Sto lat samotności - Gabriel García Márquez - ebook + audiobook

Sto lat samotności ebook

Gabriel Garcia Marquez

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

101 osób interesuje się tą książką

Opis

Miała to być pierwsza powieść Gabriela Garcíi Marqueza. Dzięki swym dziadkom znał od dziecka historię Macondo i dzieje rodziny Buendía, prześladowanej fatum kazirodztwa. Świat, w którym rzeczy nadzwyczajne miały wymiar szarej codzienności, zwyczajność zaś przyjmowana była jak  zjawisko nadprzyrodzone; świat bez czasu, gdzie wiele rzeczy nie miało jeszcze nazw, był też jego światem. Potrzebował aż dwudziestu lat, by wreszcie spisać te rodzinne opowieści z całym dobrodziejstwem i przekleństwem odniesień biblijnych, baśniowych, literackich, politycznych; uświadomił nam, że "plemiona skazane na sto lat samotności nie mają już drugiej szansy na ziemi".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 564

Oceny
4,2 (1256 ocen)
659
327
154
78
38
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Wurgiliusz

Dobrze spędzony czas

Książka mimo upływu lat trzyma sie wcale nieźle. Moga szokować motywy kazirodztwa i niekiedy nawet wzmianki o seksualności nieletnich. Ogólnie to czułem się, jakbym walczył z tą książką w ringu. Cios za cios, prawie mnie znokautowała w drugiej rundzie i już miałem zejść z ringu, ale w narożniku trener, mój mózg, dał mi po gębie i nie tylko wytrwałem w ciężkim języku i rozlicznych, tak samo nazywanych postaciach, ale wygrałem na punkty, ponieważ książkę mimo wszystko ukończyłem i doceniłem na sam koniec, żałując że zarówno w książkach, jak i w walkach bokserskich nie ma dogrywki. Na sam koniec czułem żal, że do końca zostało jedynie pięć, a nie dwieście pięć stron.
181
kielcensis

Nie oderwiesz się od lektury

tak długo zwlekałem z tą lekturą... warto było zwlekać. czasem człowiek zbyt niedoświadczony, zbyt młody nie powinien czytać WIELKIEJ LITERATURY, bo zwyczajnie nie zrozumie, zniechęci się i już do niej nie wróci. a teraz właśnie jest ten czas . sztos!
Tyska23

Dobrze spędzony czas

Jedna z najbardziej zagmatwanych książek jaki czytałam z uwagi na ilość postaci (które w dodatku mają często takie same imiona). Ale zakończenie jest bardzo, bardzo zaskakujące. No i książka jest trochę ponadczasowa tzn. pewne sceny mogą szokować (kontakty seksualne z bliskimi krewnymi bądź z młodymi dziewczętami) ale język i historia nadal jest ciekawa (mimo wszystko) do przeczytania.
40
zbigniew2003

Nie oderwiesz się od lektury

Książka ta jest jak " długi poemat o płynności rzeczy" i " cudowny czas pikanterii" Tak, skrupulatni czytelnicy z dobrą pamięcią wiedzą, że te wyrażenia powyżej to słowa zapisane przez autora tej książki, która jest w inteligentny sposób bardzo dowcipna i ciekawie mądra. Napisana pięknym i kunsztownym językiem, którego mogą pozazdrościć ludzie współczesnej cywilizacji. Polecam tym, którzy lubią spędzać czas delektując się czystą inteligencją umysłu autora mającego i umiejącego przekazać coś, drugiemu człowiekowi.
21
KaroReg

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, bogata i zaskakująca opowieść.
10

Popularność




Tytuł oryginału: Cien años de soledad

Projekt okładki: Magdalena Błażków – KreacjaPro;

dyrektor artystyczny – Andrzej Pągowski

Redakcja techniczna: Robert Fritzkowski

Korekta: Renata Kuk

© Gabriel García Márquez and Heirs of

Gabriel García Márquez, 1967. All rights reserved

© for this Polish edition by MUZA SA, Warszawa 1996, 2017

© for the Polish translation by Grażyna Grudzińska and Piotr Carlson

ISBN 978-83-287-0620-0

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2017

FRAGMENT

Dla Jomí García Ascot

i Marii Luizy Elío

Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendía miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go z sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód. Macondo było wówczas niewielką osadą – dwadzieścia chat z trzciny oblepionej gliną, zbudowanych na brzegu rzeki, której przezroczyste wody bystro toczyły się po gładkich białych kamieniach koryta, wielkich jak jaja przedhistorycznych ptaków. Świat był jeszcze tak młody, że wiele rzeczy nie miało nazwy i mówiąc o nich, trzeba było wskazywać palcem. Co roku w marcu rodzina Cyganów rozbijała namiot niedaleko wioski i pośród zgiełku piszczałek i bębnów prezentowała mieszkańcom nowe wynalazki. Najpierw przywieźli magnes. Krępy Cygan imieniem Melquíades, z krzaczastą brodą i rękami jak łapki wróbla, dał imponujący pokaz czegoś, co sam nazwał ósmym cudem świata wymyślonym przez uczonych alchemików z Macedonii. Chodził od domu do domu, ciągnąc za sobą dwie metalowe sztaby, i wszystkich ogarniało przerażenie na widok spadających ze swego miejsca rondli, kotłów, obcęgów i fajerek; drewno trzeszczało, bo gwoździe i śruby rozpaczliwie usiłowały się wyrwać, a zagubione od dawna przedmioty ukazywały się gdzieś, gdzie już tysiące razy bezskutecznie ich szukano, wlokąc się hałaśliwie za magicznym żelazem Melquiadesa. „Przedmioty mają własne życie – wołał Cygan ze swoim twardym akcentem – trzeba tylko obudzić w nich duszę”. José Arcadio Buendía, którego nieokiełznana wyobraźnia daleko wybiegała poza działanie i prawa natury, a czasami nawet także poza dziedzinę cudów i magii, pomyślał, że można by posłużyć się tym bezużytecznym wynalazkiem do wydobywania złota z ziemi. Melquíades, który był człowiekiem uczciwym, uprzedził go: „Do tego się nie nadaje”. Ale José Arcadio Buendía nie wierzył w owym czasie w uczciwość Cyganów, toteż wymienił swego muła i stadko kóz na tamte dwie namagnetyzowane sztabki. Nie zdołała go od tego odwieść jego żona, Urszula Iguarán, która liczyła na te zwierzęta, by pomnożyć uszczuplony inwentarz domowy. „Wkrótce będziemy mieć dosyć złota na wybrukowanie całego domu” – odpowiedział jej mąż. Przez wiele miesięcy zawzięcie starał się udowodnić słuszność swoich przypuszczeń. Piędź po piędzi przeszukał całą okolicę, a nawet dno rzeki, ciągnąc za sobą dwie żelazne sztabki i recytując na głos zaklęcie Melquiadesa. Jedyną rzeczą, jaką udało mu się wykopać, była zardzewiała zbroja z XV wieku, której wszystkie części zlutowała rdza i która za potrząśnięciem wydawała głuchy grzechot, niby olbrzymia wydrążona dynia pełna kamieni. Kiedy José Arcadio Buendía i czterej jego ludzie należący do wyprawy zdołali rozebrać zbroję, znaleźli wewnątrz zwapniały szkielet z zawieszonym na szyi miedzianym relikwiarzem zawierającym pasmo włosów kobiecych.

W marcu powrócili Cyganie. Tym razem przywieźli teleskop i lupę wielkości bębna. Pokazywali to jako ostatnie odkrycie Żydów z Amsterdamu. Posadzili jedną z Cyganek na końcu wsi i zainstalowali teleskop u wejścia do swego namiotu. Za opłatą pięciu realów ludzie patrzący przez teleskop widzieli Cygankę tak blisko, że wydawała się niemal w zasięgu ręki. „Nauka wyeliminowała odległość – głosił Melquíades. – Wkrótce człowiek, nie wychodząc z domu, będzie mógł zobaczyć, co się dzieje w każdym zakątku świata”. Któregoś dnia, w samo południe, Cyganie urządzili zadziwiającą demonstrację olbrzymiej lupy: ułożyli stertę siana na środku ulicy i zapalili ją za pomocą zogniskowanych promieni słonecznych. José Arcadio Buendía, wciąż jeszcze niepocieszony po klęsce z magnesem, wpadł na pomysł wykorzystania nowego wynalazku jako broni wojennej. Melquíades znowu usiłował wybić mu to z głowy, w końcu jednak przyjął z powrotem dwie namagnetyzowane sztabki i trzy kolonialne monety w zamian za lupę. Urszula szlochała w bezsilnej rozpaczy. Te pieniądze pochodziły z kuferka ze złotymi monetami, które jej ojciec zbierał przez całe swoje pełne wyrzeczeń życie i które ona zakopała pod łóżkiem w oczekiwaniu jakiejś dobrej okazji, aby je zainwestować. José Arcadio Buendía nie próbował nawet jej pocieszać, oddany bez reszty swoim eksperymentom taktycznym z poświęceniem prawdziwego człowieka nauki, a często nawet z narażeniem życia. Aby wykazać skuteczność lupy przeciwko wojsku nieprzyjaciela, wypróbował koncentrację promieni słonecznych na sobie, przy czym poparzył się tak, że bąble zmieniły się w ropiejące rany i długo nie chciały się goić. Wobec protestów żony, przerażonej tak niebezpiecznymi próbami, mało brakowało, by podpalił własny dom. Spędzał długie godziny zamknięty w swoim pokoju, pogrążony w kalkulacjach na temat możliwości strategicznych nowej broni, aż wreszcie udało mu się opracować podręcznik zadziwiający jasnością dydaktyczną i darem nieodpartej argumentacji. Posłał go władzom wojskowym, załączając liczne opisy własnych doświadczeń i kilka arkuszy rysunków objaśniających. Posłaniec, który wiózł to cenne dzieło, przebył góry, błądził po bezkresnych bagnach, przeprawiał się przez wartkie rzeki i omal nie zginął w zębach drapieżników, dręczony rozpaczą i chorobą, zanim trafił na trakt mułów pocztowych. Mimo że podróż do stolicy była w owym czasie imprezą prawie niemożliwą, José Arcadio Buendía przyrzekał sobie podjąć ją natychmiast po otrzymaniu rozkazu rządu, aby zademonstrować praktyczne zastosowanie swego wynalazku dygnitarzom wojskowym i osobiście ich wprowadzić w tajniki skomplikowanej sztuki wojny słonecznej. Przez kilka lat czekał na odpowiedź. Wreszcie, znużony oczekiwaniem, poskarżył się Melquiadesowi, ubolewając nad niepowodzeniem swej inicjatywy. I wtedy Cygan dał niezbity dowód swojej uczciwości: zwrócił mu złote dublony i zabrał lupę, dokładając kilka portugalskich map i parę instrumentów żeglarskich. Osobiście i własnoręcznie napisał zwięzłą syntezę studiów mnicha Hermana, żeby mu ułatwić posługiwanie się astrolabium, kompasem i sekstansem. José Arcadio Buendía spędził wiele deszczowych miesięcy zamknięty w izdebce, którą specjalnie na ten cel dobudował w głębi domu, tak by nikt mu nie przeszkadzał w doświadczeniach. Porzuciwszy całkowicie obowiązki domowe, przesiadywał całymi nocami na podwórku, śledząc bieg gwiazd, i omal nie dostał porażenia słonecznego, usiłując wynaleźć dokładną metodę określania południa. Kiedy wyćwiczył się już w używaniu i manewrowaniu swymi instrumentami, poczuł się tak bardzo panem przestrzeni, że nie opuszczając swego gabinetu, mógł żeglować po nieznanych morzach, wędrować przez bezludne ziemie i nawiązywać znajomości z cudownymi istotami. W tym okresie przyzwyczaił się rozmawiać sam z sobą i krążyć po całym domu, nie dostrzegając nikogo, podczas gdy Urszula z dziećmi mozoliła się w ogrodzie przy uprawie bananów, manioku, malangi, ignamu i bakłażanów. Nagle, zupełnie nie wiadomo dlaczego, jego gorączkowa aktywność urwała się i nastąpiło coś w rodzaju fascynacji. Kilka dni chodził jak urzeczony, powtarzając sobie cichym głosem łańcuszek zadziwiających przypuszczeń, jakby nie wierzył własnemu rozumowi. W końcu pewnego grudniowego dnia, we wtorek podczas obiadu, za jednym zamachem zrzucił z siebie cały ciężar swych udręczeń. Dzieci do końca życia miały zapamiętać uroczystą powagę, z jaką ich ojciec zasiadł na głównym miejscu przy stole, dygocąc jak w gorączce, wycieńczony bezsennością i wysiłkiem imaginacji, i wyjawił im swoje odkrycie: „Ziemia jest okrągła jak pomarańcza”.

Urszula straciła cierpliwość. „Jeżeli masz zwariować, wariuj sam! – wykrzyknęła – ale nie próbuj uczyć dzieci swoich cygańskich pomysłów”. José Arcadio Buendía, niewzruszony, nie dał się zmiękczyć desperacją małżonki, która w napadzie złości zrzuciła na ziemię astrolabium, rozbijając je na kawałki. Skonstruował przyrząd na nowo i zebrawszy w swoim pokoiku ludzi ze wsi, wykazał im, z pomocą teoretycznych objaśnień, których nikt nie rozumiał, że można powrócić do punktu, z jakiego się wyruszyło, kierując się stale na wschód. Cała wieś była przekonana, że José Arcadio Buendía postradał zmysły, ale w tym momencie zjawił się Melquíades, aby doprowadzić sytuację do porządku. Publicznie pochwalił inteligencję człowieka, który dzięki czystej spekulacji astronomicznej wymyślił teorię już sprawdzoną w praktyce, chociaż dotychczas nieznaną w Macondo. W dowód uznania ofiarował mu dar, który miał później wpłynąć decydująco na przyszłość wioski – laboratorium alchemiczne.

W tym czasie Melquíades zaczął się starzeć ze zdumiewającą szybkością. Z początku gdy tu przyjeżdżał, wydawało się, że jest w tym samym wieku co José Arcadio Buendía. Ale podczas gdy ten ostatni zachowywał wciąż swoją niepospolitą siłę, która pozwalała mu obalić konia chwytem za uszy, Cygana jakby toczyła jakaś uporczywa choroba. W rzeczywistości był to rezultat wielu osobliwych chorób nabytych w niezliczonych podróżach dookoła świata. Tak jak to sam opowiadał Josemu Arcadiowi Buendíi, pomagając mu urządzić laboratorium, śmierć szła za nim zawsze jak pies, obwąchiwała mu spodnie, ale nie decydowała się skoczyć do gardła. Wymknął się wszystkim plagom i kataklizmom, jakie nawiedzały rodzaj ludzki. Przeżył pelagrę w Persji, szkorbut na Półwyspie Malajskim, trąd w Aleksandrii, beri-beri w Japonii, dżumę na Madagaskarze, trzęsienie ziemi na Sycylii i olbrzymią katastrofę okrętową w Cieśninie Magellana. Ten niezwykły człowiek, który twierdził, że posiada wiedzę tajemną Nostradamusa, był ponury i smutny, a spojrzenie jego azjatyckich oczu zdawało się dostrzegać odwrotną stronę rzeczy. Nosił duży czarny kapelusz, niczym rozpostarte skrzydła kruka, i aksamitną kamizelkę, którą przyprószyła patyna wieków. Ale pomimo swojej ogromnej wiedzy i posiadania tajemnic był na wskroś ludzki, związany z ziemią, nieobcy najdrobniejszym problemom życia codziennego. Uskarżał się na starcze dolegliwości, wrażliwy na najmniejsze niepowodzenia finansowe, od dawna już przestał się śmiać, gdyż szkorbut pozbawił go zębów. Tego upalnego popołudnia, kiedy wyjawił swoje najtajniejsze sekrety, José Arcadio Buendía był pewien, że jest to początek wielkiej przyjaźni. Dzieci były oszołomione fantastycznymi opowiadaniami. Aureliano, który wówczas liczył nie więcej niż pięć lat, miał go potem pamiętać przez resztę swego życia takim, jakim go widział owego popołudnia, gdy starzec siedział przy stole na tle metalicznego, rozżarzonego do białości blasku i swoim głębokim głosem o brzmieniu organów rozświetlał najciemniejsze zakątki wyobraźni, a z czoła i skroni spływał mu tłusty pot. José Arcadio, starszy brat Aureliana, miał przekazać ten wspaniały obraz jak dziedziczną pamiątkę wszystkim swoim potomkom. Urszula natomiast zachowała niezbyt dobre wspomnienie z tej popołudniowej wizyty, bo weszła do pokoju akurat w momencie, kiedy Melquíades przez nieuwagę stłukł flakonik z dwuchlorkiem rtęci.

– Pachnie diabłem – powiedziała.

– Nic podobnego – sprostował Melquíades. – Dowiedziono, że diabeł ma własności siarkowe, a to jest tylko odrobina sublimatu.

Jak zawsze skłonny do dialektyki, wygłosił uczony wykład na temat diabolicznych właściwości cynobru, ale Urszula nie zwracała na niego uwagi, tylko zabrała dzieci na modlitwę. Ten gryzący zapach miał pozostać na zawsze w jej pamięci skojarzony ze wspomnieniem Melquiadesa.

Prymitywne laboratorium – poza obfitością miseczek, lejków, probówek, filtrów i sitek – składało się ze zwykłego tygla, szklanej retorty z długą wąską szyjką (imitacja jaja filozoficznego) oraz aparatu do destylacji, skonstruowanego przez samych Cyganów według współczesnych opisów trzyramiennego alembiku Maríi Żydówki. Prócz tych rzeczy Melquíades pozostawił próbki siedmiu metali odpowiadających siedmiu planetom, formuły Mojżesza i Zosimusa do wyrobu złota, a także serię notatek i rysunków dotyczących procesów Wielkiego Wtajemniczenia, które temu, kto umiałby je odczytać, pozwalały uzyskać kamień filozoficzny. Zachęcony prostotą formuł alchemicznych, José Arcadio Buendía przez wiele tygodni przekonywał Urszulę, żeby mu pozwoliła odkopać swoje monety kolonialne i pomnożyć je tyle razy, na ile można rozdzielić rtęć. Urszula jak zawsze ustąpiła przed niezłomnym uporem męża. Wtedy José Arcadio Buendía wrzucił trzydzieści złotych dublonów do rondla i roztopił je z opiłkami miedzi, orypimentem, siarką i ołowiem. Wszystko to podgrzewał na wielkim ogniu, dolewając oleju rycynowego, aż otrzymał gęsty, cuchnący syrop, który bardziej przypominał pospolity karmel niż wspaniałe złoto. W kolejnych ryzykownych i rozpaczliwych procesach destylacyjnych, w aliażu z siedmiu metali planetarnych, przeżarte rtęcią i cypryjskim witriolem, prażone na nowo w wieprzowym smalcu, z braku oleju rzepakowego, cenne dziedzictwo Urszuli zostało doprowadzone do postaci zwęglonej skwarki, której nie sposób było oderwać od dna rondla.

Kiedy powrócili Cyganie, Urszula podburzyła przeciwko nim całą wieś. Ciekawość jednak była silniejsza od strachu, bo tym razem Cyganie przemaszerowali przez wieś z ogłuszającym hałasem wszelkiego rodzaju instrumentów muzycznych, podczas gdy ich herold zapowiadał pokaz największego wynalazku sprzed epoki Inków. Tak więc wszyscy udali się do namiotu cygańskiego i za opłatą jednego centavo zobaczyli Melquiadesa, odmłodzonego, wypoczętego, bez zmarszczek, z nowym, olśniewająco białym uzębieniem. Ci wszyscy, którzy pamiętali jego dziąsła zżarte przez szkorbut, zapadłe chude policzki i zwiędłe usta, struchleli z przerażenia wobec tego oczywistego dowodu nadprzyrodzonej mocy Cygana. Strach urósł do rozmiarów paniki, gdy Melquíades wyjął nietknięte zęby, pokazał je publiczności na chwilę – przelotną chwilę, w czasie której stał się tym samym zgrzybiałym starcem z dawnych lat – i włożył je z powrotem, uśmiechając się znów w pełnym blasku swej przywróconej młodości. Nawet sam José Arcadio Buendía uznał, że wiedza Melquiadesa przekroczyła granice dozwolone dla umysłu człowieka, lecz doświadczył prawdziwie uzdrawiającej uciechy, kiedy Cygan na osobności wytłumaczył mu mechanizm sztucznej szczęki. Wydawało mu się to tak proste i tak przemyślne zarazem, że nagle stracił całe zainteresowanie dla badań alchemicznych. Wpadł w zły humor, przestał jadać regularnie i całymi dniami spacerował po domu. „Niewiarygodne rzeczy dzieją się na świecie – mówił do Urszuli. – Tuż koło nas, po drugiej stronie rzeki, istnieją różne aparaty magiczne, a my w dalszym ciągu żyjemy w ciemnocie”. Ci, którzy go znali z czasów założenia Macondo, nie mogli wyjść z podziwu, jak bardzo się zmienił pod wpływem Melquiadesa.

Z początku José Arcadio Buendía był kimś w rodzaju młodego patriarchy, który dawał wskazówki, jak obsiewać pole, udzielał rad w sprawach wychowywania dzieci czy hodowli zwierząt i pracował razem ze wszystkimi, nawet fizycznie, dla dobra całej gminy. Ponieważ jego dom od początku był najlepszy we wsi, inne domy urządzono na jego obraz i podobieństwo. Był tam przestronny i dobrze oświetlony salon, jadalnia, która wyglądała jak terasa z kwiatami w jaskrawych barwach, dwie sypialnie, patio z olbrzymim kasztanem pośrodku, dobrze utrzymany ogród warzywny i zagroda, gdzie w pokojowej koegzystencji żyły kozy, świnie i kury. Jedynymi zwierzętami, których hodowla była zabroniona w domu i w całej wsi, były koguty trenowane do walki.

Urszula wiodła żywot równie pracowity jak jej mąż. Ta drobna, poważna i niezwykle ruchliwa kobiecinka o żelaznych nerwach, której nigdy nie słyszano śpiewającej, wydawała się wszechobecna i krzątała się od świtu do późnej nocy z lekkim szelestem batystowych halek. Dzięki niej podłogi z ubitej gliny, niepobielane mury, proste drewniane meble, sporządzone przez nich samych, były zawsze czyste, a stare kufry, w których przechowywano bieliznę, wydzielały przyjemny zapach bazylii.

José Arcadio Buendía, który był najbardziej przedsiębiorczym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziano we wsi, zarządził rozmieszczenie domów tak, żeby wszystkie miały dostęp do rzeki i mogły łatwo zaopatrywać się w wodę. Wytyczył ulice tak rozumnie, że żaden z domów nie bardziej niż inne cierpiał od słońca w godzinach największego upału. W ciągu paru lat Macondo stało się najlepiej uładzoną i najpracowitszą wsią ze wszystkich znanych jej trzystu mieszkańcom. Była to rzeczywiście szczęśliwa wieś, w której nikt nie przekroczył trzydziestu lat i nikt jeszcze nie umarł.

Od chwili jej założenia José Arcadio Buendía budował pułapki i klatki. W krótkim czasie kanarki, drozdy i szpaki wypełniły nie tylko jego dom, ale i wszystkie inne. Ptasie koncerty były tak ogłuszające, że Urszula zatykała sobie uszy pszczelim woskiem, aby nie stracić poczucia rzeczywistości. Kiedy po raz pierwszy przybyło do Macondo plemię Melquiadesa, sprzedając szklane kulki przeciw bólom głowy, wszyscy dziwili się, jak można było trafić do tej osady, zagubionej wśród sennych moczarów. Cyganie wyznali, że kierowali się śpiewem ptaków.

Ten duch inicjatywy społecznej zanikł wkrótce, porwany gorączką magnesów, obliczeniami astronomicznymi, marzeniami o transmutacji złota i chęcią poznania cudów świata. Dawniej przedsiębiorczy i schludny, José Arcadio Buendía zrobił się teraz niedbały, chodził nieporządnie ubrany, z dziką brodą, którą Urszuli z wielkim wysiłkiem udawało się strzyc czasem za pomocą kuchennego noża. Wiele osób uważało go za ofiarę jakiegoś dziwnego czaru czy zaklęcia. Ale nawet ci najmocniej przekonani o jego obłędzie porzucili pracę i rodziny, aby iść za nim, kiedy zarzuciwszy na ramię narzędzia, zwołał wszystkich, żeby utorować przez las drogę, otwierającą wsi dostęp do wielkich wynalazków.

José Arcadio Buendía nie znał zupełnie geografii swojego rejonu. Wiedział, że na wschodzie rozciąga się łańcuch nieprzebytych gór, a za górami stare miasto Riohacha, gdzie w minionej epoce – jak opowiadał jego dziadek, pierwszy Aureliano Buendía – sir Francis Drake polował z armatami na kajmany, które potem kazał wypychać słomą i posyłał w podarunku królowej Elżbiecie. W młodości on i jego ludzie, wraz z żonami, dziećmi, zwierzętami i całym dobytkiem, przeszli przez góry, szukając dojścia do morza, lecz po dwudziestu sześciu miesiącach zaniechali dalszej wędrówki i założyli Macondo, aby uniknąć trudów powrotu. Toteż droga na wschód ich nie interesowała, bo mogła prowadzić tylko w przeszłość. Na południu były bagna pokryte wiekową warstwą roślinności i olbrzymi świat moczarów, który, jak zapewniali Cyganie, nie miał granic. Wielkie moczary na zachodzie łączyły się z bezkresnym rozlewiskiem wody, zamieszkanym przez ssaki o miękkiej skórze, z głową i torsem kobiety. To one doprowadzały żeglarzy do zguby, wabiąc ich urokiem swoich olbrzymich sutek. Cyganie płynęli tym szlakiem sześć miesięcy, zanim trafili na wąski pas stałego lądu, którędy wiodła droga mułów pocztowych. Według obliczeń Josego Arcadia Buendíi jedyną możliwość nawiązania kontaktu z cywilizacją dawał szlak wiodący na północ. Wyposażył więc w narzędzia do budowy dróg i broń myśliwską tych samych ludzi, którzy towarzyszyli mu przy założeniu Macondo, wrzucił do sakwy kompasy i mapy i ruszył na spotkanie wielkiej przygody.

W pierwszych dniach nie napotkali żadnej większej przeszkody. Zeszli kamiennym brzegiem rzeki do miejsca, gdzie przed wielu laty znaleźli zbroję rycerską, i wkroczyli do lasu ścieżką między drzewkami dzikich pomarańcz. Pod koniec pierwszego tygodnia zabili i upiekli jelenia, ale ograniczyli się do zjedzenia tylko połowy, a resztę zasolili na następne dni. Tą przezornością chcieli odwlec konieczność zjadania papug, których niebieskie mięso miało gorzki posmak piżma. Później przez ponad dziesięć dni nie widzieli słońca. Ziemia stała się miękka i wilgotna jak popiół wulkaniczny, a roślinność coraz bardziej zdradliwa, coraz bardziej oddalał się wrzask ptaków i harmider małp. Świat zrobił się beznadziejnie smutny. Uczestnicy wyprawy czuli się przytłoczeni własnymi najdawniejszymi wspomnieniami w tym wilgotnym, milczącym raju sprzed grzechu pierworodnego, w gęstwinie, gdzie ich buty grzęzły w dymiącej oleistej mazi, a maczety niszczyły krwawe lilie i złote salamandry. Cały tydzień, prawie z sobą nie rozmawiając, z płucami umęczonymi dławiącą wonią krwi, szli jak lunatycy przez świat przygnębiającego smutku, oświetlony tylko słabym blaskiem fosforyzujących owadów. Nie mogli zawrócić, gdyż drogę, którą sobie otwierali, od razu zamykała nowa ściana roślinności wyrastająca niemal w oczach. „Nie szkodzi – mówił José Arcadio Buendía. – Najważniejsze to nie stracić orientacji”. Nie spuszczając oka z kompasu, dalej prowadził swoich ludzi ku niewidocznej północy, aż wreszcie wyszli z zaczarowanej krainy. Noc była chmurna, bez gwiazd, ale ciemność przesycało już nowe czyste powietrze. Wyczerpani długim marszem rozwiesili hamaki i pierwszy raz od dwóch tygodni mocno usnęli. Obudzili się, kiedy słońce było już wysoko na niebie, i zaniemówili z zachwytu. Naprzeciwko, w otoczeniu paproci i palm, biały i zakurzony, w cichym świetle poranka stał olbrzymi galeon hiszpański. Przechylił się lekko na prawą burtę, z nietkniętego omasztowania, pośród lin obrosłych w orchidee, zwisały strzępy żagli. Kadłub, pokryty pancerzem skamieniałych małży i miękkiego mchu, zarył się mocno w kamienistym gruncie. Cała struktura zdawała się zajmować swój własny zastrzeżony teren, przestrzeń samotności i zapomnienia, niedostępną niszczycielskiemu działaniu czasu i obyczajom ptaków. We wnętrzu, które podróżnicy przeszukali w milczącym napięciu, znaleźli tylko gęsty las kwiatów.

Odkrycie galeonu, wskazujące bliskość morza, pohamowało impet Josego Arcadia Buendíi. Uważał to za złośliwy figiel swego przewrotnego losu. Przedtem, za cenę poświęceń i cierpień bez liku, szukał morza, nie znajdując go, a znalazł je teraz, nie szukając, zagradzające jego drogę jak przeszkoda nie do przezwyciężenia. Wiele lat później pułkownik Aureliano Buendía przewędrował znowu ten obszar, kiedy istniał już regularny trakt pocztowy, i jedyną pozostałością statku, jaką odnalazł, był zwęglony szkielet pośrodku pola maków. Przekonany dopiero wtedy, że historia ta nie była wyłącznie tworem wyobraźni jego ojca, zastanawiał się, w jaki sposób galeon mógł dotrzeć aż do tego miejsca na lądzie. Ale José Arcadio Buendía nie stawiał sobie tego pytania, kiedy zobaczył morze po dalszych czterech dniach podróży, o dwanaście kilometrów od galeonu. Jego marzenia znalazły kres na brzegu tego morza barwy popiołu, spienionego i brudnego, niegodnego trudów i poświęceń, i jego przygody.

– Do stu diabłów! – wykrzyknął. – Macondo jest otoczone wodą ze wszystkich stron.

Przekonanie, że Macondo jest wyspą, utrzymało się przez długi czas, oparte na niebudzącej wątpliwości mapie, którą wyrysował José Arcadio Buendía po powrocie z ekspedycji. Wykreślił ją w pasji, mściwie wyolbrzymiając trudności komunikacji, jakby chciał ukarać samego siebie za absolutny brak sensu w wyborze miejsca osady. „Nigdy nigdzie nie dojdziemy – skarżył się przed Urszulą. – Zgnijemy tutaj za życia, nie korzystając z dobrodziejstw nauki”. Ta pewność przeżuwana przez wiele miesięcy w pokoiku przy laboratorium skłoniła go do projektu przeniesienia Macondo w jakieś bardziej dogodne miejsce, ale tym razem Urszula wyprzedziła jego gorączkowe pomysły. Działając skrycie i bez wytchnienia, jak mrówka, zbuntowała wszystkie kobiety we wsi przeciw zachciance mężów, którzy już przygotowywali się do przeprowadzki. José Arcadio Buendía nie dowiedział się nigdy, w jakim momencie i pod wpływem jakich wrogich sił jego plany zaczęły się wikłać w gąszczu wymówek, pretekstów i rzekomych przeszkód, aż stały się czystym złudzeniem. Urszula niewinnie obserwowała go spod oka i nawet odczuła trochę litości dla męża, kiedy któregoś ranka zastała go w pokoiku w głębi domu, bełkocącego coś na temat przeprowadzki i pakującego wyposażenie laboratorium. Pozwoliła mu dokończyć robotę, zabić gwoździami skrzynie i wypisać na wierzchu swoje inicjały za pomocą pędzelka i atramentu, nie robiąc mu wymówek i wiedząc, że on także wie, bo słyszała, jak mamrotał to w swoich głuchych monologach, że mężczyźni ze wsi nie poprą jego zamierzeń. Dopiero kiedy zaczął wyjmować z zawiasów drzwi, odważyła się zapytać, po co to robi, on zaś odpowiedział z goryczą: „Skoro nikt nie chce iść – pójdziemy sami”. Urszula ani drgnęła.

– Nie pójdziemy – powiedziała. – Zostaniemy tutaj, bo tu urodził się nasz syn.

– Ale nikt nam tu jeszcze nie umarł – odparł. – Człowiek nie należy do żadnej ziemi, póki nie ma w niej nikogo ze swych zmarłych.

Na co Urszula odpowiedziała z łagodną stanowczością:

– Jeżeli trzeba, żebym umarła po to, żebyście tu pozostali, to umrę.

José Arcadio Buendía nie spodziewał się, by wola jego żony była aż tak nieugięta. Usiłował zwieść ją blaskiem swoich fantazji i obietnicą wspaniałego świata, gdzie ziemię wystarczy skropić magicznym płynem, aby rośliny dały owoce, jakie tylko człowiek zechce, i gdzie sprzedają za bezcen wszelkie środki przeciwko bólom. Ale Urszula pozostała niewrażliwa na jego wspaniałe wizje.

– Zamiast się upierać przy twych wariackich pomysłach, zatroszczyłbyś się lepiej o własnych synów – odpowiedziała. – Spójrz tylko na nich, zdani na łaskę boską, zaniedbani i głupi jak osły.

José Arcadio Buendía przyjął dosłownie to, co powiedziała żona. Spojrzał przez okno, zobaczył dwóch bosych chłopców w słonecznym ogrodzie i doznał wrażenia, że dopiero od tego momentu zaczęli istnieć, stworzeni zaklęciem Urszuli. Wtedy coś się stało w głębi jego istoty, coś tajemniczego i nieodwołalnego, coś, co go oderwało od czasu, w którym tkwił obecnie, i poniosło na oślep w niezbadaną strefę wspomnień. Podczas gdy Urszula dalej zamiatała dom, którego – teraz już była tego pewna – nie miała opuścić do końca życia, on stał wpatrzony w dzieci niewidzącym wzrokiem, aż zwilgotniały mu oczy i wytarł je wierzchem dłoni z głębokim westchnieniem rezygnacji.

– Dobrze – powiedział. – Powiedz im, żeby przyszli pomóc mi powyjmować rzeczy ze skrzyni.

Starszy z synów, José Arcadio, skończył czternaście lat. Miał kwadratową czaszkę, kędzierzawe włosy i samowolny charakter swego ojca. Choć zapowiadało się, że odziedziczy po nim wzrost i tężyznę fizyczną, już wtedy było oczywiste, że brakuje mu ojcowskiej wyobraźni. Został poczęty i urodzony podczas uciążliwej przeprawy przez góry, przed założeniem Macondo, i rodzice dziękowali niebiosom, przekonawszy się, że nie ma żadnego organu zwierzęcego. Aureliano, pierwsza istota ludzka urodzona w Macondo, miał skończyć sześć lat w marcu. Był cichy i zamknięty w sobie. Płakał w łonie swojej matki i urodził się z otwartymi oczami. Podczas przecinania pępowiny kręcił głową na wszystkie strony, rozpoznając przedmioty w pokoju i przypatrując się twarzom ludzi z ciekawością, ale bez zdziwienia. Później – obojętny wobec tych, którzy zbliżyli się, żeby go poznać – całą uwagę skupił na palmowym dachu, który zdawał się bliski zawalenia pod straszliwym naporem deszczu. Urszula przypomniała sobie intensywność tego spojrzenia w dniu, kiedy trzyletni Aureliano wszedł do kuchni w chwili, gdy ona wyjęła z pieca i postawiła na stole garnek z wrzącym rosołem. Chłopiec, stojąc bezradnie w drzwiach, powiedział: „Zaraz zleci”. Garnek stał mocno na środku stołu, ale ledwie chłopak zdążył wymówić te słowa, zaczął nieuchronnie posuwać się w kierunku brzegu, jakby pod impulsem dynamiki wewnętrznej, i roztrzaskał się na ziemi. Przerażona Urszula opowiedziała ten epizod mężowi, który jednak potraktował to jako zjawisko naturalne. Taki był zawsze, obcy życiu swoich synów, po części dlatego, że uważał dzieciństwo za okres niedorozwoju umysłowego, a poza tym za bardzo pochłaniały go chimeryczne spekulacje.

Ale od tego popołudnia, kiedy przywołał synów, aby mu pomogli rozpakować przyrządy laboratoryjne, zaczął poświęcać im większość swego czasu. W ustronnej izdebce, której ściany pokrywały się z wolna nieprawdopodobnymi mapami i bajecznymi rysunkami, nauczył ich czytać, pisać i rachować. Opowiadał o cudach tego świata nie tylko w granicach swoich wiadomości, ale wysilał swoją wyobraźnię, posuwając ją do krańców niewiarygodnych. W taki to sposób chłopcy dowiedzieli się, iż na samym południu Afryki żyją ludzie tak inteligentni i spokojni, że ich jedynym zajęciem jest siedzenie i rozmyślanie, i że można przejść suchą stopą przez Morze Egejskie, przeskakując z wyspy na wyspę aż do portu Saloniki. Te fascynujące opowieści pozostawiły tak trwały ślad w pamięci chłopców, że wiele lat później, na sekundę przed rozkazem „ognia”, który oficer wojsk regularnych rzucił plutonowi egzekucyjnemu, pułkownik Aureliano Buendía przeżył na nowo ów ciepły wieczór marcowy, w który jego ojciec przerwał lekcję fizyki i znieruchomiał z ręką w powietrzu i utkwionymi w jeden punkt oczyma, słysząc z daleka piszczałki, bębny i grzechotki Cyganów, którzy znowu przybywali do wsi, aby zaprezentować ostatni zadziwiający wynalazek uczonych z Memfis.

Byli to nowi Cyganie. Młodzi mężczyźni i kobiety, którzy znali tylko swój własny język, dorodni, z oliwkową skórą i zręcznymi rękami. Ich tańce i muzyka wywoływały na ulicach rozgardiasz pełen nieokiełznanej wesołości, bo przywieźli z sobą różnobarwne papugi recytujące włoskie romance, kurę, która znosiła setkę złotych jajek na dźwięk tamburynu, tresowaną małpę, która odgadywała myśli, skomplikowaną maszynę służącą jednocześnie do przyszywania guzików i obniżania temperatury, aparat do wypłaszania złych wspomnień, plaster do zabijania czasu i tysiąc innych jeszcze wynalazków tak przemyślnych i osobliwych, że José Arcadio Buendía zapragnął wynaleźć specjalną maszynę, która ułatwiłaby mu spamiętanie ich wszystkich. W mgnieniu oka przewrócili do góry nogami całą wieś. Mieszkańcy Macondo zgubili się nagle na własnych ulicach, oszołomieni tym jarmarkiem cudów.

Idąc między dwoma chłopcami, których trzymał za ręce, żeby nie zgubili się w tłumie, mijając linoskoczków o złotych zębach i kuglarzy o sześciu ramionach, dusząc się pomieszanym zapachem nawozu i drewna sandałowego, José Arcadio Buendía gorączkowo poszukiwał Melquiadesa, żeby ten wyjawił mu sekrety tego baśniowego mirażu. Spytał o niego Cyganów, ale nie rozumieli jego języka. Doszedł w końcu do miejsca, gdzie Melquíades zazwyczaj rozbijał swój namiot, i spotkał tam małomównego Ormianina, który zachwalał po hiszpańsku syrop zapewniający człowiekowi niewidzialność. Wypił przed chwilą jednym haustem szklankę bursztynowego płynu, kiedy José Arcadio Buendía przepchnął się przez tłum gapiów oglądających widowisko i zdążył zadać pytanie. Cygan ogarnął go zdziwionym spojrzeniem, zanim przeobraził się w kałużę cuchnącej i parującej smoły, nad którą unosiło się echo jego odpowiedzi: „Melquíades umarł”. Oszołomiony tą wiadomością José Arcadio Buendía stał bez ruchu, usiłując opanować wzruszenie, póki nie rozproszył się tłum żądny nowych rozrywek i kałuża po małomównym Ormianinie nie wyparowała doszczętnie. Później inni Cyganie potwierdzili, że Melquiadesa istotnie zmogła żółta febra na bagnach Singapuru i ciało jego wrzucono w najgłębsze miejsce Morza Jawajskiego. Na chłopcach ta wiadomość nie wywarła wrażenia. Chcieli koniecznie obejrzeć wspaniałą nowość wynalezioną przez uczonych z Memfis i zapowiadaną u wejścia do namiotu, który, jak mówiono, należał do króla Salomona. Napierali się tak, że José Arcadio Buendía zapłacił trzydzieści realów i zaprowadził ich do środka namiotu, gdzie olbrzym z obrośniętym torsem i ogoloną głową, z miedzianą obręczą w nosie i ciężkim żelaznym łańcuchem wokół kostki u nogi strzegł skrzyni piratów. Gdy olbrzym uniósł wieko, ze skrzyni powiał lodowaty podmuch. W środku znajdował się tylko ogromny przezroczysty blok, jakby zlepiony z niezliczonego mnóstwa igiełek, w których światło zmierzchu rozszczepiało się na różnokolorowe gwiazdki. Oszołomiony, wiedząc, że chłopcy oczekują natychmiastowych wyjaśnień, José Arcadio Buendía odważył się szepnąć:

– To chyba największy diament świata…

– Nie – powiedział Cygan. – To jest lód.

José Arcadio Buendía, nie rozumiejąc, wyciągnął rękę w kierunku lodu, ale olbrzym odsunął go. „Pięć realów za dotknięcie” – powiedział. José Arcadio Buendía zapłacił, dotknął ręką lodu i trzymał ją tak przez parę minut, podczas gdy jego serce biło mocno ze strachu a zarazem radości zetknięcia się z tajemnicą. Nie wiedząc, co powiedzieć, zapłacił jeszcze dziesięć realów, żeby jego synowie także mogli przeżyć to cudowne doświadczenie. Mały José Arcadio odmówił dotknięcia lodu. Aureliano, przeciwnie, zbliżył się o krok, położył rękę i natychmiast ją cofnął. „Gotuje się!” – krzyknął przerażony. Ale ojciec nie zwrócił na niego uwagi. Odurzony oczywistością cudu, zapomniał w okamgnieniu o klęskach swych szaleńczych pomysłów i o zwłokach Melquiadesa rzuconych na żer mątwom. Zapłacił następne pięć realów i z ręką na bloku lodowym, jak gdyby składał przysięgę na Pismo Święte, wykrzyknął:

– Oto największy wynalazek naszych czasów!

Kiedy korsarz Francis Drake napadł w XVI wieku na miasteczko Riohacha, prababka Urszuli Iguarán tak bardzo zlękła się huku dział i bicia dzwonów na trwogę, że nie panując nad nerwami, usiadła na rozpalonej płycie kuchennej. Oparzenia uczyniły ją do końca życia bezużyteczną małżonką. Siadać mogła tylko połową przeznaczonej do tego części ciała i wsparta na poduszkach, musiało jej też pozostać coś dziwnego w sposobie poruszania się, bo nigdy nie chciała chodzić przy ludziach nawet po domu. Wyrzekła się wszelkiego życia towarzyskiego dręczona obsesją, że jej ciało czuć spalenizną. Świt zastawał ją na podwórzu: bała się zasnąć, bo śniło się jej, że Anglicy ze swymi psami gończymi włażą przez okno do jej sypialni i haniebnie torturują rozpalonym do czerwoności żelazem. Jej mąż, kupiec aragoński, z którym miała dwoje dzieci, połowę dochodów ze sklepu wydawał na lekarstwa i rozrywki, próbując ulżyć jej lękom. W końcu zwinął interes i z całą rodziną powędrował, by osiedlić się daleko od morza, w wiosce spokojnych Indian, położonej u podnóża gór. Tam zbudował dla żony sypialnię bez okien, aby nie mieli którędy włazić piraci z jej koszmarnych snów.

W tej to zapadłej wsi mieszkał od bardzo dawna, zajmując się uprawą tytoniu, José Arcadio Buendía, Kreol, z którym pradziad Urszuli wszedł w spółkę tak owocną, że w ciągu kilku lat obaj dorobili się fortuny. Kilka wieków później praprawnuk Kreola ożenił się z praprawnuczką Aragończyka. Dlatego też w chwilach, gdy Urszulę wyprowadzały z równowagi obłąkańcze pomysły męża, przeskakiwała trzysta lat przypadków i zrządzeń losu, przeklinając godzinę, w której Francis Drake napadł na Riohacha. Był to po prostu sposób wyładowania gniewu, w rzeczywistości bowiem czuli się związani aż do grobu węzłem mocniejszym niż miłość – wspólnym wyrzutem sumienia. Byli kuzynami. Razem wychowali się w dawnej wsi, którą z czasem przodkowie obojga, dzięki swej pracowitości i dobrym obyczajom, uczynili jednym z pierwszych miasteczek w prowincji. Chociaż małżeństwo między nimi było do przewidzenia od momentu ich przyjścia na świat, kiedy wyrazili chęć pobrania się, krewni próbowali temu przeszkodzić. Obawiali się, że tę dorodną parę potomków dwóch od wieków ze sobą spokrewnionych rodów może spotkać hańba wydania na świat potworków i że ze związku tego narodzą się iguany. Istniał bowiem straszliwy precedens. Pewna ciotka Urszuli wyszła za wuja Josego Arcadia Buendíi i urodziła syna, który przez całe życie nosił niezwykle luźne spodnie i umarł z upływu krwi, przeżywszy czterdzieści dwa lata w stanie absolutnego dziewictwa, bo przyszedł na świat i chodził do końca swych dni z ogonkiem chrząstkowym w kształcie korkociągu, zakończonym kępką włosów. Był to świński ogon, którego nigdy nie widziała żadna kobieta i którego utratę nieszczęśnik przypłacił życiem, gdy pewien zaprzyjaźniony rzeźnik odrąbał mu go tasakiem. José Arcadio Buendía z beztroską swych dziewiętnastu lat rozstrzygnął problem jednym zdaniem: „Nic mi nie przeszkadza, jeśli będę miał prosięta, byle umiały mówić”. Tak więc pobrali się, a wesele z orkiestrą i fajerwerkami trwało trzy dni. Byliby szczęśliwi już od tej chwili, gdyby matka Urszuli nie nastraszyła jej złowrogimi prognostykami co do potomstwa i nie wymogła na niej odmowy dopełnienia powinności małżeńskiej. W obawie, że krewki i porywczy mąż weźmie ją gwałtem w czasie snu, Urszula, kładąc się do łóżka, wciągała na siebie rodzaj zgrzebnych spodni, które matka uszyła jej z żaglowego płótna, umocnionych systemem krzyżujących się rzemieni i zamykanych z przodu na grubą żelazną klamrę. Trwało to przez kilka miesięcy. W ciągu dnia mąż zajmował się trenowaniem kogutów do walki, ona zaś haftowała z matką na krosnach. W nocy mocowali się przez kilka godzin z napięciem i gwałtownością, która zaczynała już niemal zastępować im zbliżenie miłosne, aż w końcu mieszkańcy miasteczka wywęszyli, że coś tu nie jest w porządku, i rozpuścili pogłoskę, że Urszula w rok po ślubie pozostała dziewicą, ponieważ ma męża impotenta. José Arcadio dowiedział się o tej plotce ostatni.

– Widzisz, Urszulo, co gadają ludzie – powiedział z wielkim spokojem do żony.

– A niech sobie gadają – odparła. – My wiemy, że to nieprawda.

Sytuacja pozostała więc bez zmian przez dalszych sześć miesięcy, aż do tej tragicznej niedzieli, kiedy José Arcadio Buendía wygrał w walce kogutów z Prudenciem Aguilarem. Wściekły i wzburzony widokiem krwi swego koguta Prudencio odsunął się od przeciwnika na taką odległość, aby wszyscy obecni mogli usłyszeć to, co chciał mu powiedzieć.

– Winszuję ci! – krzyknął. – Może wreszcie ten kogut odda przysługę twojej żonie!

José Arcadio spokojnie zabrał swojego koguta.

– Zaraz wracam – oznajmił wszystkim. Potem zaś zwrócił się do Prudencia Aguilara: – A ty idź do domu po broń, bo przyjdę cię zabić.

Po dziesięciu minutach wrócił ze straszliwą śmiercionośną włócznią swego dziada. Prudencio Aguilar czekał na niego u wejścia na kogucią arenę, gdzie zebrało się już pół miasteczka. Nie miał czasu się bronić. Włócznia Josego Arcadia Buendíi, rzucona z niewiarygodną siłą i z taką samą celnością, z jaką ciskał ją pierwszy Aureliano Buendía, gdy tępił grasujące w okolicy jaguary, przebiła mu gardło na wylot. Tej nocy, gdy czuwano przy zwłokach Prudencia na arenie walk kogucich, José Arcadio Buendía wszedł do sypialni w chwili, gdy jego żona wkładała swój pas cnoty. Potrząsając włócznią przed jej nosem, rozkazał: „Zdejmij to”. Urszula poczuła się bezsilna wobec zdecydowanej postawy męża. „Ty będziesz odpowiedzialny za to, co się stanie” – szepnęła. José Arcadio Buendía wbił włócznię w klepisko.

– Jeżeli urodzisz iguany, będziemy wychowywać iguany – powiedział. – Ale nie będzie już więcej ofiar w tym miasteczku z twojej winy.

Była to przyjemna noc czerwcowa, chłodna i jasna od księżycowego blasku. Nie spali aż do rana, baraszkując w łóżku, obojętni na przynoszone przez wiatr do sypialni dalekie echa płaczu krewnych Prudencia Aguilara.

Sprawę potraktowano jako pojedynek honorowy; pewien niepokój pozostał jednak w sumieniu małżonków. Którejś nocy, gdy Urszula, nie mogąc zasnąć, wyszła na podwórze napić się wody, ujrzała stojącego przy wielkim dzbanie Prudencia Aguilara. Był siny, z twarzą pełną smutku, i pęczkiem trawy usiłował zatkać ziejącą w gardle dziurę. Nie budził w niej strachu, tylko litość. Wróciła do pokoju i opowiedziała mężowi, co zobaczyła, ale on nie uwierzył. „Umarli nie wychodzą z grobu – powiedział. – Rzecz w tym, że nie możemy udźwignąć tego ciężaru na sumieniu”. W dwie noce później Urszula znów ujrzała Prudencia w łazience, gdy zmywał sobie pęczkiem trawy zakrzepłą na szyi krew. Kiedy indziej zobaczyła go spacerującego w strugach deszczu. José Arcadio Buendía rozgniewany nocnymi przywidzeniami żony wyszedł na podwórko uzbrojony w dziadkową włócznię. Przed nim stał smutny jak zawsze nieboszczyk.

– Wynoś się do diabła! – krzyknął José Arcadio Buendía. – Choćbyś wracał sto razy, zawsze cię zabiję.

Prudencio Aguilar nie odszedł, a José Arcadio Buendía nie ośmielił się rzucić włócznią. Od tego czasu nie mógł spać spokojnie. Dręczył go ten bezbrzeżny żal, z jakim spoglądał na niego zmarły stojący na deszczu, jego głęboka tęsknota za żywymi, niepokój, z jakim krążył po domu, szukając wody, aby zmoczyć swój pęczek trawy. „Pewnie bardzo cierpi – powiedział do Urszuli. – Widać, że jest bardzo samotny”. Tak się tym przejęła, że kiedy następnym razem zobaczyła nieboszczyka zaglądającego do garnków w kuchni, zrozumiała, czego szuka, i odtąd wszędzie zostawiała dla niego kubki z wodą. Którejś nocy, gdy José Arcadio Buendía ujrzał w swoim własnym pokoju zabitego obmywającego ranę, nie mógł już dłużej wytrzymać.

– Dobrze, Prudencio – powiedział. – Pójdziemy sobie z tego miasteczka jak najdalej i nigdy tu nie wrócimy. Możesz odejść spokojnie.

Tak oto podjęli przeprawę przez góry. Kilku przyjaciół Josego Arcadia Buendíi, równie jak on młodych, dało się porwać przygodzie. Pozbierali domowe graty i wraz z żonami i dziećmi wyruszyli na poszukiwanie ziemi, której nikt im nie obiecywał. Przed opuszczeniem domu José Arcadio Buendía zakopał włócznię na podwórzu i pozarzynał jednego po drugim wszystkie swoje wspaniałe koguty w nadziei, że tym sposobem zapewni Prudenciowi Aguilarowi nieco spokoju. Urszula zabrała tylko kufer z wyprawą ślubną, kilka domowych sprzętów i odziedziczoną po ojcu szkatułkę ze złotymi monetami. Nie wyznaczyli sobie z góry żadnej określonej marszruty. Starali się tylko wędrować w kierunku przeciwnym do Riohacha, aby nie zostawić żadnego śladu i nie spotkać znajomych. Był to zupełny absurd. Po czternastu miesiącach wędrówki, z żołądkiem zepsutym przez małpie mięso i zupę z węży, Urszula urodziła syna, którego przynależność do rasy ludzkiej nie budziła żadnych wątpliwości. Połowę drogi przebyła w hamaku zawieszonym na drągu, który niosło dwóch mężczyzn, bo nogi spuchły jej tak, że nie mogła iść, a żylaki pękały jak bąble. Dzieci, choć wyglądały żałośnie, z wzdętymi brzuszkami i oczyma bez blasku, zniosły wyprawę lepiej od rodziców, traktując ją przez większość czasu jak dobrą zabawę. Pewnego ranka po dwóch niemal latach wędrówki przez góry – jako pierwsi spośród śmiertelnych – ujrzeli zachodnie zbocza łańcucha. Z zasnutego chmurami szczytu patrzyli na ogromną wodnistą równinę wielkich mokradeł, ciągnącą się aż po krańce świata. Ale nigdy nie zobaczyli morza. Którejś nocy, po kilku miesiącach błądzenia pośród bagnisk, daleko od ostatnich napotkanych po drodze Indian, rozbili obóz na brzegu kamienistej rzeki, której wody wyglądały jak potok lodowatego szkła. W wiele lat później, podczas drugiej wojny domowej, pułkownik Aureliano Buendía próbował przebyć tę samą trasę, żeby zdobyć Riohacha przez zaskoczenie, i już po sześciu dniach drogi zrozumiał, że to szaleństwo. Niemniej przeto, jeśli tej nocy na brzegu rzeki drużyna jego ojca wyglądała jak garść rozbitków w sytuacji bez wyjścia, to liczebnie zwiększyła się podczas wędrówki przez góry i wszyscy byli zdecydowani umrzeć dopiero ze starości (co im się zresztą udało). Josemu Arcadiowi Buendíi przyśniło się tej nocy, że na miejscu obozu wznosi się gwarne miasto, w którym domy mają ściany z luster. Zapytał, co to za miasto, i w odpowiedzi wymieniono nazwę, której nigdy przedtem nie słyszał i która nic nie oznaczała, a jednak tej nocy we śnie przybrała dźwięk magicznego zaklęcia: Macondo. Nazajutrz przekonał swoich ludzi, że nigdy nie znajdą morza. Kazał im wyciąć drzewa, żeby w najchłodniejszym miejscu nad rzeką utworzyć polanę, i tu założyli osadę.

José Arcadio Buendía nie potrafił rozszyfrować snu o domach z lustrzanymi ścianami aż do dnia, gdy zobaczył lód. Wtedy wydało mu się, że rozumie jego głęboki sens. Pomyślał, że w niedalekiej przyszłości będzie można produkować bloki lodu na wielką skalę z tak prostego surowca jak woda, i budować z nich nowe domy. Macondo przestałoby wówczas być rozżarzonym piecem, gdzie zawiasy i kołatki u drzwi miękną i wypaczają się od upału, i zmieniłoby się w miasto wiecznej zimy. Jeśli nie wytrwał w swych próbach stworzenia fabryki lodu, to dlatego, że w tym czasie oddawał się z prawdziwym entuzjazmem wychowaniu synów, zwłaszcza Aureliana, który od pierwszej chwili zdradzał wyjątkowe talenty alchemika. Laboratorium zostało otarte z kurzu. Przejrzawszy notatki Melquiadesa, teraz już ze spokojem, bez podniecenia, jakie wzbudza nowość, długo i cierpliwie próbowali oddzielić złoto Urszuli od przywarłej do dna garnka skorupy. Młody José Arcadio prawie nie uczestniczył w tych zabiegach. Podczas gdy jego ojciec ciałem i duszą tkwił przy swym tyglu, dziarski potomek pierworodny, który zawsze był za duży na swój wiek, wyrósł na imponującego młodzieńca. Przeszedł mutację. Pod nosem sypnął mu się pierwszy meszek. Któregoś wieczoru Urszula weszła do pokoju w chwili, gdy jej syn rozbierał się do snu, i doznała niejasnego uczucia wstydu, a zarazem podziwu: ten pierwszy mężczyzna, którego widziała nago, nie licząc męża, tak był znakomicie wyposażony przez naturę, że aż wydało jej się to nienormalne. Oczekując trzeciego dziecka, Urszula zaczęła przeżywać na nowo swoje obawy z pierwszych miesięcy po ślubie.

Przychodziła wówczas do ich domu pewna kobieta, wesoła i cięta w języku, która pomagała przy zajęciach domowych i umiała czytać przyszłość z kart. Urszula zwierzyła się jej ze swych niepokojów co do syna. Myślała, że ów nieproporcjonalnie duży szczegół jego budowy jest czymś równie urągającym naturze jak świński ogon kuzyna. Kobieta wybuchnęła donośnym śmiechem, który zadźwięczał w całym domu jak szklany deszcz. „Przeciwnie – rzekła. – Będzie szczęśliwy”. Dla potwierdzenia swej przepowiedni przyniosła w kilka dni później karty i zamknęła się z José Arcadiem w przyległej do kuchni stodole. Rozłożyła karty z wielkim spokojem na starym warsztacie stolarskim, mówiąc o jakichś błahostkach, podczas gdy chłopak, stojąc przy niej, czekał bardziej znudzony niż zaciekawiony. Nagle wyciągnęła rękę i dotknęła go. „Coś podobnego” – rzekła szczerze przestraszona i nie była w stanie powiedzieć nic więcej. José Arcadio poczuł, że uginają się pod nim nogi, ogarnął go dziwnie słodki lęk i ogromna chęć do płaczu. Kobieta nic mu nie podszepnęła. Ale José Arcadio przez całą noc przywoływał jej obraz, wspominając dymny zapach jej ciała, który przywarł do jego własnej skóry. Chciał być zawsze przy niej, chciał, żeby to ona była jego matką, żeby nigdy nie wychodzili z tej stodoły, żeby ona mówiła: „coś podobnego” i znów go dotykała, i powtarzała to samo. Któregoś dnia nie mógł już tego dłużej znieść i poszedł do jej domu. Złożył kurtuazyjną wizytę, raczej niezrozumiałą w tych okolicznościach, i siedział w salonie, nie odzywając się ani słowem. W tym momencie nie pragnął jej. Wydała mu się inna, niemająca nic wspólnego z tym obrazem, jaki jej zapach wywoływał przed jego oczyma, jak gdyby była kimś innym. Wypił kawę i wyszedł zniechęcony. Tej nocy w udręce bezsenności znów zapragnął jej z dzikim utęsknieniem, ale tym razem nie takiej, jaką pamiętał ze stodoły, lecz takiej, jaką była tego popołudnia.

W kilka dni później, ni stąd, ni zowąd, kobieta zaprosiła go do swego domu, w dniu, kiedy była sama z matką, i zaprowadziła go do sypialni pod pretekstem pokazania mu sztuczki karcianej. Wtedy dotknęła go z taką swobodą, że po pierwszym wstrząsie doznał rozczarowania i odczuł więcej lęku niż rozkoszy. Zaproponowała, żeby przyszedł do niej tej nocy. Zgodził się, aby jakoś z tego wybrnąć, wiedział jednak, że nie potrafi się na to zdobyć. Ale w nocy, gdy leżał na swoim rozpalonym łóżku, zrozumiał, że musi iść do niej, choćby nie mógł. Ubrał się po omacku, słysząc w ciemności spokojny oddech swego brata, suchy kaszel ojca w sąsiednim pokoju, astmatyczne dyszenie kur na podwórzu, brzęczenie moskitów, łomotanie własnego serca, cały dotąd niedostrzegany gwar świata, i wyszedł na uśpioną ulicę. Pragnął z całego serca, żeby drzwi były zaryglowane, a nie, jak mu przyrzekła, tylko przymknięte. Były jednak otwarte. Pchnął je czubkami palców; zawiasy wydały posępny i wyraźny jęk, który odbił się w jego trzewiach lodowatym echem. Gdy wszedł ukradkiem, na palcach, nie robiąc najlżejszego szmeru, poczuł od pierwszej chwili jej zapach. Znajdował się jeszcze w małym pokoju, gdzie trzej bracia tej kobiety rozwieszali swoje hamaki w miejscach, których nie mógł po ciemku określić, chociaż musiał przejść tędy po omacku, pchnąć drzwi do sypialni i trafić do właściwego łóżka. Udało mu się. Potknął się o sznury hamaków wiszących niżej, niż przypuszczał, a mężczyzna, który dotąd chrapał, poruszył się przez sen i powiedział tonem jakby rozczarowania: „To było w środę”. Kiedy pchnął drzwi do sypialni, nie zdołał przeszkodzić, by zaskrzypiały. Nagle, wśród absolutnej ciemności pojął z uczuciem bezsilnego smutku, że jest zupełnie zdezorientowany. W ciasnym pokoju spała matka, druga jej córka z mężem i dwojgiem dzieci oraz ta kobieta, która może wcale na niego nie czekała. Mógłby kierować się zapachem, gdyby zapach ten nie unosił się w całym domu, tak złudny, a zarazem tak wyraźny, jak gdyby zawsze tkwił w jego skórze.

Długą chwilę stał nieruchomo i ze zdumieniem zadawał sobie pytanie, jak się to stało, że trafił do tej otchłani bezradności, gdy wtem jakaś ręka wyciągnięta w mroku z pięcioma rozpostartymi palcami dotknęła jego twarzy. Nie zdziwił się, bo bezwiednie tego oczekiwał. Zaufał więc tej ręce i w stanie straszliwego wyczerpania dał się zaprowadzić do jakiegoś nieokreślonego miejsca, gdzie zdjęto z niego ubranie i zaczęto go obracać na wszystkie strony jak worek ziemniaków, w nieprzeniknionej ciemności, gdzie miał za wiele ramion, gdzie nie pachniało już kobietą, tylko amoniakiem, i gdzie usiłował sobie przypomnieć jej twarz, ale widział przez cały czas twarz Urszuli, na pół świadomy, że robi coś, czego pragnął od dawna, lecz nie wyobrażał sobie, że można to zrobić naprawdę, nie wiedząc, jak to się robi, bo nie wiedział, gdzie są nogi, a gdzie głowa, ani czyje to nogi i czyja głowa, czując, że nie potrafi dłużej wytrzymać lodowatego kłucia w nerkach, burczenia w kiszkach, lęku i ślepego pragnienia ucieczki, a zarazem pozostania na zawsze w tej rozpaczliwej ciszy, w tej przerażającej samotności.

Nazywała się Pilar Ternera i uczestniczyła w przeprawie przez góry zakończonej założeniem Macondo. Rodzina siłą zabrała z sobą dziewczynę, aby ją oddalić od mężczyzny, który zgwałcił ją, gdy miała czternaście lat, i kochał ją przez następnych lat osiem, ale nigdy nie zdecydował się tego ujawnić, bo należał do innej kobiety. Przyrzekł pójść za nią na kraj świata, ale później, gdy załatwi swoje sprawy, a ona miała już dość czekania na niego zawsze tak jak na któregoś z tych mężczyzn, wysokich i niskich, blondynów i brunetów, których przyrzekały jej karty na drogach ziemi i morza, za trzy dni, trzy miesiące lub trzy lata. W tym oczekiwaniu uda jej utraciły swoją krzepkość, a piersi jędrność, zapomniała o tkliwości, lecz zachowała nienaruszony szaleńczy żar swego serca. Oszołomiony tą cudowną zabawką, José Arcadio co noc szukał drogi do niej poprzez labirynt ciemnego pokoju. Pewnej nocy zastał drzwi zamknięte na zasuwę i zastukał kilka razy, wiedząc, że skoro ośmielił się zastukać po raz pierwszy, musi dobijać się aż do skutku, póki wreszcie po niekończącym się oczekiwaniu nie otworzyła mu. W ciągu dnia słaniając się z niewyspania, czerpał tajemną rozkosz ze wspomnień poprzedniej nocy. Ale kiedy ona wchodziła do ich domu, wesoła, obojętna, rozgadana, nie musiał się wysilać, aby ukryć swoje napięcie, bo ta kobieta, której głośny śmiech płoszył gołębie, nie miała nic wspólnego z niewidzialną potęgą, która uczyła go tłumić oddech i opanowywać uderzenia serca i pozwoliła zrozumieć, dlaczego ludzie boją się śmierci. Tak był pogrążony w swoich myślach, że nie uczestniczył nawet w ogólnej radości, gdy ojciec i brat przewrócili do góry nogami cały dom wieścią, że udało im się roztopić metalową skorupę i wydzielić z niej złoto Urszuli.

Istotnie, po skomplikowanych i wytrwałych próbach cel został osiągnięty. Urszula była uszczęśliwiona i nawet dziękowała Bogu za wynalezienie alchemii, gdy mieszkańcy wsi tłoczyli się w laboratorium, częstowani przez gospodarzy ciastkami i konfiturą z guawy, a José Arcadio Buendía pokazywał im tygiel z odzyskanym złotem, jak gdyby sam je przed chwilą wynalazł. Obnosząc go tak między wszystkimi, podszedł w końcu do swego starszego syna, który ostatnimi czasy prawie nie zaglądał do laboratorium. Podsunął mu pod oczy suchą żółtawą bryłkę metalu i spytał: „No, widzisz teraz, jak to wygląda?”. A José Arcadio szczerze odpowiedział:

– Jak psie gówno.

Ojciec wierzchem dłoni trzepnął go gwałtownie po ustach, aż trysnęły krew i łzy. Tej nocy Pilar Ternera przyłożyła mu okład z arniki na spuchnięte wargi, znalazłszy po ciemku flaszeczkę i watę, a potem zrobiła wszystko, na co miał ochotę, tak by on sam nie potrzebował się trudzić i żeby kochając go, nie urazić bolącego miejsca. Doszli do takiego stopnia intymności, że w chwilę później, nie zdając sobie z tego sprawy, zaczęli ze sobą szeptem rozmawiać.

– Chcę być z tobą sam – mówił. – Któregoś dnia wszystko wszystkim powiem i będzie koniec z kryjówkami.

Ona nie próbowała go uspokoić.

– To byłoby wspaniałe – powiedziała. – Gdybyśmy byli sami, nie gasilibyśmy lampy, żeby dobrze się widzieć, ja mogłabym krzyczeć do woli i nikt by się nie wtrącał, a ty mówiłbyś mi na ucho wszystkie świństwa, jakie ci przyjdą do głowy.

Ta rozmowa, zacięta uraza do ojca i wizja niczym nieskrępowanej miłości natchnęła go spokojną odwagą. Spontanicznie, bez żadnych wstępnych napomknień, opowiedział o wszystkim bratu.

Mały Aureliano z początku rozumiał tylko ryzyko olbrzymiego niebezpieczeństwa, jakie oznaczały przygody brata, nie umiał jednak pojąć ich uroku. Stopniowo i jego zaczęła ogarniać ta sama gorączka. Kazał sobie opowiadać ze szczegółami wszystkie perypetie, starał się przeżywać cierpienia i rozkosz brata, czuł się przerażony i szczęśliwy. Czekał na niego, nie śpiąc aż do świtu w swym samotnym łóżku, którego materac parzył jak rozżarzone węgle, a potem rozmawiali aż do chwili, kiedy trzeba było wstawać. Bardzo szybko obaj zaczęli cierpieć na to samo odrętwienie, odczuwać tę samą pogardę dla alchemii i mądrości ojca, obaj schronili się w swej samotności. „Ci chłopcy chodzą jak nieprzytomni – mówiła Urszula. – Pewnie mają robaki”. Przyrządziła im obrzydliwy napar z utłuczonej na proszek lebiody, co obaj wypili z nieoczekiwanym stoicyzmem, po czym jedenaście razy tego dnia siadali równocześnie na nocnikach, aż wydalili pasożyty, które pokazywali wszystkim z wielką radością, bo pozwoliły zmylić Urszulę co do przyczyny ich stanu ducha. Aureliano mógł już wówczas nie tylko rozumieć, ale i przeżywać doświadczenia brata jak własne, bo kiedyś, gdy ten wyjaśniał nader drobiazgowo mechanizm miłości, przerwał pytaniem: „I co się wtedy czuje?”. Na co José Arcadio odpowiedział bez namysłu:

– Coś jak trzęsienie ziemi.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz