót­ko­trwała wojna domowa mię­dzy wie­lo­ga­tun­kową pod­klasą i prze­wa­ża­jącą liczeb­nie popu­la­cją ludzką – kon­flikt w czę­ści pod­że­gany przez ambitny, żądny zysków ród ary­sto­kra­tyczno-kupiecki). W chwili wybu­chu wojen klo­nów Tro­ithe znaj­do­wało się na równi pochy­łej. Z każ­dym rokiem licząca miliardy popu­la­cja malała. Z roku na rok zamy­kała się kolejna fabryka, a miesz­kańcy porzu­cali kolejną dziel­nicę.

Wielu miesz­kań­ców Tro­ithe z nadzieją wysłu­chi­wało obiet­nic Impe­ra­tora Pal­pa­tine’a, który chęt­nie roz­pra­wiał o roz­woju i powro­cie pla­nety na galak­tyczną scenę. Fakt, że nie­które spo­śród tych obiet­nic zostały dotrzy­mane – w efek­cie po dziś dzień spora część oby­wa­teli sym­pa­ty­zo­wała z Impe­rium. Mię­dzy innymi dla­tego prze­ję­cie Tro­ithe tak się cią­gnęło.

Usiane dra­pa­czami chmur wzgó­rza prze­cho­dziły w kotlinę wypeł­nioną niskimi meta­lo­wymi plat­for­mami i sie­ciami rusz­to­wań. Wzdłuż dróg i pasów star­to­wych cią­gnęły się namioty i schro­nie­nia z pre­fa­bry­ka­tów. Za enkla­wami uchodź­ców wyra­stały han­gary i cią­gnęła się płyta zajęta przez tuziny frach­tow­ców, kor­wet i myśliw­ców. Pośrodku całego zgiełku spo­czy­wała „Gwiazda Prze­wod­nia”, sta­rze­jący się krą­żow­nik sztur­mowy typu Acc­la­ma­tor, który prze­trans­por­to­wał Natha wraz z kom­pa­nami tam i z powro­tem przez pół galak­tyki.

– Już stąd czuć osma­lone poszy­cie – zauwa­żył Nath. – Sta­ro­winka stoi tak od tygo­dni i na­dal czeka, aż ktoś ją porząd­nie namy­dli.

– Twój typ kobiety – odparła Chass, po czym prych­nęła i zaśmiała się z wła­snego żartu.

Zamiast skie­ro­wać się w stronę krą­żow­nika, myśliwce obrały kurs na lądo­wi­sko odda­lone o pół kilo­me­tra, a Kairos zła­mała szyk, by dołą­czyć do pozo­sta­łych trans­por­tow­ców. Dwa­dzie­ścia minut póź­niej Nath posa­dził Y-winga na pły­cie, poin­for­mo­wał obsługę o bra­kach amu­ni­cji (acz nie ufał im na tyle, by wspo­mnieć o bar­dziej wyma­ga­ją­cych zada­niach) i wyswo­bo­dził z gniazda T5, by astro­mech mógł nała­do­wać aku­mu­la­tory. Wresz­cie spo­tkał się z Wylem pod czar­nym nie­bem i roz­po­częli powrotną podróż w stronę krą­żow­nika.

Obaj mieli prze­po­cone kom­bi­ne­zony, choć tego dnia było chłodno i bez­wietrz­nie. Każdy trzy­mał hełm pod prawą pachą. Jed­nak poza kom­bi­ne­zo­nami i spo­so­bem poru­sza­nia się nie łączyło ich pra­wie nic. Nath był sze­roki w barach i umię­śniony, a Wyla cecho­wała smu­kła budowa; Nath miał ciemne, rzed­nące na skro­niach, spięte w kucyk włosy, a Wyl był sza­ty­nem o nie­na­gan­nej fry­zu­rze; barwa cery Natha prze­cho­dziła w mosiądz, a Wyl był oliw­ko­wo­skóry. Jed­nak choć róż­nica wieku mię­dzy nimi wyno­siła nie­mal dwa­dzie­ścia lat, obaj szli dum­nym kro­kiem typo­wym dla mło­ko­sów.

Czę­ściej odzy­wali się do tych, któ­rych mijali, niż do sie­bie nawza­jem. Gdy prze­mie­rzali płytę lot­ni­ska, Wyl poma­chał z sym­pa­tią do dwóch pilo­tów Eska­dry Grad, któ­rzy maj­stro­wali przy swo­ich myśliw­cach. Nath wykrzy­ki­wał żar­to­bliwe znie­wagi i dwu­znaczne komen­ta­rze w stronę spo­ty­ka­nych pilo­tów śmi­ga­czy, a oni odpo­wia­dali mu uśmie­chami i cię­tymi ripo­stami.

– Widzia­łeś gdzieś Chass? – spy­tał po dłuż­szej chwili Wyl.

– Pew­nie znik­nęła tam, dokąd zawsze się udaje po misjach. Strze­lam, że do rana wróci.

Nie widzieli i Quell – Nath uznał, że już się kisi z Caer­nem Ada­nem w pro­wi­zo­rycz­nej sie­dzi­bie Wywiadu – ale spo­tkali Kairos, gdy na hory­zon­cie wyrósł pokaźny kadłub „Gwiazdy Prze­wod­niej”. Nawet jeśli mil­cząca kobieta w ogóle się pociła, nie zdra­dzały tego ani war­stwy mate­riału pokry­wa­ją­cego jej ciało, ani pokryta nitami meta­lowa maska zakry­wa­jąca twarz. Pilotka zrów­nała się z nimi i we troje mean­dro­wali wśród holow­ni­ków, wóz­ków widło­wych i skrzyni ze sprzę­tem, aż wresz­cie weszli po tra­pie na pokład. Wewnątrz roz­le­gły han­gar sta­no­wił lustrzane odbi­cie pobli­skiego cywil­nego obo­zo­wi­ska. W oczy od razu rzu­cały się rzędy wie­lo­barw­nych namio­tów, do noz­drzy docie­rał zapach oleju skwier­czą­cego na kuchen­kach polo­wych, a do uszu – zgiełk setek roz­mów. Żoł­nie­rze poży­wiali się, czy­ścili broń i prze­rzu­cali się czy­jąś pomiętą kurtką.

– Boha­te­ro­wie z Abe­ca­dła! – zawo­łał krzepki sier­żant o wło­sach ścię­tych na sztur­mowca. – Wró­ci­li­ście, by szu­kać okla­sków?

– Skoro już pro­po­nu­je­cie, chęt­nie – odparł Nath.

Sier­żant – Nath przy­po­mniał sobie mgli­ście, że pozo­stali zwra­cali się do niego Carver – gło­śno prych­nął. Powiódł wzro­kiem od Natha po Kairos, igno­ru­jąc Wyla, po czym ski­nął głową w stronę kobiety.

– Jedyna osoba, która na to zasłu­guje, nie szuka pokla­sku. Oddział sztur­mowy prze­syła wyrazy uzna­nia – dosko­nale się tam spi­sa­łaś.

Kairos zda­wała się nie sły­szeć. Odda­liła się w kie­runku jed­nego z kory­ta­rzy pro­wa­dzą­cych w głąb krą­żow­nika. Jak na osobę, która czę­sto ryzy­ko­wała życiem dla pie­choty, nie wyda­wała się szcze­gól­nie zain­te­re­so­wana inte­rak­cjami twa­rzą w twarz.

Wyl też chciał się ulot­nić, ale Nath przy­trzy­mał go za ramię i wcią­gnął w roz­mowę z Carve­rem i tuzi­nem innych pie­chu­rów. Gdy Eska­dra Alfa­bet wyko­ny­wała misje dla Wywiadu Nowej Repu­bliki, Sześć­dzie­siąta Pierw­sza Kom­pa­nia Pie­choty Mobil­nej kon­ty­nu­owała pochód przez kolejne dziel­nice Tro­ithe. Wojna lądowa była wojną na wyczer­pa­nie, a jej wynik wyda­wał się prze­są­dzony – podob­nie, tak na dobrą sprawę, jak w całej galak­tyce, mimo że od czasu Pan­dem Nai ni­gdzie nie doszło do jed­no­znacz­nego zwy­cię­stwa – ale opo­wie­ści pie­choty brzmiały wystar­cza­jąco cie­ka­wie, by nie zacho­dzić jej za skórę.

– Ocza­ruj ich wdzię­kiem – szep­nął do Wyla Nath, gdy nabu­zo­wana kobieta o prze­zwi­sku Tik opo­wia­dała, jak sprze­dała kosę dwóm impe­ria­lu­chom w alejce. – Gdy zestrzeli cię wróg, będziesz ich potrze­bo­wał.

– Tro­ithe ich potrze­buje – rzu­cił Wyl. – Potrze­buje ich gene­rał Syn­dulla. A ja potrze­buję prysz­nica, bo lada chwila mogą nas znów wezwać na misję.

– Jak tam wolisz. – Nath wzru­szył ramio­nami. – Mogę świę­to­wać w imie­niu całej eska­dry.

Wcale nie prze­sa­dzał. Zaczął od tego, że zadał sobie trud, by zapa­mię­tać imiona Zaba, Vitale i Mło­dego. Wpa­try­wał się w oczy pie­chu­rów, szu­ka­jąc w nich oznak zmę­cze­nia, nudy i zapału, gdy sprze­da­wał im kłam­stwa o tym, jak powsta­wała Eska­dra Alfa­bet i dla­czego gene­rał Syn­dulla wybrała się z nimi do układu Cer­be­ron na pokła­dzie „Gwiazdy Prze­wod­niej”, by zapew­nili wspar­cie z powie­trza. Mógł tak roz­pra­wiać godzi­nami, ale w końcu roz­legł się dźwięk komu­ni­ka­tora. Zdzi­wił się, gdy usły­szał głos Quell.

– Nie mogłam się połą­czyć z resztą – powie­działa. – Prze­każ im, że jutro mamy odprawę z gene­rał Syn­dullą.

– Dobre wie­ści? Złe? – spy­tał Nath.

– Opra­co­wa­li­śmy z Ada­nem plan – odparła Quell. – Par­szywa szpie­gow­ska robota przy­nio­sła owoce. Infor­ma­cje, jakich szu­ka­li­śmy, zna­leź­li­śmy dzięki prze­chwy­ce­niu tam­tego promu towa­ro­wego.

– Bez­po­śred­nia obser­wa­cja?

„Zro­zu­mie, co mam na myśli”.

Od czasu Pan­dem Nai nie doszło do ani jed­nej potwier­dzo­nej obser­wa­cji impe­rial­nego Skrzy­dła Cie­nia. Już nawet nie roz­ma­wiali o wrogu, któ­rego mieli zneu­tra­li­zo­wać – upar­cie uni­kali tematu, odkąd dotarli do układu Cer­be­ron, a udzie­lane pie­cho­cie wspar­cie jedy­nie z rzadka było prze­ry­wane nie­zro­zu­mia­łymi misjami wywia­dow­czymi.

– Nie do końca.

– Wobec tego co?

Mil­czała na tyle długo, że Nath zaczął się zasta­na­wiać, czy nie stra­cili łącz­no­ści.

– Przy­glą­da­li­śmy się budo­wie układu Cer­be­ron. Ma spory poten­cjał jako pułapka.

Nath uśmiech­nął się.

Quell była kłamcą, hipo­krytką i zbrod­niarką wojenną. Ale bywały i takie dni, że wyka­zy­wała się polo­tem.

Roz­dział 2

ROZ­DZIAŁ 2

DZIEŃ UCZCI­WEJ PRACY

I

Soran Keize stał na mostku „Aerie”, oto­czony mapami tak­tycz­nymi i ekra­nami wypeł­nio­nymi tabe­lami i odczy­tami sen­so­rów. Nie przy­glą­dał się im świa­do­mie – pozwo­lił, by mózg chło­nął dane i prze­kształ­cał je w coś nama­cal­nego. Zamiast tego wyglą­dał przez ilu­mi­na­tor wyobra­żo­nego TIE-a, wsłu­chu­jąc się w wyima­gi­no­wany wizg bliź­nia­czych sil­ni­ków jono­wych.

Widział pier­ście­nie rupieci migo­czące na nie­bie ponad jałową glebą Jar­ba­nova oraz kopuły kolo­nii, wyra­sta­jące na wid­no­kręgu niczym wscho­dzące potrójne słońca. Od jed­nego z pier­ścieni odcho­dziło migo­czące pasmo mate­rii, które opa­dało w atmos­ferę niby odle­gły wodo­spad. Ptaki o powle­czo­nych skórą skrzy­dłach krą­żyły w prze­stwo­rzach. Pod­la­ty­wały na tyle bli­sko, by móc przyj­rzeć się TIE-om, po czym odla­ty­wały w poszu­ki­wa­niu łatwiej­szych ofiar.

– Eska­dra Czwarta zajęła pozy­cję, majo­rze. – Do rze­czy­wi­sto­ści przy­wo­łał go głos dobie­ga­jący z komu­ni­ka­tora. – Jak według pana powi­nien wyglą­dać nasz następny krok?

Soran zamru­gał, co sku­tecz­nie odda­liło miraż. Gdy już się opa­no­wał, ode­zwał się wywa­żo­nym, spo­koj­nym gło­sem, stu­diu­jąc reak­cję zgro­ma­dzo­nych na mostku ofi­ce­rów na ewi­dentny sar­kazm kapi­tana Gable­rone’a.

– Zgod­nie z pla­nem misji – odparł Soran. – Mamy was na moni­to­rach i w razie potrzeby zapew­nimy wspar­cie.

– Zro­zu­miano, „Aerie” – odparł Gable­rone, a następ­nie wydał roz­kazy eska­drom. Prze­ka­zał wek­tory podej­ścia i przy­pi­sał cele, a także zle­cił ostat­nie kon­trole sys­te­mów, nim roz­pęta się walka.

Tym­cza­sem załoga mostka „Aerie” skon­cen­tro­wała się na kon­so­le­tach i zesta­wach słu­chaw­ko­wych. Nikt ani razu nie spoj­rzał na Sorana. Major poznał więk­szość z nich sto­sun­kowo nie­dawno, ale nie potra­fili ukryć sztyw­no­ści pod płasz­czem pro­fe­sjo­na­li­zmu. Ofi­ce­ro­wie, któ­rzy czuli się kom­for­towo z obo­wiąz­kami, mieli inną posturę i wypo­wia­dali się z pewną swo­bodą. Szum roz­mów świad­czył o komu­ni­ka­cji i koope­ra­cji. Nato­miast żoł­nie­rze mil­czący byli żoł­nie­rzami o nie­wy­po­wie­dzia­nych oba­wach.

Zamie­rzał wró­cić do tematu póź­niej. Grunt, że teraz zało­dze mostka nie gro­ziło nie­bez­pie­czeń­stwo. To piloci wyma­gali jego uwagi.

Eska­dra Czwarta ugo­dziła oba cele nie­mal jed­no­cze­śnie. Porucz­nik Seedia – naj­now­szy naby­tek eska­dry, pilotka, którą prze­nie­siono i awan­so­wano po śmierci Dra­ige’a na Pan­dem Nai – wraz ze swoim klu­czem ostrze­lała główną insta­la­cję demon­ta­żową kolo­nii. Soran zasu­ge­ro­wał, by zastą­pić Dra­ige’a Aaro­nem, jed­nak ten zgi­nął pod­czas misji, w miej­scu zwa­nym gro­madą Ori­dol; Soran uwa­żał, że do tej straty przy­czy­niła się jego nie­dawna nie­obec­ność. Rów­no­cze­śnie klucz porucz­nika Kan­den­dego zbom­bar­do­wał cen­trum prze­twa­rza­nia aku­mu­la­to­rów – nie­mal w ostat­niej chwili, by móc wyrzą­dzić poważne szkody. Soran uznał, że będzie musiał poru­szyć temat tego błędu pod­czas pod­su­mo­wa­nia misji.

„Daj im czas” – skwi­to­wał w myślach, po czym się skar­cił. Czas im nie sprzy­jał.

– Wysy­łają wezwa­nia o pomoc – ogło­sił Ras­sus ze sta­no­wi­ska na mostku, spo­glą­da­jąc przez ramię na Sorana. – Mamy spró­bo­wać je zakłó­cić?

– Nie – odparł Soran.

Ras­sus już otwo­rzył usta, by zapro­te­sto­wać, ale zre­flek­to­wał się i odwró­cił w stronę kon­so­lety.

„Zada­waj­cie pyta­nia lub milcz­cie – chciał powie­dzieć Soran. – Bądź­cie pewni sie­bie. Dla dobra reszty”.

Moż­liwe, że rze­czona reszta wcale tego nie zauważy.

Wal­czący kon­ty­nu­owali dzieło znisz­cze­nia. Klucz Gable­rone’a bom­bar­do­wał drogi i mosty. Soran dokład­nie sko­or­dy­no­wał atak, tak by pra­cow­nicy zakła­dów prze­my­sło­wych kolo­nii zdą­żyli opu­ścić sta­no­wi­ska po popo­łu­dnio­wej zmia­nie. Straty wśród cywili (o ile kolo­ni­stów zaopa­tru­ją­cych Siły Zbrojne Nowej Repu­bliki można nazwać cywi­lami) byłyby wyż­sze, gdyby zde­cy­do­wał się prze­pro­wa­dzić atak nocą, ale liczba zgo­nów miała dru­go­rzędne zna­cze­nie. Mniej­sza liczba pra­cow­ni­ków na sta­no­wi­skach prze­kła­dała się na więk­szy chaos.

Była to lek­cja, jaką pojął przed laty w następ­stwie ata­ków na Roonę. Wtedy tak­tyka Soju­szu Rebe­lian­tów wydała się mu okrutna. Moż­liwe, że ata­ko­wa­nie z pozy­cji sła­bego wyma­gało okru­cień­stwa.

– Zaob­ser­wo­wano jed­nostkę patro­lową – ogło­sił Gable­rone. – Nad­ciąga wróg.

– Jak już usta­li­li­śmy – odparł Soran – nie podej­muj­cie kon­taktu.

Sku­pił uwagę na mapach tak­tycz­nych. Obser­wo­wał, jak klu­cze TIE-ów zwięk­szają pręd­kość, prze­la­tu­jąc przez kolo­nię. Lokalne siły porząd­kowe dys­po­no­wały jedy­nie pojaz­dami atmos­fe­rycz­nymi – według danych wywia­dow­czych, które zdo­łał pozy­skać, w ukła­dzie nie sta­cjo­no­wały żadne wro­gie okręty – jed­nak tak bli­sko powierzchni myśliwce TIE nie miały natu­ral­nej prze­wagi nad opan­ce­rzo­nymi śmi­ga­czami. Myśliwce omi­jały zagro­że­nia i strze­lały do przy­pad­ko­wych celów, uni­ka­jąc bli­skich kon­tak­tów z patro­lami.

Soran znał swo­ich ludzi na tyle dobrze, by rozu­mieć, że musieli wło­żyć sporo wysiłku w zacho­wa­nie powścią­gli­wo­ści – nie prze­pa­dali za ucie­ka­niem przed nie­bez­pie­czeń­stwem. Nie­mniej dobrze się spra­wo­wali. Mimo prze­wagi liczeb­nej wroga i nie­zna­nego terenu bez trudu scho­dzili z drogi prze­ciw­ni­kowi, sto­su­jąc metody, któ­rych nie mieli oka­zji prze­ćwi­czyć nawet na symu­la­to­rach. Nagle z mapy tak­tycz­nej znik­nęła wroga jed­nostka. O przy­czy­nie tego wyda­rze­nia zamel­do­wała porucz­nik Seedia: wróg, który usi­ło­wał oskrzy­dlić myśliwce TIE, zde­rzył się z silo­sem na odpady.

– Co samo w sobie jest dogodne – dodała – bio­rąc pod uwagę, że sam zamie­nił się w odpad.

Za ary­sto­kra­tycz­nym akcen­tem kobiety kryła się duma.

Pomimo stra­chu czy wąt­pli­wo­ści ci, któ­rzy latali nad Jar­ba­no­vem, pozo­sta­wali pilo­tami Dwie­ście Czwar­tego. Na­dal byli Skrzy­dłem Cie­nia. I choć ich spra­wo­wa­nie się pod­czas misji pozo­sta­wiało nieco do życze­nia, działo się tak dla­tego, że prze­le­cieli przez wrota pie­kieł i z powro­tem, by pro­wa­dzić wojnę, do któ­rej nie zostali przy­go­to­wani – nie dla­tego, że siły porząd­kowe zaścian­ko­wej kolo­nii nie dorów­ny­wały im poten­cja­łem i umie­jęt­no­ściami.

– Ile do końca? – spy­tał, leni­wie spa­ce­ru­jąc za ple­cami Ras­susa.

– Trzy minuty. Może cztery – odparł siwo­włosy major.

– Dobrze. – Soran poło­żył dłoń na ramie­niu Ras­susa. Zaczął prze­cha­dzać się po mostku. Sta­rał się oka­zy­wać pew­ność sie­bie.

Wysłu­chi­wał rapor­tów o pło­ną­cych prze­twór­niach odpa­dów i roz­pro­szo­nych kara­wa­nach pojaz­dów-gru­cho­tów. Wzbo­ga­cał swoją wie­dzę o Eska­drze Czwar­tej i jej człon­kach. Każda roz­mowa mię­dzy pilo­tami a most­kiem przy­po­mi­nała mu, jak dalece zmie­niła się ta jed­nostka – po jego powro­cie oka­zało się, że Skrzy­dło Cie­nia jest oddzia­łem zdzie­siąt­ko­wa­nym, w żało­bie po utra­cie puł­kow­nik Sha­kary Nuress, o więk­szej licz­bie pole­głych w walce, niż zakła­dał.

Nazy­wał Nuress Nestorką. Wszy­scy ją tak nazy­wali. Za tym prze­wrot­nym mia­nem krył się sza­cu­nek do kobiety, która prze­kuła Dwie­ście Czwarty Pułk Impe­rial­nych Myśliw­ców w jedną z naj­zna­mie­nit­szych jed­no­stek Impe­rial­nego Kor­pusu Myśliw­ców. Była jego przy­ja­ciółką. I wła­śnie z sza­cunku dla jej doko­nań – a także z innych powo­dów – powró­cił, by objąć dowódz­two, by nadać kształt oddzia­łowi po tym, jak raz odmó­wił prze­le­wa­nia krwi ze swo­imi pilo­tami w ich naj­czar­niej­szej godzi­nie.

Jego powrót oka­zał się… trudny. Nie powie­rzono mu dowództwa.

Ponow­nie spoj­rzał na mapę tak­tyczną.

– Kapi­ta­nie Gable­rone? Mógł­bym coś zasu­ge­ro­wać?

Gable­rone mil­czał dłu­żej, niż Sora­nowi się to podo­bało.

– Śmiało.

– Wróg ma prze­wagę liczebną. Bez­po­śred­nia wymiana ognia z prze­ciw­ni­kiem jeden na jeden zapewni nam prze­wagę. Moż­liwe, że warto zmie­nić szyk.

– Wezmę to pod uwagę, majo­rze – odparł Gable­rone.

Jed­nak Gable­rone nie wydał roz­kazu, a Soran nie naci­skał.

Poza Skrzy­dłem Cie­nia był innym czło­wie­kiem. Pamię­tał, gdy był Devo­nem. Opła­ki­wał go.

Devon nie doce­niał tak naprawdę tego, co miał – wol­no­ści od wszel­kiej odpo­wie­dzial­no­ści prócz tej, którą brał na sie­bie z wła­snej woli. Nie doce­niał luk­susu łaski ani czasu.

– Jedna minuta! – ogło­sił Ras­sus.

– Wyco­fać się, gdy będzie­cie gotowi – odparł Soran.

Devon ni­gdy nie zdo­łałby prze­trwać w Dwie­ście Czwar­tym.

Soran obser­wo­wał, jak Eska­dra Czwarta wymyka się pości­gowi i leci tuż przy powierzchni Jar­ba­nova, by następ­nie gwał­tow­nie zwięk­szyć pułap. Seedia zamy­kała tyły. Zbo­czyła z kursu na tyle długo, by poszat­ko­wać cią­gnący się obrze­żami kolo­nii pas silo­sów na nie­bez­pieczne mate­riały – wbrew radom z odprawy, bo Soran uznał takie dzia­ła­nie za zbyt nie­bez­pieczne. Pró­bo­wał sobie wyobra­zić, jak młoda porucz­nik zdo­łała omi­nąć obronę. Musiał pamię­tać, by ostrzec pie­chotę.

– Gra­tu­luję, porucz­nik Seedio – wyce­dził przez zęby. – Moż­liwe, że wsku­tek pani dzia­ła­nia cała kolo­nia na Jar­ba­no­vie zamieni się w radio­ak­tywną pusty­nię.

– Ma pan coś prze­ciwko, doradco?

„Doradco”. Nie sły­szał pogardy w jej gło­sie, ale nawet Gable­rone zwra­cał się do niego stop­niem.

– Nie – odparł. – Ale suge­ruję, że powinna pani pozo­stać w kok­pi­cie, póki nie usuną z poszy­cia myśliwca wszel­kich śla­dów pro­mie­nio­wa­nia.

– Mam na sobie kom­bi­ne­zon. Nic mi nie będzie – odparła Seedia. – Kon­ty­nu­uję wyco­fy­wa­nie sił.

Ktoś prych­nął przez komu­ni­ka­tor.

Poje­dyn­cza repu­bli­kań­ska kor­weta zapar­ko­wana na orbi­cie będzie pró­bo­wała prze­chwy­cić Eska­drę Czwartą, jed­nak myśliwce TIE miały prze­wagę pręd­ko­ści i pla­no­wa­nia. Skie­ro­wały się bez­po­śred­nio ku dale­kiej stro­nie księ­życa Jar­ba­nova, ku punk­towi zbor­nemu, gdzie wkrótce miały spo­tkać się z krą­żow­ni­kiem-lot­ni­skow­cem „Alle­giance” i wyko­nać bez­po­średni skok w nad­prze­strzeń. Wyco­fa­nie się z układu nie miało przy­spo­rzyć trud­no­ści, choć dys­cy­plina człon­ków eska­dry pozo­sta­wiała wiele do życze­nia.

Co ozna­czało, że Soran mógł zająć się innymi kwe­stiami.

Powiódł wzro­kiem od ekra­nów tak­tycz­nych ku ilu­mi­na­to­rowi, by przyj­rzeć się masyw­nemu polu szcząt­ków, wśród któ­rych dry­fo­wał „Aerie”. Ponie­waż kolo­ni­ści byli zajęci czym innym, krą­żow­nik mógł wyłą­czyć zbędne sys­temy i pod­le­cieć do wewnętrz­nej czę­ści układu, nie­bez­piecz­nie bli­sko samego Jar­ba­nova.

Jar­ba­nov znaj­do­wał się na obrze­żach ukła­dów zło­mia­rzy – nie był ofi­cjal­nie zwią­zany z gil­dią, nie­mniej sta­no­wił ważne cen­trum prze­twór­stwa. Przyj­mo­wał wszystko: od wra­ków okrę­tów po prze­sta­rzałe wiert­nice gór­ni­cze. Soran poświę­cił wiele czasu i wysiłku, a także sko­rzy­stał z oso­bi­stych wpły­wów, by skon­tak­to­wać się z god­nym zaufa­nia sojusz­ni­kiem pra­cu­ją­cym dla Orbi­tal­nego Sto­wa­rzy­sze­nia Sor­tu­ją­cego Jar­ba­nova.

– Mamy potwier­dze­nie wzro­kowe? – spy­tał Soran.

Ras­sus przy­tak­nął i wci­snął przy­cisk na kon­so­le­cie.

– Akty­wuję pro­mień ścią­ga­jący – powie­dział.

Zami­go­tał dru­go­rzędny ekran i w miej­sce księ­życa Jar­ba­nova poja­wił się prze­kaz w niskiej roz­dziel­czo­ści z głów­nego han­garu „Aerie”. Poza polem magne­tycz­nym, na zewnątrz okrętu, lokalna prze­strzeń usiana była nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nymi kawał­kami pla­sto­idu i potur­bo­wa­nymi gro­dziami okrę­tów. W stronę „Aerie” kie­ro­wała się pochwy­cona pro­mie­niem ścią­ga­ją­cym barka holow­ni­cza: auto­no­miczny pojazd o dłu­go­ści pięć­dzie­się­ciu metrów, tak naprawdę nie­wiele wię­cej niż paty­ko­wata plat­forma, od któ­rej odcho­dziły magne­tyczne zaczepy przy­po­mi­na­jące odnóża sto­nogi.

W miarę jak barka zbli­żała się, na ekra­nie stop­niowo poja­wiał się jej ładu­nek. Do dzie­wię­ciu zacze­pów magne­tycz­nych przy­twier­dzono szczątki dzie­wię­ciu myśliw­ców TIE/ln. Jed­nemu bra­ko­wało paneli solar­nych na bak­bur­cie, przez co nagi wspor­nik był śnież­no­biały, innemu ilu­mi­na­tora, jak gdyby ktoś wyłu­pił mu oko, trze­ciemu zaś coś ampu­to­wało oba skrzy­dła. Wszyst­kie pokry­wał popiół i ślady po strza­łach, a u licz­nych z roz­dar­tego poszy­cia wysta­wały prze­wody i rury.

Soran ode­rwał wzrok od ilu­mi­na­tora i przyj­rzał się twa­rzom załogi. Zauwa­żył mocno zaci­śnięte usta i oczy, które nie chciały widzieć. Ubrał w słowa to, co, jak wie­dział, poja­wiło w ich gło­wach: „To po to ryzy­ko­wa­li­śmy życiem? Ryzy­ko­wa­li­śmy życiem naszych kom­pa­nów z Eska­dry Czwar­tej i wysta­wi­li­śmy się na atak dla… tego? Dla tego złomu?”.

Pokrę­cił gwał­tow­nie głową. Cze­kał, aż Ras­sus i pozo­stali odwrócą się w jego stronę. Gdy już to zro­bili, dodał gło­śno:

– To nasze jed­nostki. Jed­nostki impe­rialne. Za ich ste­rami sie­dzieli piloci, któ­rzy oddali życie za braci i sio­stry. Teraz dajemy tym maszy­nom drugą szansę, by mogły na nowo pod­jąć walkę. Spra­wimy, by znów pole­ciały.

Sta­ran­nie roz­ło­żył słowa w cza­sie. Skoń­czył wypo­wiedź w tej samej chwili, w któ­rej pro­mień ścią­ga­jący zanik­nął, a barka deli­kat­nie spo­częła na pły­cie han­garu. W oka­mgnie­niu prze­szedł od prze­ma­wia­nia do dowo­dze­nia.

– Zamknąć han­gar i skie­ro­wać się w drogę powrotną przez pole trasą, która nas tu przy­wio­dła. Przy­go­to­wać się do skoku w nad­prze­strzeń.

Całe szczę­ście, załoga go posłu­chała. Ras­sus jesz­cze otwar­cie mu się nie posta­wił. Ktoś szep­nął:

– Po pro­stu spo­pielmy już tę pla­netę.

Soran poczuł drże­nie, gdy ożyły dysze sil­ni­ków krą­żow­nika „Aerie”.

Wszystko, co powie­dział, było prawdą. Iry­to­wała go świa­do­mość, że całą ope­ra­cję na pla­ne­cie prze­pro­wa­dził wyłącz­nie w cha­rak­te­rze dywer­sji – wyłącz­nie po to, by mógł odzy­skać myśliwce, które dawne Impe­rium prę­dzej prze­to­pi­łoby, niż napra­wiło. Ba, nawet Nowa Repu­blika uznała je za nie­warte zachodu. Z bólem wysłał pilo­tów na misję, mimo że nie sta­no­wili jesz­cze zgra­nego oddziału.

Dwie­ście Czwarty był osła­biony. Zli­czył w gło­wie myśliwce TIE i oca­la­łych pilo­tów. Ani jedna, ani druga liczba nie była wystar­cza­jąca, bio­rąc pod uwagę to, co pla­no­wali. Nie mógł prze­wo­dzić led­wie dycha­jącą jed­nostką, któ­rej gro­ziło roz­bi­cie po jed­nej misji. Nie mógł ura­to­wać pułku, o ile go nie odbu­duje.

A to wyma­gało czasu. Jed­nak koniec koń­ców przy­wróci Skrzy­dłu Cie­nia dawną chwałę.

Roz­dział 3

ROZ­DZIAŁ 3

ZWY­CIĘ­STWA DAWNE I PRZY­SZŁE

I

Powie­dzia­łam do niego „Xion”. W trak­cie misji wywo­ła­łam Ten­senta imie­niem Xion. Nie wydaje mi się, by zauwa­żył.

– A to taka tra­ge­dia, gdyby zauwa­żył? – spy­tał droid. Zwę­ził czer­woną kropkę foto­re­cep­tora w oskar­ży­ciel­skim geście, do któ­rego Quell już się przy­zwy­cza­iła. – Prze­cież twoi piloci wie­dzą o two­jej impe­rial­nej przy­szło­ści.

– Nie do końca – odparła Quell.

– Fakt. Nie do końca.

Kuli­sty czarny kor­pus IT-O uno­sił się w odle­gło­ści mniej wię­cej dwóch metrów od Quell ponad kabiną kie­rowcy w wago­nie kolejki. Quell sie­działa w drzwiach po prze­ciw­le­głej stro­nie, w miej­scu, gdzie opan­ce­rzona bariera powinna była odciąć pasa­że­rom dostęp do nie­mal w cało­ści zauto­ma­ty­zo­wa­nych ste­rów pojazdu. Jed­nak kolej nie była na cho­dzie od tygo­dni – co naj­mniej od czasu, gdy Nowa Repu­blika prze­jęła główny kosmo­port na Tro­ithe, jeśli nie dłu­żej, bo mogła sta­nąć już pod­czas wcze­śniej­szych zamie­szek. Prze­pro­gra­mo­wany droid prze­słu­chu­jący prze­jął wagon w cha­rak­te­rze biura, zało­żyw­szy, że nikomu się do niczego nie przyda.

– Ostat­nio cią­gle sobie coś przy­po­mi­nam – powie­działa, a słowa te przy­szły jej z rów­nym tru­dem co wszyst­kie poprzed­nie wyzna­nia.

W cer­be­roń­skim polu szcząt­ków myśli Quell powę­dro­wały do innej misji – patrolu na obrze­żach Cathara, prze­pro­wa­dza­nego wkrótce po tym, jak ukoń­czyła naukę w Aka­de­mii. W trak­cie startu odkryła, że jej hełm cuch­nie rzy­go­wi­nami i na wpół prze­żu­tym ziar­nem. A ponie­waż była świe­ża­kiem w eska­drze, nie powie­działa ani słowa. Gdy powró­ciła na pokład gwiezd­nego nisz­czy­ciela „Pur­su­era”, minęły kolejne trzy zmiany, nim sier­żant Greef przy­ła­pał ją na czysz­cze­niu kom­bi­ne­zonu. Oka­zało się, że dobre pół tuzina ofi­ce­rów i człon­ków załogi wie­działo o „incy­den­cie” – to Xion chwy­cił hełm Quell, gdy nagle zemdliło go jak cho­lera.

Quell nie była pewna, dla­czego obecna misja przy­wo­łała to kon­kretne wspo­mnie­nie, ale tak się stało. Powra­ca­jące wspo­mnie­nia czę­sto doty­czyły bła­hych rze­czy – pilo­tów Skrzy­dła Cie­nia, któ­rzy zgi­nęli w pierw­szym roku jej służby albo utrzy­mu­ją­cego się posmaku impe­rial­nych racji żyw­no­ścio­wych pro­du­ko­wa­nych na Aldra­igu. Nie­kiedy przy­po­mi­nały się jej bar­dziej nie­po­ko­jące wyda­rze­nia – manew­ro­wa­nie przez wypeł­nione ładun­kami roz­pry­sko­wymi kręte kory­ta­rze Sta­cji Tas­sa­hon­dee albo dzień, gdy w roz­le­głej pustce kosmicz­nej o mało nie zde­rzyła się z rebe­lianc­kim pilo­tem, który kata­pul­to­wał się z myśliwca.

Cza­sami myślała o tym, że wiele mie­sięcy przed zja­wie­niem się na Tro­ithe, gdy na­dal słu­żyła w Dwie­ście Czwar­tym Pułku Impe­rial­nych Myśliw­ców, współ­uczest­ni­czyła w nie­wy­ba­czal­nej zbrodni. Umoż­li­wiła akt – nie, doko­nała aktu ludo­bój­stwa na Nacro­ni­sie. Mało bra­ko­wało, a na­dal byłaby mor­der­czy­nią, zbrod­niarką wojenną, dowód­czy­nią eska­dry. Przed tym losem ura­to­wała ją wyłącz­nie inge­ren­cja men­tora.

– Pamięć jest kon­struk­tem – ode­zwał się droid. – W przy­padku two­jego gatunku wspo­mnie­nie nie sta­nowi poje­dyn­czego, wyraź­nego zapisu, lecz rekon­struk­cję wszyst­kich klu­czo­wych danych. Przed Pan­dem Nai pogrze­ba­łaś to, które sta­nowiło klucz do wsze­la­kich wspo­mnień zwią­za­nych z Dwie­ście Czwar­tym. Jed­nak teraz, gdy otwar­cie przy­zna­łaś, że prze­ży­wasz traumę, nie dziwi mnie, że na powierzch­nię prze­do­stają się inne wspo­mnie­nia.

Jak powie­dział jej major Soran Keize, gdy roz­glą­dali się po pobo­jo­wi­sku na Nacro­ni­sie: „Skoro jesteś zdolna do tego, nie ma niczego, co by cię skło­niło do opusz­cze­nia Impe­rium”. Mówił, że toczy ją moralna cho­roba. Ostrze­gał, że pozo­sta­nie w Dwie­ście Czwar­tym dopóty, dopóki albo cho­roba ją uśmierci, albo zro­bią to rebe­lianci.

Keize roz­ka­zał jej odejść, a ona posłu­chała. Nie miała wystar­cza­ją­cej siły woli, by się mu sprze­ci­wić. Okła­mała Nową Repu­blikę w kwe­stii oko­licz­no­ści swo­jej dezer­cji. Oszu­kała kom­pa­nów mówiąc, że usi­ło­wała powstrzy­mać ludo­bój­stwo na Nacro­ni­sie, oszu­kała nowych prze­ło­żo­nych, wresz­cie oszu­kała samą sie­bie. Odkryła, że póki trzy­mała się fik­cji Yriki Quell, pra­wo­rząd­nej kobiety, która została popchnięta do osta­tecz­no­ści i która pró­bo­wała, lecz osta­tecz­nie nie zdo­łała powstrzy­mać Ope­ra­cji Popiół, potra­fiła polo­wać na swo­ich daw­nych przy­ja­ciół bez choćby cie­nia poczu­cia winy.

Jed­nak teraz ktoś już wie­dział. Kon­kret­nie wie­dział droid. Już nie mogła okła­my­wać samej sie­bie.

I wła­śnie dla­tego zaczęła sobie przy­po­mi­nać.

– Byłaś świad­kiem prze­ra­ża­ją­cego czynu – cią­gnął droid. – Masz wszech­ogar­nia­jące poczu­cie winy i codzien­nie oszu­ku­jesz kom­pa­nów, któ­rym powie­rzasz wła­sne życie. Zało­że­nie, że nie powinno to wpły­nąć na twoje zdro­wie, jest absur­dalne. Pozo­staje jedno pyta­nie: pozwo­lisz nam uśmie­rzyć ból, jakiego dozna­łaś, czy zamie­rzasz go dalej igno­ro­wać?

– Prze­cież tu jestem, prawda? – odparła Quell.

– Jesteś. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ważny krok. Nie­mniej nie jestem pewien, czy dobrze rozu­miem, czego tak naprawdę ocze­ku­jesz po tych spo­tka­niach. Zasta­na­wiam się, czy sama to wiesz.

– Chcę, żebyś mi poka­zał, jak odzy­skać poczu­cie sku­pie­nia na celu. Jeśli musisz prze­pi­sać mi leki, trudno, prze­pisz mi leki.

Droid poru­szył głów­nym mani­pu­la­to­rem. Docze­piona doń strzy­kawka była pusta.

– Oba­wiam się, że leków cią­gle nam bra­kuje. Pomogę ci w codzien­nym funk­cjo­no­wa­niu, ale uśmie­rza­nie symp­to­mów i lecze­nie cho­roby to nie to samo.

Quell roz­pro­sto­wała nogę, na któ­rej sie­działa do tej pory, i potarła tatuaż na bicep­sie przed­sta­wia­jący znak Eska­dry Alfa­bet.

Wie­działa, że nie ma sensu wykłó­cać się z dro­idem. Chciał dobrze, ale lecze­nie cho­roby było luk­su­sem. Jedy­nym trwa­łym roz­wią­za­niem będzie dokoń­cze­nie misji i ucieczka od Eska­dry Alfa­bet, Wywiadu Nowej Repu­bliki i Caerna tak daleko, jak to moż­liwe. Ucieczka od osób, które poznały prawdę, oraz od tych, któ­rzy by ją osą­dzili, gdyby tylko ją poznali.

– To na jaki temat chcesz poroz­ma­wiać? – spy­tała.

– Chciał­bym wró­cić do kwe­stii Nacro­nisa – odparł droid – a kon­kret­nie do opo­wie­ści, którą wymy­śli­łaś na wła­sny uży­tek, i do nie­któ­rych szcze­gó­łów, które posta­no­wi­łaś uwzględ­nić. Nie wiem, na ile jesteś tego świa­doma, ale…

Nagle roz­mowę prze­rwało ude­rze­nie pię­ści o metal. Quell usia­dła pro­sto, gotowa zerwać się na równe nogi. Droid obni­żył pułap, by przy­bli­żyć się do sta­no­wi­ska kie­rowcy. Wci­snął przy­cisk i uru­cho­mił inter­kom wago­nika. Z gło­śnika dobiegł głos kobiety, niski z deli­kat­nym akcen­tem:

– Tu Gra­vas. Szu­kam Yriki Quell.

– Jeste­śmy w trak­cie spo­tka­nia – zako­mu­ni­ko­wał droid. – Możemy cię powia­do­mić, gdy skoń­czymy?

– Pan Adan jest bar­dzo zajętą osobą – oznaj­mił głos z inter­komu. – Tak samo gene­rał. Gotowi są przy­jąć ją teraz. – Odpo­wiedź była uprzejma, choć nie­ko­niecz­nie ser­deczna. Ton nie pozo­sta­wiał miej­sca na sprze­ciw.

Droid zgo­dził się bez dys­ku­sji.

– Odblo­ko­wa­łem drzwi wagonu.

Quell wstała, zachwiała się na zdrę­twia­łych nogach i odwró­ciła od kabiny kie­rowcy. Na odchodne usły­szała sztuczny, męski głos dro­ida.

– Wró­cisz jutro?

– O ile będę mogła – odparła. Co było jed­no­cze­śnie praw­dziwe i na tyle ogólne, że tak na dobrą sprawę nie sta­no­wiło zobo­wią­za­nia.

– Możemy odbić sto­licę – oznaj­miła gene­rał Syn­dulla. Zie­lo­no­skóra kobieta unio­sła brodę. Jej lekku uno­siły się i opa­dały, gdy wodziła wzro­kiem po sali. – Tak naprawdę zostają dwie kwe­stie: „Ile to potrwa?” oraz „Jakim kosz­tem?”.

Na potrzeby odprawy zajęli cen­trum tak­tyczne „Gwiazdy Prze­wod­niej”. Pano­wała tam mniej for­malna atmos­fera niż w salach odpraw, a ponie­waż okręt spo­czy­wał na pły­cie lądo­wi­ska, człon­ko­wie załogi nie korzy­stali z prze­zro­czy­stych ekra­nów, które wyra­stały z każ­dej powierzchni niczym kry­sta­liczne sta­lag­mity. Quell, Caern Adan i Syn­dulla przy­sta­nęli po jed­nej stro­nie stołu z holo­pro­jek­to­rem, oto­czeni pła­skimi wize­run­kami miej­skiej topo­gra­fii, impe­rial­nych bun­krów i map tarcz pla­ne­tar­nych. Po dru­giej sie­dzieli Wyl Lark, Chass na Cha­dic i Nath Ten­sent, wpa­trzeni w gene­rał lub roz­glą­da­jący się po sali. Kairos prze­cha­dzała się w tę i z powro­tem, od jed­nego ekranu do dru­giego, stu­diu­jąc dane.

Quell mogła zwró­cić jej uwagę, ale przed paroma mie­sią­cami zaak­cep­to­wała to, że Kairos była istotą o nie­ty­po­wych nawy­kach. Zresztą sama na­dal docho­dziła do sie­bie po sesji z tera­peutą.

– Eska­dra Alfa­bet – dodała Syn­dulla – ode­grała klu­czową rolę w wyda­rze­niach w ukła­dzie Cer­be­ron. A ponie­waż Eska­dra Szpica jest z misją spe­cjalną w sek­to­rze Bor­mea, eska­dry Alfa­bet, Meteor i Grad będą musiały nam wystar­czyć do końca kam­pa­nii. Jed­nak… – Rozej­rzała się po twa­rzach pilo­tów, a nawet spoj­rzała pro­sto w wizjer Kairos. – …nie zapo­mnia­łam o Skrzy­dle Cie­nia. Wiem, że wy też nie. Ofi­cer Adan prze­ka­zał mi listę poten­cjal­nych obser­wa­cji i zga­dzam się, że na­dal sta­nowi zagro­że­nie.

Quell przy­ła­pała Adana na tym, że spoj­rzał w jej stronę. Stał z boku, trzy­ma­jąc data­pad. Jego czułki skryły się w krę­tych czar­nych wło­sach. Spra­wiał wra­że­nie jed­no­cze­śnie spe­szo­nego i roz­ba­wio­nego.

– Wiemy, czym się zaj­muje? – spy­tał Nath. Zaczął wykła­dać buty na blat stołu, ale w porę się zre­flek­to­wał. – Nestorka nie żyje. Czyżby dołą­czyli do aktyw­nego odłamu Impe­rium?

Adan wci­snął przy­cisk. Holo­pro­jek­tor wyświe­tlił sze­reg obra­zów, orbi­tu­ją­cych wokół niego niczym sate­lity: twa­rze męż­czyzn i kobiet, w któ­rych Quell roz­po­znała dowód­ców Skrzy­dła Cie­nia, impe­rialny gwiezdny nisz­czy­ciel, parę krą­żow­ni­ków-lot­ni­skow­ców. Kobieta zmu­siła się, by nie odwró­cić wzroku. Zamiast tego wpa­try­wała się w pustkę za ażu­ro­wym świa­tłem.

– Mamy kilka teo­rii – odparł Adan. – Nie sądzimy, by jed­nostka została wchło­nięta przez więk­szą flotę, więc musimy zało­żyć, że odbu­do­wuje siły na wła­sną rękę. Byłoby łatwiej usta­lić, kto obec­nie dowo­dzi, gdy­by­śmy wie­dzieli, kto prze­trwał na Pan­dem Nai, ale mie­li­ście już oka­zję zapo­znać się z listą naj­bar­dziej praw­do­po­dob­nych osób, którą spo­rzą­dziła Quell.

– Nim pozy­skamy wię­cej infor­ma­cji o ich poczy­na­niach, obsta­wiam, że obec­nie dowo­dzi major Ras­sus. – Quell wycią­gnęła dłoń, by dotknąć jed­nego z holo­wi­ze­run­ków. Pro­jek­tor powięk­szył obraz męż­czy­zny w śred­nim wieku, o kwa­śnym wyra­zie twa­rzy. – Kom­pe­tentny, posłuszny i zara­zem nie­wy­róż­nia­jący się na tyle, by zwró­cić na sie­bie uwagę czy wzbu­dzić w kimś poczu­cie zagro­że­nia. Przy­pusz­czal­nie postę­puje zgod­nie z ostat­nimi roz­ka­zami Nestorki i dba o to, by poszcze­gólni dowódcy postę­po­wali jed­no­myśl­nie.

Gene­rał Syn­dulla oparła się jedną dło­nią o stół. Przy­glą­dała się z bli­ska wize­run­kom. Wes­tchnęła.

– Nie­za­leż­nie od tego, kto obec­nie dowo­dzi, zagro­że­nie pozo­staje to samo. Ostat­nim razem, gdy Dwie­ście Czwarty postą­pił według roz­ka­zów mar­twego przy­wódcy, miliony ponio­sły śmierć na Nacro­ni­sie.

Quell znów przy­ła­pała Adana na tym, że ten spo­gląda w jej stronę. Spo­dzie­wała się, że nasy­pie soli do rany i ura­czy zgro­ma­dzo­nych komen­ta­rzem o Ope­ra­cji Popiół, który będzie zro­zu­miały tylko dla niej samej. Zamiast tego odwró­cił wzrok, spoj­rzał na pozo­sta­łych i powie­dział:

– Wraz z Quell przed­sta­wi­li­śmy gene­rał Syn­dulli plan, który sta­nowi roz­wią­za­nie obu pro­ble­mów: sytu­acji na Tro­ithe i zagro­że­nia, jakie sta­nowi Dwie­ście Czwarty. Pani gene­rał, nie chcemy nie­po­trzeb­nie zaj­mo­wać pani czasu, ale może mogłaby pani stre­ścić sytu­ację stra­te­giczną?

Syn­dulla gestem dłoni wyłą­czyła holo­gramy i obró­ciła się w stronę ekra­nów.

– Guber­na­tor Haste­moor oko­pał się w swo­jej rezy­den­cji, a oca­lali człon­ko­wie pie­choty, kawa­le­rii i sił powietrz­nych są na jego zawo­ła­nie. Sta­cjo­nują w sto­licy i w sąsia­du­ją­cych z nią sek­to­rach. Flota układu nie­mal w cało­ści została wyeli­mi­no­wana z gry, jed­nak nasz prze­ciw­nik dys­po­nuje spo­rym poten­cja­łem woj­sko­wym. Jed­no­cze­śnie chro­niące region gene­ra­tory osłon są w pełni sprawne. Nawet gdyby oko­lica nie była zamiesz­kana przez miliony cywili, bom­bar­do­wa­nie na nie­wiele by się zdało. Typowa kam­pa­nia pole­ga­łaby na przej­mo­wa­niu wro­gich sek­to­rów sąsia­du­ją­cych ze sto­licą jeden po dru­gim, tak by na koniec pozo­stał odcięty sek­tor cen­tralny, a guber­na­tor musiałby sta­wić czoła oblę­że­niu. Moż­liwe, że nie byli­by­śmy w sta­nie wziąć go gło­dem, ale kto wie, może zna­leź­li­by­śmy się cho­ler­nie bli­sko. – Mówiąc, wodziła wzro­kiem po mapach, a Quell obser­wo­wała zle­wa­jące się ze sobą nie­zli­czone dra­pa­cze chmur, trasy powietrzne, ogrody i dziel­nice prze­my­słowe – tysiące kilo­me­trów, które prze­le­ciały przed ich oczyma za jed­nym mach­nię­ciem dłoni. – Stra­te­gia ta zmi­ni­ma­li­zo­wa­łaby straty wśród naszych sojusz­ni­ków. Odcię­łaby wroga od dróg ucieczki. Ozna­cza­łaby, że prze­ję­cie sto­licy byłoby rów­no­znaczne z koń­cem kam­pa­nii na Tro­ithe.

W rze­czy­wi­sto­ści nie poszłoby tak łatwo, nawet gdyby im się bar­dzo poszczę­ściło. Tro­ithe to nie Ryloth czy Abed­nedo – światy, które cier­piały pod jarz­mem Impe­rium na długo przed Endo­rem. Quell była świad­kiem, jak ana­li­tycy Adana z Wywiadu Nowej Repu­bliki dys­ku­to­wali o praw­do­po­do­bień­stwie tego, że lokalna par­ty­zantka utrzyma się przez całe lata, nie­za­leż­nie od wyniku wojny.

Gene­rał Syn­dulla zda­wała sobie z tego sprawę. „Wszystko po kolei” – pomy­ślała Quell.

Twi’lekanka kon­ty­nu­owała.

– Dla­tego ruszymy na sto­licę bez­po­śred­nio. – Powio­dła pal­cem w powie­trzu przed jed­nym z ekra­nów, by prze­cią­gnąć linię od tery­to­riów Nowej Repu­bliki w pobliżu kosmo­portu do sek­to­rów impe­rial­nych w mie­ście. – Będziemy musieli prędko się poru­szać, bo w prze­ciw­nym razie zosta­niemy osa­czeni i odcięci. Zarówno pie­chota, jak i siły powietrzne znajdą się w dużym nie­bez­pie­czeń­stwie. Jed­nak dro­idy tak­tyczne potwier­dzają, że nasze cele są moż­liwe do osią­gnię­cia. Gdy już dopro­wa­dzimy sprawy do końca, gdy oba­limy guber­na­tora i przej­miemy sto­licę, w rękach wroga pozo­sta­nie spora część kon­ty­nentu. Tak, pla­neta będzie nasza, ale każdy, kto chciałby ją odbić, dostrzeże szansę.

Ten­sent zro­zu­miał następ­stwa planu jako pierw­szy.

– Sprytne – odparł. – Sądzi pani, że Dwie­ście Czwarty zary­zy­ko­wałby wizytę w Jądrze, by odbić układ Cer­be­ron?

Adan spoj­rzał na Syn­dullę, a ta przy­tak­nęła.

– Za tę część planu odpo­wia­dam ja – oznaj­mił. – Dopil­nuję, by dowie­dzieli się o tym, co się tu dzieje. Zorien­tują się, że Cer­be­ron to gra warta świeczki. Będą wie­dzieć dokład­nie, jak się za niego zabrać.

Syn­dulla pod­jęła wątek.

– Mamy pomysł, jak skło­nić ich do pod­ję­cia dzia­łań. Zosta­wimy tylne drzwi w sys­te­mie obrony pla­nety, coś, co nie będzie spra­wiało wra­że­nia oczy­wi­stej pułapki, a co zachęci poje­dyn­czy pułk myśliw­ców, by poła­sił się na Tro­ithe.

– A te tylne drzwi to mają coś wspól­nego z tamtą ostat­nią misją, gdy goni­ły­śmy prom towa­rowy przez pas aste­roid? – spy­tała Chass na Cha­dic. Sie­działa zgar­biona, trzy­ma­jąc brodę na skrzy­żo­wa­nych na stole rękach.

– Obec­nie sto­su­jemy zasadę ogra­ni­czo­nego dostępu do infor­ma­cji – oznaj­mił Adan – ale w odpo­wied­nim momen­cie pozna­cie szcze­góły. Grunt, że będziemy w sta­nie dokład­nie prze­wi­dzieć, gdzie i kiedy pojawi się Skrzy­dło Cie­nia. Nie przej­mo­wał­bym się osta­teczną bitwą.

Ten­sent uśmiech­nął się sze­roko i dał kuk­sańca Cha­dic.

– Bo czy ktoś sły­szał, by kie­dy­kol­wiek coś poszło nie tak?

Adan posłał mu pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie. Jego inten­syw­ność nie­mal zaim­po­no­wała Quell. Chass prych­nęła, a Ten­sent mach­nął ręką.

– Nie no, podoba mi się, naprawdę – powie­dział star­szy pilot. – Skoro mamy wyeli­mi­no­wać Dwie­ście Czwarty raz i porząd­nie, wolę, żeby­śmy to my dyk­to­wali warunki.

– A co z posił­kami? – spy­tała Cha­dic. – Po naszej stro­nie, zna­czy się.

– Ogra­ni­czony dostęp do infor­ma­cji – odparł Adan. – Ale porucz­nik Quell zro­biła dobry uży­tek ze swo­jej wie­dzy, a gene­rał Syn­dulla przy­jęła plan.

– Nie wybie­ramy się na stra­ceń­czą misję – wtrą­ciła Quell. Zdzi­wiła ją cier­pli­wość Adana, choć podej­rze­wała, że zacho­wuje zimną krew ze względu na obec­ność gene­rał Syn­dulli. – Możemy poko­nać Skrzy­dło Cie­nia. Już to udo­wod­ni­li­śmy. Jeste­śmy tu po to, by dopro­wa­dzić sprawy do końca.

Chass na Cha­dic wyglą­dała bar­dziej na znu­dzoną niż prze­ko­naną. Quell nie potra­fiła powie­dzieć dla­czego. Wyl Lark splótł palce obu dłoni. Wodził nimi po bla­cie stołu.

– A jeśli plan naprawdę pój­dzie nie po naszej myśli?

Adan już zaczął odpo­wia­dać, ale Syn­dulla unio­sła dłoń, by zacze­kał, aż Lark skoń­czy. Pilot ode­zwał się po krót­kiej prze­rwie.

– Powie­dzie­li­ście, że to bar­dziej ryzy­kowny sce­na­riusz. O mało nie stra­ci­li­śmy Pan­dem Nai, bo błęd­nie oce­ni­li­śmy sytu­ację. A jeśli znów wysta­wimy na szwank cywili?

Syn­dulla przy­tak­nęła.

– Słuszna uwaga. Ale to nie jest Pan­dem Nai. Możemy uczyć się na wła­snych błę­dach, a jed­no­cze­śnie oce­niać każdą sytu­ację osobno. Jestem prze­ko­nana, że zagro­że­nie dla cywili, choć duże, nie byłoby zna­cząco wyż­sze, gdy­by­śmy obrali inną stra­te­gię. Mówiąc szcze­rze, bar­dziej oba­wiam się o ofiary wśród naszych sił. – Wyl chciał wejść jej w słowo, ale Syn­dulla go uci­szyła. – Tak, jeśli porwiemy się na sto­licę bez­po­śred­nio, będą zgony. Pie­chota ponie­sie straty, ale tych prze­cież i tak nie da się unik­nąć, nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo będziemy pró­bo­wać. Ale sam plan wydaje się dobry, a prawda jest taka, że każde dzia­ła­nia wojenne – w tym wstrzy­my­wa­nie się od dzia­ła­nia – mogą dopro­wa­dzić do ofiar. Musimy posta­no­wić, jaką cenę jeste­śmy skłonni zapła­cić, by powstrzy­mać Skrzy­dło Cie­nia.

Nie musiała się powta­rzać. Quell usły­szała w gło­wie jej słowa: „Ostat­nim razem, gdy Dwie­ście Czwarty postą­pił według roz­ka­zów mar­twego przy­wódcy, miliony ponio­sły śmierć na Nacro­ni­sie”.

Ale Syn­dulla jesz­cze nie skoń­czyła. Deli­kat­nie pokrę­ciła głową i dodała:

– To ja muszę to posta­no­wić. To na mnie spo­czywa ta odpo­wie­dzial­ność. Obie­cuję, że zro­bię wszystko, co w mojej mocy, by was nie zawieść.

W cen­trum tak­tycz­nym zapa­dła cisza. Lark na­dal wyglą­dał na nie­prze­ko­na­nego, ale ski­nął głową w stronę gene­rał. Cha­dic wzru­szyła ramio­nami. Wzięła prze­sa­dzony oddech, nie odry­wa­jąc wzroku od Larka. Ten­sent wpa­try­wał się w Quell, która musiała wło­żyć sporo wysiłku w to, by się nie skrzy­wić – stu­dio­wał jej twarz, obser­wo­wał ją, jakby usły­szał te same nie­wy­po­wie­dziane słowa co ona.

Kairos stała, wpa­tru­jąc się w jeden z ekra­nów tak­tycz­nych. Powoli obró­ciła ciało – tak wolno jak drzewo kie­ru­jące gałę­zie ku pro­mie­niom słońca – w stronę gene­rał Syn­dulli.

Ciszę prze­rwał Adan.

– Zresztą ten cały układ jest polem bitwy – powie­dział. – Trudno, żeby­śmy jesz­cze bar­dziej pogor­szyli los jego miesz­kań­ców.

– Myśla­łem, że zakwe­stio­nuje nasz blef o obser­wa­cjach – powie­dział po spo­tka­niu Adan, sie­dząc przy wąskim biurku w nie­wiel­kim pomiesz­cze­niu, oto­czony ekra­nami data­pa­dów. Chwy­cił za rękaw kurtki zarzu­co­nej na opar­cie krze­sła i prze­tarł mate­ria­łem ekran urzą­dze­nia, który zawie­rał inte­re­su­jące go dane. – Ale mia­łaś rację. Wygląda na to, że gene­rał jest po naszej stro­nie.

– To nie był blef – zapro­te­sto­wała Quell. Spoj­rzała za niego przez pół­prze­zro­czy­ste ściany, uka­zu­jące coś, co daw­niej sta­no­wiło cen­trum kon­tro­lne wieży kole­jo­wej. Pół tuzina istot ana­li­zo­wało dane przy sta­no­wi­skach lub roz­ma­wiało ze sobą pół­gło­sem. Więk­szość była nie­uzbro­jona i ubrana po cywil­nemu, ale choć Wywiad Nowej Repu­bliki for­mal­nie nie nale­żał do struk­tur woj­sko­wych, z pew­no­ścią odgry­wał ważną rolę w samej woj­nie. – Mamy dane…

– Czcze spe­ku­la­cje – uciął Adan, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Ale naj­wi­docz­niej tylko tyle było trzeba.

Spoj­rzał jej w twarz i cał­kiem przy­ciem­nił ściany.

Adan był nie­zno­śny, gdy dzia­łał w poje­dynkę na pokła­dzie „Gwiazdy”, przy mini­mal­nym wkła­dzie gene­rał i jej grupy bojo­wej. Jed­nak po Pan­dem Nai zaskar­bił sobie sza­cu­nek wśród woj­sko­wych oraz pra­cow­ni­ków Wywiadu Nowej Repu­bliki. Sza­cu­nek zama­sko­wał jego naj­po­dlej­sze cechy – od pew­nego czasu nie widziała, by klął czy krzy­czał – ale nie potra­fiła nic pora­dzić na to, że brała jego pew­ność sie­bie, przy­cho­dzącą mu teraz z łatwo­ścią, za samo­za­do­wo­le­nie i aro­gan­cję.

Nie­mniej obec­nie zda­wał się bar­dziej kom­pe­tentny, niż daw­niej sądziła. Misje, na które posy­łał Eska­drę Alfa­bet, były prze­my­ślane i zgodne z obraną stra­te­gią. Jego zespół ana­li­ty­ków regu­lar­nie wska­zy­wał ścieżki pro­wa­dzące do zwy­cię­stwa, które bez nich pozo­sta­łyby nie­wi­doczne. Gdyby nie to, że trzy­mał jej życie w swo­ich rękach, Quell przy­pusz­czal­nie sza­no­wa­łaby go za to, co osią­gał.

– Otrzy­ma­łem infor­ma­cje od prze­ło­żo­nych doty­czące kwe­stii roz­po­zna­nia – powie­dział. Quell zmu­siła się, by patrzeć na jego usta i wysłu­chi­wać jego słów. – Dosta­li­śmy mniej wię­cej to, czego się spo­dzie­wa­li­śmy – utrzy­mane w ser­decz­nym tonie pochwały i zapew­nie­nia, iż w żad­nej mie­rze nie pono­simy winy za to, że w zasa­dzie żadna repu­bli­kań­ska grupa bojowa od tygo­dni nie prze­chwy­ciła wro­giego układu. Ale nie możemy liczyć na dodat­kowe zasoby.

– Cóż – odparła – cie­szę się, że wojna nie wyha­mo­wała z naszej winy.

– Kamień z serca, prawda? Ale to ozna­cza, że utknę­li­śmy tu z naszą grupą ope­ra­cyjną, nawet jeśli znaj­dziemy kolejne obie­cu­jące poszlaki.

Adan był jedyną znaną Quell osobą, dla któ­rej Eska­dra Alfa­bet pozo­sta­wała „grupą ope­ra­cyjną Wywiadu Nowej Repu­bliki roz­pra­co­wu­jącą Dwie­ście Czwarty Pułk Impe­rial­nych Myśliw­ców”. Przy­pusz­czała zresztą, że ma rację: w końcu to on powo­łał ich do ist­nie­nia.

– A co z Eska­drą Szpica? – spy­tała. – Jest jakaś szansa, że będziemy mogli ich sobie poży­czyć na potrzeby zwiadu?

– Może. – Adan odsu­nął data­pad, który blo­ko­wał wbu­do­wany w biurko holo­pro­jek­tor. Dotknął kilku przy­ci­sków i mie­niący się błę­kitny, cyfrowy pył przy­jął postać sze­regu obra­zów – układu gwiezd­nego, stoczni, sche­matu tech­nicz­nego. Poja­wiły się także linie tek­stu, ale Quell nie mogła go odczy­tać z miej­sca, gdzie stała. – Jed­nak obec­nie Eska­dra Szpica jest na misji, któ­rej celem jest prze­ciw­dzia­ła­nie bra­kowi okrę­tów. Na spe­cjal­nej misji zle­co­nej przez spe­cjal­nego kon­sul­tanta Syn­dulli, Lin­dona Javesa.

– A twoja nie­chęć do niego jest oso­bi­sta czy zawo­dowa? – spy­tała Quell.

Głu­pio pal­nęła, ale na twa­rzy Adana poja­wił się zło­śliwy uśmie­szek.

– Cóż, powiedzmy, że Javes lubi się wtrą­cać nie­pro­szony w nasze sprawy.

– Fru­stru­jąca cecha u kogoś, kto nie zawsze ma rację. – Uznała, że nie­po­trzeb­nie pozwo­liła sobie na poprzed­nią uwagę, i zmie­niła temat. – Więc nie możemy mieć pew­no­ści, że wia­do­mość trafi do Skrzy­dła Cie­nia. Budu­jemy pułapkę, choć nie mamy pew­no­ści, że zwa­bimy zwie­rzynę.

– Czas jest po naszej stro­nie. Roz­wa­żam różne opcje. Od cie­bie potrze­buję jedy­nie listy poten­cjal­nych sek­to­rów.

Zajęli się pracą wywia­dow­czą z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Adan wyświe­tlił incy­denty, ozna­czone – przez jego ana­li­ty­ków, ana­li­ty­ków z sie­dziby Wywiadu Nowej Repu­bliki czy dro­idy mili­tarne – jako takie, które poten­cjal­nie świad­czyły o aktyw­no­ści Skrzy­dła Cie­nia. Quell i Adan omó­wili je wspól­nie jeden po dru­gim. Wyklu­czyli zasadzkę nad Skako jako zbyt nie­dbałą, by brać ją pod uwagę („Nawet pod nie­obec­ność Nestorki – stwier­dziła Quell – nie byliby na tyle głupi, by dać się osa­czyć w studni gra­wi­ta­cyj­nej”), a zagi­nię­cie „Szarży Ban­thy” na Rim­mań­skim Szlaku Han­dlo­wym za zbyt nie­istotne („Jeśli zaczniemy śle­dzić każdy zagu­biony ładu­nek, za któ­rego znik­nię­ciem rze­komo stoją ataki myśliw­ców TIE, zasłu­żymy na klę­skę” – burk­nął Adan).

Inne obser­wa­cje były bar­dziej obie­cu­jące. Wtyczka w Syn­dy­ka­cie Pyków prze­ka­zała im, że mocno uszko­dzony krą­żow­nik typu Quasar Fire dotarł do stoczni na orbi­cie Gyn­dine, by doko­nać napraw. Źró­dło było wia­ry­godne, ale sama infor­ma­cja pozo­sta­wiała wiele do życze­nia. Quell dodała Gyn­dine do mapy obser­wa­cji i przy­pi­sała pla­ne­cie średni poziom praw­do­po­do­bień­stwa. Z kolei agenci Nowej Repu­bliki z Jar­ba­nova dostar­czyli liczne opisy myśliw­ców TIE, które zaata­ko­wały pla­netę, ale samemu natar­ciu bra­ko­wało cech typo­wych dla Skrzy­dła Cie­nia.

– Ten, kto za tym stał, znał się na swoim fachu – powie­działa Quell, gdy Adan wyświe­tlił obrazy pło­ną­cych zakła­dów roz­biór­ko­wych i ratow­ni­ków w kom­bi­ne­zo­nach prze­ciw­pro­mien­nych, któ­rzy peł­zali po zestrze­lo­nych pojaz­dach patro­lo­wych niczym czer­wie po tru­chle. Zdzi­wiła się, gdy w jej myślach nie poja­wiły się żadne wspo­mnie­nia z czasu, gdy słu­żyła w Dwie­ście Czwar­tym. – Jed­nak strzel­com bra­ko­wało pre­cy­zji, a sądząc po szyku, także doświad­cze­nia w pilo­tażu. Nic nie wska­zuje na dzia­ła­nie naszego pułku, nawet bio­rąc pod uwagę to, że za stan­dardy nie odpo­wiada już Nestorka.

– Czy to moż­liwe, że zmie­nili tak­tykę? – spy­tał Adan.

– Moż­liwe – przy­znała Quell – ale póki nie objawi się nam dobry powód, nie opie­ra­ła­bym na tym zało­że­niu całego planu.

– Wobec tego oszczę­dzę ci maka­brycz­nych obra­zów ran popro­mien­nych. W każ­dym razie nie­szcze­gól­nie mar­twią mnie ich nawyki w locie.

Zazna­czyli wyda­rze­nie na mapie i zgod­nie uznali poziom praw­do­po­do­bień­stwa za niski, by przejść do oma­wia­nia pogromu na Anx Minor (sys­te­ma­tycz­nego, krwa­wego i cał­ko­wi­cie zgod­nego z tym, co Skrzy­dło Cie­nia wyrzą­dziło na Beau­chen, choć jed­no­cze­śnie odda­lo­nego od pozo­sta­łych punk­tów na mapie) oraz plo­tek o prze­ma­lo­wa­nych „TIE-ach-Wid­mach”, które rze­komo nawie­dzały szlak han­dlowy zwany Ostrogą Koda. Gdy przyj­rzeli się szcze­gó­łom tej sprawy, Quell popro­siła o listę ziden­ty­fi­ko­wa­nych oca­la­łych impe­rial­nych pilo­tów asów.

– Nie dzi­siaj – odparł Adan, uci­na­jąc temat.

Gdy skoń­czyli nano­sić ozna­cze­nia na mapę, Adan zmarsz­czył nos i ski­nął głową.

– Prze­ka­żemy infor­ma­cje dro­idom. Zoba­czymy, czy coś się z tego uro­dzi. – Wci­snął przy­cisk i holo­gram znik­nął w roz­bły­sku, który spra­wił, że Quell miała w oczach mroczki. – Osta­teczny ter­min dopiero za całe tygo­dnie – przez ten czas wia­do­mość z pew­no­ścią trafi do adre­sa­tów.

Quell przy­tak­nęła.

– Coś jesz­cze?

– Jak się trzyma twoja eska­dra?

Wypro­sto­wała plecy i zmru­żyła oczy.

– Słu­cham?

Adan wstał od biurka i pod­szedł do szafki umiesz­czo­nej przy jed­nej ze ścian pomiesz­cze­nia. Otwo­rzył meta­lowe drzwiczki, spoj­rzał na sto­jące wewnątrz butelki likieru, skrzy­wił się i zamknął szafkę.

– IT-O wspo­mniał, że chciałby poroz­ma­wiać z resztą pilo­tów. Nie chcę mar­no­wać ich czasu, chyba że to abso­lut­nie nie­zbędne. Więc jak, twoim zda­niem jako dowód­czyni, mają się twoi piloci?

– W porządku. Radzą sobie lepiej niż do tej pory. Lark i Cha­dic już się nie kłócą. Ten­sent nie spra­wia pro­ble­mów. Szcze­rze mówiąc, podej­rze­wam, że obec­nie mają mniej na gło­wie niż w ostat­nich latach.

Adan prych­nął i oparł się o szafkę, jakby chciał urzą­dzić pokaz non­sza­lan­cji.

– Czyżby?

Quell dotknęła koszulki w miej­scu, gdzie pod mate­ria­łem na łań­cuszku spo­czy­wał chip – ostatni frag­ment D6-L, dro­ida, który został znisz­czony na Pan­dem Nai, gdzie zade­kla­ro­wał lojal­ność wobec niej i jej misji.

– Wygry­wamy – powie­działa. – Daw­niej byli przy­zwy­cza­jeni, że prze­ciw­nik ma prze­wagę liczebną, a oni się wyco­fują. Dziś prze­pro­wa­dzają naloty bom­bowe i wra­cają do bazy, gdzie czeka na nich cie­pły posi­łek.

Ktoś zapu­kał w jedną ze ścian. Quell dostrze­gła syl­wetkę przez matową powierzch­nię.

Adan zigno­ro­wał dźwięk.

– A Kairos?

Quell pró­bo­wała zro­zu­mieć, o co dokład­nie pyta. Kairos została zwer­bo­wana jako pierw­sza przez samego Adana. Quell nie wie­działa, jak długo ze sobą pra­co­wali, choć z pew­no­ścią znał nie­które jej tajem­nice.

– Kairos to Kairos.

– Niech będzie – odparł, po czym otwo­rzył drzwi w mato­wej ścia­nie.

Na zewnątrz cze­kała Nasha Gra­vas. Rzu­cała im pio­ru­nu­jące spoj­rze­nie. Odzna­czała się smu­kłą, fili­gra­nową syl­wetką i jasną skórą. Obie te cechy spra­wiały, że wyda­wała się nie­mal dziec­kiem – Quell nie potra­fiła oce­nić jej wieku. Z pew­no­ścią miała zbla­zo­waną minę wete­ranki, która nie­jedno widziała.

– Wła­śnie otrzy­ma­li­śmy for­malny pro­test – oznaj­miła. – Dzieci Pustego Słońca czują się zanie­dbane.

– Ci sek­cia­rze z Cata­dry? – zdzi­wił się Adan. – Jeśli zbom­bar­do­wa­li­śmy jedną z ich pla­có­wek, niech roz­ma­wiają z gene­rał Syn­dullą.

– Oka­zuje się, że ci sami prze­myt­nicy, któ­rzy dostar­czali zaopa­trze­nie Impe­rium – ci, któ­rych wła­śnie pochwy­ci­li­śmy – jed­no­cze­śnie udzie­lali wspar­cia kul­towi. – Gra­vas rela­cjo­no­wała sytu­ację bez sym­pa­tii czy potę­pie­nia. – Na Tro­ithe nie ma wielu Dzieci, ale jest ich wystar­cza­jąco wiele, by mieli pewien wpływ na lud­ność cywilną.

– Dobrze – odparł Adan. – Spró­buj udo­bru­chać ich zadość­uczy­nie­niem z fun­du­szu ope­ra­cyj­nego. Powie­rzam ci nad­zór nad pro­jek­tem.

Gra­vas ski­nęła głową, posłała Quell minę niczym snaj­perka szy­ku­jąca się do wci­śnię­cia spu­stu i opu­ściła biuro.

Adan pokrę­cił głową, wyraź­nie znie­sma­czony.

– W całej galak­tyce zaczyna roić się od wyznaw­ców róż­nych reli­gii. Ci tutaj twier­dzą, że są grupą wyzna­niową, ale moim zda­niem pasuje do nich słowo „kult”. Prze­ło­żeni mówią, że lepiej ich uni­kać.

– No to Gra­vas się poszczę­ściło, że będzie się z nimi uże­rać – skwi­to­wała Quell.

– Bio­rąc pod uwagę to, skąd ją prze­nie­siono, może i tak jest.

Quell poznała Adana na tyle dobrze, by dokład­nie wie­dzieć, co przez to rozu­miał: nie tyle „poroz­ma­wiajmy o Nashy Gra­vas”, ile „mam swoje tajem­nice”.

– A ona wie?

– O czym?

– O Nacro­ni­sie? A pozo­stali człon­ko­wie two­jego zespołu?

Gra­vas mogła nią gar­dzić z wielu przy­czyn, ale naj­pew­niej­szą wśród nich była prawda.

– Nie powin­naś sobie tym zaprzą­tać głowy – odparł Adan, a gdy się uśmiech­nął, nie wyszło mu to w poło­wie tak nie­szcze­rze, jak by mogło. – Zro­bię wszystko, by nie dowie­dział się nikt nie­po­wo­łany.

Odpo­wiedź sta­no­wiła zawo­alo­waną groźbę, bo tak naprawdę nikt nie musiał wie­dzieć, chyba że Quell zacznie spra­wiać kło­poty. Ale ich roz­mowy zawsze tak wyglą­dały, nie­za­leż­nie od tego, o kogo pytała: o Gra­vas, prze­ło­żo­nych Adana czy gene­rał Syn­dullę.

Jesz­cze przez kilka minut oma­wiali nad­cią­ga­jące misje. Oka­zało się, że gdy Adan pozba­wił jej nadziei na odpo­wiedź, Quell łatwiej przy­cho­dziło skon­cen­tro­wa­nie się na pracy. Jej myśli zaczęły wędro­wać dopiero wtedy, gdy już opu­ściła biuro ana­li­tyka.

Nasha Gra­vas eskor­to­wała ją do tur­bo­windy, jakby się oba­wiała, że Quell spoj­rzy komuś przez ramię na ekran wyświe­tla­jący poufne infor­ma­cje. W progu drzwi Quell odwró­ciła się i powie­działa:

– To już Adan ma do mnie więk­sze zaufa­nie niż ty.

Cze­kała na reak­cję. Miała nadzieję, że dostrzeże w oczach Gra­vas jakąś zmianę – znak, że Adan podzie­lił się z nią infor­ma­cjami o jej zbrod­niach. Albo i nie. Coś, co powie­dzia­łoby jej, że ma wypi­saną na twa­rzy hańbę.

Jed­nak Gra­vas posłała jej krzywy uśmiech.

– Nie cho­dzi o zaufa­nie. Adan cię po pro­stu bar­dziej lubi.

Quell zaczęła się śmiać, gdy zamy­kały się za nią drzwi tur­bo­windy.