Stara wariatka - Agnieszka Nietresta-Zatoń - ebook + książka

Stara wariatka ebook

Agnieszka Nietresta-Zatoń

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

A jeśli to naprawdę ja jestem najsłabszym ogniwem?

Kiedy człowiekowi wydaje się, że jest tylko on i reszta świata, że wszyscy są przeciwko niemu, często ma rację, ale równie często nie ma.

Zuzanna sama siebie nazywa sandwich woman - babka-kanapka. Jest uwięziona między wspomnieniami o nieżyjącej już matce a relacjami z córką, która powoli, ale stanowczo wymyka się spod jej kontroli.

Powodowana impulsem oraz pewnym mającym nieoczekiwane skutki spotkaniem, sięga po prowadzone niegdyś dzienniki, żeby przypomnieć sobie "siebie sprzed": sprzed męża, dziecka, obecnego życia. Wbrew oczekiwaniom wspomnienia nie wracają na zawołanie, a kiedy już się pojawiają, odsłaniają wydarzenia i relacje, które nie były proste ani jednoznaczne. Powrót do tak łatwo mitologizowanej młodości - ani sielskiej, ani anielskiej - okazuje się pułapką. Każde wspomnienie pociąga za sobą kolejne - jeszcze bardziej bolesne. Żeby było Zuzannie jeszcze trudniej, cała ta podróż w czasie odbywa się w warunkach napiętych relacji z własną córką, która "niedługo skończy już osiemnaście lat" i tak samo boleśnie dojrzewa, jak boleśnie przejrzewa Zuzanna. Julia jest nieodrodną córką swojej matki - swoje wie.

To operacja na otwartym sercu. Zuzanna wprawdzie dowiaduje się, czego nie chce, ale nadal nie wie, czego chce…

Agnieszka Nietresta-Zatoń (ur. 1974) - autorka rozpraw: "Małgorzata Hillar. Szkic monograficzny", nominowanej do nagrody im. Ludwika Frydego i "Powołani na bunt. Transgresje polskich poetów XIX wieku", a także powieści "Pustostan" i "Oaza spokoju". Przyznaje rację Wisławie Szymborskiej: Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie. Za Stanisławem Grochowiakiem powtarza: Bunt nie przemija, bunt się ustatecznia. Pytana, po co jej tyle książek, zasłania się cytatem z Susan Sontag: Kiedy czytam, zawsze mam wrażenie, jakbym jadła. Natomiast potrzeba czytania jest jak nieznośny wilczy głód.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 242

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Copyright © Agnieszka Nietresta-Zatoń, 2019

 

Projekt okładki

Katarzyna Wilk

 

Zdjęcie na okładce

© Gary Ellis/EyeEm/Getty Images

 

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

 

Redakcja

Maria Lipowska

 

Korekta

Sylwia Kozak-Śmiech

Maciej Korbasiński

 

ISBN 978-83-8169-807-8

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Ostrej

Słońcem byliśmy!

Cieniem jesteśmy!

Słońcem będziemy!

Dziećmi swych dzieci!

Edward Stachura,

Piosenka, której nie można

przestać śpiewać

 

Drzwi przed nami otwierają się dopiero wtedy, gdy drzwi za nami zostaną zamknięte.

Douwe Draaisma,

Księga zapominania

 

– Śpisz?

Julia wciąż cierpi na adolescencyjną insomnię.

– Śpisz?

Nie, choć udaję, że śpię.

Maleństwo ma upiorny zwyczaj negocjowania ze mną zawiłych kontraktów, kiedy jestem półprzytomna. Strategia jest rozwojowa. Ostatnio potrafi zerwać mnie z łóżka nawet o drugiej w nocy.

Namolna senność walczy o pierwszeństwo z matczynym rozsądkiem: jeśli ona chce ze mnę rozmawiać, a wciąż chce, jeśli wybrała taką godzinę, to znaczy, że chodzi o coś bardzo dla niej ważnego.

– Śpisz???

– Nie. Też nie mogę spać. Co tam?

Nie bacząc na rozwalonego od ściany Sergiusza, pakuje mi się do łóżka ze smartfonem.

– Patrz!

– Patrzę.

– Widzisz?

– Widzę.

Nie widzę. Nie wiem, co mam widzieć.

– Ulka.

– No, tak, Ulka.

– Ale patrz!

Ulka. Widzę. Jakiś zrzut ekranu. Ulka w staniku. Snap chyba.

– Ona tak ciągle, wiesz?

Już wiem.

– I jej się wydaje, że to takie…

– Cool.

– Że co?

– Że fajne.

– Aaa… No tak właśnie. Ale ja tu w innej sprawie…

– Ile chcesz? I na co?

– Dwie stówki.

– Ile???

– Dwie.

– Na co?

– Na bilet.

– Bilet na co? – Pada jakaś nic niemówiąca mi nazwa zespołu.

– Nie mam.

– Masz.

– Nie mam.

– Mamooo…

– Gdzie?

– W Warszawie.

– Z kim chcesz jechać?

– Mamooo…

– Z kim?

– Sama.

Sratatata.

– Nie z tobą.

– Przecież wiem.

– Z tym Jak-mu-tamem – z upodobaniem używam słowa z jednej z ukochanych książek Julii. – No, jak mu tam?

– Z tym. Z Grześkiem.

Z Grześkiem.

– No, nie wiem…

– Mam prawie osiemnaście lat.

– To wiem.

– No to wiesz czy nie wiesz?

– Idź, dziecko, już późna noc. Pogadamy jutro.

– Ale dasz?

– Dam dam dadam dam dadam… – Całkiem udatnie wyszedł mi ten marsz imperialny.

– Pogięło cię?

– Dawno temu. Idź spać.

Widzę, że się ociąga. Czuję, że chętnie by sobie poleżała obok matki, ale nie bardzo wie, czy prawie osiemnastoletniej dziewczynie jeszcze wypada.

– To idę.

– To idź.

Mogłaby jeszcze zostać. Pociągnęłabym ją za język, może dowiedziałabym się czegoś o tym Grześku.

– To idę – powtarza w ciemnościach.

Teraz mam pewność, że nigdzie iść nie chce. I zupełnie odechciało mi się spać.

– Chodź, zrobimy sobie melisy, bo się tak do rana będziemy turlać po łóżkach.

Wzdycha z ulgą.

Naciągam dyżurną bluzę z kapturem i wsuwam stopy w miękkie skarpety. Brrr… Żal porzucać ciep­łe łóżko, ale kolejna okazja może się szybko nie nadarzyć.

Julia zdążyła już zapalić światło w kuchni i włączyć czajnik. Stoi w otwartych drzwiach lodówki, kontemplując zawartość półek. Nocne podjadanie jest widać dziedziczne.

Im bardziej ma ochotę pogadać, tym bardziej milczy. Zaraz wyjmie majonez. Kielecki. I zrobi sobie kanapkę ze wszystkim. I nawali tego majonezu. I rzuci się na nią, jakbyśmy ją głodem morzyli w ostatnim tygodniu.

Stoję przy blacie i podtapiam melisowego szczura.

Góra-dół-góra-dół-góra… i jedna gotowa.

Góra-dół-góra-dół-góra… druga też.

– Po co ty tak z tą herbatą robisz? – odzywa się wreszcie.

– A bo ja wiem? Zawsze tak robię.

– Wzięłabyś, wsadziła do kubka, zalała i zostawiła, a nie majtała tak… tak… idiotycznie tak.

Stawiam przed Julią parującą melisę i moszczę się z własną na starym krześle obok kaloryfera.

Majonez ścieka jej między palcami. Łapczywie zlizuje wszystko co do kropelki. To się chyba nazywa zajadanie emocji.

Też robię się głodna.

Już, już mam wstać, żeby zajeść emocje kieleckim, kiedy Julia głośno przełyka kęs i nabiera powietrza.

– Co ty robiłaś w tej kamienicy naprzeciwko mieszkania Ewki?

– Proszę? Jakiej Ewki? – pytam głupio. Nie muszę znać Ewki, żeby wiedzieć, o jaką kamienicę chodzi.

– Normalnie nie mogłam uwierzyć, że siedzisz na parapecie i palisz fajkę. Chciałaś z okna wyskoczyć czy co?

To chyba miał być żart, ale widzę, że mojej córce wcale nie do śmiechu. No, tak. Matka stara wariatka. Wszystkiego się po niej można spodziewać.

– A co ty robiłaś o tej porze u Ewki? – odwracam kota ogonem, klasyka.

– Nic. Skończyłyśmy wcześniej lekcje i miałyśmy iść do jej koleżanki. Na poddaszu mieszka taka jedna, Natalia, która genialnie rysuje. Obiecała, że nam pomoże w szkolnym projekcie. Ma laska talent, mówię ci.

Słowa Julii docierają do mnie powoli.

– I nie dość, że rysuje, to jeszcze na grafice komputerowej się zna. Ale nie było jej w domu. Szkoda. Strasznie byłam ciekawa, jaki jest widok z takiego poddasza. Chyba całe miasto widać? No i podobno ogromna ta chata. Rowerem można jeździć.

– Rowerem… – powtarzam mimowolnie.

– Polazłyśmy na górę, ale był tylko jakiś facet.

Przełyka ostatni kęs majonezowej fantazji, dopija herbatę i wychodzi z kuchni.

Moja melisa jest już zimna. Nawet gdybym wlała ją teraz w siebie jednym haustem, raczej nie pomoże.

 

TERAZ

Ignorując kawę torującą sobie drogę między przyciskami na klawiaturze laptopa, nie bacząc na rozbebeszoną torebkę, puszczam się pędem. Potrącam kolejnych ludzi.

– Nie idź tam, nie idź! – krzyczę.

Dziewczyna zatrzymuje się, podnosi głowę i przez chwilę wystawia twarz na wielkie płatki śniegu w taki sam sposób, jak wystawia się twarz na pierwsze promienie wiosennego słońca.

– Nie idź tam! – dopadam nieznajomą i kurczowo chwytam za rękaw. – Słyszysz???

Dziewczyna opuszcza głowę, jedną ręką pociąga ukryte pod włosami kabelki od słuchawek, drugą ściera wilgoć z twarzy.

– Proszę?

– Nie idź tam! – powtarzam po raz trzeci, a moje palce jeszcze mocniej zaciskają się na jej przedramieniu.

– Ale o co chodzi?

– Bo… bo… bo to nie jest dobry pomysł!

– Ale że co… pomysł? Przepraszam, pani mnie chyba z kimś myli… – Próbuje delikatnie odczepić moją dłoń od swojej ręki, odhaczając palec po palcu, jak odhacza się kocią łapę z wbitymi w ciało pazurami, ale każdy odhaczony palec wraca na swoje miejsce, wpijając się jeszcze mocniej. Jej opanowanie jest godne podziwu, zupełnie jakby nawykła do zwariowanych kobiet w średnim wieku, które znienacka łapią człowieka za mankiet albo dosiadają się w środkach komunikacji miejskiej, żeby zadręczać wspomnieniami.

– Naprawdę nie warto! – Próbuję złapać z nią kontakt wzrokowy, ale dziewczyna robi wszystko, żeby nie spojrzeć w oczy napastniczki, czyli moje. – Nie musisz!

– Oczywiście. Nie muszę. Rozumiem. A teraz może mnie pani puścić? Spieszę się.

Mrugam gwałtownie. Przez chwilę czuję się zupełnie zdezorientowana. Puszczam trzymaną rękę i niezgrabnie poprawiam fryzurę, skonfundowana atakiem, o który nigdy bym siebie nie posądziła. Dziewczyna kręci nadgarstkiem, upewniając się, że ręka nie ucierpiała, i poprawia marynarski wór zarzucony na ramię.

– Wszystko w porządku? Mogę coś dla pani zrobić? Jakoś pomóc?

– Nie, nie… Przepraszam najmocniej. Sama nie wiem, czemu tak… czemu tak jakoś… Przepraszam. Rzeczywiście z kimś panią pomyliłam. Strasznie mi głupio. – Nie wiem, co jeszcze mogłabym dodać na swoje usprawiedliwienie…

Że zobaczyłam w niej siebie sprzed lat?

– Nic się nie stało. Różne rzeczy się zdarzają. Dob­rego dnia. Muszę pędzić.

Oliwkowa parka nieznajomej miga w perspektywie ulicy. Zdecydowanym krokiem dziewczyna oddala się od galerii handlowej. Zarzucony na ramię marynarski worek zdaje się sięgać do samej ziemi, ale ciężkie wysokie czarne buty stabilizują sylwetkę nieznajomej. Sunie kołyszącym się krokiem, jakby właśnie zeszła z trapu.

Odczuwam dojmujący brak wierzchniego okrycia. Nawet sweter został na oparciu kawiarnianego krzesła. Cienka dzianinowa sukienka przylgnęła do ciała pod naporem lepkiego śniegu, który rozpadał się na dobre. Stoję przed fasadą galerii ozdobioną gigantycznym bannerem reklamowym z roznamiętnioną parą w bieliźnie, a makijaż spływa mi po zdumionej twarzy, czyniąc koloryt cery jeszcze bardziej gównianym niż o poranku.

Widzę, że dziewczyna zatrzymuje się przed przejściem dla pieszych i poprawia wór na ramieniu. Kiedy zapala się zielone światło, przebiega ulicę tak szybko, jakby tobół nic nie ważył. Dobrnąwszy do chodnika, narzuca kaptur otoczony gęstym futrem, gwałtownie kręci głową, otrzepując oklejające go płatki śniegu, i zaciąga zamek kurtki pod szyję. Rozgląda się chwilę, po czym ciska wór na chodnik, kuca i zaczyna w nim grzebać. Nagle moim oczom ukazuje się tęczowy szalik, wyciągany z otchłani gestem prestidigitatora, który stojąc nad cylindrem, chwycił królicze uszy i zdał sobie sprawę, że w kapeluszu nie ma żadnego królika – jest tylko nieskończenie długa taśma. Szalik jednak ma koniec, a na tym końcu wielki pompon. Dziewczyna prostuje się i mota zwoje dzianiny wokół szyi, uszczelniając swój ochronny kokon.

Zaraz wyjmie z kieszeni rękawice z jednym palcem, przebiega mi przez myśl. Bez trudu wyobrażam sobie, jak otoczony futrem kaptur oliwkowej kurtki oraz mięsisty szal emanują ciepłem, które powoli rozpływa się po ciele dziewczyny, co wzmaga moje poczucie dojmującego zimna oraz absurdu zaistniałej sytuacji.

Nieznajoma raz jeszcze rozgląda się dookoła i wyjmuje z kieszeni jednopalczaste rękawice.

Stara oliwkowa parka wisi na strychu między sztywnym jak trup góralskim kożuchem a puchową kurtką w foliowym pokrowcu. Zdejmuję ją z drewnianego wieszaka i krytycznie przyglądam się ukochanemu niegdyś elementowi garderoby. Futro wokół kaptura jest wyliniałe, brakuje sznurka w pasie. Prawa kieszeń zwisa smętnie jak naderwane ucho misia.

Nakładam kurtkę płynnym ruchem.

Poruszam ramionami jak mężczyzna dopasowujący garnitur.

Pamięć ciała staje na wysokości zadania.

Z satysfakcją notuję, że przez te lata niewiele przytyłam.

Zamek błyskawiczny działa. Bez trudu zasuwam go pod szyję.

Dlaczego prawa kieszeń jest urwana? Chwilowo z uszkodzeniem nie łączy się żadne wspomnienie.

A sznurek? Kto i kiedy go wyciągnął?

Na próżno usiłuję przywołać w pamięci jakieś konkretne wydarzenia.

Na sznurku od parki na pewno nie można by się powiesić. Chociaż podobno można to zrobić na wszystkim. Trzeba tylko wiedzieć jak. Moje nastoletnie samobójcze modus operandi nie było więc rozbudowane.

Kurtka jest bezwonna, choć spodziewałam się materii przesiąkniętej dymem tytoniowym i potem. Zupełnie jakbym zdjęła ją kilka dni temu i odwiesiła na oparcie krzesła przy biurku, jak to miałam w zwyczaju. Mimo braku oznak kontaktu burej parki z przesiąkniętymi dymem wnętrzami piwnicznych pubów czuję znajomy fetor: żółte caro kupowane w kiosku Ruchu i mustangi nabywane za bony w Pewexie. Złudzenie jest tak realistyczne, że rozglądam się w poszukiwaniu źródła zapachu.

Strych tonie w półmroku. Przez niewielkie kwadratowe okienko, w którym byli właściciele domu ustawili figurkę Matki Boskiej, sączą się resztki światła.

Nie zdejmując kurtki, ruszam do wyjścia, uważnie stawiając stopy, bo strych jest zabałaganiony do granic możliwości. Przynoszę tu wszystko, co ma jakąkolwiek wartość sentymentalną, bo rozstawanie się z przedmiotami jest dla mnie równie trudne jak rozstania z ludźmi. W głębi duszy żywię nadzieję, że przynajmniej część przedmiotów stanie się kiedyś punktem wyjścia do rozmowy z Julią. Komu miałabym opowiedzieć siebie prawdziwą, jeśli nie córce? Tymczasem jednak zbuntowana nastolatka nie dopuszcza mnie do siebie zbyt blisko, celnie raniąc myślą, słowem i uczynkiem.

Dostrzegam w Julii wiele podobieństw do siebie sprzed lat, ale kiedy tylko chcę się tymi spostrzeżeniami z nią podzielić, ona powtarza jak mantrę: „Nie jestem tobą!”. Oczywiście, łagodzę, nie jesteś, ale ja też… Co ty też, co ty też, co ty też. Julia stroszy się jak kotka. Jest coś, co ty nie?

Schodząc po stromych schodkach, myślę już tylko o urwanej kieszeni.

 

KIEDYŚ

W czarnych martensach i amerykańskiej wojskowej kurtce z demobilu, z włosami ufarbowanymi na czerwono, kontestuję wszystko z prawami fizyki włącznie.

Za wszelką cenę staram się prześcignąć kolegów w umiejętności przeklinania oraz palenia fajek i wlewania w siebie alkoholu na pusty żołądek.

Nie da się ukryć, że we wszystkich wymienionych konkurencjach czynię znaczne postępy, co jednak wcale nie skutkuje wymarzonym zbrataniem się z kumplami od kontestacji, a raczej kontestacją mnie jako kobiety. Niezamierzenie staję się dla nich bezpłciową formą pośrednią. No bo jak to tak najpierw pić z dziewczyną na umór, często odpadając w przedbiegach, a potem nagle czule patrzeć w oczy i trenować na niej te wszystkie sztuczki z mizianiem za uszkiem i odprowadzaniem pod klatkę.

Niestety, nie widzę innej możliwości zadzierzgnięcia więzów z kolegami, niż upodabniając się do nich.

Skoncentrowane na długości swoich włosów oraz wielkości biustu, koleżanki mierżą mnie i śmieszą, a własna seksualność przeraża. Czuję się jak dzikie zwierzątko, które w najmniej odpowiedniej porze porasta futrem w najmniej odpowiednich miejscach; wybrzusza się i zaokrągla na własne utrapienie, wzbudzając niezdrowe zainteresowanie myśliwych.

Podczas gdy koleżanki eksponują biust, nosząc obcisłe podkoszulki, a pod nimi usztywniany stanik, ja chowam się w workowatych swetrach i męskich flanelowych koszulach. Zupełnie jakbym nie ubierała się, a przebierała. Jakbym za wszelką cenę chciała odwrócić uwagę od ciała i skierować ją w bardziej interesujące rejony.

Początkowo wydaje się, że chłopcy przyjmują mnie jak swego.

Zamiast ciągnąć za włosy i klepać po tyłku, ściskają dłoń i klepią po plecach.

Ale nie rozpytują o mnie znajomych, tylko pytają mnie o inne dziewczyny, szukając punktu zaczepienia dla tanich podrywów i niewyszukanych komplementów. Sprzedaję informacje w dobrej wierze. Czego się w końcu nie robi dla kumpli. A oni informacje kupują i umawiają się z innymi dziewczynami na randki.

Hulaszcza kompania topnieje w oczach.

Zbuntowana, wpadam we własne sidła. Kiedy nieprzytomnie zakochuję się w jednym z kolegów, ten akurat mnie wybiera na powiernika swoich sercowych rozterek, dotyczących naszej wspólnej znajomej. We mnie widzi jedynie rozmówcę nad rozmówcami. Zaufanie ma stuprocentowe, raczy mnie, swoją przyjaciółkę – zamotaną w wojskowe ciuchy i ślącą mu powłóczyste spojrzenia – erotycznymi detalami tylko potęgującymi cierpienie. Kiwam głową ze zrozumieniem i wlewam w siebie kolejne piwo, klnąc szpetnie, kiedy opowiada o rozkapryszonej pannicy, której nieba już chyba przychylił, a która wciąż nie może się zdecydować, czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie.

Kwestia chodzenia ze sobą jest zajmująca do tego stopnia, że pozostawanie bez pary wyznacza status bezpańskiego psa.

Jestem więc bezpańskim psem.

Nikomu nie przychodzi do głowy, że ta bezpłciowa forma pośrednia to larwalne stadium motyla, z którego właśnie zaczyna wykluwać się imago.

W domowym zaciszu to imago wyobraża sobie, że oto wchodzi do pubu, w którym co sobota odbywa się rytualne picie zakazanego piwa; dowodów nikt wtedy nie sprawdzał, wystarczył jeden pełnoletni kumpel, nie w wojskowym uniformie i ciężkich butach, ale w podkreślających kształty dżinsach i banalnym T-shircie. Lekkości kroków stawianych pod dyktando lekkich balerinek towarzyszyło lekkie sprężynowanie jasnych loków albo przynajmniej błysk nienagannie przyciętej pieczarki.

Wciąż nie udaje mi się wydobyć siebie z tych zwojów materii skrzętnie ukrywającej biust, krągłe biodra i całkiem przyzwoicie toczone ramiona. Jestem tam. Pod mięsistymi swetrami, kraciastymi, o dwa rozmiary za dużymi koszulami. Przyczajona w oczekiwaniu na sprzyjający moment, który jednak nie ma prawa się zdarzyć. Bo niby komu miałabym zawrócić w głowie? Wszyscy znajomi są już sparowani, a żaden ani żadna z doborowego towarzystwa nie bierze pod uwagę mojego nagłego przedzierzgnięcia się z amorficznego potworka w seksbombę. Gdybym nagle objawiła się u szczytu schodów pogodzona z własną seksualnością, ba, dumna z niej, prędko narobiłabym sobie wrogów zarówno wśród kolegów, jak i koleżanek.

Chłopaki nie po to zwierzają mi się z najbardziej intymnych kłopotów z dziewczynami, żeby teraz stanąć oko w oko z jedną z przedstawicielek gatunku i zostać zdegradowanym do rangi erotomana gawędziarza, teoretyka.

Dziewczyny nie po to traktują mnie jak ciotkę przyzwoitkę, kiedy mama nie chce wypuścić ich na randkę, żeby nagle dać się zdetronizować i podmienić na nowszy model.

Na swoim terenie jestem spalona.

Nie pozostaje mi nic innego, jak sfingować własną towarzyską śmierć i odrodzić się jak Feniks z popiołów na ziemi niczyjej.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI