Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
POLOWANIE ESKADRY ALFABET NA NAJBARDZIEJ ZABÓJCZE MYŚLIWCE TIE W GALAKTYCE JESZCZE NIE DOBIEGŁO KOŃCA! PRZEŻYJ KOLEJNĄ NIESAMOWITĄ PRZYGODĘ W ŚWIECIE GWIEZDNYCH WOJEN!
Wieść o zwycięstwie Nowej Republiki rozeszła się szerokim echem po galaktyce. W jego następstwie okręty flagowe nowo powstałego galaktycznego rządu zmierzają ku najodleglejszym gwiazdom, odszukując i niszcząc ostatki imperialnej tyranii. Jednak niektóre duchy trudniej przepędzić niż inne, a żadne nie są równie niebezpieczne co Skrzydło Cienia.
Powstała z potrzeby chwili Eskadra Alfabet pod dowództwem Yriki Quell nadal podąża tropem Skrzydła Cienia. Jej cel wydaje się bliski, a pilotom zaczyna ciążyć presja, by odnaleźć pułk imperialnych myśliwców, nim będzie za późno. Żądna sukcesu Quell współpracuje, choć niechętnie, z Caernem Adanem z Wywiadu Nowej Republiki, a także z legendarną generał Herą Syndullą, przygotowując najniebezpieczniejszy dotąd fortel w swojej karierze. Celem jest zwabienie Skrzydła Cienia w pułapkę, która mogłaby zakończyć pogoń raz na zawsze.
Jednak skryty w ciemnościach wróg nie próżnuje. Soran Keize, ostatni spośród imperialnych asów, zajął miejsce Nestorki i objął dowództwo nad Skrzydłem Cienia, by w godzinie największej próby tchnąć nowe życie w jednostkę. Powróciwszy z tułaczki spowodowanej wojennymi wstrząsami, Keize znów odnalazł sens istnienia – zamierza poprowadzić zagubionych żołnierzy i zapewnić im bezpieczeństwo. Na drodze stoi mu jedna rzecz – najbardziej niedobrana eskadra we Flocie Nowej Republiki pod wodzą jego dawnej podopiecznej: zdrajczyni Yriki Quell.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 547
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
CZĘŚĆ PIERWSZA
POD ZACHŁANNYMI NIEBIOSAMI
ROZDZIAŁ 1
SZEŚĆ BILIONÓW SŁOŃC – A TU ANI JEDNEGO
Na Polyneusie, gdzie Wyl Lark się urodził, a następnie został poprowadzony ku dorosłości przez Sun-Lamów Matki Rodu Hik’e, słowo „miasto” oznaczało tyle co „ogród”. Osady na Polyneusie pięły się ścianami kanionów niczym mech; wyrastały z leśnego podszytu, uprawiane i doglądane przez mieszkańców. Na Klifie, gdzie Wyl nauczył się ujeżdżać suravki, ulice ulegały podtopieniom i zmieniały się z każdym nadejściem monsunu, a mieszkańcy modyfikowali układ domostw w zależności od tego, co z rzeźbą terenu zrobiły przypadek i opadająca woda.
Odkąd opuścił Polyneusa, Wyl odwiedził liczne światy. Dopiero na Troithe pojął, że tak naprawdę jeszcze nigdy nie widział na oczy miasta.
Silniki myśliwca przechwytującego RZ-1 grzmiały, gdy zapikował, by odbić od masywnej fasady z ciemnoniebieskiego metalu i od złoconych łuków. Mknął między drapaczami chmur i pod torami kolejowymi. Ponad szeregami cyfrowych tablic reklamowych unosiły się projektory solarne, które rzucały południowe światło. Połyskując jasno na tle czarnego nieba, prowadziły Wyla przez miejski gąszcz.
– Nie mów, bracie, że uciekasz? – Głos dobiegający z komunikatora był ledwie słyszalny, zagłuszany przez silniki A-winga. Nath Tensent wydawał się rozbawiony.
– Nie uciekam – odparł Wyl. – Zataczam pętlę.
– Spora ta pętla. Zniknąłeś mi z sensorów.
– Pewnie dlatego, że twój sprzęt jest starszy ode mnie – rzucił półprzytomnie Lark, a do tego zapomniał się uśmiechnąć. Wleciał pod kątem w obłok dymu. Gdy zwalniał, drobinki popiołu uderzały o poszycie kadłuba. Siłował się z przepustnicą i repulsorami. Spoglądał wyłącznie na odczyty radaru – przez iluminator nie widział niczego. Żołądek podszedł mu do gardła, gdy A-wing opadł o sto metrów i opuścił obłok.
Na sterburcie wyłonił się wielopiętrowy parking śmigaczy. Ze szramy na wysokości trzeciego poziomu buchały płomienie – źródło kłębów dymu. Kolejne dwie kondygnacje stanowiły cel karmazynowych wiązek energii, które szatkowały metal i odkształcały durabetonowe płyty. Wyl oddalił się od płomieni i wpadł pod ostrzał. Osłony skwierczały, a uprząż boleśnie kąsała, gdy odbijał ostro w bok.
Daleko w dole ujrzał chodnik. Na bulwarze ścierały się dwie grupy walczących. Wiązki energii uderzające w parking (a obecnie i w jego pole ochronne) wymierzone były w transportowiec UT-60D U-wing, który wisiał dwadzieścia metrów nad jedną z frakcji i walił ze wszystkich dział w stronę przeciwnika. Wyl ocenił sytuację w niespełna sekundę, sterując na czuja. Przed oczyma nadal miał mroczki.
– Kairos? – zagaił. – Potrzebujesz wsparcia?
Zrobił unik, by nie zderzyć się z metalową iglicą – dekoracyjnym elementem architektury lub komponentem przestarzałej technologii, tego nie był pewien – gdy z komunikatora wydobył się niski dźwięk.
„Zaprzeczenie”. Wyl aż skrzywił się na ryk dział laserowych U-winga.
– Kairos potrzebuje jednego. – Znów usłyszał głos Natha. – Abyśmy zajęli się celem. Za mniej więcej dziesięć sekund podchodzę do ataku. Wolisz górę czy dół?
– Górę – odparł Wyl, po czym poprowadził myśliwiec aleją prostopadłą do bulwaru. Powiódł wzrokiem po wypełniającej widnokrąg panoramie miasta – kopułach wieńczących dachy oper, spiralach galerii handlowych, konstrukcjach z ułożonych w stosy sześcianów o popękanych kryształowych ścianach, gdzie dawniej odbywały się wydarzenia sportowe – i skupił się na tytanicznej metalowej bestii, brnącej w jego stronę na czterech pajęczych odnóżach. Do jej wygiętego korpusu dosztukowano owadzią głowę, która w miejscu żuwaczki miała drgające działa, a zabrudzony pyłem i popiołem pancerz nosił ślady po blasterowym ostrzale. Choć na tle okolicznych budynków potwór wydawał się mały, poruszał się między nimi niczym drapieżnik wśród traw.
Wyl znał bestię z hologramów. Sata Neek i Sonogari opowiadali historie o imperialnych maszynach kroczących, mogących zrównać z ziemią kosmoport. Ten konkretny potwór był przeznaczony do transportu ładunków – przynajmniej tak stwierdził któryś z piechurów – ale wystarczyłby jeden celny wystrzał, by spopielić tuzin żołnierzy.
Wyl zatem wybrał „górę”. Popędził ku głowie maszyny, by odwrócić uwagę sterujących nią pilotów. Wykręcił beczkę, unikając serii strzałów. Wzniósł się pomimo tego, że salwa mogła naruszyć pobliskie budowle: przebić kopuły oper i roztrzaskać kryształowe areny sportowe – obrócić w pył dzieje Troithe.
Jednak piechota Nowej Republiki będzie bezpieczna.
Zmniejszył ciąg, by mogły go namierzyć systemy celownicze maszyny. Działa huczały tak głośno, że aż drżały mu kości. Salwy rozświetlały okolicę niczym błyskawice. Trząsł się w siedzisku, a jego hełm uderzał o zagłówek. Starał się być o krok przed nieprzyjacielem.
– Widzisz? – szepnął. O mało nie ugryzł się w wargę, gdy A-wingiem szarpnęło. – Nadciąga Nath. Jeszcze tylko kilka sekund.
Punkcik na radarze stawał się coraz jaśniejszy.
– Znów rozmawiasz ze swoją maszyną? – spytał Nath.
Wyl zaśmiał się, głośno i bez skrępowania. Zauważył Y-winga, myśliwiec bombardujący Natha, który pędził dziesięć metrów ponad bulwarem. Przeleciał obok maszyny kroczącej, z dala od jej strefy ostrzału, a bombowiec wypuścił ładunki. Rozległ się potężny grom. Wyl zatoczył pętlę, gotów zapewnić ogień osłonowy Nathowi, by ten mógł przeprowadzić drugi nalot, jednak po poszyciu nieruchomej maszyny kroczącej tańczyły już wyładowania łukowe.
– Torpedy jonowe, bezpośrednie trafienie – zameldował Nath. – Chyba wystarczy.
Maszyna krocząca uniosła jedną kończynę. Metalowe wsporniki i tłoki drżały artretycznie. Głowa bestii pochyliła się, a jej środek ciężkości uległ przesunięciu. Grawitacja zrobiła swoje. Wyl przyglądał się, jak maszyna krocząca – najpierw powoli niczym liść spadający z drzewa jesienią, a potem gwałtownie niczym lawina – opada na ziemię.
Okrągła wieża upstrzona zepsutymi ekranami reklamowymi, balkonami restauracji i witrynami butików ucierpiała najbardziej. Truchło padającej bestii zahaczyło o jej elewację mniej więcej na wysokości siódmego piętra. Naruszyło strukturę budowli i przełamało metalowe elementy nośne. Po pancerzu maszyny nadal rozchodziły się wzburzone fale energii, które sprawiły, że odsłonięte nagle przewody i systemy zasilania wieży zajaśniały bielą. Gdy głowa potwora uderzyła w durastal, Wyl odniósł wrażenie, że konstrukcja zaczęła falować. Usłyszał dźwięk przypominający atak moździerzowy, gdy piętro po piętrze budynek zaczął zapadać się wśród kłębów płomieni i gruzów.
Po chwili powalona bestia zajęła się ogniem, który zdawał się pożerać ją od środka, po czym całkowicie zniknęła wśród zgliszczy. Unoszący się pył zakrył obraz zniszczenia, choć nadal słychać było jego odgłosy.
Przez komunikator rozległ się rechot.
– Coś czuję, że ją trafiliście. Ale dziękuję za pomoc. – Głos należał do kobiety, której Wyl nie rozpoznał.
Zwiększył pułap i zatoczył pętlę, chcąc przebić się przez tumany pyłu i zawrócić ku piechocie. Zmusił się, by nie obejrzeć się za siebie. Osłonę kokpitu pokrywała gruba warstwa sadzy.
– To co, skończyłaś swoją misję? – spytał Nath.
– Chyba twoją misję – odparła kobieta. – Wkrótce powinien odezwać się oddział szturmowy. Nie ukrywam, cieszę się, że zniszczyliście tamtą wieżę, idealnie nadawała się na gniazdo snajperskie.
Wyl sprawdził odczyty radaru. Okazało się, że prócz niego w powietrzu są tylko Nath i Kairos. Spojrzał w dół na bulwar i piechotę. Żołnierze ostrożnie wycofywali się, oddalając się od wzbierających tumanów pyłu i cienia rzucanego przez U-winga.
– Nie widzieliście żadnych cywili? – spytał opanowanym tonem.
– Żadnych od sześciu godzin, odkąd zjawiliśmy się w dzielnicy. – Kobieta nagle przerwała, by wykrzyczeć rozkaz do wycofujących się piechurów. – Według odprawy to centrum teatralno-rozrywkowe. Mocno doinwestowane na początku panowania Imperium, teraz właściwie opustoszałe.
„Właściwie opustoszałe to żadna gwarancja”.
– Zrozumiano – odparł Wyl. – Utrzymamy pozycję do odwołania.
– Przyjęłam. I przekaż waszemu U-wingowi, że zasłania nam światło.
Tym razem Wyl się uśmiechnął. „Gdyby tylko było tu jakieś światło, które U-wing mógłby zablokować” – pomyślał, ale mimo to przekazał wiadomość Kairos, sunącej za oddziałem w odległości ledwie dziesięciu metrów. Blask pochodzący od projektorów solarnych nie stał się ani trochę jaśniejszy.
– Co im tak matkujesz? – sarknął Nath.
Kairos nie odpowiedziała.
Wyl w zamyśleniu wodził dłonią po konsolecie w poszukiwaniu trzeszczącej płytki. Kłęby dymu nadal unosiły się w powietrzu, ale powoli już się rozpraszały. Wyl to myślał o skali destrukcji, to o oddziale szturmowym, przedzierającym się przez niższe poziomy miasta.
– Byliśmy tak ostrożni, jak to możliwe – zapewnił go Nath. Przełączył się na prywatny kanał. – Tak, budynek cieszył oko, ale nie ma co ronić za nim łez.
– Wiem – odparł Wyl. – Zaraz się pozbieram.
– Cel osiągnięty! Zgarnęliśmy trzech imperialuchów partyzantów. Skuci i gotowi do przesłuchania. – Z głośników dobiegł głos kobiety. – Oddział szturmowy wykonał robotę, do której wy, skrzydlaci, jesteście o sześć ton za ciężcy.
– Zrozumiano. – Wyl skupił się na konsolecie. Zmienił ustawienia systemu łączności i połączył się z siecią dalekiego zasięgu planety Troithe. – Sprawdźmy, czy możemy nadać sygnał, w końcu to niegrzecznie kazać ludziom czekać.
Według map astrogacyjnych Cerberon był układem – i był nim w istocie, choć nie układem gwiezdnym, jako że w promieniu pół roku świetlnego nie znajdowała się ani jedna gwiazda. Nie, planety, księżyce oraz pasy asteroid i kosmicznego śmiecia krążyły wokół cerberońskiej osobliwości: przypominającej płonące oko czarnej dziury, której hebanową źrenicę okalała tęczówka ognistej materii. Za kilka tysięcy lat Troithe, Catadra, Verzan i pozostałe cerberońskie światy padną ofiarą jej przyciągania – siły znacznie przewyższającej tę, jaką dysponowała dowolna imperialna machina zagłady. A po kilku tysiącleciach ten sam los czekał pobliskie gwiazdy.
Na tle świecących przestworzy gęstego regionu Głębokiego Jądra czarna dziura charakteryzowała się tym, że była zarazem najjaśniejszym i najciemniejszym ciałem niebieskim na firmamencie. Chass na Chadic zachodziła w głowę, jak można zamieszkiwać układ Cerberon i nie zwariować. Wydawał się miejscem niemal niewartym walki – jednak wierchuszka Nowej Republiki była przerażona, że Cerberon mógłby posłużyć za skrót między poszczególnymi układami regionu Światów Jądra. Wyglądało na to, że by zwyciężyć w wojnie, należało podjąć walkę o głupie rzeczy.
Oderwała wzrok od iluminatora i spojrzała ku otaczającemu ją polu asteroid. Ostrożnie przesunęła główny płat myśliwca szturmowego B-wing tak, by znalazł się pod kabiną pilota. Nad jej głową leniwie przeleciał skalny odłamek. Ostatnio tak często latała w atmosferze, że zdziwiła się, gdy kokpit nie zadrżał w odpowiedzi. Zwiększyła ciąg, poruszyła się w uprzęży i spytała:
– To na czym skończyłam? Nim trafiłyśmy na asteroidy?
Z komunikatora dobiegł kobiecy głos – skwierczący niczym osmalona kość wyciągnięta z ogniska.
– Konglomerat handlowy Slipglass.
– Racja. No więc Imperium przekazało Slipom pełną kontrolę nad transportem na planecie Eufornis Minor. Bez kodu sekwencyjnego nie pojedziesz kolejką, a co dopiero mówić o locie promem. No i co? I utknęłam w tym bagnie po uszy. Jak myślisz, co zrobiłam?
– Zatroszczyłaś się o własny transport – odparł głos.
Chass zaśmiała się.
– Prawda? Nigdy takiego nie pilotowałam, ale mój gospodarz miał leciwego śmigacza powietrznego marki Voltec Skyhopper. Ledwie działał. Pewnej nocy gospodarz zaczął znów dopytywać o mój gatunek. Uznałam, że pora się zwijać. Zakradłam się do środka i zaczęłam zaznajamiać się z kontrolkami, przycisk po przycisku…
Opowieść była kłamstwem – no, może nie każde słowo, ale wystarczająco wiele z nich, by zasłużyć na to miano – jednak z radością brnęła dalej. Wymyślała coraz bardziej absurdalne perypetie, gdy jej B-wing dryfował wśród asteroid. Opowiedziała o długim na łokieć pasożycie znalezionym w przegrodzie silnikowej śmigacza, który rozciągnął się wokół jej różków; o manewrowaniu przez burzę, gdy uciekała przed planetarnymi siłami bezpieczeństwa; o strzelaniu do droidów Slipów, gdy wylądowała na obrzeżach kosmoportu. Była niemal pewna, że ta ostatnia opowieść wzbudzi wątpliwości – z tego co wiedziała, Voltec nie produkował skyhopperów wyposażonych w działka – ale rozmówczyni nie zaprotestowała.
Ścisnęła drążek sterowniczy, gdy nagle na sterburcie rozbłysło karmazynowe światło. Zobaczyła lecące w jej stronę skalne odłamki i usłyszała głos:
– Asteroida mogła sprawić ci kłopot. Leć dalej.
Chass wzruszyła ramionami i kontynuowała kurs. Rozciągnęła opowieść do granic możliwości, aż wreszcie dotarła do końca:
– …aż nareszcie opuściliśmy planetę i zdołaliśmy wywołać Eskadrę Ogarów. Pod koniec cieszyłam się, że wracam.
„Przecież wiesz, że to kłamstwo – pomyślała. – Musisz już wiedzieć. Eskadra Ogarów była znacznie później”.
„Ile jeszcze zamierzasz puścić mi płazem?”
– Wyobrażam sobie – odparła Yrica Quell.
Chass prychnęła i zadarła brodę. Mało brakowało, a drasnęłaby płatem kolejną asteroidę.
– Coś cię śmieszy? – spytała bez cienia ironii Quell.
„Może mnie przedrzeźnia – pomyślała Chass – a może chce się ze mną zaprzyjaźnić”. Tak czy owak, rozmowa z Quell bawiła ją, ale nie tego spodziewała się po kobiecie, dla której chaos był czymś porównywalnym z beknięciem w towarzystwie. Wyobraziła sobie jej twarz – blond loki pod hełmem, ostry nos, śniada cera i oczy wpatrujące się ponuro w ciemność.
– Nic takiego – rzuciła. – Cel niemal w zasięgu. Możemy zaczynać?
– Zespół naziemny dał zielone światło. Imperialni bojownicy pochwyceni. Nie zdołali wezwać pomocy. Teraz… – przerwała. Chass usłyszała cyfrowe pikanie i ostre przekleństwo.
– Nadal nie doszłaś do ładu z nowym droidem? – spytała.
– Wszystko gra – odparła Quell. – CB-9 chciał po prostu wtrącić swoje trzy kredyty, ale jak miałam zamiar powiedzieć, teraz zabierzemy się za ich kolegów.
Chass zmieniła tor lotu i pociągnęła za dźwignię. Serwomotory zazgrzytały, gdy płaty szturmowe myśliwca zmieniły układ i B-wing przyjął kształt krzyża. Powiodła wzrokiem po kontrolkach, gdy komputer automatycznie zmienił dystrybucję mocy i ciepła. Działa jonowe zbudziły się ze snu. Główna wyrzutnia rakiet wysłała sygnał pełnej gotowości; wyrzutnia druga wyświetlała się jako niesprawna od czasu Pandem Nai, ale Chass wiedziała swoje. Gdy będzie jej potrzebować, ta stanie na wysokości zadania.
Wreszcie na koniec zabrała się za system łączności. Niskie bębnienie i szybki wokal w języku huttyjskim przebiły się przez szumy i wypełniły kokpit: narvathański retro-shudder z audiochipa, który zajumała podchmielonemu frajerowi w Zachodnim Krańcu. Zadowolona, rozsiadła się wygodnie i posłała w przestrzeń pierwszą torpedę.
Celem była asteroida rozmiarów orbitalnej stacji bojowej. Torpeda, która błyszczała na tyle jasno, by oślepić wszystkich w promieniu kilometra, rozkruszyła kawał skały wielkości góry, ale reszta asteroidy pozostała nienaruszona. Chass wystrzeliła drugi pocisk, po czym przełączyła broń i posłała w przestrzeń strumień laserowego ognia. Śpiewała, prowadząc ostrzał. Pozwoliła, by muzyka określiła rytm destrukcji. Zmieniła wektor, by w trakcie przelotu zasypać skałę salwami. Spojrzała na skaner. X-wing Quell znajdował się na jej skrzydle. Był gotów wykonać ruch, ale na razie pozostawał w odwodzie.
Obserwowała eksplozje torped. Poruszała się w rytm muzyki i co pewien czas monitorowała zmniejszające się zasoby. Ledwie zwracała uwagę na odczyty radaru, gdy nagle przez muzykę przedarł się głos Quell.
– Myśliwce. Oddal się od skały i sprawdź tarcze.
Chass powiodła wzrokiem od radaru do asteroidy. Chwilę później ujrzała migające jednostki, które wylatywały ze szczeliny niczym słup wody z gejzeru. U wylotu leciały w zwartym szyku, a następnie rozpraszały się. Naliczyła co najmniej tuzin myśliwców – podstawowych jednostek typu TIE/ln o dwóch szerokich, płaskich panelach chroniących przypominający gałkę oczną centralny kokpit.
W rękach uzdolnionego pilota myśliwiec TIE stawał się nożem – smukłą, szybką bronią, zdolną zadawać śmiertelne ciosy powolnym bestiom pokroju B-winga. Pod kontrolą bardziej przeciętnych osób myśliwiec TIE był statkiem-dziwolągiem z doczepionymi działkami. Niezdarnym i bezbronnym.
Eskadra Alfabet przebywała w układzie Cerberon wystarczająco długo, by Chass wiedziała, czego się spodziewać.
– Spójrz tylko – rzuciła. – Nie potrafią nawet utrzymać szyku.
Quell burknęła, ale nie zaprzeczyła. Wrogie myśliwce podzieliły się na klucze. Gdy oddaliły się od szczeliny, wyłoniła się zeń ostatnia jednostka: prom towarowy, niesymetryczny i kanciasty, z czterema skrzydłami, a przecież to rozwiązanie wyszło z mody przed kilkudziesięciu laty. Chass podała na głos współrzędne promu i powiedziała:
– Wygląda na to, że ucieka. Chcesz go gonić?
– Nie.
– To po to tu tkwimy?
– Tak – odparła Quell. – Skoro wyeliminowaliśmy kryjówkę imperialnych na Troithe, doskonale wiemy, dokąd zmierza. Ale nie możemy dopuścić do tego, by uświadomili sobie, że pozwalamy im uciec.
Osiem TIE-ów zajęło pozycje między republikańskimi myśliwcami a promem. Podzieliły się na cztery grupy po dwie jednostki i trzymały się blisko asteroid.
– Możemy to rozegrać na dwa sposoby – zasugerowała Chass. – Wróg ma przewagę liczebną, więc możemy albo dać drapaka, albo związać go walką, ale tak, by przypadkiem nie wygrać. Znasz moje zdanie.
Chass podejrzewała, że zna też zdanie Quell. Ale wszystko było lepsze niż powrót do bazy, leżenie na pryczy i oczekiwanie na następną misję. Narvathański retro-shudder dobiegł końca i zaczęła się nowa, piskliwa i szybka piosenka w nieznanym jej języku.
– Sześćdziesiąt sekund lotu – zaproponowała Quell. – Jeśli się nam poszczęści, rozwalimy na kawałki jedno z dużych ciał pasa i zwiniemy się wraz z odłamkami.
Chass zaśmiała się, przeniosła zasoby mocy do osłon i popędziła ku nieprzyjacielowi. Może i Quell się zmieniła, ale podobała się jej ta nowa wersja.
– Zgoda. Tylko trzymaj je z dala ode mnie, dobrze?
Myśliwce TIE pozostawały blisko asteroid, które zapewniały im osłonę. Plan nie brzmiał źle, ale można było pokrzyżować im szyki w bardzo prosty sposób: Chass wcisnęła spust i wypełniła niebo laserowymi błyskawicami, by naruszyć spokój asteroid i posłać granitowe odłamki we wszystkie możliwe strony. Tarcze B-winga zamigotały, smagane kawałkami skał. Jeśli wybitnie się jej poszczęści, jeden z nich przebije silnik pechowego, pozbawionego osłon TIE-a, ale tak naprawdę chciała jedynie zrobić bałagan, by zredukować skuteczność radarów – i tu odniosła sukces.
Obrała cel, a Quell miotała się to w jedną, to w drugą stronę, by przechwycić pierwszą parę zmierzających w ich kierunku TIE-ów. Instynkt podpowiadał Chass, co może się zdarzyć za chwilę – mogła zwyciężyć na tuzin sposobów i ponieść klęskę na pięćdziesiąt kolejnych. Jednak ostatnie tygodnie nauczyły ją, że nie sposób polegać na śmierci. Ver-zan, pozbawiony atmosfery świat-garnizon układu, stanowił fortecę, która padła pod ostrzałem „Gwiazdy Przewodniej” i bombami protonowymi Eskadry Alfabet. Świątynie i pałace Catadry zajęły się ogniem, gdy obrońcy szyli mizernymi salwami z turbolaserów. Grupa bojowa przejęła główny kosmoport na Troithe po niespełna dobie walki. W przypadku układu Cerberon nie mieli poczucia, że jedno przegrane starcie zwiastuje kres wojny, jak to było z Rebelią. Nie istniała porażka, po której Nowa Republika nie mogła się podnieść; nie w obliczu osłabionych i porozrzucanych szczątków Imperium.
Tak, ludzie umierali. Ginęła piechota. Ale nieprzyjacielowi nieustannie brakowało myśliwców TIE, a śmierć ponosili nie bohaterowie, lecz głupi i nieostrożni.
Nie tego pragnęła Chass, ale uznała, że równie dobrze może się zabawić.
Wycelowała i wystrzeliła w kierunku pierwszego z TIE-ów w tej samej chwili, w której X-wing Quell rozerwał drugi. Skierowała drążek sterowniczy na bakburtę, ledwie unikając salwy przelatującego obok wroga. Jednak zamiast udać się za nim w pogoń, skoncentrowała się na sześciu nadciągających jednostkach, które w mig skracały dystans.
– Przynajmniej jednego muszę zdjąć – burknęła pod nosem, posyłając szybkie pulsy w stronę skłębionych maszyn.
– Ja się zajmę promem – oznajmiła Quell. – Powodzenia.
Chass na poły prychnęła, na poły zaśmiała się, gdy X-wing przemknął między asteroidami i posłał dziką salwę w kierunku wroga, którego sama już nie widziała. Siedem ocalałych TIE-ów zmieniło kurs, by ją osaczyć – jednego zestrzeliła, drugiego osmaliła, po czym przeleciała przez szmaragdową smugę. Jedna z pobliskich asteroid płonęła, a ze szczeliny w jej powierzchni wydobywał się jakiś łatwopalny gaz. Zwróciła się rufą w kierunku płomieni. Zastanawiała się, co zrobić, by przetrwać starcie.
Wzmocniła przednie osłony. Nie zdziwiła się, gdy lecący najbliżej TIE posłał w jej stronę serię, lecz sam eksplodował. Przez chmurę ognia przebił się przypominający sztylet myśliwiec przechwytujący typu A-wing. Nadlatujący zrobił pętlę i od razu wyeliminował kolejnego wroga.
– Wiedziałaś, że są w drodze? – spytała Chass, choć irytacja w jej głosie była nieco na wyrost.
– Wiedziałam – potwierdziła Quell. – Dostałaś swoje sześćdziesiąt sekund.
Chass spojrzała na konsoletę. Ponieważ radar nadal zaśmiecały odłamki skalne, nie mogła rozpoznać U-winga ani Y-winga, ale była pewna, że gdzieś tam są.
– Też się cieszę, że cię widzę. – Z komunikatora dobiegł głos Natha. – Włącz nam jakąś muzę i zajmijmy się ratowaniem twojego tyłka.
Przywodzący na myśl skomlenie umierającego zwierzęcia jazgot muzyki Chass wypełnił kokpit, gdy Nath Tensent wlókł się na pole bitwy. T5 konfigurował dysze silników, ale Nath śmiał wątpić, czy astromechowi uda się jeszcze coś wyciągnąć z leciwego Y-winga.
– Wystarczy, że utrzymamy kurs – powiedział, na co bombowiec gwałtownie odbił w bok.
„Jeśli się spóźnię – pomyślał – wszystkim wyjdzie to na dobre”. Po starciu z imperialną maszyną kroczącą i tak skończyły mu się bomby i torpedy.
Quell wydawała rozkazy. Nath posłał kilka błyskawic w kierunku wroga. Raz omal nie trafił TIE-a, ale los chciał, że ten został zestrzelony przez Kairos. Pilotka U-winga nie była asem przestworzy ani mistrzynią taktyki. Nath często zapominał, że była kimś więcej niż osobą zapewniającą wsparcie na powierzchni. Niesłusznie, bo Kairos potrafiła nieźle przyłożyć wrogowi i w przestworzach.
Tymczasem Chass obróciła w popiół więcej TIE-ów, niż powinna, lecąc B-wingiem. Nim Nath zbliżył się na optymalną odległość strzału, na polu bitwy pozostał złom oraz asteroida, która płonęła niczym rdzeń reaktora jądrowego w trakcie katastrofy.
– Trudno powiedzieć, co może okazać się łatwopalne – skwitował. – Gotowi? Mamy polować na ocalałych?
– Jeden z TIE-ów zderzył się z tamtą płonącą asteroidą – odparł Wyl. – Zrobię przelot dla spokoju ducha.
„Biedaczyna” – pomyślał Nath i z uśmiechem pokręcił głową.
– Streszczajmy się – zarządziła Quell. – Kairos, trzymaj się Larka, na wypadek, gdyby na coś wpadł. Chadic, trzymaj się mnie. Przeczeszemy okolicę w poszukiwaniu posiłków. Xion, przeskanuj wszystkie częstotliwości. Upewnij się, że prom nie wzywa pomocy.
Wyl i Chass potwierdzili rozkazy. Kairos zajęła pozycję. „Wygląda na to, że to ja jestem Xionem” – pomyślał Nath, ale nie skomentował pomyłki Quell. Poprosił T5, by ten rozpoczął skan. Pozostali nie zauważyli, że dowódczyni się przejęzyczyła.
– To jak, udała wam się ta parszywa szpiegowska robota, którą zaplanowaliście z Adanem? – spytał.
– Dam ci znać, gdy dobiegnie końca – odparła Quell.
Wkrótce potem skończyli i obrali trasę na Troithe. Pięć jednostek wylatywało z pasa asteroid. Zsynchronizowały komputerowo prędkości, by utrzymać zwarty szyk. Przeleciały nad poszarpanymi górami i pobliskim morzem, a potem skierowały się ku jednemu z nieekranowanych sektorów rozległego miasta-kontynentu.
Projektory solarne, jeszcze niedawno bladożółte, teraz oblewały stłumionym niebieskim światłem pogrążone w mroku niszczejące drapacze chmur i opuszczone strefy przemysłowe – świadectwo tysięcy lat rozwoju, transformacji i żywiołowości, które osiągnęły wartość szczytową na długo przed powstaniem i upadkiem Imperium. Wieki temu Troithe dorównywało Coruscant jako kosmopolityczny klejnot Republiki. Miasto rozlewało się na pół planety. Zamieszkiwały je miliardy obywateli – w tym liczni przedstawiciele najznamienitszych republikańskich rodów arystokratyczno-kupieckich.
Troithe było planetą, za jaką chciałyby uchodzić pokryte rdzą światy Środkowych Rubieży: centrum przemysłu i innowacji, gdzie rano zdolny rzemieślnik może opracować moduł kognitywny, by po południu udać się na koncert, a nocą nadzorować budowę armii nowatorskich droidów. Co z tego, skoro Troithe i tak podupadło. Coruscant, które od dawien dawna stanowiło polityczne centrum Republiki, ściągało migrantów z tysięcy republikańskich światów członkowskich i zaprzyjaźnionych światów neutralnych. W efekcie sektor po sektorze, poziom po poziomie powstawały kolejne moduły mieszkalne. Coruscant w pewnym momencie zaczęło prześcigać Troithe i pod względem potencjału przemysłowego – przyciągnęło do pracy ręce i umysły przedstawicieli niezliczonych gatunków.
I gdy produkcja na Coruscant prężnie się rozwijała, na Troithe podupadała zarówno ze względu na czynniki nieuniknione (wyczerpanie cennych zasobów mineralnych wyeksploatowanego kontynentu, zmniejszająca się dostępność układu Cerberon w Republice rozwijającej się w kierunku Kolonii i Wewnętrznych Rubieży, a także stopniowa degradacja orbity planetarnej Troithe powodowana przyciąganiem czarnej dziury), jak i te do uniknięcia, które jednak zostały zlekceważone (krótkotrwała wojna domowa między wielogatunkową podklasą i przeważającą liczebnie populacją ludzką – konflikt w części podżegany przez ambitny, żądny zysków ród arystokratyczno-kupiecki). W chwili wybuchu wojen klonów Troithe znajdowało się na równi pochyłej. Z każdym rokiem licząca miliardy populacja malała. Z roku na rok zamykała się kolejna fabryka, a mieszkańcy porzucali kolejną dzielnicę.
Wielu mieszkańców Troithe z nadzieją wysłuchiwało obietnic Imperatora Palpatine’a, który chętnie rozprawiał o rozwoju i powrocie planety na galaktyczną scenę. Fakt, że niektóre spośród tych obietnic zostały dotrzymane – w efekcie po dziś dzień spora część obywateli sympatyzowała z Imperium. Między innymi dlatego przejęcie Troithe tak się ciągnęło.
Usiane drapaczami chmur wzgórza przechodziły w kotlinę wypełnioną niskimi metalowymi platformami i sieciami rusztowań. Wzdłuż dróg i pasów startowych ciągnęły się namioty i schronienia z prefabrykatów. Za enklawami uchodźców wyrastały hangary i ciągnęła się płyta zajęta przez tuziny frachtowców, korwet i myśliwców. Pośrodku całego zgiełku spoczywała „Gwiazda Przewodnia”, starzejący się krążownik szturmowy typu Acclamator, który przetransportował Natha wraz z kompanami tam i z powrotem przez pół galaktyki.
– Już stąd czuć osmalone poszycie – zauważył Nath. – Starowinka stoi tak od tygodni i nadal czeka, aż ktoś ją porządnie namydli.
– Twój typ kobiety – odparła Chass, po czym prychnęła i zaśmiała się z własnego żartu.
Zamiast skierować się w stronę krążownika, myśliwce obrały kurs na lądowisko oddalone o pół kilometra, a Kairos złamała szyk, by dołączyć do pozostałych transportowców. Dwadzieścia minut później Nath posadził Y-winga na płycie, poinformował obsługę o brakach amunicji (acz nie ufał im na tyle, by wspomnieć o bardziej wymagających zadaniach) i wyswobodził z gniazda T5, by astromech mógł naładować akumulatory. Wreszcie spotkał się z Wylem pod czarnym niebem i rozpoczęli powrotną podróż w stronę krążownika.
Obaj mieli przepocone kombinezony, choć tego dnia było chłodno i bezwietrznie. Każdy trzymał hełm pod prawą pachą. Jednak poza kombinezonami i sposobem poruszania się nie łączyło ich prawie nic. Nath był szeroki w barach i umięśniony, a Wyla cechowała smukła budowa; Nath miał ciemne, rzednące na skroniach, spięte w kucyk włosy, a Wyl był szatynem o nienagannej fryzurze; barwa cery Natha przechodziła w mosiądz, a Wyl był oliwkowoskóry. Jednak choć różnica wieku między nimi wynosiła niemal dwadzieścia lat, obaj szli dumnym krokiem typowym dla młokosów.
Częściej odzywali się do tych, których mijali, niż do siebie nawzajem. Gdy przemierzali płytę lotniska, Wyl pomachał z sympatią do dwóch pilotów Eskadry Grad, którzy majstrowali przy swoich myśliwcach. Nath wykrzykiwał żartobliwe zniewagi i dwuznaczne komentarze w stronę spotykanych pilotów śmigaczy, a oni odpowiadali mu uśmiechami i ciętymi ripostami.
– Widziałeś gdzieś Chass? – spytał po dłuższej chwili Wyl.
– Pewnie zniknęła tam, dokąd zawsze się udaje po misjach. Strzelam, że do rana wróci.
Nie widzieli i Quell – Nath uznał, że już się kisi z Caernem Adanem w prowizorycznej siedzibie Wywiadu – ale spotkali Kairos, gdy na horyzoncie wyrósł pokaźny kadłub „Gwiazdy Przewodniej”. Nawet jeśli milcząca kobieta w ogóle się pociła, nie zdradzały tego ani warstwy materiału pokrywającego jej ciało, ani pokryta nitami metalowa maska zakrywająca twarz. Pilotka zrównała się z nimi i we troje meandrowali wśród holowników, wózków widłowych i skrzyni ze sprzętem, aż wreszcie weszli po trapie na pokład. Wewnątrz rozległy hangar stanowił lustrzane odbicie pobliskiego cywilnego obozowiska. W oczy od razu rzucały się rzędy wielobarwnych namiotów, do nozdrzy docierał zapach oleju skwierczącego na kuchenkach polowych, a do uszu – zgiełk setek rozmów. Żołnierze pożywiali się, czyścili broń i przerzucali się czyjąś pomiętą kurtką.
– Bohaterowie z Abecadła! – zawołał krzepki sierżant o włosach ściętych na szturmowca. – Wróciliście, by szukać oklasków?
– Skoro już proponujecie, chętnie – odparł Nath.
Sierżant – Nath przypomniał sobie mgliście, że pozostali zwracali się do niego Carver – głośno prychnął. Powiódł wzrokiem od Natha po Kairos, ignorując Wyla, po czym skinął głową w stronę kobiety.
– Jedyna osoba, która na to zasługuje, nie szuka poklasku. Oddział szturmowy przesyła wyrazy uznania – doskonale się tam spisałaś.
Kairos zdawała się nie słyszeć. Oddaliła się w kierunku jednego z korytarzy prowadzących w głąb krążownika. Jak na osobę, która często ryzykowała życiem dla piechoty, nie wydawała się szczególnie zainteresowana interakcjami twarzą w twarz.
Wyl też chciał się ulotnić, ale Nath przytrzymał go za ramię i wciągnął w rozmowę z Carverem i tuzinem innych piechurów. Gdy Eskadra Alfabet wykonywała misje dla Wywiadu Nowej Republiki, Sześćdziesiąta Pierwsza Kompania Piechoty Mobilnej kontynuowała pochód przez kolejne dzielnice Troithe. Wojna lądowa była wojną na wyczerpanie, a jej wynik wydawał się przesądzony – podobnie, tak na dobrą sprawę, jak w całej galaktyce, mimo że od czasu Pandem Nai nigdzie nie doszło do jednoznacznego zwycięstwa – ale opowieści piechoty brzmiały wystarczająco ciekawie, by nie zachodzić jej za skórę.
– Oczaruj ich wdziękiem – szepnął do Wyla Nath, gdy nabuzowana kobieta o przezwisku Tik opowiadała, jak sprzedała kosę dwóm imperialuchom w alejce. – Gdy zestrzeli cię wróg, będziesz ich potrzebował.
– Troithe ich potrzebuje – rzucił Wyl. – Potrzebuje ich generał Syndulla. A ja potrzebuję prysznica, bo lada chwila mogą nas znów wezwać na misję.
– Jak tam wolisz. – Nath wzruszył ramionami. – Mogę świętować w imieniu całej eskadry.
Wcale nie przesadzał. Zaczął od tego, że zadał sobie trud, by zapamiętać imiona Zaba, Vitale i Młodego. Wpatrywał się w oczy piechurów, szukając w nich oznak zmęczenia, nudy i zapału, gdy sprzedawał im kłamstwa o tym, jak powstawała Eskadra Alfabet i dlaczego generał Syndulla wybrała się z nimi do układu Cerberon na pokładzie „Gwiazdy Przewodniej”, by zapewnili wsparcie z powietrza. Mógł tak rozprawiać godzinami, ale w końcu rozległ się dźwięk komunikatora. Zdziwił się, gdy usłyszał głos Quell.
– Nie mogłam się połączyć z resztą – powiedziała. – Przekaż im, że jutro mamy odprawę z generał Syndullą.
– Dobre wieści? Złe? – spytał Nath.
– Opracowaliśmy z Adanem plan – odparła Quell. – Parszywa szpiegowska robota przyniosła owoce. Informacje, jakich szukaliśmy, znaleźliśmy dzięki przechwyceniu tamtego promu towarowego.
– Bezpośrednia obserwacja?
„Zrozumie, co mam na myśli”.
Od czasu Pandem Nai nie doszło do ani jednej potwierdzonej obserwacji imperialnego Skrzydła Cienia. Już nawet nie rozmawiali o wrogu, którego mieli zneutralizować – uparcie unikali tematu, odkąd dotarli do układu Cerberon, a udzielane piechocie wsparcie jedynie z rzadka było przerywane niezrozumiałymi misjami wywiadowczymi.
– Nie do końca.
– Wobec tego co?
Milczała na tyle długo, że Nath zaczął się zastanawiać, czy nie stracili łączności.
– Przyglądaliśmy się budowie układu Cerberon. Ma spory potencjał jako pułapka.
Nath uśmiechnął się.
Quell była kłamcą, hipokrytką i zbrodniarką wojenną. Ale bywały i takie dni, że wykazywała się polotem.
ROZDZIAŁ 2
DZIEŃ UCZCIWEJ PRACY
Soran Keize stał na mostku „Aerie”, otoczony mapami taktycznymi i ekranami wypełnionymi tabelami i odczytami sensorów. Nie przyglądał się im świadomie – pozwolił, by mózg chłonął dane i przekształcał je w coś namacalnego. Zamiast tego wyglądał przez iluminator wyobrażonego TIE-a, wsłuchując się w wyimaginowany wizg bliźniaczych silników jonowych.
Widział pierścienie rupieci migoczące na niebie ponad jałową glebą Jarbanova oraz kopuły kolonii, wyrastające na widnokręgu niczym wschodzące potrójne słońca. Od jednego z pierścieni odchodziło migoczące pasmo materii, które opadało w atmosferę niby odległy wodospad. Ptaki o powleczonych skórą skrzydłach krążyły w przestworzach. Podlatywały na tyle blisko, by móc przyjrzeć się TIE-om, po czym odlatywały w poszukiwaniu łatwiejszych ofiar.
– Eskadra Czwarta zajęła pozycję, majorze. – Do rzeczywistości przywołał go głos dobiegający z komunikatora. – Jak według pana powinien wyglądać nasz następny krok?
Soran zamrugał, co skutecznie oddaliło miraż. Gdy już się opanował, odezwał się wyważonym, spokojnym głosem, studiując reakcję zgromadzonych na mostku oficerów na ewidentny sarkazm kapitana Gablerone’a.
– Zgodnie z planem misji – odparł Soran. – Mamy was na monitorach i w razie potrzeby zapewnimy wsparcie.
– Zrozumiano, „Aerie” – odparł Gablerone, a następnie wydał rozkazy eskadrom. Przekazał wektory podejścia i przypisał cele, a także zlecił ostatnie kontrole systemów, nim rozpęta się walka.
Tymczasem załoga mostka „Aerie” skoncentrowała się na konsoletach i zestawach słuchawkowych. Nikt ani razu nie spojrzał na Sorana. Major poznał większość z nich stosunkowo niedawno, ale nie potrafili ukryć sztywności pod płaszczem profesjonalizmu. Oficerowie, którzy czuli się komfortowo z obowiązkami, mieli inną posturę i wypowiadali się z pewną swobodą. Szum rozmów świadczył o komunikacji i kooperacji. Natomiast żołnierze milczący byli żołnierzami o niewypowiedzianych obawach.
Zamierzał wrócić do tematu później. Grunt, że teraz załodze mostka nie groziło niebezpieczeństwo. To piloci wymagali jego uwagi.
Eskadra Czwarta ugodziła oba cele niemal jednocześnie. Porucznik Seedia – najnowszy nabytek eskadry, pilotka, którą przeniesiono i awansowano po śmierci Draige’a na Pandem Nai – wraz ze swoim kluczem ostrzelała główną instalację demontażową kolonii. Soran zasugerował, by zastąpić Draige’a Aaronem, jednak ten zginął podczas misji, w miejscu zwanym gromadą Oridol; Soran uważał, że do tej straty przyczyniła się jego niedawna nieobecność. Równocześnie klucz porucznika Kandendego zbombardował centrum przetwarzania akumulatorów – niemal w ostatniej chwili, by móc wyrządzić poważne szkody. Soran uznał, że będzie musiał poruszyć temat tego błędu podczas podsumowania misji.
„Daj im czas” – skwitował w myślach, po czym się skarcił. Czas im nie sprzyjał.
– Wysyłają wezwania o pomoc – ogłosił Rassus ze stanowiska na mostku, spoglądając przez ramię na Sorana. – Mamy spróbować je zakłócić?
– Nie – odparł Soran.
Rassus już otworzył usta, by zaprotestować, ale zreflektował się i odwrócił w stronę konsolety.
„Zadawajcie pytania lub milczcie – chciał powiedzieć Soran. – Bądźcie pewni siebie. Dla dobra reszty”.
Możliwe, że rzeczona reszta wcale tego nie zauważy.
Walczący kontynuowali dzieło zniszczenia. Klucz Gablerone’a bombardował drogi i mosty. Soran dokładnie skoordynował atak, tak by pracownicy zakładów przemysłowych kolonii zdążyli opuścić stanowiska po popołudniowej zmianie. Straty wśród cywili (o ile kolonistów zaopatrujących Siły Zbrojne Nowej Republiki można nazwać cywilami) byłyby wyższe, gdyby zdecydował się przeprowadzić atak nocą, ale liczba zgonów miała drugorzędne znaczenie. Mniejsza liczba pracowników na stanowiskach przekładała się na większy chaos.
Była to lekcja, jaką pojął przed laty w następstwie ataków na Roonę. Wtedy taktyka Sojuszu Rebeliantów wydała się mu okrutna. Możliwe, że atakowanie z pozycji słabego wymagało okrucieństwa.
– Zaobserwowano jednostkę patrolową – ogłosił Gablerone. – Nadciąga wróg.
– Jak już ustaliliśmy – odparł Soran – nie podejmujcie kontaktu.
Skupił uwagę na mapach taktycznych. Obserwował, jak klucze TIE-ów zwiększają prędkość, przelatując przez kolonię. Lokalne siły porządkowe dysponowały jedynie pojazdami atmosferycznymi – według danych wywiadowczych, które zdołał pozyskać, w układzie nie stacjonowały żadne wrogie okręty – jednak tak blisko powierzchni myśliwce TIE nie miały naturalnej przewagi nad opancerzonymi śmigaczami. Myśliwce omijały zagrożenia i strzelały do przypadkowych celów, unikając bliskich kontaktów z patrolami.
Soran znał swoich ludzi na tyle dobrze, by rozumieć, że musieli włożyć sporo wysiłku w zachowanie powściągliwości – nie przepadali za uciekaniem przed niebezpieczeństwem. Niemniej dobrze się sprawowali. Mimo przewagi liczebnej wroga i nieznanego terenu bez trudu schodzili z drogi przeciwnikowi, stosując metody, których nie mieli okazji przećwiczyć nawet na symulatorach. Nagle z mapy taktycznej zniknęła wroga jednostka. O przyczynie tego wydarzenia zameldowała porucznik Seedia: wróg, który usiłował oskrzydlić myśliwce TIE, zderzył się z silosem na odpady.
– Co samo w sobie jest dogodne – dodała – biorąc pod uwagę, że sam zamienił się w odpad.
Za arystokratycznym akcentem kobiety kryła się duma.
Pomimo strachu czy wątpliwości ci, którzy latali nad Jarbanovem, pozostawali pilotami Dwieście Czwartego. Nadal byli Skrzydłem Cienia. I choć ich sprawowanie się podczas misji pozostawiało nieco do życzenia, działo się tak dlatego, że przelecieli przez wrota piekieł i z powrotem, by prowadzić wojnę, do której nie zostali przygotowani – nie dlatego, że siły porządkowe zaściankowej kolonii nie dorównywały im potencjałem i umiejętnościami.
– Ile do końca? – spytał, leniwie spacerując za plecami Rassusa.
– Trzy minuty. Może cztery – odparł siwowłosy major.
– Dobrze. – Soran położył dłoń na ramieniu Rassusa. Zaczął przechadzać się po mostku. Starał się okazywać pewność siebie.
Wysłuchiwał raportów o płonących przetwórniach odpadów i rozproszonych karawanach pojazdów-gruchotów. Wzbogacał swoją wiedzę o Eskadrze Czwartej i jej członkach. Każda rozmowa między pilotami a mostkiem przypominała mu, jak dalece zmieniła się ta jednostka – po jego powrocie okazało się, że Skrzydło Cienia jest oddziałem zdziesiątkowanym, w żałobie po utracie pułkownik Shakary Nuress, o większej liczbie poległych w walce, niż zakładał.
Nazywał Nuress Nestorką. Wszyscy ją tak nazywali. Za tym przewrotnym mianem krył się szacunek do kobiety, która przekuła Dwieście Czwarty Pułk Imperialnych Myśliwców w jedną z najznamienitszych jednostek Imperialnego Korpusu Myśliwców. Była jego przyjaciółką. I właśnie z szacunku dla jej dokonań – a także z innych powodów – powrócił, by objąć dowództwo, by nadać kształt oddziałowi po tym, jak raz odmówił przelewania krwi ze swoimi pilotami w ich najczarniejszej godzinie.
Jego powrót okazał się… trudny. Nie powierzono mu dowództwa.
Ponownie spojrzał na mapę taktyczną.
– Kapitanie Gablerone? Mógłbym coś zasugerować?
Gablerone milczał dłużej, niż Soranowi się to podobało.
– Śmiało.
– Wróg ma przewagę liczebną. Bezpośrednia wymiana ognia z przeciwnikiem jeden na jeden zapewni nam przewagę. Możliwe, że warto zmienić szyk.
– Wezmę to pod uwagę, majorze – odparł Gablerone.
Jednak Gablerone nie wydał rozkazu, a Soran nie naciskał.
Poza Skrzydłem Cienia był innym człowiekiem. Pamiętał, gdy był Devonem. Opłakiwał go.
Devon nie doceniał tak naprawdę tego, co miał – wolności od wszelkiej odpowiedzialności prócz tej, którą brał na siebie z własnej woli. Nie doceniał luksusu łaski ani czasu.
– Jedna minuta! – ogłosił Rassus.
– Wycofać się, gdy będziecie gotowi – odparł Soran.
Devon nigdy nie zdołałby przetrwać w Dwieście Czwartym.
Soran obserwował, jak Eskadra Czwarta wymyka się pościgowi i leci tuż przy powierzchni Jarbanova, by następnie gwałtownie zwiększyć pułap. Seedia zamykała tyły. Zboczyła z kursu na tyle długo, by poszatkować ciągnący się obrzeżami kolonii pas silosów na niebezpieczne materiały – wbrew radom z odprawy, bo Soran uznał takie działanie za zbyt niebezpieczne. Próbował sobie wyobrazić, jak młoda porucznik zdołała ominąć obronę. Musiał pamiętać, by ostrzec piechotę.
– Gratuluję, porucznik Seedio – wycedził przez zęby. – Możliwe, że wskutek pani działania cała kolonia na Jarbanovie zamieni się w radioaktywną pustynię.
– Ma pan coś przeciwko, doradco?
„Doradco”. Nie słyszał pogardy w jej głosie, ale nawet Gablerone zwracał się do niego stopniem.
– Nie – odparł. – Ale sugeruję, że powinna pani pozostać w kokpicie, póki nie usuną z poszycia myśliwca wszelkich śladów promieniowania.
– Mam na sobie kombinezon. Nic mi nie będzie – odparła Seedia. – Kontynuuję wycofywanie sił.
Ktoś prychnął przez komunikator.
Pojedyncza republikańska korweta zaparkowana na orbicie będzie próbowała przechwycić Eskadrę Czwartą, jednak myśliwce TIE miały przewagę prędkości i planowania. Skierowały się bezpośrednio ku dalekiej stronie księżyca Jarbanova, ku punktowi zbornemu, gdzie wkrótce miały spotkać się z krążownikiem-lotniskowcem „Allegiance” i wykonać bezpośredni skok w nadprzestrzeń. Wycofanie się z układu nie miało przysporzyć trudności, choć dyscyplina członków eskadry pozostawiała wiele do życzenia.
Co oznaczało, że Soran mógł zająć się innymi kwestiami.
Powiódł wzrokiem od ekranów taktycznych ku iluminatorowi, by przyjrzeć się masywnemu polu szczątków, wśród których dryfował „Aerie”. Ponieważ koloniści byli zajęci czym innym, krążownik mógł wyłączyć zbędne systemy i podlecieć do wewnętrznej części układu, niebezpiecznie blisko samego Jarbanova.
Jarbanov znajdował się na obrzeżach układów złomiarzy – nie był oficjalnie związany z gildią, niemniej stanowił ważne centrum przetwórstwa. Przyjmował wszystko: od wraków okrętów po przestarzałe wiertnice górnicze. Soran poświęcił wiele czasu i wysiłku, a także skorzystał z osobistych wpływów, by skontaktować się z godnym zaufania sojusznikiem pracującym dla Orbitalnego Stowarzyszenia Sortującego Jarbanova.
– Mamy potwierdzenie wzrokowe? – spytał Soran.
Rassus przytaknął i wcisnął przycisk na konsolecie.
– Aktywuję promień ściągający – powiedział.
Zamigotał drugorzędny ekran i w miejsce księżyca Jarbanova pojawił się przekaz w niskiej rozdzielczości z głównego hangaru „Aerie”. Poza polem magnetycznym, na zewnątrz okrętu, lokalna przestrzeń usiana była niezidentyfikowanymi kawałkami plastoidu i poturbowanymi grodziami okrętów. W stronę „Aerie” kierowała się pochwycona promieniem ściągającym barka holownicza: autonomiczny pojazd o długości pięćdziesięciu metrów, tak naprawdę niewiele więcej niż patykowata platforma, od której odchodziły magnetyczne zaczepy przypominające odnóża stonogi.
W miarę jak barka zbliżała się, na ekranie stopniowo pojawiał się jej ładunek. Do dziewięciu zaczepów magnetycznych przytwierdzono szczątki dziewięciu myśliwców TIE/ln. Jednemu brakowało paneli solarnych na bakburcie, przez co nagi wspornik był śnieżnobiały, innemu iluminatora, jak gdyby ktoś wyłupił mu oko, trzeciemu zaś coś amputowało oba skrzydła. Wszystkie pokrywał popiół i ślady po strzałach, a u licznych z rozdartego poszycia wystawały przewody i rury.
Soran oderwał wzrok od iluminatora i przyjrzał się twarzom załogi. Zauważył mocno zaciśnięte usta i oczy, które nie chciały widzieć. Ubrał w słowa to, co, jak wiedział, pojawiło w ich głowach: „To po to ryzykowaliśmy życiem? Ryzykowaliśmy życiem naszych kompanów z Eskadry Czwartej i wystawiliśmy się na atak dla… tego? Dla tego złomu?”.
Pokręcił gwałtownie głową. Czekał, aż Rassus i pozostali odwrócą się w jego stronę. Gdy już to zrobili, dodał głośno:
– To nasze jednostki. Jednostki imperialne. Za ich sterami siedzieli piloci, którzy oddali życie za braci i siostry. Teraz dajemy tym maszynom drugą szansę, by mogły na nowo podjąć walkę. Sprawimy, by znów poleciały.
Starannie rozłożył słowa w czasie. Skończył wypowiedź w tej samej chwili, w której promień ściągający zaniknął, a barka delikatnie spoczęła na płycie hangaru. W okamgnieniu przeszedł od przemawiania do dowodzenia.
– Zamknąć hangar i skierować się w drogę powrotną przez pole trasą, która nas tu przywiodła. Przygotować się do skoku w nadprzestrzeń.
Całe szczęście, załoga go posłuchała. Rassus jeszcze otwarcie mu się nie postawił. Ktoś szepnął:
– Po prostu spopielmy już tę planetę.
Soran poczuł drżenie, gdy ożyły dysze silników krążownika „Aerie”.
Wszystko, co powiedział, było prawdą. Irytowała go świadomość, że całą operację na planecie przeprowadził wyłącznie w charakterze dywersji – wyłącznie po to, by mógł odzyskać myśliwce, które dawne Imperium prędzej przetopiłoby, niż naprawiło. Ba, nawet Nowa Republika uznała je za niewarte zachodu. Z bólem wysłał pilotów na misję, mimo że nie stanowili jeszcze zgranego oddziału.
Dwieście Czwarty był osłabiony. Zliczył w głowie myśliwce TIE i ocalałych pilotów. Ani jedna, ani druga liczba nie była wystarczająca, biorąc pod uwagę to, co planowali. Nie mógł przewodzić ledwie dychającą jednostką, której groziło rozbicie po jednej misji. Nie mógł uratować pułku, o ile go nie odbuduje.
A to wymagało czasu. Jednak koniec końców przywróci Skrzydłu Cienia dawną chwałę.
ROZDZIAŁ 3
ZWYCIĘSTWA DAWNE I PRZYSZŁE
Powiedziałam do niego „Xion”. W trakcie misji wywołałam Tensenta imieniem Xion. Nie wydaje mi się, by zauważył.
– A to taka tragedia, gdyby zauważył? – spytał droid. Zwęził czerwoną kropkę fotoreceptora w oskarżycielskim geście, do którego Quell już się przyzwyczaiła. – Przecież twoi piloci wiedzą o twojej imperialnej przyszłości.
– Nie do końca – odparła Quell.
– Fakt. Nie do końca.
Kulisty czarny korpus IT-O unosił się w odległości mniej więcej dwóch metrów od Quell ponad kabiną kierowcy w wagonie kolejki. Quell siedziała w drzwiach po przeciwległej stronie, w miejscu, gdzie opancerzona bariera powinna była odciąć pasażerom dostęp do niemal w całości zautomatyzowanych sterów pojazdu. Jednak kolej nie była na chodzie od tygodni – co najmniej od czasu, gdy Nowa Republika przejęła główny kosmoport na Troithe, jeśli nie dłużej, bo mogła stanąć już podczas wcześniejszych zamieszek. Przeprogramowany droid przesłuchujący przejął wagon w charakterze biura, założywszy, że nikomu się do niczego nie przyda.
– Ostatnio ciągle sobie coś przypominam – powiedziała, a słowa te przyszły jej z równym trudem co wszystkie poprzednie wyznania.
W cerberońskim polu szczątków myśli Quell powędrowały do innej misji – patrolu na obrzeżach Cathara, przeprowadzanego wkrótce po tym, jak ukończyła naukę w Akademii. W trakcie startu odkryła, że jej hełm cuchnie rzygowinami i na wpół przeżutym ziarnem. A ponieważ była świeżakiem w eskadrze, nie powiedziała ani słowa. Gdy powróciła na pokład gwiezdnego niszczyciela „Pursuera”, minęły kolejne trzy zmiany, nim sierżant Greef przyłapał ją na czyszczeniu kombinezonu. Okazało się, że dobre pół tuzina oficerów i członków załogi wiedziało o „incydencie” – to Xion chwycił hełm Quell, gdy nagle zemdliło go jak cholera.
Quell nie była pewna, dlaczego obecna misja przywołała to konkretne wspomnienie, ale tak się stało. Powracające wspomnienia często dotyczyły błahych rzeczy – pilotów Skrzydła Cienia, którzy zginęli w pierwszym roku jej służby albo utrzymującego się posmaku imperialnych racji żywnościowych produkowanych na Aldraigu. Niekiedy przypominały się jej bardziej niepokojące wydarzenia – manewrowanie przez wypełnione ładunkami rozpryskowymi kręte korytarze Stacji Tassahondee albo dzień, gdy w rozległej pustce kosmicznej o mało nie zderzyła się z rebelianckim pilotem, który katapultował się z myśliwca.
Czasami myślała o tym, że wiele miesięcy przed zjawieniem się na Troithe, gdy nadal służyła w Dwieście Czwartym Pułku Imperialnych Myśliwców, współuczestniczyła w niewybaczalnej zbrodni. Umożliwiła akt – nie, dokonała aktu ludobójstwa na Nacronisie. Mało brakowało, a nadal byłaby morderczynią, zbrodniarką wojenną, dowódczynią eskadry. Przed tym losem uratowała ją wyłącznie ingerencja mentora.
– Pamięć jest konstruktem – odezwał się droid. – W przypadku twojego gatunku wspomnienie nie stanowi pojedynczego, wyraźnego zapisu, lecz rekonstrukcję wszystkich kluczowych danych. Przed Pandem Nai pogrzebałaś to, które stanowiło klucz do wszelakich wspomnień związanych z Dwieście Czwartym. Jednak teraz, gdy otwarcie przyznałaś, że przeżywasz traumę, nie dziwi mnie, że na powierzchnię przedostają się inne wspomnienia.
Jak powiedział jej major Soran Keize, gdy rozglądali się po pobojowisku na Nacronisie: „Skoro jesteś zdolna do tego, nie ma niczego, co by cię skłoniło do opuszczenia Imperium”. Mówił, że toczy ją moralna choroba. Ostrzegał, że pozostanie w Dwieście Czwartym dopóty, dopóki albo choroba ją uśmierci, albo zrobią to rebelianci.
Keize rozkazał jej odejść, a ona posłuchała. Nie miała wystarczającej siły woli, by się mu sprzeciwić. Okłamała Nową Republikę w kwestii okoliczności swojej dezercji. Oszukała kompanów mówiąc, że usiłowała powstrzymać ludobójstwo na Nacronisie, oszukała nowych przełożonych, wreszcie oszukała samą siebie. Odkryła, że póki trzymała się fikcji Yriki Quell, praworządnej kobiety, która została popchnięta do ostateczności i która próbowała, lecz ostatecznie nie zdołała powstrzymać Operacji Popiół, potrafiła polować na swoich dawnych przyjaciół bez choćby cienia poczucia winy.
Jednak teraz ktoś już wiedział. Konkretnie wiedział droid. Już nie mogła okłamywać samej siebie.
I właśnie dlatego zaczęła sobie przypominać.
– Byłaś świadkiem przerażającego czynu – ciągnął droid. – Masz wszechogarniające poczucie winy i codziennie oszukujesz kompanów, którym powierzasz własne życie. Założenie, że nie powinno to wpłynąć na twoje zdrowie, jest absurdalne. Pozostaje jedno pytanie: pozwolisz nam uśmierzyć ból, jakiego doznałaś, czy zamierzasz go dalej ignorować?
– Przecież tu jestem, prawda? – odparła Quell.
– Jesteś. Zdaję sobie sprawę z tego, że to ważny krok. Niemniej nie jestem pewien, czy dobrze rozumiem, czego tak naprawdę oczekujesz po tych spotkaniach. Zastanawiam się, czy sama to wiesz.
– Chcę, żebyś mi pokazał, jak odzyskać poczucie skupienia na celu. Jeśli musisz przepisać mi leki, trudno, przepisz mi leki.
Droid poruszył głównym manipulatorem. Doczepiona doń strzykawka była pusta.
– Obawiam się, że leków ciągle nam brakuje. Pomogę ci w codziennym funkcjonowaniu, ale uśmierzanie symptomów i leczenie choroby to nie to samo.
Quell rozprostowała nogę, na której siedziała do tej pory, i potarła tatuaż na bicepsie przedstawiający znak Eskadry Alfabet.
Wiedziała, że nie ma sensu wykłócać się z droidem. Chciał dobrze, ale leczenie choroby było luksusem. Jedynym trwałym rozwiązaniem będzie dokończenie misji i ucieczka od Eskadry Alfabet, Wywiadu Nowej Republiki i Caerna tak daleko, jak to możliwe. Ucieczka od osób, które poznały prawdę, oraz od tych, którzy by ją osądzili, gdyby tylko ją poznali.
– To na jaki temat chcesz porozmawiać? – spytała.
– Chciałbym wrócić do kwestii Nacronisa – odparł droid – a konkretnie do opowieści, którą wymyśliłaś na własny użytek, i do niektórych szczegółów, które postanowiłaś uwzględnić. Nie wiem, na ile jesteś tego świadoma, ale…
Nagle rozmowę przerwało uderzenie pięści o metal. Quell usiadła prosto, gotowa zerwać się na równe nogi. Droid obniżył pułap, by przybliżyć się do stanowiska kierowcy. Wcisnął przycisk i uruchomił interkom wagonika. Z głośnika dobiegł głos kobiety, niski z delikatnym akcentem:
– Tu Gravas. Szukam Yriki Quell.
– Jesteśmy w trakcie spotkania – zakomunikował droid. – Możemy cię powiadomić, gdy skończymy?
– Pan Adan jest bardzo zajętą osobą – oznajmił głos z interkomu. – Tak samo generał. Gotowi są przyjąć ją teraz. – Odpowiedź była uprzejma, choć niekoniecznie serdeczna. Ton nie pozostawiał miejsca na sprzeciw.
Droid zgodził się bez dyskusji.
– Odblokowałem drzwi wagonu.
Quell wstała, zachwiała się na zdrętwiałych nogach i odwróciła od kabiny kierowcy. Na odchodne usłyszała sztuczny, męski głos droida.
– Wrócisz jutro?
– O ile będę mogła – odparła. Co było jednocześnie prawdziwe i na tyle ogólne, że tak na dobrą sprawę nie stanowiło zobowiązania.
– Możemy odbić stolicę – oznajmiła generał Syndulla. Zielonoskóra kobieta uniosła brodę. Jej lekku unosiły się i opadały, gdy wodziła wzrokiem po sali. – Tak naprawdę zostają dwie kwestie: „Ile to potrwa?” oraz „Jakim kosztem?”.
Na potrzeby odprawy zajęli centrum taktyczne „Gwiazdy Przewodniej”. Panowała tam mniej formalna atmosfera niż w salach odpraw, a ponieważ okręt spoczywał na płycie lądowiska, członkowie załogi nie korzystali z przezroczystych ekranów, które wyrastały z każdej powierzchni niczym krystaliczne stalagmity. Quell, Caern Adan i Syndulla przystanęli po jednej stronie stołu z holoprojektorem, otoczeni płaskimi wizerunkami miejskiej topografii, imperialnych bunkrów i map tarcz planetarnych. Po drugiej siedzieli Wyl Lark, Chass na Chadic i Nath Tensent, wpatrzeni w generał lub rozglądający się po sali. Kairos przechadzała się w tę i z powrotem, od jednego ekranu do drugiego, studiując dane.
Quell mogła zwrócić jej uwagę, ale przed paroma miesiącami zaakceptowała to, że Kairos była istotą o nietypowych nawykach. Zresztą sama nadal dochodziła do siebie po sesji z terapeutą.
– Eskadra Alfabet – dodała Syndulla – odegrała kluczową rolę w wydarzeniach w układzie Cerberon. A ponieważ Eskadra Szpica jest z misją specjalną w sektorze Bormea, eskadry Alfabet, Meteor i Grad będą musiały nam wystarczyć do końca kampanii. Jednak… – Rozejrzała się po twarzach pilotów, a nawet spojrzała prosto w wizjer Kairos. – …nie zapomniałam o Skrzydle Cienia. Wiem, że wy też nie. Oficer Adan przekazał mi listę potencjalnych obserwacji i zgadzam się, że nadal stanowi zagrożenie.
Quell przyłapała Adana na tym, że spojrzał w jej stronę. Stał z boku, trzymając datapad. Jego czułki skryły się w krętych czarnych włosach. Sprawiał wrażenie jednocześnie speszonego i rozbawionego.
– Wiemy, czym się zajmuje? – spytał Nath. Zaczął wykładać buty na blat stołu, ale w porę się zreflektował. – Nestorka nie żyje. Czyżby dołączyli do aktywnego odłamu Imperium?
Adan wcisnął przycisk. Holoprojektor wyświetlił szereg obrazów, orbitujących wokół niego niczym satelity: twarze mężczyzn i kobiet, w których Quell rozpoznała dowódców Skrzydła Cienia, imperialny gwiezdny niszczyciel, parę krążowników-lotniskowców. Kobieta zmusiła się, by nie odwrócić wzroku. Zamiast tego wpatrywała się w pustkę za ażurowym światłem.
– Mamy kilka teorii – odparł Adan. – Nie sądzimy, by jednostka została wchłonięta przez większą flotę, więc musimy założyć, że odbudowuje siły na własną rękę. Byłoby łatwiej ustalić, kto obecnie dowodzi, gdybyśmy wiedzieli, kto przetrwał na Pandem Nai, ale mieliście już okazję zapoznać się z listą najbardziej prawdopodobnych osób, którą sporządziła Quell.
– Nim pozyskamy więcej informacji o ich poczynaniach, obstawiam, że obecnie dowodzi major Rassus. – Quell wyciągnęła dłoń, by dotknąć jednego z holowizerunków. Projektor powiększył obraz mężczyzny w średnim wieku, o kwaśnym wyrazie twarzy. – Kompetentny, posłuszny i zarazem niewyróżniający się na tyle, by zwrócić na siebie uwagę czy wzbudzić w kimś poczucie zagrożenia. Przypuszczalnie postępuje zgodnie z ostatnimi rozkazami Nestorki i dba o to, by poszczególni dowódcy postępowali jednomyślnie.
Generał Syndulla oparła się jedną dłonią o stół. Przyglądała się z bliska wizerunkom. Westchnęła.
– Niezależnie od tego, kto obecnie dowodzi, zagrożenie pozostaje to samo. Ostatnim razem, gdy Dwieście Czwarty postąpił według rozkazów martwego przywódcy, miliony poniosły śmierć na Nacronisie.
Quell znów przyłapała Adana na tym, że ten spogląda w jej stronę. Spodziewała się, że nasypie soli do rany i uraczy zgromadzonych komentarzem o Operacji Popiół, który będzie zrozumiały tylko dla niej samej. Zamiast tego odwrócił wzrok, spojrzał na pozostałych i powiedział:
– Wraz z Quell przedstawiliśmy generał Syndulli plan, który stanowi rozwiązanie obu problemów: sytuacji na Troithe i zagrożenia, jakie stanowi Dwieście Czwarty. Pani generał, nie chcemy niepotrzebnie zajmować pani czasu, ale może mogłaby pani streścić sytuację strategiczną?
Syndulla gestem dłoni wyłączyła hologramy i obróciła się w stronę ekranów.
– Gubernator Hastemoor okopał się w swojej rezydencji, a ocalali członkowie piechoty, kawalerii i sił powietrznych są na jego zawołanie. Stacjonują w stolicy i w sąsiadujących z nią sektorach. Flota układu niemal w całości została wyeliminowana z gry, jednak nasz przeciwnik dysponuje sporym potencjałem wojskowym. Jednocześnie chroniące region generatory osłon są w pełni sprawne. Nawet gdyby okolica nie była zamieszkana przez miliony cywili, bombardowanie na niewiele by się zdało. Typowa kampania polegałaby na przejmowaniu wrogich sektorów sąsiadujących ze stolicą jeden po drugim, tak by na koniec pozostał odcięty sektor centralny, a gubernator musiałby stawić czoła oblężeniu. Możliwe, że nie bylibyśmy w stanie wziąć go głodem, ale kto wie, może znaleźlibyśmy się cholernie blisko. – Mówiąc, wodziła wzrokiem po mapach, a Quell obserwowała zlewające się ze sobą niezliczone drapacze chmur, trasy powietrzne, ogrody i dzielnice przemysłowe – tysiące kilometrów, które przeleciały przed ich oczyma za jednym machnięciem dłoni. – Strategia ta zminimalizowałaby straty wśród naszych sojuszników. Odcięłaby wroga od dróg ucieczki. Oznaczałaby, że przejęcie stolicy byłoby równoznaczne z końcem kampanii na Troithe.
W rzeczywistości nie poszłoby tak łatwo, nawet gdyby im się bardzo poszczęściło. Troithe to nie Ryloth czy Abednedo – światy, które cierpiały pod jarzmem Imperium na długo przed Endorem. Quell była świadkiem, jak analitycy Adana z Wywiadu Nowej Republiki dyskutowali o prawdopodobieństwie tego, że lokalna partyzantka utrzyma się przez całe lata, niezależnie od wyniku wojny.
Generał Syndulla zdawała sobie z tego sprawę. „Wszystko po kolei” – pomyślała Quell.
Twi’lekanka kontynuowała.
– Dlatego ruszymy na stolicę bezpośrednio. – Powiodła palcem w powietrzu przed jednym z ekranów, by przeciągnąć linię od terytoriów Nowej Republiki w pobliżu kosmoportu do sektorów imperialnych w mieście. – Będziemy musieli prędko się poruszać, bo w przeciwnym razie zostaniemy osaczeni i odcięci. Zarówno piechota, jak i siły powietrzne znajdą się w dużym niebezpieczeństwie. Jednak droidy taktyczne potwierdzają, że nasze cele są możliwe do osiągnięcia. Gdy już doprowadzimy sprawy do końca, gdy obalimy gubernatora i przejmiemy stolicę, w rękach wroga pozostanie spora część kontynentu. Tak, planeta będzie nasza, ale każdy, kto chciałby ją odbić, dostrzeże szansę.
Tensent zrozumiał następstwa planu jako pierwszy.
– Sprytne – odparł. – Sądzi pani, że Dwieście Czwarty zaryzykowałby wizytę w Jądrze, by odbić układ Cerberon?
Adan spojrzał na Syndullę, a ta przytaknęła.
– Za tę część planu odpowiadam ja – oznajmił. – Dopilnuję, by dowiedzieli się o tym, co się tu dzieje. Zorientują się, że Cerberon to gra warta świeczki. Będą wiedzieć dokładnie, jak się za niego zabrać.
Syndulla podjęła wątek.
– Mamy pomysł, jak skłonić ich do podjęcia działań. Zostawimy tylne drzwi w systemie obrony planety, coś, co nie będzie sprawiało wrażenia oczywistej pułapki, a co zachęci pojedynczy pułk myśliwców, by połasił się na Troithe.
– A te tylne drzwi to mają coś wspólnego z tamtą ostatnią misją, gdy goniłyśmy prom towarowy przez pas asteroid? – spytała Chass na Chadic. Siedziała zgarbiona, trzymając brodę na skrzyżowanych na stole rękach.
– Obecnie stosujemy zasadę ograniczonego dostępu do informacji – oznajmił Adan – ale w odpowiednim momencie poznacie szczegóły. Grunt, że będziemy w stanie dokładnie przewidzieć, gdzie i kiedy pojawi się Skrzydło Cienia. Nie przejmowałbym się ostateczną bitwą.
Tensent uśmiechnął się szeroko i dał kuksańca Chadic.
– Bo czy ktoś słyszał, by kiedykolwiek coś poszło nie tak?
Adan posłał mu piorunujące spojrzenie. Jego intensywność niemal zaimponowała Quell. Chass prychnęła, a Tensent machnął ręką.
– Nie no, podoba mi się, naprawdę – powiedział starszy pilot. – Skoro mamy wyeliminować Dwieście Czwarty raz i porządnie, wolę, żebyśmy to my dyktowali warunki.
– A co z posiłkami? – spytała Chadic. – Po naszej stronie, znaczy się.
– Ograniczony dostęp do informacji – odparł Adan. – Ale porucznik Quell zrobiła dobry użytek ze swojej wiedzy, a generał Syndulla przyjęła plan.
– Nie wybieramy się na straceńczą misję – wtrąciła Quell. Zdziwiła ją cierpliwość Adana, choć podejrzewała, że zachowuje zimną krew ze względu na obecność generał Syndulli. – Możemy pokonać Skrzydło Cienia. Już to udowodniliśmy. Jesteśmy tu po to, by doprowadzić sprawy do końca.
Chass na Chadic wyglądała bardziej na znudzoną niż przekonaną. Quell nie potrafiła powiedzieć dlaczego. Wyl Lark splótł palce obu dłoni. Wodził nimi po blacie stołu.
– A jeśli plan naprawdę pójdzie nie po naszej myśli?
Adan już zaczął odpowiadać, ale Syndulla uniosła dłoń, by zaczekał, aż Lark skończy. Pilot odezwał się po krótkiej przerwie.
– Powiedzieliście, że to bardziej ryzykowny scenariusz. O mało nie straciliśmy Pandem Nai, bo błędnie oceniliśmy sytuację. A jeśli znów wystawimy na szwank cywili?
Syndulla przytaknęła.
– Słuszna uwaga. Ale to nie jest Pandem Nai. Możemy uczyć się na własnych błędach, a jednocześnie oceniać każdą sytuację osobno. Jestem przekonana, że zagrożenie dla cywili, choć duże, nie byłoby znacząco wyższe, gdybyśmy obrali inną strategię. Mówiąc szczerze, bardziej obawiam się o ofiary wśród naszych sił. – Wyl chciał wejść jej w słowo, ale Syndulla go uciszyła. – Tak, jeśli porwiemy się na stolicę bezpośrednio, będą zgony. Piechota poniesie straty, ale tych przecież i tak nie da się uniknąć, niezależnie od tego, jak bardzo będziemy próbować. Ale sam plan wydaje się dobry, a prawda jest taka, że każde działania wojenne – w tym wstrzymywanie się od działania – mogą doprowadzić do ofiar. Musimy postanowić, jaką cenę jesteśmy skłonni zapłacić, by powstrzymać Skrzydło Cienia.
Nie musiała się powtarzać. Quell usłyszała w głowie jej słowa: „Ostatnim razem, gdy Dwieście Czwarty postąpił według rozkazów martwego przywódcy, miliony poniosły śmierć na Nacronisie”.
Ale Syndulla jeszcze nie skończyła. Delikatnie pokręciła głową i dodała:
– To ja muszę to postanowić. To na mnie spoczywa ta odpowiedzialność. Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, by was nie zawieść.
W centrum taktycznym zapadła cisza. Lark nadal wyglądał na nieprzekonanego, ale skinął głową w stronę generał. Chadic wzruszyła ramionami. Wzięła przesadzony oddech, nie odrywając wzroku od Larka. Tensent wpatrywał się w Quell, która musiała włożyć sporo wysiłku w to, by się nie skrzywić – studiował jej twarz, obserwował ją, jakby usłyszał te same niewypowiedziane słowa co ona.
Kairos stała, wpatrując się w jeden z ekranów taktycznych. Powoli obróciła ciało – tak wolno jak drzewo kierujące gałęzie ku promieniom słońca – w stronę generał Syndulli.
Ciszę przerwał Adan.
– Zresztą ten cały układ jest polem bitwy – powiedział. – Trudno, żebyśmy jeszcze bardziej pogorszyli los jego mieszkańców.
– Myślałem, że zakwestionuje nasz blef o obserwacjach – powiedział po spotkaniu Adan, siedząc przy wąskim biurku w niewielkim pomieszczeniu, otoczony ekranami datapadów. Chwycił za rękaw kurtki zarzuconej na oparcie krzesła i przetarł materiałem ekran urządzenia, który zawierał interesujące go dane. – Ale miałaś rację. Wygląda na to, że generał jest po naszej stronie.
– To nie był blef – zaprotestowała Quell. Spojrzała za niego przez półprzezroczyste ściany, ukazujące coś, co dawniej stanowiło centrum kontrolne wieży kolejowej. Pół tuzina istot analizowało dane przy stanowiskach lub rozmawiało ze sobą półgłosem. Większość była nieuzbrojona i ubrana po cywilnemu, ale choć Wywiad Nowej Republiki formalnie nie należał do struktur wojskowych, z pewnością odgrywał ważną rolę w samej wojnie. – Mamy dane…
– Czcze spekulacje – uciął Adan, wzruszając ramionami. – Ale najwidoczniej tylko tyle było trzeba.
Spojrzał jej w twarz i całkiem przyciemnił ściany.
Adan był nieznośny, gdy działał w pojedynkę na pokładzie „Gwiazdy”, przy minimalnym wkładzie generał i jej grupy bojowej. Jednak po Pandem Nai zaskarbił sobie szacunek wśród wojskowych oraz pracowników Wywiadu Nowej Republiki. Szacunek zamaskował jego najpodlejsze cechy – od pewnego czasu nie widziała, by klął czy krzyczał – ale nie potrafiła nic poradzić na to, że brała jego pewność siebie, przychodzącą mu teraz z łatwością, za samozadowolenie i arogancję.
Niemniej obecnie zdawał się bardziej kompetentny, niż dawniej sądziła. Misje, na które posyłał Eskadrę Alfabet, były przemyślane i zgodne z obraną strategią. Jego zespół analityków regularnie wskazywał ścieżki prowadzące do zwycięstwa, które bez nich pozostałyby niewidoczne. Gdyby nie to, że trzymał jej życie w swoich rękach, Quell przypuszczalnie szanowałaby go za to, co osiągał.
– Otrzymałem informacje od przełożonych dotyczące kwestii rozpoznania – powiedział. Quell zmusiła się, by patrzeć na jego usta i wysłuchiwać jego słów. – Dostaliśmy mniej więcej to, czego się spodziewaliśmy – utrzymane w serdecznym tonie pochwały i zapewnienia, iż w żadnej mierze nie ponosimy winy za to, że w zasadzie żadna republikańska grupa bojowa od tygodni nie przechwyciła wrogiego układu. Ale nie możemy liczyć na dodatkowe zasoby.
– Cóż – odparła – cieszę się, że wojna nie wyhamowała z naszej winy.
– Kamień z serca, prawda? Ale to oznacza, że utknęliśmy tu z naszą grupą operacyjną, nawet jeśli znajdziemy kolejne obiecujące poszlaki.
Adan był jedyną znaną Quell osobą, dla której Eskadra Alfabet pozostawała „grupą operacyjną Wywiadu Nowej Republiki rozpracowującą Dwieście Czwarty Pułk Imperialnych Myśliwców”. Przypuszczała zresztą, że ma rację: w końcu to on powołał ich do istnienia.
– A co z Eskadrą Szpica? – spytała. – Jest jakaś szansa, że będziemy mogli ich sobie pożyczyć na potrzeby zwiadu?
– Może. – Adan odsunął datapad, który blokował wbudowany w biurko holoprojektor. Dotknął kilku przycisków i mieniący się błękitny, cyfrowy pył przyjął postać szeregu obrazów – układu gwiezdnego, stoczni, schematu technicznego. Pojawiły się także linie tekstu, ale Quell nie mogła go odczytać z miejsca, gdzie stała. – Jednak obecnie Eskadra Szpica jest na misji, której celem jest przeciwdziałanie brakowi okrętów. Na specjalnej misji zleconej przez specjalnego konsultanta Syndulli, Lindona Javesa.
– A twoja niechęć do niego jest osobista czy zawodowa? – spytała Quell.
Głupio palnęła, ale na twarzy Adana pojawił się złośliwy uśmieszek.
– Cóż, powiedzmy, że Javes lubi się wtrącać nieproszony w nasze sprawy.
– Frustrująca cecha u kogoś, kto nie zawsze ma rację. – Uznała, że niepotrzebnie pozwoliła sobie na poprzednią uwagę, i zmieniła temat. – Więc nie możemy mieć pewności, że wiadomość trafi do Skrzydła Cienia. Budujemy pułapkę, choć nie mamy pewności, że zwabimy zwierzynę.
– Czas jest po naszej stronie. Rozważam różne opcje. Od ciebie potrzebuję jedynie listy potencjalnych sektorów.
Zajęli się pracą wywiadowczą z prawdziwego zdarzenia. Adan wyświetlił incydenty, oznaczone – przez jego analityków, analityków z siedziby Wywiadu Nowej Republiki czy droidy militarne – jako takie, które potencjalnie świadczyły o aktywności Skrzydła Cienia. Quell i Adan omówili je wspólnie jeden po drugim. Wykluczyli zasadzkę nad Skako jako zbyt niedbałą, by brać ją pod uwagę („Nawet pod nieobecność Nestorki – stwierdziła Quell – nie byliby na tyle głupi, by dać się osaczyć w studni grawitacyjnej”), a zaginięcie „Szarży Banthy” na Rimmańskim Szlaku Handlowym za zbyt nieistotne („Jeśli zaczniemy śledzić każdy zagubiony ładunek, za którego zniknięciem rzekomo stoją ataki myśliwców TIE, zasłużymy na klęskę” – burknął Adan).
Inne obserwacje były bardziej obiecujące. Wtyczka w Syndykacie Pyków przekazała im, że mocno uszkodzony krążownik typu Quasar Fire dotarł do stoczni na orbicie Gyndine, by dokonać napraw. Źródło było wiarygodne, ale sama informacja pozostawiała wiele do życzenia. Quell dodała Gyndine do mapy obserwacji i przypisała planecie średni poziom prawdopodobieństwa. Z kolei agenci Nowej Republiki z Jarbanova dostarczyli liczne opisy myśliwców TIE, które zaatakowały planetę, ale samemu natarciu brakowało cech typowych dla Skrzydła Cienia.
– Ten, kto za tym stał, znał się na swoim fachu – powiedziała Quell, gdy Adan wyświetlił obrazy płonących zakładów rozbiórkowych i ratowników w kombinezonach przeciwpromiennych, którzy pełzali po zestrzelonych pojazdach patrolowych niczym czerwie po truchle. Zdziwiła się, gdy w jej myślach nie pojawiły się żadne wspomnienia z czasu, gdy służyła w Dwieście Czwartym. – Jednak strzelcom brakowało precyzji, a sądząc po szyku, także doświadczenia w pilotażu. Nic nie wskazuje na działanie naszego pułku, nawet biorąc pod uwagę to, że za standardy nie odpowiada już Nestorka.
– Czy to możliwe, że zmienili taktykę? – spytał Adan.
– Możliwe – przyznała Quell – ale póki nie objawi się nam dobry powód, nie opierałabym na tym założeniu całego planu.
– Wobec tego oszczędzę ci makabrycznych obrazów ran popromiennych. W każdym razie nieszczególnie martwią mnie ich nawyki w locie.
Zaznaczyli wydarzenie na mapie i zgodnie uznali poziom prawdopodobieństwa za niski, by przejść do omawiania pogromu na Anx Minor (systematycznego, krwawego i całkowicie zgodnego z tym, co Skrzydło Cienia wyrządziło na Beauchen, choć jednocześnie oddalonego od pozostałych punktów na mapie) oraz plotek o przemalowanych „TIE-ach-Widmach”, które rzekomo nawiedzały szlak handlowy zwany Ostrogą Koda. Gdy przyjrzeli się szczegółom tej sprawy, Quell poprosiła o listę zidentyfikowanych ocalałych imperialnych pilotów asów.
– Nie dzisiaj – odparł Adan, ucinając temat.
Gdy skończyli nanosić oznaczenia na mapę, Adan zmarszczył nos i skinął głową.
– Przekażemy informacje droidom. Zobaczymy, czy coś się z tego urodzi. – Wcisnął przycisk i hologram zniknął w rozbłysku, który sprawił, że Quell miała w oczach mroczki. – Ostateczny termin dopiero za całe tygodnie – przez ten czas wiadomość z pewnością trafi do adresatów.
Quell przytaknęła.
– Coś jeszcze?
– Jak się trzyma twoja eskadra?
Wyprostowała plecy i zmrużyła oczy.
– Słucham?
Adan wstał od biurka i podszedł do szafki umieszczonej przy jednej ze ścian pomieszczenia. Otworzył metalowe drzwiczki, spojrzał na stojące wewnątrz butelki likieru, skrzywił się i zamknął szafkę.
– IT-O wspomniał, że chciałby porozmawiać z resztą pilotów. Nie chcę marnować ich czasu, chyba że to absolutnie niezbędne. Więc jak, twoim zdaniem jako dowódczyni, mają się twoi piloci?
– W porządku. Radzą sobie lepiej niż do tej pory. Lark i Chadic już się nie kłócą. Tensent nie sprawia problemów. Szczerze mówiąc, podejrzewam, że obecnie mają mniej na głowie niż w ostatnich latach.
Adan prychnął i oparł się o szafkę, jakby chciał urządzić pokaz nonszalancji.
– Czyżby?
Quell dotknęła koszulki w miejscu, gdzie pod materiałem na łańcuszku spoczywał chip – ostatni fragment D6-L, droida, który został zniszczony na Pandem Nai, gdzie zadeklarował lojalność wobec niej i jej misji.
– Wygrywamy – powiedziała. – Dawniej byli przyzwyczajeni, że przeciwnik ma przewagę liczebną, a oni się wycofują. Dziś przeprowadzają naloty bombowe i wracają do bazy, gdzie czeka na nich ciepły posiłek.
Ktoś zapukał w jedną ze ścian. Quell dostrzegła sylwetkę przez matową powierzchnię.
Adan zignorował dźwięk.
– A Kairos?
Quell próbowała zrozumieć, o co dokładnie pyta. Kairos została zwerbowana jako pierwsza przez samego Adana. Quell nie wiedziała, jak długo ze sobą pracowali, choć z pewnością znał niektóre jej tajemnice.
– Kairos to Kairos.
– Niech będzie – odparł, po czym otworzył drzwi w matowej ścianie.
Na zewnątrz czekała Nasha Gravas. Rzucała im piorunujące spojrzenie. Odznaczała się smukłą, filigranową sylwetką i jasną skórą. Obie te cechy sprawiały, że wydawała się niemal dzieckiem – Quell nie potrafiła ocenić jej wieku. Z pewnością miała zblazowaną minę weteranki, która niejedno widziała.
– Właśnie otrzymaliśmy formalny protest – oznajmiła. – Dzieci Pustego Słońca czują się zaniedbane.
– Ci sekciarze z Catadry? – zdziwił się Adan. – Jeśli zbombardowaliśmy jedną z ich placówek, niech rozmawiają z generał Syndullą.
– Okazuje się, że ci sami przemytnicy, którzy dostarczali zaopatrzenie Imperium – ci, których właśnie pochwyciliśmy – jednocześnie udzielali wsparcia kultowi. – Gravas relacjonowała sytuację bez sympatii czy potępienia. – Na Troithe nie ma wielu Dzieci, ale jest ich wystarczająco wiele, by mieli pewien wpływ na ludność cywilną.
– Dobrze – odparł Adan. – Spróbuj udobruchać ich zadośćuczynieniem z funduszu operacyjnego. Powierzam ci nadzór nad projektem.
Gravas skinęła głową, posłała Quell minę niczym snajperka szykująca się do wciśnięcia spustu i opuściła biuro.
Adan pokręcił głową, wyraźnie zniesmaczony.
– W całej galaktyce zaczyna roić się od wyznawców różnych religii. Ci tutaj twierdzą, że są grupą wyznaniową, ale moim zdaniem pasuje do nich słowo „kult”. Przełożeni mówią, że lepiej ich unikać.
– No to Gravas się poszczęściło, że będzie się z nimi użerać – skwitowała Quell.
– Biorąc pod uwagę to, skąd ją przeniesiono, może i tak jest.
Quell poznała Adana na tyle dobrze, by dokładnie wiedzieć, co przez to rozumiał: nie tyle „porozmawiajmy o Nashy Gravas”, ile „mam swoje tajemnice”.
– A ona wie?
– O czym?
– O Nacronisie? A pozostali członkowie twojego zespołu?
Gravas mogła nią gardzić z wielu przyczyn, ale najpewniejszą wśród nich była prawda.
– Nie powinnaś sobie tym zaprzątać głowy – odparł Adan, a gdy się uśmiechnął, nie wyszło mu to w połowie tak nieszczerze, jak by mogło. – Zrobię wszystko, by nie dowiedział się nikt niepowołany.
Odpowiedź stanowiła zawoalowaną groźbę, bo tak naprawdę nikt nie musiał wiedzieć, chyba że Quell zacznie sprawiać kłopoty. Ale ich rozmowy zawsze tak wyglądały, niezależnie od tego, o kogo pytała: o Gravas, przełożonych Adana czy generał Syndullę.
Jeszcze przez kilka minut omawiali nadciągające misje. Okazało się, że gdy Adan pozbawił jej nadziei na odpowiedź, Quell łatwiej przychodziło skoncentrowanie się na pracy. Jej myśli zaczęły wędrować dopiero wtedy, gdy już opuściła biuro analityka.
Nasha Gravas eskortowała ją do turbowindy, jakby się obawiała, że Quell spojrzy komuś przez ramię na ekran wyświetlający poufne informacje. W progu drzwi Quell odwróciła się i powiedziała:
– To już Adan ma do mnie większe zaufanie niż ty.
Czekała na reakcję. Miała nadzieję, że dostrzeże w oczach Gravas jakąś zmianę – znak, że Adan podzielił się z nią informacjami o jej zbrodniach. Albo i nie. Coś, co powiedziałoby jej, że ma wypisaną na twarzy hańbę.
Jednak Gravas posłała jej krzywy uśmiech.
– Nie chodzi o zaufanie. Adan cię po prostu bardziej lubi.
Quell zaczęła się śmiać, gdy zamykały się za nią drzwi turbowindy.