Star Wars. Eskadra Alfabet - Alexander Freed - ebook

Star Wars. Eskadra Alfabet ebook

Alexander Freed

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Śmierć Imperatora spowodowała chaos. Mimo zwycięstwa Sojuszu Rebeliantów w bitwie o Endor, siły imperialne nie złożyły broni – poszczególni dowódcy karnie wypełniają ostatnie rozkazy Palpatine’a, inni zaś próbują wykroić sobie swój kawałek galaktyki. Świeżo utworzona Nowa Republika musi zatem nie tylko stworzyć nowe struktury administracyjne, ale także zażegnać wcale niemalejące zagrożenie militarne.

Agent Wywiadu Nowej Republiki, Caern Adan, pragnie zneutralizować groźbę, jaką jest jeden z imperialnych pułków myśliwców, niesławne Skrzydło Cienia.

Dysponując małymi zasobami, werbuje do współpracy imperialną dezerterkę, Yricę Quell. Czy jednak pilotka odnajdzie się w szeregach dawnych wrogów? Czy zdoła nawiązać współpracę z osobami, które jeszcze przed chwilą znajdowały się po przeciwnej stronie barykady? I – co najważniejsze – czy jest gotowa stawić czoło swoim byłym towarzyszom?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 561

Oceny
4,1 (49 ocen)
21
11
16
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Soontir1

Dobrze spędzony czas

Seria X-Wing ze starego kanonu Star Wars była zdecydowanie lepsza, ale i tak nie ma do czego się przyczepić.
00
joorzech

Dobrze spędzony czas

bardzo długa :/ duża ilość bochaterów brak Jedi i shitow tak książka o zwykłych ludziach w czasie wojny mogą czytać ja nawet ludzie nie znający uniwersum nic nowego nie wnosi do uniwersum a tak że nie wymaga wiedzy o pozostałych wydarzeniach z niego ( poza bitwa o Endor) ogólnie jak dla mnie taka sobie
00

Popularność




Chro­no­lo­gia

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Część pierw­sza

Część pierw­sza

Czę­ści Machiny Zagłady

Roz­dział 1. Świa­do­mość sytu­acyjna

Roz­dział 1

Świa­do­mość sytu­acyjna

I

Prze­chwy­cili mnie na wyso­ko­ści osiem­na­stu kilo­me­trów nad pozio­mem morza – powie­działa.

Droid zmie­rzył jej tętno z dru­giego końca pomiesz­cze­nia (sześć­dzie­siąt dwa ude­rze­nia na minutę, sie­dem ponad tętno spo­czyn­kowe) i zacho­wał nagra­nie głosu z myślą o ana­li­zie po prze­słu­cha­niu. Wyko­nał pobieżny skan optyczny i odno­to­wał dra­śnię­cia na war­gach i czole. Prawa ręka kobiety spo­czy­wała na tem­blaku. Prze­słu­chi­wana zaczęła pomału odzy­ski­wać masę mię­śniową, cho­ciaż pozo­sta­wała – droid pozwo­lił sobie na poetycki ozdob­nik – sła­bo­wita.

– Zapa­mię­ta­łaś dokładną wyso­kość? – spy­tał. Na potrzeby inte­rak­cji wybrał męski głos, niski i mono­tonny. Dźwięk wydo­by­wał się z woka­li­za­tora w dol­nej czę­ści kuli­stego czar­nego kor­pusu.

– Mam dosko­nałą pamięć.

Droid sku­pił na niej czer­woną soczewkę foto­re­cep­tora, jakby chciał prze­szyć ją wzro­kiem.

– Ja też.

Kobieta odwza­jem­niła gest. Soczewka wró­ciła do pozy­cji neu­tral­nej.

Oto, co powie­działa prze­słu­chi­wana.

Osiem­na­ście kilo­me­trów ponad powierzch­nią pla­nety Nacro­nis Yrica Quell sal­wo­wała się ucieczką.

Na zewnątrz, poza kok­pi­tem, sza­lała burza szla­mowa. Nie­bie­skie i żółte błoto ude­rzało o fase­to­wany ilu­mi­na­tor. Podmuch wia­tru szarp­nął lewym pane­lem, o mało nie wpro­wa­dza­jąc myśliwca w kor­ko­ciąg. Osło­niętą ręka­wiczką lewą dło­nią doko­nała korekty repul­so­rów, a prawą unie­ru­cho­miła wibru­jący ster. Jed­nostka wyrów­nała pułap, ale krze­piący wizg podwój­nych sil­ni­ków jono­wych prze­szedł we wrza­skliwy pisk, gdy do dyszy wyde­cho­wej dostało się sześć milio­nów kamie­ni­stych dro­bin. Quell skrzy­wiła się. Tele­pało nią w uprzęży, gdy wsłu­chi­wała się w ago­nalne dźwięki myśliwca.

Przed ilu­mi­na­to­rem prze­le­ciała szma­rag­dowa wiązka ener­gii, spo­pie­la­jąc wstęgi błota, które zostały wznie­cone w powie­trze przez wiatr. Quell zwięk­szyła ciąg i zagłę­biła się w burzy, igno­ru­jąc pro­test sil­ni­ków.

Spoj­rzała na radar. Trzy punkty za ple­cami były coraz bli­żej – o dwa mniej, niż się spo­dzie­wała. Uru­cho­miła komu­ni­ka­tor, ska­li­bro­wała czę­sto­tli­wość i wywo­łała dwóch pilo­tów.

– Tona­sie? Bara­thu?

Gdy nikt nie odpo­wie­dział, zmie­niła czę­sto­tli­wość i spró­bo­wała ponow­nie.

– Pilotka TIE Yrica Quell do kon­troli naziem­nej Nacro­nisa.

Jed­nak Tonas i Barath z pew­no­ścią byli już mar­twi, a lokalna lud­ność miała zakłó­coną łącz­ność, zna­la­zła się poza zasię­giem albo upar­cie posta­no­wiła ją igno­ro­wać.

Przed ilu­mi­na­to­rem prze­le­ciała kolejna szma­rag­dowa salwa, jed­nak Quell nie zbo­czyła z kursu. Była dobrą pilotką defen­sywną, ale teraz przy życiu mogła ją utrzy­mać jedy­nie burza. Miała nadzieję, że wiatr i ośle­pia­jące błoto wpłyną na cel­ność nie­przy­ja­ciela.

Wresz­cie prze­bu­dził się jej komu­ni­ka­tor.

– Porucz­nik Quell?

Wychy­liła się w fotelu, napie­ra­jąc na uprząż i pró­bu­jąc prze­nik­nąć wzro­kiem nawał­nicę. Szczę­kała zębami i obi­jała bio­drami o sie­dzi­sko. Tuż obok śmi­gnęła wstęga nie­bie­skiego szlamu, a za nią ujrzała białe świa­tło: z lewej burty, pod kątem dwu­dzie­stu stopni bły­skało.

– Porucz­nik Quell? Odbiór!

Roz­wa­żała opcje. Mogła skie­ro­wać TIE-a w stronę bły­ska­wic – ku samemu sercu burzy, gdzie wia­try będą naj­sil­niej­sze. Tam mogłaby spró­bo­wać odna­leźć prąd wstę­pu­jący, zre­du­ko­wać ciąg, prze­cią­żyć repul­sory i pozwo­lić, by prąd i anty­gra­wi­ta­cja repul­so­rów cisnęły myśliw­cem wyżej, tak by niczego nie­świa­domi napast­nicy prze­le­cieli poni­żej. Gdyby nie stra­ciła przy­tom­no­ści, gdyby nie stra­ciła orien­ta­cji, mogłaby ponow­nie obni­żyć pułap i zaata­ko­wać wroga od tyłu. Zdję­łaby jed­nego, może dwóch napast­ni­ków, zanim ci poła­pa­liby się w sytu­acji.

– Naka­zu­jemy ci zmniej­szyć pręd­kość, kata­pul­to­wać się i ocze­ki­wać prze­chwy­ce­nia. Cze­kają cię areszt i sąd wojenny.

Nie spo­dzie­wała się, by jej roz­mówca dał się nabrać na taki manewr. Już prę­dzej ją zestrzelą, gdy będzie się mio­tać bez­ład­nie w nie­bio­sach.

Oczy­wi­ście zestrzelą ją i wtedy, gdy się kata­pul­tuje. Major Soran Keize był dobrym czło­wie­kiem, czło­wie­kiem god­nym sza­cunku, ale wie­działa, że nie będzie żad­nego sądu wojen­nego.

Zmie­niła tor. Pole­ciała w stronę bły­ska­wic, stop­niowo kie­ru­jąc myśli­wiec w dół. Ku ziemi, pod­kre­śliła w myślach – a zie­mia, podob­nie jak atmos­fera czy gra­wi­ta­cja, była zmienną, która zazwy­czaj jej nie doty­czyła. Kolejny szma­rag­dowy roz­błysk przy­po­mniał jej, że prze­śla­dowcy zmniej­szają dystans. Z pew­no­ścią będą chcieli wziąć ją w krzy­żowy ogień.

Pozwo­liła, by pokie­ro­wał nią wiatr. Nie dorów­ny­wała umie­jęt­no­ściami majo­rowi Keizemu, ale była przy­naj­mniej tak dobra, jak pozo­stali człon­ko­wie eska­dry. Latała z Shaną, widziała sta­ty­styki lotów Tonga. Jeśli nie zdoła im dorów­nać, cóż, zasłu­gi­wała na swój los. Zanur­ko­wała we wstę­dze żół­tego szlamu, który chwi­lowo ją ośle­pił, po czym zre­du­ko­wała moc repul­so­rów, aż jej TIE zaczął pod­le­gać siłom kon­wen­cjo­nal­nej aero­dy­na­miki i skrę­cił po ostrym łuku. Może i sama nie radziła sobie wzo­rowo w atmos­fe­rze, ale napast­nicy z pew­no­ścią osłu­pieją, gdy ich cel będzie rzu­cał się we wszyst­kie strony. Kolejną salwę ener­gii ujrzała już wyłącz­nie kątem oka.

Już wkrótce się z nią zrów­nają. Nagle roz­legł się grom tak potężny, że aż roz­szedł się po kościach. Zna­la­zła się w pobliżu serca nawał­nicy. Zadzi­wia­jąc samą sie­bie, zasta­no­wiła się, czy aby nie powinna ode­zwać się po raz ostatni do majora – po raz ostatni zaape­lo­wać do jego roz­sądku, powo­łać się na lata wspól­nej walki – ale zdu­siła tę myśl w zarodku. Pod­jęła decy­zję.

Spoj­rzała przez fase­to­wany ilu­mi­na­tor na wiru­jące kłę­bo­wi­sko barw. Przy­śpie­szyła na tyle, na ile pozwa­lały sil­niki. Igno­ru­jąc ból w czaszce i migo­czące plamki przed oczami, spraw­dziła przy­rządy kon­troli lotu, po czym odli­czyła do pię­ciu i zmie­niła kąt opa­da­nia o kolejne pięć­dzie­siąt stopni.

I wtedy dwie rze­czy wyda­rzyły się nie­mal jed­no­cze­śnie. Jakimś cudem zare­je­stro­wała obie.

Gdy myśli­wiec Quell popę­dził ku powierzchni Nacro­nisa, trzej napast­nicy – przy­śpie­sza­jąc, by dorów­nać jej pręd­ko­ścią – wle­cieli w samo serce burzy. Według radaru dwa myśliwce usi­ło­wały zła­mać szyk. Bez­sku­tecz­nie. Zostały pochwy­cone przez wichurę i pomimo reduk­cji pręd­ko­ści zde­rzyły się ze sobą. Piloci zgi­nęli w oka­mgnie­niu.

Trzeci z pilo­tów usi­ło­wał prze­bić się przez szpony bły­ska­wic i szlamu. Miał wię­cej szczę­ścia niż kom­pani, ale moż­li­wo­ści jed­nostki nie dorów­ny­wały jego umie­jęt­no­ściom. Coś poszło nie tak – Quell zało­żyła, że do spoin pan­ce­rza TIE-a dostały się czą­steczki szlamu albo że ude­rze­nie pio­runa dopro­wa­dziło do zwar­cia sys­te­mów myśliwca – i major Soran Keize też znik­nął z radaru. As Dwie­ście Czwar­tego Pułku Impe­rial­nych Myśliw­ców poniósł śmierć.

W tej samej chwili, gdy jej prze­śla­dow­ców spo­tkał kres, Quell usi­ło­wała prze­rwać lot nur­ku­jący. Nie widziała niczego za ilu­mi­na­to­rem. Kiedy wal­czyła ze ste­rami, ciało wyda­wało się cięż­kie jak ołów. Wresz­cie udało się jej spio­no­wać myśli­wiec, gdy usły­szała ogłu­sza­jący huk i poczuła, jak unosi się pod nią fotel. Pół sekundy póź­niej uświa­do­miła sobie, że dolną czę­ścią pra­wego skrzy­dła zaha­czyła o bajoro na powierzchni Nacro­nisa i teraz wlo­kła nim przez szlam. Minęło kolejne pół sekundy i cał­ko­wi­cie stra­ciła pano­wa­nie nad jed­nostką. Się­gnęła prawą dło­nią do dźwi­gni wyrzut­nika. „Błąd”.

Myśli­wiec TIE nagle zatrzy­mał się, a Quell cisnęło ku spę­ka­nemu ilu­mi­na­to­rowi. Jej prawa dłoń zaha­czyła o pas uprzęży, który wpił się weń z całej siły i skru­szył kości. Ude­rzyła twa­rzą o wnę­trze hełmu. Poczuła prze­szy­wa­jący ból i zakrę­ciło się jej w gło­wie. Nie sły­szała niczego prócz stłu­mio­nego war­kotu o nie­wia­do­mym pocho­dze­niu. Stra­ciła przy­tom­ność, ale ock­nęła się nie­mal natych­miast – na tyle szybko, by na­dal sma­ko­wać ból.

Quell miała dosko­nałą pamięć, ale nie potra­fiła wró­cić myślą do chwili, gdy wyswo­bo­dziła się z uprzęży i wygra­mo­liła się wła­zem z kok­pitu. Nie pamię­tała, czy wymio­to­wała po zdję­ciu hełmu. Jak przez mgłę przy­po­mi­nała sobie swąd palo­nych obwo­dów i zapach wła­snego potu – ale to wszystko, co potra­fiła wydo­być z cze­lu­ści pamięci do chwili, kiedy usia­dła na wraku myśliwca, który zmą­cił powierzch­nię wie­lo­barw­nego bagna i spoj­rzała w niebo.

Nie potra­fiła powie­dzieć, czy jest dzień czy noc. Wiru­jąca, mie­niąca się wie­loma bar­wami nawał­nica przy­po­mi­nała ole­isty zawi­jas. Zasła­niała słońce, gwiazdy lub jedno i dru­gie. Kłę­biła się i pęcz­niała, wyraź­nie zwięk­sza­jąc powierzch­nię z każdą chwilą. Ponad bielą bły­ska­wic niewyraź­nie mie­niły się poma­rań­czowe świa­tła eks­plo­zji: efekty dzia­łal­no­ści innych myśliw­ców TIE.

Quell wie­działa, że wybu­chy jedy­nie nakar­mią burzę, zachęcą ją, nasycą, aż obej­mie wszyst­kie mia­sta na powierzchni Nacro­nisa. Szlam będzie sma­gał wieże i cyta­dele, obna­ża­jąc je do sta­lo­wych kości. Dzieci będą krztu­sić się bło­tem zale­wa­ją­cym ulice. Wszystko dla­tego, że wydano roz­kaz, któ­remu prze­ciw­sta­wili się jedy­nie Quell, Tonas i Barath.

Wła­śnie tym stało się Impe­rium po Endo­rze. Teraz to dostrze­gała, ale dla Nacro­nisa było już za późno.

– Mia­łaś szczę­ście, że wyszłaś z tego cało – skwi­to­wał droid, gdy Yrica Quell zakoń­czyła opo­wieść.

– Mogłam się schro­nić w kok­pi­cie TIE-a. Na otwar­tych bagnach nie pano­wał taki chaos, jak w dużych sku­pi­skach lud­no­ści.

– Nie wąt­pię. A mimo to pod­trzy­muję swoje zda­nie. Czu­jesz, że ci się poszczę­ściło, porucz­nik Quell?

Zmarsz­czyła nos. Powio­dła wzro­kiem od kuli­stego dro­ida ku fali­stym meta­lo­wym ścia­nom kon­te­nera trans­por­to­wego, który słu­żył za impro­wi­zo­wany pokój prze­słu­chań.

– Oczy­wi­ście, skąd to pyta­nie? – spy­tała. – Prze­ży­łam. I przy­pi­sano mi uro­czego tera­peutę.

Droid zawa­hał się. Prze­pu­ścił jej wypo­wiedź przez liczne pro­gramy ana­li­tyczne i ku wła­snemu zado­wo­le­niu skon­sta­to­wał, że o ile przy­tyk pacjentki można opi­sać jako wie­lo­kie­run­kowy, nie­pro­duk­tywny i agre­sywny, nie on tak naprawdę był jego adre­sa­tem. Na­dal mógł nawią­zać więź z prze­słu­chi­waną. Zresztą było to jego prio­ry­te­tem – choć nie jedy­nym.

– Wró­cimy do tego jutro – zade­cy­do­wał. – Opo­wiesz mi, co się działo od chwili roz­bi­cia myśliwca do spo­tka­nia z ekipą ratow­ni­czą.

Quell wstała z jękiem. Narzu­ciła na głowę kap­tur swo­jego pon­czo i zro­biła ten jeden krok potrzebny, by dosię­gnąć drzwi kon­te­nera. Zatrzy­mała się w progu i powio­dła wzro­kiem od foto­re­cep­tora dro­ida po strzy­kawkę przy­twier­dzoną do jego mani­pu­la­tora.

– Czy pacjenci pró­bują zro­bić ci krzywdę – spy­tała – gdy ich oczom nagle uka­zuje się impe­rialny droid prze­słu­chu­jący?

Tym razem w jej gło­sie mie­szały się wro­gość i cie­ka­wość.

– Mam naprawdę nie­wielu pacjen­tów – odparł droid. O mało nie zdra­dził się z infor­ma­cją, którą można by uznać za poufną, ale uznał, że ryzyko jest wystar­cza­jąco niskie, a w zamian mógł zaskar­bić sobie jej przy­chyl­ność.

Jed­nak Quell tylko jęk­nęła i opu­ściła pomiesz­cze­nie.

Droid odtwo­rzył roz­mowę sie­dem­na­ście razy. Sku­pił się na odczy­tach stanu fizjo­lo­gicz­nego, ale doko­nał też bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nej ana­lizy wer­bal­nej. Uznał, że opo­wieść Quell w dużej mie­rze była spójna z tym, czego nale­ża­łoby się spo­dzie­wać po zezna­niach impe­rial­nej dezer­terki po dra­ma­tycz­nych prze­ży­ciach.

A mimo to był pewien, że kła­mała.

II

Skru­cha Zdrajcy była skutą mro­zem pla­cówką – ist­nym obra­zem nędzy i roz­pa­czy. Daw­niej znaj­do­wała się tu bez­i­mienna rebe­liancka baza, wznie­siona, by zapew­nić schro­nie­nie gar­stce zde­spe­ro­wa­nych bun­tow­ni­ków, jed­nak z cza­sem prze­kształ­ciła się w roz­le­głą plą­ta­ninę gro­dzo­nych impro­wi­zo­wa­nych schro­nów i bun­krów z dura­be­tonu. Wszyst­kie zamiesz­kane były przez dwa­na­ście tysięcy zbie­gów, któ­rzy porzu­cili upa­da­jące Impe­rium Galak­tyczne. Pod popie­la­tym nie­bem dawni impe­rialni woj­skowi musieli zno­sić kolejne prze­słu­cha­nia, zda­wać raporty i pod­da­wać się bada­niom medycz­nym, cze­ka­jąc, aż dopiero rodzący się rząd rebe­lian­tów – tak zwana Nowa Repu­blika – zade­cy­duje o ich dal­szych losach.

Więk­szość dezer­te­rów prze­by­wała w pla­cówce przez krótki czas. Byli to inży­nie­ro­wie i trepy, ofi­ce­ro­wie łącz­no­ści i admi­ral­scy adiu­tanci. Osoby ozna­czone adno­ta­cjami „niskie ryzyko” i „duża war­tość” otrzy­my­wały pro­po­zy­cję nie do odrzu­ce­nia – zła­go­dze­nie wyroku w zamian za służbę na pokła­dzie prze­chwy­co­nego gwiezd­nego nisz­czy­ciela czy dołą­cze­nie do zespołu orbi­tal­nych sape­rów. Opusz­czały osadę w prze­ciągu tygo­dnia. Ci zaś, któ­rym się nie poszczę­ściło – zbie­go­wie z kate­go­rii „wyso­kie ryzyko” i „mała war­tość”, nada­nych im przez jakie­goś poiry­to­wa­nego gry­zi­piórka z ramie­nia Nowej Repu­bliki, gnili na miej­scu, gdzie pró­bo­wali prze­ko­nać opie­ku­nów, że są oso­bami god­nymi zaufa­nia i lojal­nymi, o nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii i nie­na­gan­nym cha­rak­te­rze, a jed­no­cze­śnie nie zwa­rio­wać doszczęt­nie z nudów.

Yrica Quell nale­żała do tej dru­giej kate­go­rii. Jej zda­niem nazwa „Skru­cha Zdrajcy” wcale nie była zabawna, ale po mie­siącu na miej­scu nie potra­fiła zapro­po­no­wać lep­szej.

Mgli­stego popo­łu­dnia bie­gła żwi­rową ścieżką, która wio­dła spod jej kwa­tery ku lądo­wi­skom. Celowo nie przy­śpie­szała, by nie obcią­żać barku i ogra­ni­czyć do mini­mum drga­nia tem­blaka. W krót­kim cza­sie roz­grzała się na tyle, że zakoń­czyła trasę prze­po­cona. Prawdę mówiąc, w jej sta­nie w ogóle nie powinna bie­gać. (Nie musiała leczyć zła­mań siłami natury, odkąd skoń­czyła dwa­na­ście lat, ale siły Nowej Repu­bliki żało­wały bacty byłym impe­rial­nym). I tak pobie­gła. Stare przy­zwy­cza­je­nia były jedyną rze­czą utrzy­mu­jącą ją przy zdro­wych zmy­słach.

Daw­niej oczy­ści­łaby umysł w kok­pi­cie myśliwca. Teraz została pozba­wiona tej moż­li­wo­ści.

Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że jej tera­peuta pozo­sta­wiał wiele do życze­nia. Prze­pro­gra­mo­wany impe­rialny droid prze­słu­chu­jący typu IT-O zda­wał się bar­dziej zain­te­re­so­wany ostat­nim lotem Quell niż tym, by pomóc jej odna­leźć się w obec­nej sytu­acji. Nie było niczego przy­dat­nego w odgrze­by­wa­nych przez dro­ida prze­bit­kach z Nacro­nisa – burze szla­mowe sza­le­jące ponad mia­stami i osa­dami, eks­plo­zje na nie­bie. Nic, co mogłoby pomóc pilotce oraz Nowej Repu­blice. Jed­nak wyglą­dało na to, że póki nie zdoła zado­wo­lić dro­ida, będzie tu tak tkwiła.

Pode­szła do punktu kon­tro­l­nego i skrę­ciła ze żwi­ro­wej ścieżki dzie­sięć metrów przed wej­ściem na lądo­wi­ska. Pobie­gła wzdłuż ogro­dze­nia oka­la­ją­cego asfal­tową nawierzch­nię. Kru­cha nie­bie­sko­zie­lona trawa ugi­nała się z miłym uszom chrzę­stem. Jeden ze straż­ni­ków poma­chał jej. Odpo­wie­działa szyb­kim kiw­nię­ciem głowy. I to sta­no­wiło część codzien­nego rytu­ału.

Bie­gła przed sie­bie. Minęła nie­for­malne tar­go­wi­sko i wie-żę łącz­no­ści. Zatrzy­mała się dwie­ście metrów od ogro­dze­nia lądo­wisk, by popra­wić tem­blak i prze­po­cone włosy – blond loki, dłuż­sze i mniej schludne niż zazwy­czaj, draż­niły jej kark. Nasłu­chi­wała ryku z domieszką wyso­kiego pisku. Wygięła szyję i zmru­żyła oczy, by wypa­trzyć coś na tle sza­rego nieba. „Tam”.

„Punk­tu­al­nie”. W cha­osie wojny domo­wej, w odle­głym krańcu galak­tyki trans­por­towce rebe­lian­tów jakimś cudem przy­la­ty­wały jak w zegarku. Może Nowa Repu­blika miała szansę na prze­trwa­nie?

GR-75 był leciwą bestią, powolną i opa­słą nawet jak na swoją klasę, ale Quell mimo­wol­nie poczuła przy­pływ emo­cji, gdy jed­nostka o obłym kadłu­bie osia­dała na lądo­wi­sku, omy­wa­jąc ją wyzie­wami i falami cie­pła. Gdzieś na pokła­dzie pilot trans­por­towca usta­lił wek­tor podej­ścia do lądo­wa­nia i ska­li­bro­wał przy­rządy kon­troli lotu z myślą o ciśnie­niu atmos­fe­rycz­nym. Pilot, który – choćby tylko wtedy, gdy latał bez pasa­że­rów i bez ładunku – z pew­no­ścią przy­śpie­szał ponad reko­men­do­wane limity statku i z satys­fak­cją sta­wiał czoła prze­cią­że­niu. Quell powio­dła pal­cami po wyima­gi­no­wa­nej kon­so­le­cie. Zaci­snęła pię­ści.

„Daj­cie mi prom – pomy­ślała. – Śmi­gacz. Nawet symu­la­tor lotu”.

GR-75 osiadł na pły­cie na tyle gwał­tow­nie, że aż zatrzę­sła się zie­mia. Quell obser­wo­wała przez ogro­dze­nie, jak jeden ze straż­ni­ków pla­cówki prze­pro­wa­dza pobieżną inspek­cję kadłuba, po czym sygna­li­zuje, że jed­nostka może obni­żyć trap dla pasa­że­rów. Jako pierw­szy pokład opu­ścił mający macki ofi­cer Nowej Repu­bliki. Podał straż­ni­kowi data­pad i roz­po­czął się wymarsz nowo przy­by­łych.

Poza ofi­ce­rem nie­mal wszy­scy byli ludźmi. Już samo to dobit­nie świad­czyło o ich pocho­dze­niu – jak gło­siła pro­pa­ganda, Impe­rium zostało zbu­do­wane pracą ludz­kich rąk. Pasa­że­ro­wie w więk­szo­ści byli mło­dzi, ale nie wszy­scy. Prze­waż­nie wyglą­dali schlud­nie, cho­ciaż nie­liczni się zanie­dbali. Roz­glą­dali się po pły­cie lądo­wi­ska z nie­po­ko­jem. Co do jed­nego usi­ło­wali pozbyć się wszyst­kiego, co wska­zy­wa­łoby na ich pocho­dze­nie – nawet ci, któ­rzy na­dal mieli na sobie impe­rialne mun­dury, zerwali z nich ordery, dys­tynk­cje i emble­maty. Quell podej­rze­wała, że część na­dal prze­cho­wy­wała je w kie­sze­niach czy ręka­wach. Na tar­go­wi­sku widziała już nie­je­den zestaw naszy­wek.

Byłych sztur­mow­ców poznała po butach – zbyt wytrzy­ma­łych i dopa­so­wa­nych, by je ot tak porzu­cić. Ich synt­skóra pokryta była grubą war­stwą brudu. Daw­niej biała, teraz zżółk­nięta jak nie­do­myte zęby. Quell od nie­chce­nia powio­dła wzro­kiem po ich twa­rzach, ale po chwili usu­nęła je ze swo­ich myśli. Ofi­ce­rów wychwy­ciła po postu­rze. Przy­glą­dała się im uważ­niej, się­ga­jąc do zaka­mar­ków pamięci, ale żad­nego nie roz­po­znała. („Mam dosko­nałą pamięć” – powie­działa dro­idowi zgod­nie z prawdą). Poczuła ulotną satys­fak­cję, gdy dzięki pier­ście­niowi jed­nej z impe­rial­nych aka­de­mii roz­po­znała wśród zgro­ma­dzo­nych medyczkę polową, ale poza tym nie zauwa­żyła nikogo war­tego odno­to­wa­nia.

Wie­działa, że wszy­scy co do jed­nego są łaj­da­kami. Z każ­dym dniem nowo przy­byli sta­wali się oraz gorsi.

Gdy Quell tra­fiła na miej­sce przed mie­sią­cem, Skru­cha Zdrajcy już była prze­peł­niona po pierw­szej fali dezer­cji, gdy dawni żoł­nie­rze porzu­cali swoje sta­no­wi­ska po bitwie o Endor. Nie­któ­rymi kie­ro­wała odwaga, innymi – strach, jed­nak Quell sza­no­wała jed­nych i dru­gich za zdol­ność prze­wi­dy­wa­nia: dotarło do nich, że Impe­ra­tor, który zbu­do­wał mię­dzy­gwiezdną cywi­li­za­cję i rzą­dził przez dwie dekady, poniósł śmierć, a bez niego Impe­rium długo nie pocią­gnie. Że bez następcy, grze­chy Impe­rium (a prze­cież było ich zatrzę­sie­nie – wie­dzieli o tym nawet naj­lo­jal­niejsi i naj­gor­liwsi ofi­ce­ro­wie) spo­wo­dują, że zgnije i znisz­czeje ono od środka. Że nie­moż­liwe zwy­cię­stwo, które stało się udzia­łem Soju­szu Rebe­lian­tów – zamach na Impe­ra­tora na pokła­dzie masyw­nej sta­cji bojo­wej – jest czymś, co warto poprzeć z całego serca.

Quell nie nale­żała do tej pierw­szej fali. Przy­była wraz z drugą.

W dniach po śmierci Impe­ra­tora pano­wał zamęt. Ogromne powsta­nia na tysią­cach pla­net – a także świa­do­mość, że rebe­lianci od początku mieli rację w kwe­stii nasta­wie­nia opi­nii publicz­nej do Impe­rium – poka­zały dobit­nie, że nie będzie już powrotu do nor­mal­no­ści, że ład nie zosta­nie szybko przy­wró­cony. Jed­nak wśród resz­tek sił Impe­rium wkrótce wyło­niło się coś, co z braku innej nazwy można by nazwać stra­te­gią. Floty ze zna­nej prze­strzeni wzięły udział w Ope­ra­cji Popiół, pole­ga­ją­cej na znisz­cze­niu wszel­kich prze­ja­wów cywi­li­za­cji na pla­netach Nacro­nis, Var­dos, Can­do­vant, Com­me­nor i innych. Zarówno lojal­nych, jak i otwar­cie sprze­ci­wia­ją­cych się rzą­dom Impe­rium. Boga­tych w surowce natu­ralne i takich, które nie miały do zaofe­ro­wa­nia niczego prócz prze­brzmia­łej chwały. Zostały zbom­bar­do­wane, zaga­zo­wane i zalane. Obró­cono prze­ciwko nim wła­sne żywioły i wła­sną geo­lo­gię. Na Nacro­nisie roz­pę­tano burze szla­mowe. Machiny tek­to­niczne roz­trza­skały sko­rupę pla­netarną Sen­th­ro­dysu.

Impe­rium usi­ło­wało znisz­czyć je wszyst­kie. Nie po to, by ode­brać Nowej Repu­blice cenne tery­to­ria. Nie po to, by stłu­mić powsta­nia. Nie w ramach prze­my­śla­nego planu rato­wa­nia Impe­rium. Ow­szem, pozo­stali przy życiu admi­ra­ło­wie zarze­kali się, że przy­świe­cają im wszyst­kie te cele, ale żaden nie wyda­wał się w pełni prze­ko­nu­jący. Moż­liwe, że Ope­ra­cja Popiół została prze­pro­wa­dzona w ramach źle poję­tego poczu­cia obo­wiązku, ale tak naprawdę zasi­lała ją wście­kłość i było oczy­wi­ste – nawet bar­dziej niż oczy­wi­ste – że nie osią­gnie zgoła niczego, by spo­wol­nić roz­pad Impe­rium.

Ope­ra­cja Popiół oka­zała się punk­tem zwrot­nym. Lojalni żoł­nie­rze, któ­rzy daw­niej na żąda­nie Impe­ra­tora mor­do­wali całe popu­la­cje pla­net, stali się świad­kami śmierci miliar­dów, nie­mniej śmierci nie­za­pew­nia­ją­cej żad­nej stra­te­gicz­nej prze­wagi. Zro­zu­mieli, że moralna tkanka Impe­rium ule­gła znisz­cze­niu. Boha­te­ro­wie Impe­rium, nie­bę­dący w sta­nie pogo­dzić się z bez­sen­sowną rze­zią, zwró­cili się prze­ciwko przy­wód­com. Naboo, pla­neta, z któ­rej pocho­dził sam Impe­ra­tor, została oca­lona przed ludo­bój­stwem przy pomocy eli­tar­nej jed­nostki sztur­mo­wej impe­rial­nych koman­do­sów. Część impe­rial­nych doszła do wnio­sku, że co innego stać na stra­co­nej pozy­cji, a co innego wal­czyć o prze­graną sprawę za wszelką cenę.

Wtedy doszło do dru­giej fali dezer­cji i zmiany frontu.

Co ozna­czało, że każdy, kto pozo­stał wierny Impe­rium, pod­jął świa­domą decy­zję, by tę cenę zigno­ro­wać. By zigno­ro­wać to, że walka o zacho­wa­nie Impe­rium jest ska­zana na klę­skę. By wal­czyć bez względu na kon­se­kwen­cje.

Każ­dego dnia po Ope­ra­cji Popiół bez­sen­sow­ność znisz­cze­nia sta­wała się coraz wyraź­niej­sza. Ci, któ­rzy pozo­stali przy Impe­rium, każ­dego dnia na nowo byli pod­da­wani pró­bie. Gdyby ktoś ją spy­tał, Quell powie­dzia­łaby, że męż­czyźni i kobiety opusz­cza­jący pokład trans­por­towca GR-75 zbyt wiele razy jej nie prze­szli, by zasłu­gi­wać na sym­pa­tię czy drugą szansę. A ci, któ­rzy przy­będą następ­nego dnia, będą jesz­cze gorsi.

Z zamy­śle­nia wyrwał ją ostry, nie­znany głos.

– Ktoś wpadł ci w oko?

W jej stronę zmie­rzał męż­czy­zna w zno­szo­nej kurtce. Prze­szy­wał wzro­kiem oddzie­la­jącą ich trawę, jakby się bał, że mógłby nadep­nąć na minę albo kawa­łek szkła. Miał przy­pró­szone siwi­zną, przy­po­mi­na­jące dru­ciki czarne włosy, brą­zową skórę o odcień ciem­niej­szą niż śniada skóra Quell, a jego szaty skry­wały żyla­ste ciało. Można by pomy­lić go z czło­wie­kiem, gdyby nie para wyra­sta­ją­cych z głowy czuł­ków przy­po­mi­na­ją­cych dżdżow­nice. Roz­po­znała rasę: Balo­sa­ria­nin.

– Nie­spe­cjal­nie – burk­nęła. Spo­tkała go po raz pierw­szy – nie widziała, by przy­był obec­nym trans­por­tem, ale też nie stała z nim wcze­śniej w kolejce po racje żyw­no­ściowe. Nie miał na sobie mun­duru, ale z pew­no­ścią nie był zbie­giem. Dodała: – Nie ma zakazu sta­nia po tej stro­nie ogro­dze­nia.

– Stój, gdzie masz ochotę – odparł. Zatrzy­mał się w odle­gło­ści trzech kro­ków i zer­k­nął w kie­runku trans­por­towca. Nowo przy­byli masze­ro­wali przed sie­bie. Każdy zamie­niał kilka słów ze straż­ni­kiem, a następ­nie uda­wał się do punktu kon­tro­l­nego.

– To na kogo tak cze­kasz? Nie ma dnia, żebyś się tu nie zja­wiła. Na przy­ja­ciół? Kochanka? Na ratu­nek?

– Prze­cież nikt nas tu nie trzyma, prawda? Po co mia­ła­bym cze­kać na ratu­nek?

Nie do końca mówiła prawdę. Quell była cie­kawa, jak nie­zna­jomy zare­aguje na jej słowa. Ofi­cjal­nie miesz­kańcy Skru­chy Zdrajcy mogli opu­ścić pla­cówkę w każ­dej chwili. Jed­nak odlot gwa­ran­to­wał gniew Nowej Repu­bliki, a kto wie­dział, jak długo rebe­liancki rząd cho­wał urazy? Każ­dego, kto nie stał w kolejce po uła­ska­wie­nie, cze­kała nie­pewna przy­szłość.

Męż­czy­zna jedy­nie wzru­szył ramio­nami.

– Cie­szę się, że tak uwa­żasz. Nie każdy podziela twoje zda­nie. – Obni­żył głos. – Odpo­wiesz? Na kogo cze­kasz?

Quell wyczuła, że męż­czy­zna czuje się upo­waż­niony do tego, by usły­szeć jej słowa. Był wysoko posta­wiony albo chciał wywrzeć takie wra­że­nie. Nie spoj­rzała na niego, ale odpo­wiedź poja­wiła się sama, gdy powio­dła wzro­kiem ku zbie­gom.

– Widzisz tam­tego faceta z bli­znami? – Unio­sła poje­dyn­czy palec – jakby nie chciała mar­no­wać ener­gii na roz­mów-cę – i wska­zała potęż­nego męż­czy­znę w skó­rza­nej kurtce. Od jego szyi po płatki uszu bie­gły nie­re­gu­larne czer­wone linie.

– Widzę – potwier­dził Balo­sa­ria­nin, choć skon­cen­tro­wał się cał­ko­wi­cie na Quell.

– Widzia­łam już takie bli­zny. Augmen­ta­cje chi­rur­giczne. Strze­lam, że był kan­dy­da­tem na członka jed­nego z eli­tar­nych oddzia­łów sztur­mow­ców, moż­liwe, że sztur­mow­ców śmierci, ale jego ciało odrzu­ciło wsz­czepy.

– Nawet jeśli, sto­sowna infor­ma­cja pew­nie figu­ruje w jego aktach. Dla­czego go obser­wu­jesz?

Quell obró­ciła się na pię­cie, by sta­nąć twa­rzą do roz­mówcy. Nie pod­no­siła głosu, chciała utrzy­mać gniew w ryzach. Jeśli był przed­sta­wi­cie­lem Nowej Repu­bliki, potrze­bo­wała go.

– Osoba o takiej, a nie innej prze­szło­ści, która tak długo pozo­sta­wała po stro­nie Impe­rium. Uwa­żasz, że jest godna uwagi Repu­bliki? Uwa­żasz, że powinna poru­szać się swo­bod­nie po tere­nie pla­cówki?

Balo­sa­ria­nin skrzy­wił się, ale po chwili, gdy dotarło do niego zna­cze­nie jej słów, gry­mas prze­szedł w uśmiech.

– Zatem o nas dbasz? Miło z two­jej strony, ale to my wygra­li­śmy wojnę, pora­dzimy sobie z ochroną pla­cówki. – Wycią­gnął ku niej dłoń. – Caern Adan. Wywiad Soju… wróć. Wywiad Nowej Repu­bliki.

Quell uści­snęła dłoń męż­czy­zny. Odkąd przy­była do pla­cówki, nie miała oka­zji roz­ma­wiać ze szpie­giem Nowej Repu­bliki. Gdyby nale­żał do Wywiadu Impe­rial­nego, pew­nie byłaby prze­ra­żona, ale panika wyda­wała się przed­wcze­sna.

Uścisk męż­czy­zny był słaby, póki to ona nie ści­snęła moc­niej jego dłoni. Odwza­jem­nił gest.

– Yrica Quell – przy­wi­tała się. – Była porucz­nik, Dwie­ście Czwarty Pułk Impe­rial­nych Myśliw­ców. Zdana na twoją łaskę.

– Dwie­ście Czwarty nie zasły­nął ze względu na łaskę, nie­praw­daż? – Wyglą­dał, jakby miał się uśmiech­nąć. Nie­do­cze­ka­nie. – Skrzy­dło Cie­nia. Tak o sobie mówi­li­ście. Impo­nu­jąca nazwa, pra­wie tak impo­nu­jąca jak „Gwiazda Śmierci”. Przed Endo­rem byli­ście nie­mal wszę­dzie. Bitwa o Black­tar Cyst. Bom­bar­do­wa­nie Men­nar-Daye. Mor­do­wa­li­ście rebe­lian­tów i osła­nia­li­ście trasy nad­prze­strzenne. A może bra­łaś udział w bitwie o Mim­ban?

Wystrze­lił salwą nazw, ale Quell się nie skrzy­wiła. Był przy­go­to­wany i od razu prze­szedł do fron­tal­nego ataku.

– Nie byłam wtedy na służ­bie – odparła.

– Szkoda. – Uśmiech­nął się. – Chęt­nie usły­szał­bym tę histo­rię. Nie­któ­rzy moi kole­dzy w ogóle nie odno­to­wali waszego ist­nie­nia aż do… cóż, aż do Nacro­nisa… ale oboje wiemy, że lata­cie spek­ta­ku­lar­nie od wielu lat. Gdyby wielki gene­rał Loring bar­dziej was doce­niał, gdyby Vader poświę­cił wię­cej uwagi Impe­rial­nemu Kor­pu­sowi Myśliw­ców, pew­nie sami zna­leź­li­by­ście się nad Endo­rem. Moż­liwe, że ura­to­wa­li­by­ście życie bied­nemu Impe­ra­to­rowi.

– Moż­liwe.

Adan cze­kał na wię­cej. Jego uśmiech zma­lał, ale nie znik­nął. Wresz­cie zaczął mówić dalej.

– No, ale to już prze­szłość. Od początku Ope­ra­cji Popiół Skrzy­dło Cie­nia poja­wia się coraz czę­ściej. Dzie­więć obser­wa­cji w nieco ponad dwa tygo­dnie. Nisz­cze­nie kon­wo­jów, bom­bar­do­wa­nie pla­có­wek… nawet znisz­cze­nie jed­nego z naszych krą­żow­ni­ków.

Kolejny cios, tym razem bar­dziej świa­domy i cel­niej­szy. Nie­wy­klu­czone, że kła­mał w kwe­stii udziału Skrzy­dła Cie­nia, ale było to moż­liwe, a nawet praw­do­po­dobne. Nie skrzy­wiła się jed­nak, choć czuła, że jej rany odzy­wają się w rytm tętna.

– Dzie­więć obser­wa­cji w dwa tygo­dnie – powtó­rzyła Quell. – A od Nacro­nisa minął już mie­siąc.

Adan przy­tak­nął obce­sowo i powiódł wzro­kiem po ziemi, jakby szu­kał miej­sca, gdzie mógłby spo­cząć. Prze­niósł cię­żar ciała z nogi na nogę.

– I dla­tego tu jestem. Dzie­siątki spo­śród naj­lep­szych asów Impe­rium mia­łyby roz­pły­nąć się w powie­trzu w takim momen­cie? Prze­cież nie prze­cze­kują w bazie w ocze­ki­wa­niu na roz­kazy. Nie, dzia­łają w ukry­ciu.

Nie patrzyła na zbie­gów, na­dal opusz­cza­ją­cych pokład trans­por­towca. Nie spoj­rzała nawet w oczy Ada­nowi. Sku­piła uwagę na sło­wach, które mię­dliła na wszyst­kie spo­soby.

– Masz jakąś teo­rię? – spy­tała.

– Mam plan – odparł. – Powo­łuję grupę zada­niową, by przyj­rzeć się sytu­acji. Szu­kam eks­per­tów, któ­rzy będą potra­fili prze­ana­li­zo­wać dane i prze­wi­dzieć kolejny krok wroga. Moż­liwe, że przyj­dzie im dzia­łać w polu.

Sku­piła się na pierw­szej czę­ści wypo­wie­dzi. „Powo­łuję grupę zada­niową”.

Opór ustą­pił jak ręką odjął. Odpo­wie­działa po chwili waha­nia:

– Mia­łam nadzieję, że przy­dzielą mnie do sił zbroj­nych. Że znów będę mogła latać.

Na twa­rzy Adana znów poja­wił się uśmiech.

– Nie wąt­pię, ale widzie­li­śmy twoje akta oso­bowe. Pilotka ze Skrzy­dła Cie­nia, która nie zdo­łała oca­lić Nacro­nisa? Brak poświad­cze­nia bez­pie­czeń­stwa na wyso­kim pozio­mie, brak dostępu do infor­ma­cji taj­nych, brak wie­dzy eks­perc­kiej – za to byłaś dobra w strze­la­niu do rebe­lian­tów. Wąt­pię, żebyś była wysoko na czy­jej­kol­wiek liście wer­bun­ko­wej.

„Dołącz do Wywiadu Nowej Repu­bliki – usły­szała Quell, choć słowa te nie padły. – Siedź przy biurku i pomóż nam zapo­lo­wać na two­ich kom­pa­nów. Kto wie, może kie­dyś zasłu­żysz na uła­ska­wie­nie”.

Na głos zaś Adan powie­dział:

– Zasta­nów się. Jeśli uznam, że się nam przy­dasz, znajdę cię. Ocze­kuję, że będziesz potra­fiła udzie­lić odpo­wie­dzi.

Yrica Quell cze­kała mie­siąc, by udo­wod­nić swoją war­tość. By poka­zać, że nie bez powodu opu­ściła Dwie­ście Czwarty Pułk Impe­rial­nych Myśliw­ców. Poka­zać, że ma do zaofe­ro­wa­nia Nowej Repu­blice umie­jęt­no­ści, któ­rych tej bra­kuje. Że impe­rialny rygor i dys­cy­plina to war­to­ści mogące popra­wić jakość repu­bli­kań­skich kor­pu­sów myśliw­skich.

Miała nadzieję, że zasią­dzie za ste­rami pod sam koniec wojny. Cze­kała, aż wresz­cie będzie mogła zacho­wać się przy­zwo­icie. Pra­gnęła tego od dłuż­szego czasu.

Nie była pewna, czy Caern Adan naprawdę pro­po­no­wał jej to, co wyczy­tała mię­dzy sło­wami. Zresztą nie wie­działa, czy na to zasłu­gi­wała.

Nocą w Skru­sze Zdrajcy pano­wał ziąb. Deli­katny, może lekko szczy­piący chło­dek dnia ustę­po­wał wichu­rom, które szar­pały pon­czo Quell na wyso­ko­ści bio­der i zmu­siły ją, by trzy­mała kra­wędź kap­tura zdrową ręką. Masze­ro­wała pod wiatr mię­dzy kwa­te­rami z kon­te­ne­rów, mija­jąc zwi­sa­jące kable elek­tryczne, aż wresz­cie schro­niła się w bun­krze wyko­pa­nym w stoku niskiego wzgó­rza.

Ryk wia­tru ucichł, ustę­pu­jąc śmie­chom i roz­mo­wom. Gdy jej oczy przy­zwy­cza­iły się do bla­dego świa­tła, Quell zoba­czyła dwa tuziny osób, które roz­sia­dły się na skrzy­niach i na kle­pi­sku. Zgro­ma­dzeni grali w karty i kości; wymie­niali się opo­wie­ściami i poka­zy­wali sobie dawne bli­zny. Powinni raczyć się trun­kami, ale w Skru­sze Zdrajcy nie było niczego, co zasłu­gi­wa­łoby na to miano. (Ci, któ­rzy upodo­bali sobie ostrzej­szą kon­tra­bandę, taką jak ryll czy igiełki śmierci, mieli łatwiej, ale nikt nie chciał wychy­lać głowy tam, gdzie aku­rat się­gał wzrok Nowej Repu­bliki).

Quell zawi­tała w Kró­li­karni, by uzy­skać infor­ma­cje. Nie miała przy­ja­ciół w Skru­sze Zdrajcy – jasne, zda­rzały się prze­lotne zna­jo­mo­ści, a pew­nemu star­szemu męż­czyź­nie odstę­po­wała część racji żyw­no­ścio­wych – ale star­szeń­stwo dawało pewne przy­wi­leje. W pla­cówce tkwiła już dłu­żej niż więk­szość. Wie­działa, któ­rzy straż­nicy przy­my­kali oko, a któ­rzy wyszu­ki­wali sobie ofiary. Wie­działa, gdzie kupić dodat­kową rację żyw­no­ściową i kto utrzy­my­wał, że może wysłać wia­do­mość poza pla­cówkę. Wymie­niała plotki za plotki, a teraz szu­kała ludzi mogą­cych powie­dzieć jej coś o Caer­nie Ada­nie.

Podą­żyła kory­ta­rzem w głąb bun­kra. Minęła mło­dego kon­sul­tanta logi­styki, zarzą­dza­ją­cego listami impe­rial­nych ofiar wojen­nych. Ski­nęła głową inży­nie­rowi, który pomógł jej zre­pe­ro­wać szwan­ku­jący grzej­nik, lecz męż­czy­zna całą uwagę sku­piał na dia­gra­mie roz­ry­so­wa­nym na posadzce. Nie spo­tkała żad­nego z poszu­ki­wa­nych przez sie­bie sta­łych bywal­ców i już miała wyjść, gdy ujrzała tam­tego sztur­mowca.

Bli­zny na szyi po augmen­ta­cjach chi­rur­gicz­nych zda­wały się jarzyć w migo­czą­cym elek­trycz­nym świe­tle. Bawił się hydro­klu­czem, jakby ten był bro­nią. Jeśli nale­żał do osób, które chciały dołą­czyć do sztur­mow­ców śmierci, nie­wy­klu­czone, że zda­rzało mu się posłu­żyć takim narzę­dziem w cha­rak­te­rze pałki.

Quell nie była z natury wojow­niczką. W Aka­de­mii ni­gdy nie wda­wała się w bez­sen­sowne bójki, a jako nasto­latka tylko raz wal­czyła na pię­ści. Ow­szem, słu­żyła w siłach zbroj­nych, ale przede wszyst­kim była pilotką – strze­la­nie nie znaj­do­wało się wysoko na jej liście obo­wiąz­ków. Mimo to pode­szła do męż­czy­zny bez stra­chu w oczach. „Dla­czego w końcu posta­no­wi­łeś się ulot­nić?” – zamie­rzała spy­tać.

A gdyby udzie­lił nie­wła­ści­wej odpo­wie­dzi? Gdyby strze­lił ją z pią­chy? Cóż, od rana czuła się bez­radna i sfru­stro­wana, może bitka dobrze jej zrobi.

Nie zdą­żyła powie­dzieć ani słowa.

Naj­pierw poczuła drże­nie. Zie­mia pod jej sto­pami ustą­piła i Quell naja­dła się pyłu, nim usły­szała sam grzmot. Nastę­pu­jące potem krzyki były dziw­nie stłu­mione – uświa­do­miła sobie, że stra­ciła słuch. I ośle­pła, ale to znowu sprawka pyłu – w powie­trzu uno­siły się jasne chmury, które draż­niły jej noz­drza i roz­pra­szały blade świa­tło.

„Dosta­łam” – pomy­ślała w pierw­szym odru­chu, ale wie­działa, że nie ma racji. Nic jej się nie stało. Co do reszty Kró­li­karni, nie była już pewna.

Gdy, poty­ka­jąc się, ruszyła przed sie­bie, część jej mózgu ze spo­ko­jem odtwo­rzyła bieg zda­rzeń. Doszło do wybu­chu ładunku – małego, moż­liwe, że był to domo­wej roboty gra­nat pla­zmowy. Ktoś wrzu­cił go do sąsied­niego pomiesz­cze­nia albo wszedł z nim do środka i uru­cho­mił deto­na­tor. Ktoś taki jak jeden z dezer­te­rów przy­by­łych na pokła­dzie trans­por­towca GR-75, zde­ter­mi­no­wany, by przy­kład­nie uka­rać zdraj­ców Impe­rium. Bez trudu zre­kon­stru­owała tę histo­rię, bo roze­grała się już dwu­krot­nie. Tym razem zna­la­zła się naj­bli­żej miej­sca eks­plo­zji.

Wdep­nęła stopą w coś mięk­kiego – dłoń pokrytą krwią i kawał­kami skó­rza­nego mate­riału. Wyrwała się do przodu i z ulgą stwier­dziła, że koń­czyna na­dal była przy­twier­dzona do ciała. Ciała sztur­mowca. Kan­dy­data na sztur­mowca śmierci. Kuc­nęła tuż obok i objęła męż­czy­znę zdrową ręką, by mógł się o nią oprzeć i sta­nąć na nogi.

„Był gno­jem” – upo­mniała samą sie­bie, gdy zmie­rzali ku wyj­ściu. Z dru­giej strony, doty­czyło to każ­dego miesz­kańca Skru­chy Zdrajcy.

Brnęli do przodu krok po kroku, kasz­ląc pyłem. Kie­ro­wali się stłu­mio­nymi krzy­kami. Z bie­giem czasu Quell poczuła, że cię­żar sztur­mowca już jej nie doskwiera i uświa­do­miła sobie, że widocz­nie w któ­rejś chwili prze­jął go kto inny. Już nie­mal odzy­skała słuch. Ktoś – moż­liwe, że ta sama osoba, która pomo­gła sztur­mow­cowi – zapy­tał ją o obra­że­nia. Wyka­słała coś w odpo­wie­dzi i opu­ściła Kró­li­kar­nię, uda­jąc się w stronę sztucz­nych świa­teł mia­steczka.

Nikt jej nie zatrzy­mał, gdy prze­bi­jała się przez kor­don impe­rial­nych gapiów i ner­wo­wych straż­ni­ków Nowej Repu­bliki. Nikomu nie zale­żało. Przez chwilę chciała się cof­nąć i wró­cić do środka, ale krę­ciło się jej w gło­wie, była na wpół głu­cha i wraz z powie­trzem wydy­chała pył. Tylko by prze­szka­dzała ratow­ni­kom.

Jed­nak gdy tak kasz­lała i pluła, uświa­do­miła sobie, że zdo­była odpo­wiedź, po którą przy­szła.

Nie miała pew­no­ści, czy Caern Adan pozwoli jej zasiąść za ste­rami i pozwoli jej udo­wod­nić, ile zna­czy. Czy pozwoli jej zacho­wać się przy­zwo­icie. Jed­nak eks­plo­zja przy­po­mniała jej, że to wszystko było zbęd­nym luk­su­sem.

Musiała za wszelką cenę wydo­stać się ze Skru­chy Zdrajcy. Była gotowa wyko­rzy­stać każdą szansę.

III

Caern Adan roz­cią­gnął gumkę mię­dzy kciu­kiem a pal­cem wska­zu­ją­cym, puścił ją i patrzył, jak leci przez pomiesz­cze­nie gospo­dar­cze, które ucho­dziło za jego biuro. Odkształ­ciła się w trak­cie lotu i chy­biła IT-O o dzie­sięć cen­ty­me­trów. Prze­le­ciała przez sto­żek lazu­ro­wych czą­ste­czek emi­to­wa­nych przez holo­pro­jek­tor dro­ida. Huma­no­idalna postać znaj­du­jąca się pośrodku obrazu roz­pik­se­li­zo­wała się, zami­go­tała i znik­nęła.

– Jesteś roz­draż­niony – stwier­dził droid, co w niczym nie pomo­gło.

– Pró­buję uzy­skać od cie­bie infor­ma­cje, na pod­sta­wie któ­rych mogli­by­śmy pod­jąć dzia­ła­nia – odparł Caern.

– Uży­teczne infor­ma­cje wywia­dow­cze to twój rewir.

IT-O ure­gu­lo­wał holo­pro­jek­tor – dostał go w pre­zen­cie od Caerna przed wie­loma mie­sią­cami – i postać znów nabrała kształ­tów. Tym razem była znacz­nie więk­sza. Yrica Quell bez życia wpa­try­wała się w dal prze­krwio­nymi oczyma osa­dzo­nymi w mło­dej, pozba­wio­nej zmarsz­czek twa­rzy. Miała w sobie pewną kru­chość – i nie cho­dziło wyłącz­nie o zadra­pa­nia i dra­śnię­cia na war­gach i czole; przy­po­mi­nała szklane ostrze, które albo miało kogoś ugo­dzić, albo samo się roz­paść. Impe­rialna aro­gan­cja zdu­szona w zarodku, poskro­miona.

Caern przyj­rzał się uważ­nie wize­run­kowi i wes­tchnął.

– Pew­nie masz rację – odparł. – Kła­mie. Ale w któ­rej kwe­stii? Albo… – Mach­nął dło­nią, by uci­szyć dro­ida – Ujmę to ina­czej: w któ­rej kwe­stii mówi prawdę?

IT-O uno­sił się niczym zabaw­kowa łódź na wol­nym nur­cie.

– Prze­żyła traumę – zauwa­żył.

Caern musiał się powstrzy­mać, by nie wypa­lić: „Jak my wszy­scy”.

– Fizyczną, rzecz jasna – pod­kre­ślił droid – ale na­dal ma kło­pot z prze­two­rze­niem nie­daw­nych zda­rzeń. Czuje się odizo­lo­wana. Jest jed­no­cze­śnie nad­mier­nie czujna i nie potrafi sku­pić myśli.

– Zbyt ogól­ni­kowe – skwi­to­wał Caern. – Zasta­na­wia­łeś się kie­dyś nad wró­że­niem z fusów?

– Budo­wa­nie więzi trwa. A bez niej nie­wiele pomogę pacjentce. Albo tobie.

Roz­ma­wiali o tym wiele razy. Caern nie miał ochoty na powtórkę.

– Jej prze­szłość nie budzi zastrze­żeń. A przy­naj­mniej niczego nie zna­leź­li­śmy. Nie zdo­ła­li­śmy potwier­dzić wszyst­kich szcze­gó­łów jej kariery, ale ponad wszelką wąt­pli­wość latała w Skrzy­dle Cie­nia. – Wstał i się­gnął dło­nią do panelu kon­tro­l­nego drzwi. – Mamy jakiś powód, by przy­pusz­czać, że jest szpie­giem? Czy to moż­liwe, że jej opo­wieść o dezer­cji jest zmy­ślona?

– Jeśli jest szpie­giem, nie jest szcze­gól­nie dobra w te klocki, bio­rąc pod uwagę to, że już trak­tu­jemy ją podejrz­li­wie.

– Może Impe­rium skoń­czyli się kom­pe­tentni szpie­dzy. – Caern wci­snął panel i wyszedł na kory­tarz. – Chodź. Musimy się prze­wie­trzyć.

Spa­ce­ro­wali kory­ta­rzami bun­kra. Minęli zaim­pro­wi­zo­wane sta­cje prze­twa­rza­nia danych i sys­temy łącz­no­ści. Jeden z woj­sko­wych wywia­dow­ców wymam­ro­tał coś do Caerna na powi­ta­nie, a Caern odpo­wie­dział. Kilku ofi­ce­rów spoj­rzało wil­kiem na IT-O, inni go igno­ro­wali. Impe­rialny droid prze­słu­chu­jący nie cie­szył się naj­lep­szą repu­ta­cją.

Na zewnątrz Caern narzu­cił na ramiona płaszcz. Dobie­gło go odle­głe brzę­cze­nie – coś jakby dźwięk maszyny prze­ci­na­ją­cej skałę. Scho­wał czułki do wnę­trza czaszki, by zmniej­szyć draż­niące uczu­cie. Wyglą­dało na to, że dźwięk docho­dził ze znaj­du­ją­cej się za wzgó­rzem ogro­dzo­nej czę­ści pla­cówki. Gestem przy­wo­łał IT-O. Szedł po ziemi i tra­wie, aż wresz­cie ujrzał ruiny bun­kra, w któ­rym nastą­piła eks­plo­zja. Tuzin pra­cow­ni­ków pla­cówki zebrał się przed wej­ściem. Krzą­ta­jąc się w świe­tle póź­nego ranka, ratow­nicy usu­wali z wnę­trza budynku sprzęt, skały i ciała.

– Wiesz, co to jest? – rzu­cił w stronę IT-O, wska­zu­jąc na gruz.

– Coś sym­bo­licz­nego, co wzmocni twój argu­ment na rzecz… cze­goś?

Caern par­sk­nął. Przy­ło­żył rękaw do gór­nej wargi. Od tego chłodu aż cie­kło mu z nosa.

– To nie­do­pa­trze­nie wywiadu. Ow­szem, jest sym­bo­liczne. Sytu­acja była do prze­wi­dze­nia – i do unik­nię­cia. To już czwarta eks­plo­zja.

– Tu jeste­śmy zgodni – odparł IT-O. – Można było tego unik­nąć

– Ale nikt inny tego nie dostrzega. Pla­cówka pełna jest tre­pów i asów prze­stwo­rzy, dla któ­rych bez­pie­czeń­stwo spro­wa­dza się do „strze­lać do każ­dego, kto znaj­dzie tajną bazę”. Jed­nak nasze bazy już nie są tajne, a pro­ble­mów jest tyle, że wszyst­kich nie wystrze­lamy.

W rze­czy­wi­sto­ści było jesz­cze gorzej. Bra­ko­wało przy­wód­ców. Nowa Repu­blika sta­no­wiła orga­ni­za­cję mili­tarną – nie­ważne, co na ten temat sądziła kanc­lerz Mothma. Głę­bo­kie korze­nie nowego ustroju się­gały Soju­szu Rebe­lian­tów, dla któ­rego każdy pro­blem miał roz­wią­za­nie woj­skowe. Caern nie musiał powta­rzać tej myśli IT-O. Zamiast tego powie­dział:

– Albo wywiad pozbiera do kupy Nową Repu­blikę, albo ta się roz­pad­nie. Do wier­chuszki to nie dociera. Nikogo to nie obcho­dzi. Nie­ważne, ile jesz­cze pod­łożą ładun­ków.

– W rzą­dzie są i tacy, któ­rych obcho­dzą ofiary. Prze­cież wiesz.

– Ofiary? Może. Ale już nie to, kto lub co je zabija.

– Mowa o rzą­dzie, który led­wie sta­nął na nogi – stwier­dził IT-O. – Trudno mówić o jakiejś filo­zo­fii czy poli­tyce bez­pie­czeń­stwa. Jest na to za wcze­śnie.

– Może – powtó­rzył Caern. Spoj­rzał na dro­ida. Zasta­na­wiał się (co zda­rzało się dość czę­sto), czy IT-O nim mani­pu­luje, pro­wa­dząc go ku wnio­skom, do któ­rych nie doszedłby na wła­sną rękę. Jed­nak szkar­łatny foto­re­cep­tor dro­ida nie przy­bli­żył go do prawdy. – Tak czy ina­czej, Wywia­dowi Nowej Repu­bliki bra­kuje per­so­nelu i fun­du­szy. Jed­nak gdyby ktoś dla odmiany osią­gnął jakiś suk­ces…

– Uwa­żasz, że misja wywia­dow­cza pole­ga­jąca na znisz­cze­niu Dwie­ście Czwar­tego Pułku Impe­rial­nych Myśliw­ców prze­ko­na­łaby wła­dze Nowej Repu­bliki do zmiany prio­ry­te­tów.

– A nie powinna? – Caern zwró­cił się w stronę gruzu i pyłu. – Skrzy­dło Cie­nia było cier­niem w oku rebe­lian­tów jesz­cze przed bitwą o Endor, ale wtedy bar­dziej bali­śmy się kolej­nej sta­cji bojo­wej pokroju Gwiazdy Śmierci niż impe­rial­nych pilo­tów myśliw­ców. Teraz jed­nak ude­rzają w nas tak, by zabo­lało. Stra­ci­li­śmy całe załogi „Łowcy” i „Kal­pany”. Jestem pewien, że Dwie­ście Czwarty brał udział w ataku na Beau­chen. Nawet nie licząc ludo­bój­stwa w ramach Ope­ra­cji Popiół i tak pono­szą winę za śmierć tysięcy osób. – Mach­nął dło­nią w kie­runku znisz­czo­nego bun­kra. – Tak obec­nie wygląda Impe­rium: mniej super­broni nisz­czą­cych pla­nety, wię­cej fana­ty­ków z pianą na ustach.

– A anty­ter­ro­ryzm to jedno z zadań wywiadu – skwi­to­wał droid.

– A żebyś wie­dział! – Caern zło­żył dło­nie. – Gdyby zespół wywia­dow­czy zdo­łał zneu­tra­li­zo­wać Skrzy­dło Cie­nia, dowio­dłoby to wszyst­kiego, o czym mówię. I ist­nie­nia zagro­że­nia, i koniecz­no­ści jego zaże­gna­nia.

– A gdy Nowa Repu­blika już się zgo­dzi, że impe­rialne grupy roz­ła­mowe naj­sku­tecz­niej neu­tra­li­zo­wać za pomocą wywiadu, myślisz, że odkręcą kurek z pie­niędzmi i prze­zna­czą ogromne środki finan­sowe na grupę zada­niową, która zneu­tra­li­zo­wała Skrzy­dło Cie­nia? I przy­znają pre­mię jej dowódcy?

Caern wzru­szył ramio­nami.

– Czemu nie? Zyska­li­by­śmy na tym wszy­scy.

Repul­sory kuli­stego kor­pusu dro­ida zapisz­czały, gdy IT-O wyprze­dził Caerna i skie­ro­wał się metr w dół zbo­cza w kie­runku stert gruzu.

– Naprawdę cho­dzi ci o wyeli­mi­no­wa­nie wroga Nowej Repu­bliki? A może chcesz popra­wić wła­sne noto­wa­nia, korzy­sta­jąc z nie­sta­bil­nej sytu­acji poli­tycz­nej?

– A może chcę jed­nego i dru­giego? – Caern nie potra­fił dłu­żej tłu­mić iry­ta­cji. Chciał powtó­rzyć: „Zyska­li­by­śmy na tym wszy­scy”. Naprawdę tak uwa­żał: zagro­że­nie zwią­zane z ist­nie­niem Skrzy­dła Cie­nia było nama­calne i trwałe. Gdyby wyeli­mi­no­wa­nie wroga dopro­wa­dziło do dofi­nan­so­wa­nia wywiadu, a jed­no­cze­śnie wynio­słoby go na szczyty, poskut­ko­wa­łoby to mniej­szą liczbą eks­plo­zji i mniej­szą liczbą akcji takich jak Ope­ra­cja Popiół. Kie­ro­wa­nie rzą­dem i ochrona popu­la­cji to nie to samo, co prze­pro­wa­dze­nie zama­chu na Impe­ra­tora. Im szyb­ciej Nowa Repu­blika zda sobie z tego sprawę, tym lepiej.

Zmu­sił się, by ode­tchnąć i zebrać myśli.

– Wła­ściwe pyta­nie brzmi: czy osobą, któ­rej potrze­buję, jest Yrica Quell?

Droid nie poru­szył się. Caern poznał, że IT-O pogrą­żył się w głę­bo­kiej kon­cen­tra­cji – roz­waża dzie­siątki sce­na­riu­szy i wer­tuje nie­zli­czone publi­ka­cje medyczne w poszu­ki­wa­niu odpo­wie­dzi. Cisza uspo­ko­iła Caerna. Jasne, że IT-O grał mu na ner­wach, ale jego zapał do pracy – do pozna­wa­nia fak­tów i podej­mo­wa­nia moż­li­wie naj­lep­szej decy­zji, nie­ważne, ile się przy tym spie­rali – był na swój spo­sób krze­piący.

– Nie – odparł wresz­cie. – Nie sądzę.

Caern wyraź­nie się skrzy­wił. Nadzieja znów ustą­piła miej­sca fru­stra­cji. Powiódł wzro­kiem ku kolum­nie dymu, uno­szą­cego się nie­re­gu­lar­nie znad miej­sca zama­chu. Wie­dział, że tam była – widziano ją, jak kogoś wyciąga spod gru­zów. Wyobra­ził sobie, że została ranna, a jej kru­che ciało pokryte jest pyłem i krwią.

Była kłamcą. Kimś, kto popeł­nił nie wia­domo jakie prze­stęp­stwa, gdy słu­żył w Dwie­ście Czwar­tym. Kobietą, która widziała na wła­sne oczy, jak Impe­rium popada w ruinę, a teraz twier­dzi, że gry­zie ją sumie­nie. Caern dobrze znał takich jak ona. Nie potra­fił im wyba­czyć, a oni prę­dzej czy póź­niej uka­zy­wali praw­dziwe obli­cze.

Ale mógł sobie z nimi pora­dzić.

Potrze­bo­wał jej. Nie­ważne, co na ten temat sądził IT-O.

– Skon­tak­tuj się z naszą przy­ja­ciółką – powie­dział Caern. – Grupa zada­niowa zbiera się jutro.

Roz­dział 2. Kąt natar­cia

Roz­dział 2

Kąt natar­cia

I

Nie byli boha­te­rami, ale świę­to­wali, jak na boha­te­rów przy­stało. Masze­ro­wali ramię w ramię powietrz­nymi pasa­żami i pusz­czali sztuczne ognie pod Uśmiech­nię­tym Księ­ży­cem Jiru­usa. Into­no­wali impe­rialne pie­śni, które okra­szali wul­ga­ry­zmami zastę­pu­ją­cymi pochleb­stwa. Tań­czyli w rytm muzyki wydo­by­wa­ją­cej się z klu­bów i okien miesz­kań, tań­czyli w rytm wła­snych okla­sków na pla­cach, w par­kach i pod peł­nymi dez­apro­baty spoj­rze­niami zbez­czesz­czo­nych posą­gów. I gdy tak świę­to­wali niczym boha­te­ro­wie, sami byli opie­wani. Miesz­kańcy Jiru­usa przy­by­wali, by pytać ich o imiona, by ofe­ro­wać potrawy i napoje, by powi­tać w trak­cie święta, które trwało już mie­siąc, a zapo­wia­dało się, że prędko się nie skoń­czy. Tań­czyli z tubyl­cami, aż krę­ciło im się w gło­wie, a kom­bi­ne­zony były pełne potu. Robili krót­kie prze­rwy, by napić się z menażki czy fon­tanny, po czym wra­cali do zabawy.

Byli towa­rzy­szami broni, wete­ra­nami wojny, z któ­rej dopiero co wyszli zwy­cię­sko. Godzinę po pół­nocy spa­ce­ro­wali przez mie­niący się wie­loma bar­wami ogród, by poże­gnać swo­jego kom­pana.

– Wylu Larku, napa­ko­wany pastu­chu! Nie słu­chaj ich, będzie mi cie­bie bra­ko­wało! – Sata Neek recho­tał i ter­ko­tał dzio­bem osa­dzo­nym pod parą nabrzmia­łych czuł­ków ocznych, jakby poły­kał jakieś małe zwie­rzę. Oparł się mocno o Wyla, bez któ­rego pomocy z pew­no­ścią by się prze­wró­cił. Gest ten, jak dowie­dział się Wyl, wśród ludu Saty Neeka ozna­czał sym­pa­tię (nie zaś, jak mógłby roz­sąd­nie uznać prze­cho­dzień, stan wska­zu­jący na spo­ży­cie).

– Zawsze byłeś dla mnie miły – odparł Wyl. – Będę za tobą tęsk…

Prze­rwała mu kolejna seria recho­tów i ter­ko­tów.

– Sono­gari? On za nic nie przy­zna, że będzie za tobą tęsk­nił, póki będzie miał u boku Satę Neeka, by ten uśmie­rzył jego ból. Nasi napluje na każdą koję, na któ­rej spa­łeś. Rep Boy? Gdzie tam! Z całej Eska­dry War­cho­łów tylko Sata Neek praw­dzi­wie będzie za tobą tęsk­nił!

Sata Neek nawi­jał dalej. Wyl wyszcze­rzył się i zwró­cił w stronę Sono­ga­riego. Ten cmok­nął go pro­sto w czoło, po czym wbiegł do stawu peł­nego świe­cą­cych lilii. Wyl spoj­rzał na Nasi. Kobieta prze­wró­ciła oczyma. Rununja, Duro­ska o smu­kłej twa­rzy, któ­rej sta­lo­wo­błę­kitna skóra wyda­wała się mszy­sta w świe­tle ogrodu, pod­nio­sła głos, by Wyl usły­szał ją pomimo lita­nii Neeka. Zapy­tała rze-czowo:

– Jesteś pewien? Jutro?

– Chyba że będę potrzebny – odparł Wyl. – W prze­ciw­nym razie podążę trasą, o któ­rej roz­ma­wia­li­śmy, z włą­czo­nym trans­pon­de­rem, a na miej­scu zdam myśli­wiec.

– Zawsze będą nam potrzebni nowi piloci. Ale bez cie­bie jakoś sobie pora­dzimy. – Mówiąc, Rununja deli­kat­nie usu­wała kolejne szpony Saty Neeka z ramie­nia Wyla. – Zgod­nie z roz­ka­zami „Awan­tur­nik” ma utrzy­my­wać pozy­cję nad Jiru­usem do chwili, aż zda­dzą raport ostatni zwia­dowcy. Moż­liwe, że potem War­choły wrócą na pole bitwy – ale wojna już nie będzie taka sama.

Wyl przy­tak­nął. W kolej­nych tygo­dniach po Endo­rze było spo­koj­nie jak rzadko kiedy. Ow­szem, na­dal trwały walki – Nowa Repu­blika toczyła pełne furii bitwy z roz­pro­szo­nymi siłami Impe­rium – ale pod­sta­wową misją „Awan­tur­nika” i jego eskadr myśliw­skich był reko­ne­sans. Upa­dek Impe­rium poskut­ko­wał zerwa­niem łącz­no­ści mię­dzy sek­to­rami galak­tyki. Nowa Repu­blika musiała usta­lić, które układy stra­ciły wzmac­nia­cze hiper­fa­lowe, a które zostały naje­chane przez resztki sił impe­rial­nych i mają zablo­ko­waną łącz­ność. Do tej pory Wyl kilka razy spo­tkał się z pierw­szą sytu­acją i ani razu z drugą.

Zda­rzało się, że natra­fiali na światy takie jak Jiruus. Wyl nie wie­dział, dla­czego lokalna lud­ność tak dalece pałała nie­na­wi­ścią wobec Impe­rium ani dla­czego z tak nie­wy­po­wie­dzianą rado­ścią świę­to­wała jego upa­dek. Nie wie­dział, jak dawno powstały tutej­sze place, ogrody i powietrzne pasaże ani jakimi zbrod­niami popi­sali się człon­ko­wie impe­rial­nego gar­ni­zonu wraz z dowódcą. Więk­szość miesz­kań­ców pla­nety led­wie potra­fiła wydu­kać coś w basicu, więc Wyl cie­szył się z samego faktu, że mógł odwie­dzić Jiru­usa, gdyż pla­neta skry­wała istne piękno.

Jed­no­cze­śnie był już gotów wra­cać do domu.

Rununja minęła go na ścieżce. Wyl, Sata Neek, Nasi i inni wybrali kra­jo­bra­zową ścieżkę przez ogród. Wędro­wali pod papro­ciami, które to się roz­pa­lały, to przy­ga­sały w reak­cji na ich głosy. Minęli sple­cio­nych w obję­ciu jiru­usjań­skich kochan­ków i wyszli na targ ude­ko­ro­wany krzy­kli­wymi lam­pio­nami, po któ­rym roz­cho­dził się zapach kore­liań­skiego cyna­monu. Zaku­pili słod­ko­ści i zaczęli wymie­niać się histo­riami ze wspól­nej służby. Nie­które doty­czyły bitew (o Myge­eto, gdzie Eska­dra War­cho­łów zdo­była swą nazwę, o Most Łamik­ciuka, gdzie piraci nie­mal odnie­śli suk­ces na skalę, o jakiej obec­nie nie marzyło nawet Impe­rium), jed­nak więk­szość doty­czyła wybry­ków, głu­pich błę­dów i marzeń pole­głych towa­rzy­szy. Z cza­sem zeszło na Wyla i jego służbę w eska­drze. Ku swo­jemu zdzi­wie­niu, Wyl usły­szał słowa:

– Jesteś cho­ler­nym tchó­rzem!

Krzy­cząca przy­cup­nęła na dru­giej kon­dy­gna­cji wie­lo­po­zio­mo­wej fon­tanny, która góro­wała nad tar­go­wi­skiem. Była fili­gra­nowa, ale umię­śniona. Miała brą­zową skórę, limon­kowo-zie­lony meszek na gło­wie i krót­kie skó­rza­ste różki na skro­niach. Wyglą­dała na The­elinkę, choć Wyl nie był do końca pewien, czy nią była – przy­na­leż­ność do rasy The­elin sta­no­wiła draż­liwy temat. Skwi­to­wał jej komen­tarz par­sk­nię­ciem. Poczuł się bar­dziej zasko­czony niż obra­żony.

Nasi coś jej odkrzyk­nęła, a Sata Neek potrzą­snął Wyla za ramię i zare­cho­tał.

– Nie martw się. Chass zawsze coś świerzbi poza walką.

Wyl przy­tak­nął. Poznał wystar­cza­jąco wielu rebe­lian­tów i już się temu nie dzi­wił.

– Eska­dra Oga­rów?

– Wiele by to wyja­śniało, co? – skwi­to­wał Sata Neek.

Jeden po dru­gim, jedna po dru­giej, piloci Eska­dry War­cho­łów zaczęli się roz­cho­dzić. W zależ­no­ści od obo­wiąz­ków i zain­te­re­so­wań zmie­rzali ku myśliw­com, do hosteli albo na pokład „Awan­tur­nika”. Piloci Eska­dry Oga­rów i człon­ko­wie załogi fre­gaty eskor­to­wej obrali inne kie­runki. Wyl i Sata Neek nagle zostali sami. Zdą­żali powietrz­nym pasa­żem przez dziel­nicę miesz­kalną.

– Masz gdzie prze­no­co­wać? – spy­tał Sata Neek. – Mógł­bym cię ode­skor­to­wać na pokład „Awan­tur­nika”…

– Spo­tka­łem Jiru­usjankę – odparł Wyl. – Dała mi klucz do miesz­ka­nia i powie­działa, że mogę wpaść w każ­dej chwili.

Sata Neek zare­cho­tał jowial­nie i wzniósł ręce w powie­trze.

– Nasz drogi Wyl Lark! Dar dla galak­tyki! – Ktoś na ziemi powtó­rzył hasło i Sata Neek znów zare­cho­tał. Nieco ciszej dodał: – Naj­lep­szy pilot, jakiego mia­łem oka­zję poznać.

– Razem ura­to­wa­li­śmy galak­tykę – pod­kre­ślił Wyl.

– I świet­nie się przy tym bawi­li­śmy – pod­su­mo­wał Sata Neek.

Wyl spał na ster­cie podu­szek mięk­szych niż jakie­kol­wiek łoże, w jakim się zna­lazł. Był zbyt zmę­czony, by choć obu­dzić gosz­czącą go wła­ści­cielkę. Nim zapadł w sen, myślał o towa­rzy­szach broni – bra­ciach i sio­strach – z jed­nostki oraz o tym, jak bar­dzo kojące były jego ostat­nie dni w Eska­drze War­cho­łów.

Zbu­dził go dźwięk syren.

Roz­no­sił się echem przez mia­sto. Miał inną czę­sto­tli­wość i into­na­cję niż te, do któ­rych przy­wykł, ale jego zna­cze­nie było oczy­wi­ste. Wyl zerwał się na nogi, narzu­cił kom­bi­ne­zon i roz­su­nął zasłony. Powiódł wzro­kiem po nie­bie przez szklaną ścianę miesz­ka­nia. W świe­tle przed­świtu, na tle chmur, poru­szały się ciemne punkty cią­gnące za sobą cien­kie wstęgi. Przy­po­mi­nały nocne owady, które wyszły na ucztę. Wyl wyobra­ził sobie, że sły­szy wizg sil­ni­ków jono­wych, choć w rze­czy­wi­sto­ści dźwięk ten zagłu­szały wyjące syreny.

„Myśliwce TIE – pomy­ślał. – Przy­byli impe­rialni”.

Zapi­na­jąc kom­bi­ne­zon lot­ni­czy, popę­dził pasa­żem ku plat­for­mie, na któ­rej wylą­do­wał myśliw­cem. Wysoko na nie­bie dostrze­gał roz­bły­ski świa­teł. Ciemne punkty zata­czały pętle wokół poje­dyn­czego jasnego punktu: fre­gaty eskor­to­wej „Awan­tur­nik”.

Zauwa­żył wła­sny RZ-1 i poczuł nagły przy­pływ ulgi. Miał nie­ra­cjo­nalną obawę, że jego A-wing zosta­nie zamie­niony w kupę gruzu przez impe­rial­nego zwia­dowcę, jed­nak myśli­wiec prze­chwy­tu­jący pozo­stał nie­na­ru­szony. Na poły wspiął się, na poły wsko­czył na smu­kły, trój­kątny kadłub. Wci­ska­jąc czubki butów mię­dzy spo­iny metalu, wgra­mo­lił się do kok­pitu. Znał każdy ślad po przy­pa­le­niu, każde wgnie­ce­nie i każdy odprysk bursz­ty­no­wej farby. Zmu­sił się, by o nich nie myśleć. Osłona kok­pitu unio­sła się i zasiadł w fotelu pilota.

– Pomo­żemy przy­ja­cio­łom – powie­dział pod nosem, gdy zajął się prze­łącz­ni­kami i przy­ci­skami na kon­so­le­cie. Uru­cho­mił reak­tor fuzyjny i ekrany, zasi­lił poszcze­gólne kom­po­nenty. Rytuał był mu rów­nie dobrze znany co bli­zny myśliwca. Pró­bo­wał go udo­bru­chać, a ten odpowie­dział niskim szu­mem sil­ni­ków. – Wzno­simy się, dobrze? Pora na ostat­nią misję.

Powi­nien był prze­pro­wa­dzić pro­ce­durę przed­star­tową, zło­żoną z dzie­siąt­ków czyn­no­ści. Doko­nać ręcz­nej kon­troli urzą­dzeń, szcze­gól­nie pod nie­obec­ność obsługi naziem­nej. A-wingi były kapry­śne, ich sil­niki czę­sto ule­gały roz­ka­li­bro­wa­niu, a kom­po­nenty tra­ciły moc. Do zwarć docho­dziło w naj­gor­szej moż­li­wej chwili. Były maszy­nami skle­jo­nymi przez Sojusz Rebe­lian­tów na ślinę. Wysoką pręd­kość osią­gnięto kosz­tem siły ognia i wytrzy­ma­ło­ści, co dawało o sobie znać w każ­dej minu­cie lotu. Wyl miał nadzieję, że nie przy­płaci życiem braku ostroż­no­ści.

A-wing łagod­nie zawisł nad plat­formą z jękiem repul­so­rów. Przez fotel Wyla prze­szły zna­jome drga­nia, gdy cho­wał pod­wo­zie. Mimo­wol­nie się uśmiech­nął. „Teraz się zaba­wimy”. Był już w powie­trzu. W miarę jak myśli­wiec nabie­rał wyso­ko­ści i stop­niowo kie­ro­wał się dzio­bem ku otwar­temu niebu, prze­la­ty­wał z rykiem sil­ni­ków ponad pasa­żami i mię­dzy budyn­kami. Gra­wi­ta­cja i przy­śpie­sze­nie wbiły Wyla w fotel. Usi­ło­wał sku­pić wzrok na czar­nej spi­rali nad głową.

Kilka sekund póź­niej dołą­czył do bitwy. Eska­dra War­cho­łów już pod­jęła walkę. Pary A-win­gów prze­ci­nały kręte tory myśliw­ców TIE, by roz­pro­szyć prze­ciw­ni­ków, nim ci zdo­łają podejść do bez­po­śred­niego ataku na „Awan­tur­nika”. Nowo­re­pu­bli­kań­ska fre­gata uno­siła się ponad cien­kim cału­nem jiru­usjań­skiej atmos­fery. Jej tar­cze migo­tały, gdy pochła­niały kolejne serie z dział. Tur­bo­la­sery blo­ko­wały napast­ni­kom moż­li­wość natar­cia z wielu kątów. Wokół „Awan­tur­nika” krą­żyły dro­biny w kształ­cie krzyży, B-wingi Eska­dry Oga­rów. Osła­niały fre­gatę i kie­ro­wały przy­tła­cza­jącą falę ognia w stronę każ­dego TIE-a, który tylko zna­lazł się w ich zasięgu.

Wyl uru­cho­mił komu­ni­ka­tor.

– War­choł Trzy wcho­dzi do gry.

Rununja – dowód­czyni Eska­dry War­cho­łów – ode­zwała się jako pierw­sza.

– Trzy­dzie­ści gał w zwar­tym szyku, War­chole Trzy. Igno­rują nas, chyba że prze­szka­dzamy im w natar­ciu. Zależy im na „Awan­tur­niku”, nie inte­re­sują ich nasze myśliwce.

– Bom­bowce? – spy­tał Wyl.

– Nie. – Dobiegł go niski, dźwięczny głos Nasi. War­choła Osiem.

– A przy­naj­mniej żad­nych nie zaob­ser­wo­wa­li­śmy – popra­wił ją Sata Neek. War­choł Pięć. – Ale możemy się mylić!

Roz­mowa cią­gnęła się. Poda­wali sobie wek­tory natar­cia myśliw­ców i kolejne cele tur­bo­la­se­rów „Awan­tur­nika”. Wyl słu­chał, ale sku­pił się na czym innym. Odczyty ska­nera były nie­mal bez­u­ży­teczne – przy trzy­dzie­stu myśliw­cach TIE i dwóch eska­drach Nowej Repu­bliki na ekra­nie wid­niało ponad pięć­dzie­siąt punk­tów, a więk­szość na tyle pręd­kich, by prze­le­cieć przez obszar star­cia w kilka chwil – wobec czego pole­gał na wła­snych oczach i instynk­tach w rów­nym stop­niu co na sen­so­rach. Gdyby przy­szło mu umrzeć, pew­nie nawet nie ujrzałby strzału, który roze­rwałby jego myśli­wiec na atomy.

Zrów­nał szyk z War­cho­łem Cztery i War­cho­łem Osiem. Obrali tor ku spi­rali. Nasi spraw­nie nakre­śliła plan. Mieli podejść pro­sto­pa­dle do toru lotu myśliw­ców TIE, zro­bić ostry zwrot i prze­ciąć prze­bie­ga­jącą po łuku trasę prze­ciw­nika. Jeśli dopi­sze im szczę­ście, a strzały się­gną celów, zdo­łają zdjąć jed­nego, może dwóch nie­przy­ja­ciół. Jeśli prze­śla­duje ich pech, to nie­za­leż­nie od tego, czy zdo­łają tra­fić wroga, pod­czas ucieczki siądą im na ogo­nie kolejne gały, które będą mieć dosko­nałe warunki po temu, by zestrze­lić trzy A-wingi. War­cho­łom nie będzie łatwo ich zgu­bić, jed­nak nawet pogoń roz­pro­szy spi­ralną for­ma­cję napast­nika.

Przy­śpie­szyli wspól­nie i zsyn­chro­ni­zo­wali pręd­kość. W atmos­fe­rze pla­nety ich obecne tempo byłoby nie do pomy­śle­nia. Jed­nak w roz­le­głej, otwar­tej prze­strzeni pręd­kość i odle­gło­ści były względne – liczyło się tylko to, jak jedno odno­siło się do dru­giego. A-wing Wyla leciał szybko, więc wróg zna­lazł się bli­sko. Nad kok­pi­tem roz­cią­gała się czarna cze­luść, pozba­wiona jakich­kol­wiek punk­tów odnie­sie­nia. Wyl zro­bił ostry zwrot.

Ekran kom­pu­tera celow­ni­czego zami­go­tał, gdy zbli­żyli się do chmary TIE-ów. W odpo­wie­dzi wci­snął spust i usły­szał oży­wiony świer­got dział. Wokół niego prze­le­ciały czer­wone wiązki – War­choł Cztery i War­choł Osiem też posłali salwy w stronę prze­ciw­nika.

Wro­gie myśliwce tań­czyły niczym uschnięte liście na wie­trze. Strzały pole­ciały w pustą prze­strzeń mię­dzy nimi, nie czy­niąc żad­nych szkód. Zabłą­kana ener­gia miała roz­pro­szyć się w ciem­no­ści. Trzy A-wingi przy­śpie­szyły i zła­mały szyk, by zejść ze spi­ral­nego toru. Nikt nie pod­jął pościgu.

War­choł Osiem zaklęła.

– Wie­dzieli, że nad­la­tu­jemy. Wyćwi­czyli atak, a my pró­bo­wa­li­śmy ich roz­pro­szyć w naj­bar­dziej oczy­wi­sty spo­sób.

– Spi­ralny szyk bojowy jest nowy – stwier­dził War­choł Cztery. – Kto chce wyka­zać się kre­atyw­no­ścią?

– Możemy prze­pro­wa­dzić dru­gie podej­ście – powie­dział Wyl. – Skoro zosta­wiają nas w spo­koju, rów­nie dobrze możemy…

– Nie. – Dowód­czyni War­cho­łów. Bez ogró­dek. – „Awan­tur­nik” za chwilę straci gene­ra­tor osłon. Musimy uszczel­nić strefę wokół fre­gaty i przy­go­to­wać się do przej­ścia w nad­świetlną. Kom­pu­tery nawi­ga­cyjne za chwilę otrzy­mają współ­rzędne.

War­choł Osiem znów zaklęła. Wyl wycią­gnął szyję. Pró­bo­wał zoba­czyć syl­wetkę fre­gaty, nim zmieni kurs. Przy obec­nej pręd­ko­ści będzie musiał zawró­cić po sze­ro­kim łuku, by zbli­żyć się do „Awan­tur­nika” – ostrzej­szy zwrot roz­darłby na strzępy jego kom­pen­sa­tor przy­śpie­sze­nia.

W trak­cie manewru A-wing aż drżał z prze­cią­że­nia. Wyl nasłu­chi­wał komu­ni­ka­tów i śle­dził prze­bieg bitwy na rada­rze. Sata Neek zaśmiał się ponuro, gdy myśli­wiec TIE pod­le­ciał na tyle bli­sko, by zakłó­cić jego sen­sory wiąz­kami jonów. Inny TIE zdo­łał czmych­nąć poci­skowi wstrzą­so­wemu po ner­wo­wej, trwa­ją­cej pięt­na­ście sekund pogoni. Wyl obser­wo­wał, jak „Awan­tur­nik” opusz­cza orbitę Jiru­usa, zde­ter­mi­no­wany, by uciec ze studni gra­wi­ta­cyj­nej pla­nety.

Kom­pu­ter nawi­ga­cyjny A-winga zasy­gna­li­zo­wał odbiór nad­prze­strzen­nych współ­rzęd­nych w chwili, gdy „Awan­tur­nik” pochło­nął salwę tak potężną, że jego osłony zaczęły mie­nić się wszyst­kimi bar­wami tęczy. Z gło­śni­ków dobie­gły liczne komu­ni­katy, gdy chmara TIE-ów rzu­ciła się na fre­gatę i osa­czyła A-wingi i B-wingi przy pan­ce­rzu głów­nej jed­nostki. Wtedy nad­szedł ostatni roz­kaz:

– Teraz! Skacz­cie!

Wyl pozwo­lił, by kom­pu­ter obli­czył tra­jek­to­rię i poczuł szarp­nię­cie. Gwiazdy odkształ­ciły się, gdy kon­wen­cjo­nalne prawa fizyki doty­czące świa­tła, pręd­ko­ści i masy prze­stały obo­wią­zy­wać, a hiper­na­pęd myśliwca popro­wa­dził jed­nostkę przez szparę w rze­czy­wi­sto­ści. Nie­ważne, ile razy prze­cho­dził w nad­świetlną – każdy skok był dla Wyla prze­ży­ciem. Miał wra­że­nie, że sięga cze­goś nie z tego świata. Cze­goś trans­cen­den­tal­nego.

Błę­kit nad­prze­strzeni pochło­nął A-winga i Wyl opu­ścił pole bitwy. Nie dobie­gały go żadne dźwięki prócz mia­ro­wego pomruku hiper­na­pędu. Ustało nawet drże­nie statku. Pozo­stała jedy­nie podróż przez wszech­świat, z dala od Jiru­usa i zglisz­czy Impe­rium.

Gdy A-wing Wyla Larka powró­cił do prze­strzeni kon­wen­cjo­nal­nej przez kolejną szparę w rze­czy­wi­sto­ści, pilot w pierw­szym odru­chu wychy­lił się w fotelu i spoj­rzał w gwiazdy. Prze­stwo­rza były przej­rzy­ste, ale nie roz­po­zna­wał kon­ste­la­cji – tysiące nie­zna­nych mu gwiazd migo­tało w ciem­no­ściach. Po chwili, jeden po dru­gim, dołą­czyły do nich kolejne punkty – odle­głe dro­biny myśliw­ców. A-wingi Eska­dry War­cho­łów wyło­niły się jako pierw­sze, potem dołą­czyły do nich B-wingi Eska­dry Oga­rów. Wresz­cie na końcu poja­wiła się ogromna masa „Awan­tur­nika”, fre­gaty eskor­to­wej typu Nebu­lon-B, która bez­dź­więcz­nie zajęła miej­sce ponad głową Wyla.

Natych­miast zaczęły się roz­mowy. „Dowód­czyni War­cho­łów, gotowa”. „War­choł Dwa, gotów”. „Trójka”. „Czwórka”. „Piątka”. „Szóstka”. „Sió­demka”.

Ósemka się nie zamel­do­wała.

– Nasi chyba nie zdo­łała uciec – stwier­dził Sata Neek. – Widzia­łem, jak pod koniec, tuż przed sko­kiem, skie­ro­wał się w jej stronę klucz TIE-ów.

Przez chwilę wszy­scy mil­czeli.

– Wal­czyła dziel­nie – odparła wresz­cie Rununja. – Wszy­scy wal­czy­li­ście. – Jej słowa nie przy­nio­sły im ulgi.

Dopiero póź­niej – gdy „Awan­tur­nik” wezwał myśliwce do powrotu do han­garu i Wyl zdjął kom­bi­ne­zon; gdy przy­tu­lił Sono­ga­riego, który zarze­kał się, że nie będzie pła­kał z powodu Nasi, a który potem naj­sil­niej prze­ży­wał jej śmierć – z ukłu­ciem nie­po­koju i poczu­ciem winy Wyl uświa­do­mił sobie naj­mniej istotną kon­se­kwen­cję star­cia.

Jed­nak nie wróci do domu.

II

Quell nie wie­działa, czego się spo­dzie­wać po „gru­pie zada­nio­wej Wywiadu Nowej Repu­bliki” powo­ła­nej przez Caerna Adana, ale wyobra­żała sobie, że będzie ona miała coś wspól­nego z salami kon­fe­ren­cyj­nymi, ter­mi­na­lami kom­pu­te­ro­wymi i dro­idami. Będzie nudno, schlud­nie i prze­ra­ża­jąco biu­ro­kra­tycz­nie, a zatem tak samo jak w Impe­rium.

Zamiast tego – w następ­stwie zaognio­nej dys­ku­sji z Ada­nem w kwe­stii zasad jej „warun­ko­wego zwol­nie­nia” i odle­głej ewen­tu­al­no­ści senac­kiego uła­ska­wie­nia (zależ­nego od reko­men­da­cji Adana i eli­mi­na­cji zagro­że­nia ze strony Skrzy­dła Cie­nia) – poin­stru­owano ją, by po połu­dniu wsia­dła na pokład trans­por­towca UT-60D w ramach „misji rekru­ta­cyj­nej”. To, że już ni­gdy nie zoba­czy Skru­chy Zdrajcy, uświa­do­miła sobie dopiero wtedy, gdy U-wing opu­ścił atmos­ferę.

Nie miała nic prze­ciwko. W pla­cówce nie było nikogo, z kim chcia­łaby się poże­gnać. Nie pozo­sta­wiła na miej­scu niczego poza wor­kiem mary­nar­skim zała­do­wa­nym ubra­niami z odzy­sku. Teraz posia­dała tylko to, co miała przy sobie, a świa­do­mość tego stanu rze­czy spra­wiła, że poczuła się wolna – dopóki nie pomy­ślała o skrytce z pamiąt­kami, odzna­cze­niami i przed­mio­tami oso­bi­stymi w bebe­chach gwiezd­nego nisz­czy­ciela „Pur­su­era”. Jej dawne życie ist­niało, po pro­stu nie było na widoku, ukryte nawet przed nią samą. Nie wie­działa, gdzie w ogro­mie kosmosu się teraz znaj­duje, by prę­dzej czy póź­niej zde­rzyć się z nią w ciem­no­ściach.

Posta­no­wiła na razie o tym nie myśleć.

Zasia­dła w kaju­cie jed­nostki. Blask nad­prze­strzeni oświe­tlał gro­dzie kok­pitu, gdy sys­tem napędu odli­czał w dół. Zabi­jała czas, prze­glą­da­jąc zawar­tość data­padu i zapo­zna­jąc się ze szcze­gó­łami „misji rekru­ta­cyj­nej”. Nie zna­la­zła w pli­kach niczego, co by popra­wiło jej nastrój.

– Masz pyta­nia – oznaj­mił głos impe­rial­nego dro­ida prze­słu­chu­ją­cego. Czarna kula uno­siła się w rogu kajuty. Skie­ro­wała foto­re­cep­tor w stronę Quell, jakby maszyna pla­no­wała jej wni­kliwą ana­lizę.

– To pro­ste – odparła Quell i wska­zała gestem na data­pad. – Uwa­ża­cie, że ten męż­czy­zna przy­służy się spra­wie. Mam się po niego udać i z nim wró­cić.

Męż­czy­zna był szu­mo­winą, ale Quell miała na tyle silny instynkt samo­za­cho­waw­czy, by trzy­mać język za zębami. Była teraz agentką Nowej Repu­bliki, a wcze­śniej wystar­cza­jąco dużo czasu spę­dziła w woj­sku, by wie­dzieć, kiedy nie wychy­lać się z opi­niami.

– Nie cho­dzi o cel, lecz o oko­licz­no­ści – dopre­cy­zo­wał droid. – Z pew­no­ścią zasta­na­wia­łaś się, dla­czego lecę z tobą.

Ow­szem, przez chwilę zacho­dziła w głowę, z jakiego powodu towa­rzy­szy jej droid-tera­peuta, ale szybko na to wpa­dła.

– Moni­to­ru­jesz mnie dla Adana i Wywiadu Nowej Repu­bliki. By prze­ko­nać się, czy się nadaję do służby. By prze­ko­nać się o mojej lojal­no­ści. Mówię: pro­ste. Od początku nie byłam jedy­nie twoją pacjentką, ale nie mogę powie­dzieć, by szcze­gól­nie mnie to dzi­wiło.

– Przy­znaję, że jako jed­nostka tera­peu­tyczna cza­sami muszę wybie­rać mię­dzy tro­ską o pacjenta a lojal­no­ścią wobec…

W Quell gniew wez­brał się do tego stop­nia, że o mało nie rzu­ciła w dro­ida data­pa­dem. Jed­nak stłu­miła w sobie złość jakby gasiła pal­cami zapałkę.

– Nie­wiele mnie inte­re­sują dyle­maty moralne dro­idów-psy­chia­trów, a cie­bie aku­rat nikt raczej nie pomy­liłby z jed­nostką tera­peu­tyczną.

Droid obró­cił jeden z mani­pu­la­to­rów w geście prze­pro­sin, a może skrę­po­wa­nia – Quell nie była pewna. Się­gnęła do pamięci, by przy­wo­łać ich poprzed­nie roz­mowy. Zasta­na­wiała się, czy powie­działa coś, czego miała poża­ło­wać. Ale była ostrożna. Nie zdra­dziła się z niczym, czego mogła się teraz wsty­dzić lub co by ją pogrą­żyło. A jeśli Caern Adan zamie­rzał oglą­dać nagra­nia w nadziei, że znaj­dzie coś, co będzie mógł wyko­rzy­stać prze­ciwko niej, cóż, sro­dze się zawie­dzie.

Nie żeby miało to jakie­kol­wiek zna­cze­nie.

– Mam nadzieję, że nie wpły­nie to na przy­szłe roz­mowy – dodał droid. – Zależy mi na tym, by pomóc ci w tera­pii.

– Mnie też – skła­mała Quell i wró­ciła do wer­to­wa­nia zawar­to­ści data­padu.

Caern Adan będzie prze­słu­chi­wał nagra­nia dro­ida nada­remno, bo ona i tak zamie­rzała wyko­nać misję. Zamie­rzała wyko­nać roz­kazy. Ponie­waż jesz­cze nie zaskar­biła sobie zaufa­nia Nowej Repu­bliki, a tak bar­dzo zale­żało jej na tym, by się wyka­zać.

Wąt­piła, że męż­czy­zna, po któ­rego ją posłano, kie­ro­wał się w życiu podob­nymi zasa­dami. Według doku­men­ta­cji Nath Ten­sent zbiegł z Impe­rium – wraz z całą eska­drą TIE-ów – przed ponad czte­rema laty, tuż przed tym, jak sta­cja bojowa DS-1 znisz­czyła Alde­ra­ana i zasiała ziarno rebe­lii w całej galak­tyce. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści rebe­lian­tów z tam­tej ery, ide­ały Ten­senta pozo­sta­wiały wiele do życze­nia. Zarówno w spra­wie jego, jak i całej eska­dry toczyło się poważne postę­po­wa­nie anty­ko­rup­cyjne i zwy­czaj­nie potrze­bo­wał azylu. Wraz z kom­pa­nami pro­wa­dził dzia­łal­ność kry­mi­nalną w ośmiu ukła­dach Zewnętrz­nych Rubieży. Przy­my­kał oko na obec­ność pira­tów i prze­myt­ni­ków w zamian za pro­cent od zysków, a jed­no­cze­śnie doma­gał się zapłaty od stat­ków kupiec­kich i trans­por­tow­ców w zamian za ochronę przed tymiż pira­tami.

W odle­głych zakąt­kach Impe­rium, gdzie łącz­ność się rwała, a ofi­ce­ro­wie lojal­no­ściowi byli rzad­kim wido­kiem, ple­niła się korup­cja. Jed­nak koniec koń­ców Ten­senta przy­ła­pano na gorą­cym uczynku. Zamiast sta­wić czoła spra­wie­dli­wo­ści, posta­no­wił zmie­nić front. Jego dal­sza dzia­łal­ność po stro­nie Soju­szu Rebe­lian­tów niczym się nie wyróż­niała – odbył ponad pięć­dzie­siąt misji z tą samą ekipą co wcze­śniej. Nie otrzy­mał ani jed­nej nagany, ale też ani razu nie został odzna­czony.

A przy­naj­mniej na to wska­zy­wał otrzy­many przez Quell doku­ment. W zasa­dzie nie miała pod­staw, by przyj­mo­wać, że był kom­pletny. Widziała tylko dane, które pozwo­lono jej zoba­czyć, co zresztą doty­czyło wszyst­kiego pod­czas tej misji. Na wię­cej jesz­cze nie zasłu­żyła.

Kariera Ten­senta w Soju­szu dobie­gła spek­ta­ku­lar­nego końca sześć mie­sięcy przed Endo­rem, gdy jego eska­dra została doszczęt­nie znisz­czona przez Dwie­ście Czwarty Pułk Impe­rial­nych Myśliw­ców. Kar­to­teka nie opi­sy­wała star­cia zbyt szcze­gó­łowo – w rapor­cie padała jedy­nie nazwa układu pla­ne­tar­nego i poja­wiały się nazwi­ska pole­głych – a sama Quell nie pamię­tała takiej misji. Ludzie Ten­senta ponie­śli śmierć co do jed­nego, a sam Ten­sent prze­stał się komu­ni­ko­wać, gdy docho­dził do sie­bie.

Jak skwi­to­wała Quell, sytu­acja wyglą­dała jasno. Nie wie­działa, w jakiej roli zamie­rzał obsa­dzić Ten­senta Adan, ale męż­czy­zna z pew­no­ścią miał moty­wa­cję, by przy­czy­nić się do zneu­tra­li­zo­wa­nia Skrzy­dła Cie­nia. Moż­liwe, że w przy­padku człon­ków grupy zada­nio­wej było to dla Adana naj­waż­niej­sze.

Co pro­wa­dziło ją do pew­nego pyta­nia.

– Dla­czego wybra­li­ście mnie?

Droid nie ruszył się z miej­sca. Na­dal uno­sił się przy gro­dzi.

– Słu­cham?

– Jestem pilotką. Adan jest szpie­giem. Jedno z nas ma więk­sze kwa­li­fi­ka­cje, by pod­jąć się tej misji.

Droid mil­czał przez dłuż­szą chwilę. Quell wsłu­chi­wała się w tętno hiper­na­pędu, odli­cza­jąc kolejne ude­rze­nia, nim wresz­cie dobiegł ją modu­lo­wany głos:

– Caern Adan nie prze­pada za pracą w tere­nie. Dys­po­nu­jesz wszel­kimi umie­jęt­no­ściami nie­zbęd­nymi do tego, by odnieść suk­ces, więc uznał, że przy­dzie­la­jąc cię do tej misji, opty­mal­nie roz­po­rzą­dzi dostęp­nymi środ­kami.

Quell zasta­no­wiła się nad wypo­wie­dzią dro­ida. Nie była pewna, co ozna­cza.

Ale jak w przy­padku tak wielu innych rze­czy, uznała, że to bez zna­cze­nia.

Pozo­stałą część podróży Quell spę­dziła w kok­pi­cie. Sie­działa obok huma­no­idal­nej postaci owi­nię­tej pasami sza­rze­ją­cych ban­daży, na które nie­zna­joma narzu­ciła lichą pele­rynę. Cięż­kie kawałki skóry i innych mate­ria­łów – moż­liwe, że daw­niej barw­nych i wzo­rzy­stych, jed­nak teraz wybla­kłych i zno­szo­nych – dopeł­niały wyglądu pat­chwor­ko­wego stroju, który skry­wał musku­la­turę rosłej istoty. Gdyby nie hełm – przed­miot wyko­nany z nito­wa­nego metalu i zaci­sków, oświe­tlony migo­czą­cym świa­tłem wizjera – nie­zna­joma bar­dziej przy­po­mi­na­łaby zawar­tość wie­ko­wego sar­ko­fagu niż istotę z krwi i kości. Droid IT-O powie­dział, że współ­pa­sa­żerka Quell zwie się Kairos, a była impe­rialna pilotka ani myślała zga­dy­wać jej rasy. Droid zade­kla­ro­wał jedy­nie, że „Kairos zasią­dzie za ste­rami trans­por­towca”, a Quell o nic nie dopy­ty­wała.

Jed­nak nie­zna­joma na swój spo­sób oka­zała się lep­szą towa­rzyszką niż droid. Przez całą drogę nie wypo­wie­działa ani słowa. Jej szata wydzie­lała nie­draż­niący nosa bukiet zapa­chów – Quell wyczu­wała żelazo, korzenne przy­prawy i coś kwia­to­wego. Gdyby sie­dząca w fotelu pilota istota pozwo­liła Quell dotknąć ste­rów U-winga, ta z przy­jem­no­ścią poca­ło­wa­łaby ją w budzącą grozę maskę, jed­nak gdy tylko popro­siła, Kairos bez cie­nia emo­cji zablo­ko­wała sta­no­wi­sko dru­giego pilota.

U-wing powró­cił do prze­strzeni kon­wen­cjo­nal­nej w polu widze­nia Ula Entro­pii: aste­ro­idy upstrzo­nej srebr­nymi han­ga­rami i wiel­kimi sie­ciami przy­po­mi­na­ją­cymi orga­niczny pla­ster miodu. Na jej tle niczym dro­binki pyłu czy iskry prze­miesz­czały się świe­cące punkty – moż­liwe, że dro­idy ser­wi­sowe bądź promy trans­por­tu­jące pasa­że­rów mię­dzy kolej­nymi zamknię­tymi sek­to­rami. Quell nie miała poję­cia, a mimo to całość zro­biła na niej zna­jome wra­że­nie.

W trak­cie swo­jej kariery widziała dzie­siątki czar­no­ryn­ko­wych pla­có­wek han­dlo­wych i sta­cji paliw. Jej palce zaci­snęły się wokół wyima­gi­no­wa­nego steru, gdy wycią­gała z pamięci inne miej­sca, inne misje – gdy przy­po­mi­nała sobie adre­na­linę towa­rzy­szącą eskor­to­wa­niu bom­bow­ców, do któ­rych strze­lały skle­cone na ślinę tur­bo­la­sery; nad­cią­ga­jące uzbro­jone frach­towce wroga; skok w nad­prze­strzeń w ucieczce przed roz­cho­dzącą się falą ude­rze­niową, nama­cal­nym dowo­dem na to, że ładu­nek dotarł do celu i obró­cił w pył bazę pira­tów. Przy­po­mi­nała sobie kolejne bitwy bez żalu. Była cie­kawa, czy kie­dy­kol­wiek miało się to zmie­nić.

Nie każde dzia­ła­nie podej­mo­wane przez Impe­rium było złe. Gdyby dobrze poli­czyć, moż­liwe, że uśmier­ciła wię­cej sprze­daw­ców nie­wol­ni­ków niż rebe­lian­tów.

Może.

Jed­nak dziś była pasa­żerką, a Kairos nie miała powodu, by do kogo­kol­wiek strze­lać. Oso­bliwa istota dło­nią w ręka­wicy wci­snęła przy­cisk na komu­ni­ka­to­rze, by nadać auto­ma­tyczną prośbę o doko­wa­nie. Już po chwili przy­szła odpo­wiedź wypo­wie­dziana śpiew­nym, akcen­to­wa­nym gło­sem:

– Sza­nowni goście, w imie­niu Rady Kup­ców witam was w Ulu Entro­pii.

– Powin­nam odpo­wie­dzieć? – Quell spy­tała Kairos.

Kairos nie odpo­wie­działa.

„Nie” – uznała Quell.

U-wing powlókł się w stronę Ula, zmniej­sza­jąc pręd­kość. Wle­ciał do han­garu wydrą­żo­nego we wnę­trzu aste­ro­idy. Opadł na płytę, a gdy Kairos zdu­siła sil­nik, po chwili ustały wibra­cje. Quell opu­ściła kok­pit i obej­rzała się w progu, by prze­ko­nać się, czy pilotka pój­dzie z nią, jed­nak ta nie ruszyła się z miej­sca.

Droid IT-O uno­sił się na­dal w tym samym rogu.

– Nie idzie­cie ze mną? – spy­tała.

– Infor­muj mnie, pro­szę, o naj­waż­niej­szych wyda­rze­niach – odparł droid. – Oba­wiam się, że nie cie­szył­bym się tu dużą popu­lar­no­ścią.

W gło­sie dro­ida zna­la­zła się zręczna imi­ta­cja nie­wy­po­wie­dzia­nej rezy­gna­cji. Quell uznała, że nie­wiele było miejsc, w któ­rych impe­rialny droid prze­słu­chu­jący fak­tycz­nie mógłby poczuć się jak u sie­bie, a mimo to nie potra­fiła wzbu­dzić w sobie sym­pa­tii.

Wło­żyła do kie­szeni kom­link i otwo­rzyła drzwi ładowni na ster­bur­cie. Na pokła­dzie U-winga nie zna­la­zła żad­nej broni, więc dobit­nie zda­wała sobie sprawę z wła­snej sła­bo­ści – w oczach pira­tów i sprze­daw­ców nie­wol­ni­ków z Ula Entro­pii była bez­bronną kobietą z ręką na tem­blaku. Innymi słowy, sta­no­wiła łatwy cel. Daw­niej przy­na­leż­ność do Impe­rium zapew­ni­łaby jej choćby namiastkę ochrony, ale teraz nie miała żad­nej tar­czy, za którą mogłaby się scho­wać.

Wyszła na płytę prze­past­nego han­garu.

Frach­towce i promy spo­czy­wały na ska­li­stych coko­łach połą­czo­nych meta­lo­wymi kład­kami. Quell wypa­trzyła odle­gły tunel, który musiał pro­wa­dzić do pozo­sta­łych sek­to­rów aste­ro­idy. W powie­trzu uno­sił się draż­niący zapach, który palił jej noz­drza. Zasta­na­wiała się, czy atmos­fera Ula tak do końca nadaje się dla ludzi.

– Możemy pomóc pani z baga­żem? – dobiegł ją jakiś głos.

Nale­żał do huma­no­ida o twa­rzy zakoń­czo­nej ryj­kiem, ciele przy­po­mi­na­ją­cym trzcinę i skó­rze barwy prze­żu­tego, zwró­co­nego chleba. Obok stał droid pro­to­ko­larny, który z waha­niem wycią­gnął przed sie­bie rękę.

– Nie mam bagażu – odparła Quell. Skrzy­wiła się. Nie takiego powi­ta­nia się spo­dzie­wała.

– To może zadbamy o pani zakwa­te­ro­wa­nie? O oso­bi­stego asy­stenta dosto­so­wa­nego do rasy i potrzeb fizjo­lo­gicz­nych? A może… – Ryjek istoty uno­sił się i opa­dał, a jej zakoń­czone przy­ssaw­kami palce drżały, co Quell wzięła za oznaki namy­słu. – Nasze pla­cówki medyczne nie mają sobie rów­nych. Wyma­ga­łoby to zgody ze strony Rady Kup­ców, ale mogli­by­śmy wymie­nić pani szwan­ku­jącą koń­czynę. Może nie za darmo, ale ze sporą zniżką…

Quell oparła się chęci przy­cią­gnię­cia ręki bli­żej do piersi.

– Dzię­kuję, to nie będzie konieczne – odparła. – Nie ma potrzeby.

Huma­noid gestem odda­lił dro­ida pro­to­ko­lar­nego. Znów pod­sko­czył mu ryjek.

– Oczy­wi­ście. Pro­szę zatem udać się ze mną, a opro­wa­dzę panią po sta­cji. Rada Kup­ców pra­gnie, by Ul Entro­pii był bez­piecz­nym, luk­su­so­wym por­tem dla wszyst­kich gości… a już szcze­gól­nie dla naszych dziel­nych wybaw­ców z Nowej Repu­bliki.

Quell w mig pojęła, co się wyda­rzyło. Ktoś roz­po­znał jej U-winga jako maszynę Soju­szu Rebe­lian­tów i Rada Kup­ców – przy­pusz­czal­nie zło­żona z człon­ków prze­stęp­czego kar­telu spra­wu­ją­cego wła­dzę na sta­cji, han­dlu­ją­cego przy­prawą, dobi­ja­ją­cego targi i łamią­cego kości – posta­no­wiła zapre­zen­to­wać się od jak naj­lep­szej strony.

Po krę­go­słu­pie i ramio­nach Quell aż prze­szedł dreszcz. Wyglą­dało na to, że obec­nie to już nie Impe­rium było uwa­żane za frak­cję, która mogła zapew­nić bez­pie­czeń­stwo.

– No dobrze – pod­dała się. – Zwiedźmy sta­cję.

Gin­ruda, stwo­rze­nie repre­zen­tu­jące Radę Kup­ców, zasy­py­wało Quell nie­koń­czą­cymi się kom­ple­men­tami (a nie­które były na tyle oso­bi­ste, że ich adre­satce aż zro­biło się nie­zręcz­nie) oraz ofer­tami trun­ków i potraw, gdy prze­mie­rzali kory­ta­rze Ula. Aste­ro­ida podzie­lona była na sze­reg „sek­to­rów miesz­kal­nych”, które powstały z myślą o gościach nale­żą­cych do róż­nych ras. W sek­to­rze huma­no­idów pano­wał tłok. Znaj­do­wały się tu liczne bazary, kan­tyny i domy aukcyjne dla dwu­ocz­nych istot o czte­rech koń­czy­nach, pocho­dzą­cych z setek świa­tów. Tak duża róż­no­rod­ność ras wydała się Quell obca, choć w grun­cie rze­czy nie powinna tak reago­wać – w końcu sama w dzie­ciń­stwie wycho­wy­wała się na sta­cji orbi­tal­nej wśród Twi’leków, Kel Dorów i Deva­ro­nian, ba, zna­leź­liby się i przed­sta­wi­ciele mniej huma­no­idal­nych ras. Jed­nak gdy już przy­jęli ją do Dwie­ście Czwar­tego, rzadko wra­cała do domu na prze­pustkę, a pod­czas rekru­ta­cji Impe­rium sto­so­wało ostrą selek­cję. Przy­zwy­cza­iła się do liczeb­nej prze­wagi ludzi.

„Może – pomy­ślała – tłu­ma­czyło to dys­kom­fort, jaki odczu­wała instynk­tow­nie na widok Kairos. A może i nie”.

Gin­ruda pod­kre­śliło, że Rada Kup­ców jest zain­te­re­so­wana pozby­ciem się z Ula mniej pra­wo­rząd­nych miesz­kań­ców.

– Bez dostępu do impe­rial­nych kar­to­tek porząd­ko­wych nie byli­śmy w sta­nie prze­sie­wać gości w zado­wa­la­ją­cym nas stop­niu. Mimo­wol­nie sta­li­śmy się gospo­da­rzami naj­groź­niej­szych prze­stęp­ców – nie wal­czą­cych o wol­ność han­dla­rzy broni wspie­ra­ją­cych Sojusz Rebe­lian­tów, lecz naj­gor­szego ele­mentu z pół­światka, dla któ­rego nie ma miej­sca wśród osób miłu­ją­cych prawo i porzą­dek. A ponie­waż nie byli­śmy w sta­nie powstrzy­mać han­dlu przy­prawą i dzia­łal­no­ści łow­ców nagród w Ulu Entro­pii, zro­bi­li­śmy, co w naszej mocy, by tego rodzaju dzia­łal­ność ure­gu­lo­wać. Z naszego doświad­cze­nia w tych kwe­stiach wynika, że takie podej­ście do sprawy uczyni Ul nie­oce­nio­nym part­ne­rem, gdy mowa o sta­bi­li­za­cji całego sek­tora. Już teraz jeste­śmy jedną z pierw­szych pla­có­wek, w któ­rych cała wymiana han­dlowa odbywa się w nowo­re­pu­bli­kań­skich kre­dy­tach…

„Mar­nu­je­cie czas” – pomy­ślała Quell. Nie miała real­nej wła­dzy ani kapi­tału poli­tycz­nego, a poza tym wąt­piła, czy Aden zain­te­re­suje się rapor­tem na korzyść Rady Kup­ców. Minęli zabez­pie­czone grubą siatką pomiesz­cze­nia wydrą­żone w skale – klatki dla zwie­rząt gospo­dar­skich lub nie­wol­ni­ków. Zacho­dziła w głowę, kto miałby chcieć pomóc potwo­rom, które zbu­do­wały takie miej­sce.

Prze­stępcy likwi­do­wani pod­czas jej misji zwią­za­nych z przy­wra­ca­niem bez­pie­czeń­stwa – człon­ko­wie Syn­dy­katu Pyków i Szkar­łat­nego Świtu – wie­dzieli, że próby nego­cja­cji ska­zane są na klę­skę. Wie­dzieli, że pod rzą­dami Impe­rium nie ma miej­sca na funk­cjo­no­wa­nie ich kar­teli. Cóż zatem ozna­czało prze­ko­na­nie Rady Kup­ców, że może pod­jąć nego­cja­cje z Nową Repu­bliką?

Kolejna myśl ude­rzyła ją z taką mocą, że nie­mal się potknęła. Gin­ruda spoj­rzało na nią z tro­ską.

„Nie powin­naś kwe­stio­no­wać dzia­łań Nowej Repu­bliki”.

Nie zasłu­żyła na ten przy­wi­lej. Nie po tych wszyst­kich decy­zjach, jakie pod­jęła. Nie po tym, gdy tak długo pozo­sta­wała lojalna wobec Impe­rium.

– Poczy­ni­li­śmy już okre­ślone dzia­ła­nia we współ­pracy z pani rzą­dem – powie­działo Gin­ruda, gdy skrę­cili w kolejny kory­tarz wypeł­niony isto­tami śpią­cymi ze sple­cio­nymi nogami i opar­tymi o ściany – męż­czy­znami, kobie­tami i dziećmi. – Mamy nadzieję, że zako­mu­ni­ku­je­cie…

– Jakie dzia­ła­nia?

– Słu­cham?

– Jakie dzia­ła­nia – powtó­rzyła Quell – pod­ję­li­ście we współ­pracy z rzą­dem Nowej Repu­bliki?

Gin­ruda znów poma­chało pal­cami.

– Jed­nemu z waszych pilo­tów myśliw­ców powie­rzono obronę sta­cji oraz jed­no­stek eskor­to­wych, które zażą­dają wspar­cia ognio­wego.

Quell zro­biła, co mogła, by ukryć zain­te­re­so­wa­nie.

– Jak się nazywa ten pilot?

Gin­ruda zaświer­go­tało. Po raz pierw­szy wyglą­dało na wyraź­nie skrę­po­wane.

– Przy­kro mi, nie wiom. Nie mia­łom z nim bez­po­śred­niego kon­taktu, ale zapew­niom panią, że do tej pory dzia­łał sumien­nie i z odda­niem.

Quell nie wąt­piła, że Gin­ruda kła­mie; prze­cież istota sama poru­szyła temat pilota. Agentka Nowej Repu­bliki posta­no­wiła pocią­gnąć ją za język.

– Wiesz, jakim myśliw­cem lata?

Gin­ruda wska­zało gestem, by podą­żyła jego śla­dem. Mijali pstro­kate cen­tra roz­rywki i kory­ta­rze wyście­lone tą samą siatką, która opa­tu­lała frag­menty aste­ro­idy. Wyszli na wysy­pi­sko śmieci utwo­rzone ze zwę­glo­nych kawał­ków metalu i prze­żar­tych kwa­sem beczek. Gin­ruda ruchem dłoni odda­liło dro­ida straż­ni­czego i wska­zało stertę kom­po­nen­tów stat­ków.

– Na samej górze – powie­działo. – Widzisz?

Quell wycią­gnęła szyję, by ujrzeć coś ponad pane­lami solar­nymi myśliw­ców TIE, rzu­co­nymi na stertę niczym obumarłe gałę­zie, oraz poła­maną kopułą gene­ra­tora pola ochron­nego krą­żow­nika. Poskrę­cany kawa­łek metalu wska­zany przez Gin­rudę wyda­wał się pozba­wiony zna­cze­nia z braku statku, nada­ją­cego mu głęb­szy sens – przy­po­mi­nał kształ­tem dzie­cięce bazgroły, swego rodzaju suge­stię kom­po­nentu, a nie sam kom­po­nent.

Ale wtedy Quell zamru­gała i wszystko nabrało sensu.

Na ster­cie leżała gon­dola sil­ni­kowa myśliwca typu BTL Y-wing w kształ­cie ide­al­nej pół­kuli, która prze­cho­dziła w cylin­dryczną siatkę. Quell znała kształt pokrywy z tysięcy doku­men­tów. Pod­czas misji widy­wała prze­la­tu­jące tuż obok Y-wingi, ale po raz pierw­szy ujrzała porzu­cony myśli­wiec o poskrę­ca­nym, wgnie­cio­nym poszy­ciu.

– Lata czymś takim – skwi­to­wało Gin­ruda – ale dzia­ła­ją­cym.

Gdy Nath Ten­sent porzu­cił Impe­rium, Sojusz Rebe­lian­tów prze­ka­zał jemu i jego pilo­tom Y-wingi. Quell zna­la­zła cel.

Oto Nowa Repu­blika, z którą chciała nego­cjo­wać Rada Kup­ców Ula Entro­pii. Nowa Repu­blika przy­my­ka­jąca oko na wszystko – łącz­nie z osob­ni­kami pokroju Ten­senta i jego zaka­pio­rów – byle tylko odnieść zwy­cię­stwo nad Impe­rium.

– Gdzie go znajdę? – spy­tała.