Strzyżyk woleoczko - Enright Anne - ebook + książka
NOWOŚĆ

Strzyżyk woleoczko ebook

Enright Anne

0,0

25 osób interesuje się tą książką

Opis

Jedna z najlepszych powieści 2023 roku według m.in. „New Yorkerera”, „Publisher’s Weekly” i „The Washington Post”, nominowana do Women’s Prize for Fiction 2024.

Philip McDaragh był znakomitym poetą, ale mężem i ojcem fatalnym. Roztaczał czar, uwodził i rozkochiwał, a potem porzucał, by szukać natchnienia w ramionach kolejnych kobiet i w innych miejscach.

Nell nigdy nie poznała swojego dziadka, ale uległa urokowi jego wierszy, a te zdają się powodować jej życiem. I to dwojako: każą dziewczynie opuścić rodzinny dom i szukać swobody, miłości oraz literackiego spełnienia w wielkim świecie, a zarazem nieuchronnie prowadzą z powrotem do tego domu – siedziby Terry i Carmel, jej babki i matki. I – jak się okazuje – także jej własnej, przynajmniej w sensie emocjonalnym, bez względu na to, jak bardzo starałaby się to zmienić.

"Strzyżyk woleoczko" to znakomita powieść o sile poezji i rodzinnych więzi, a także o ich splątaniu. O powołaniu, miłości, zdradzie i zadawaniu bólu. O bolączkach samotnego rodzicielstwa i o tym, co przychodzi najtrudniej – o wybaczeniu.

Mistrzowski język tej książki, już okrzykniętej na Wyspach i w Stanach Zjednoczonych wydarzeniem, sam pełen jest poezji. Ale autorka wplata w narrację także liryki staroirlandzkie. Na potrzeby polskiej edycji przełożył je Piotr Siemion, który w dorobku tłumacza ma między innymi wiersze irlandzkiego noblisty Williama Butlera Yeatsa.

____________________

Rewelacyjna powieść. Stylistyczny kunszt Anne Enright sprawia, że czytelnik nawiązuje bliską więź z bohaterami i towarzyszy im na ścieżkach życia.

Sally Rooney

Ostry, smutny, cwany i krnąbrny… Język Enright jest jak petarda sycząca na chodniku. Lektura obowiązkowa.

Margaret Atwood

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 305

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Claire Bracken

Nell

Russell T. Hurlburt, psycholog z Nevady, bada wzorce myślenia. W 2009 roku pewna młoda kobieta, Melanie, dostała od niego urządzenie, które w losowych momentach emitowało sygnał dźwiękowy, ona zaś za każdym razem miała notować wszystko, co przychodziło jej wówczas do głowy, a później relacjonowała Hurlburtowi te zdarzenia mentalne.

Trzeciego dnia eksperymentu, w chwili gdy chłopak pytał ją akurat o ubezpieczenie, Melanie usiłowała przypomnieć sobie słowo „periodontolog”. Czwartego – zapragnęła właśnie ponurkować. Szóstego zaś wybierała ze zlewu płatki kwiatów, a w jej głowie rozbrzmiewało echo frazy „całkiem długo”.

Zdaniem doktora Hurlburta życie wewnętrzne, które rozgrywa się w naszych umysłach, przybiera bardzo zróżnicowane formy. „Z moich badań wynika, że wiele osób nie potrafi myśleć obrazami, innym z kolei tworzenie ruchomych, wielobarwnych wizji przychodzi z łatwością”. U niektórych w życiu wewnętrznym mogą dominować mowa, doznania fizyczne lub emocje, u innych natomiast „myślenie niesymboliczne”, które wyraża się czasem w postaci niewerbalnych pytań, takich jak: „Zjeść kanapkę z szynką czy pieczeń?”.

Uważam, że to szalenie użyteczny i intrygujący eksperyment. Nikt nie domaga się wyjaśnień, nikt ich nie podaje. Melanie myśli tak, jak myśli, i już. Być może jej umysł podąża poetyckimi ścieżkami bez żadnej konkretnej przyczyny, gdy kobieta stoi nad zlewem pełnym zwiędłych płatków i z upodobaniem wsłuchuje się w rozbrzmiewające w jej głowie słowa „całkiem długo”, choć ktoś inny zobaczyłby zużyte torebki herbaty i stwierdził: „Życie mi się sypie”.

Ciekawe, co w tym samym czasie myślał jej chłopak.

Powinniśmy się ubezpieczyć!

czy:

Dlaczego ona nie zwraca na mnie uwagi?

czy:

O mój boże, jej piersi.

czy:

Muszę wykupić polisę na tę sukę, zanim ją zabiję.

czy:

Zmiana ubezpieczyciela pozwoli na znaczną obniżkę kosztów. Może kiedy zrobię arkusz kalkulacyjny, to ona zobaczy zarówno potencjalne ryzyko, jak i oszczędności.

czy:

Kiedy mówię o ubezpieczeniach, to nie muszę myśleć o swojej erekcji.

Kiedy mówię o ubezpieczeniach, to nie muszę myśleć, jakie grosze zarabiam i że ten cały system dyma człowieka na każdym kroku.

Kiedy mówię o ubezpieczeniach, nie muszę myśleć o śmierci, co najwyżej w kontekście pożytków.

Jestem pożytecznie zakochany i kocham być pożyteczny.

Chcę, żeby było miło, chcę, żeby było „tak”.

Chcę umrzeć teraz, w dodatku w jej ramionach, ciągle tego chcę.

Bez żartów, chłopak Melanie myśli rzecz jasna o futbolu. Ponieważ tak właśnie odpowie mężczyzna, jeśli go zapytasz, o czym myśli. I taki mężczyzna oczywiście mówi prawdę. Niemniej pod tym futbolem… Drzemie tam coś jeszcze, jakaś wielka stara jaszczura wysuwa jęzor. Gdzieś pod tym wszystkim. Opuszka prawego kciuka pobolewa, czaszka delikatnie mrowi. A pod tym mrowieniem, poza tym mrowieniem – otwór. Szczelina. Miejsce. Przestwór błękitnego nieba na jakiejś odległej planecie (to w końcu chłopiec, pamiętaj), gdzie wschodzą i zachodzą trzy księżyce.

A on przejął piłkę, biegnie z piłką, ma ją, udało się! Przyłożenie! Tak! Pod futbolem myśli: Pokazałem im! Tysiące mężczyzn jak jeden mąż podrywa się z plastikowych siedzisk na stadionie – „Tak!”.

Melanie tymczasem ssie koronę zębową, która chyba odrobinę się poluzowała, a ten odgłos przyprawia jej chłopaka o katusze, podobnie jak wszystkie fizjologiczne dźwięki, zwłaszcza wydawane przez inne osoby, zwłaszcza dobywające się z ich ust. Chłopak Melanie jest bardzo wyczulony na języki i ślinę innych ludzi, a czasami również psa, gdy ten wylizuje się w nocy. Najgorsze są jabłka. To tak, jakby cudze mlaskanie i chrupanie odbywało się w jego mózgu – bez poszanowania granicy między jego życiem wewnętrznym a światem wokół. To jak otwarta napaść, nieledwie tortury – podczas gdy on próbuje uporać się z pocztą. Próbuje uporać się z tym cholernym ubezpieczeniem.

Ale wiesz.

Melanie i jej chłopak. Życzę im jak najlepiej. Ona sprawia wrażenie marzycielki, on to istny skarb, dba o ich bezpieczeństwo. A z czasem – z czasem – oboje dowiedzą się dokładnie, co myśli drugie.

On myśli:

miękkie

ten zapach

Ona myśli:

całkiem długo

Nie idziemy tą samą ulicą co osoba tuż obok. Możemy jedynie powiedzieć tej osobie, co widzimy. Możemy wskazywać różne rzeczy i próbować je nazywać. Jeśli nam się to uda, ktoś bliski może popatrzeć na świat inaczej. Możemy się spotkać.

Kiedy zaczęłam się nad tym zastanawiać, zainteresowała mnie empatia, zupełnie jakby stanowiła rozwiązanie (bo tak jest! tak jest!) niemal każdego problemu. Rozmyślałam o płci i empatii, religii i empatii, o tym, jak empatia zyskuje na ewolucji. Miałam w głowie ogromny piękny tort z napisem: „Odczuwanie cudzego bólu”, i kroiłam go to tak, to owak, ponieważ sądziłam, że emocje tworzą między ludźmi pomost, uczucia pozwalają zapomnieć o odległości, współczucie to gaz, który jedna osoba wdycha, a druga wydycha. Empatia! Całkiem jak stapianie ze sobą.

Możemy się zespolić w jedno, wiesz? Możemy się połączyć. Możemy płakać na tych samych filmach. Ty i ja.

Ale niektórzy nie potrafią zrobić tej – dość skomplikowanej – rzeczy. Zostaje szczelina.

Teraz myślę, że od drugiej osoby oddziela mnie prawdziwa szczelina, że każdą istotę ludzką oddziela od innej pewna przestrzeń. I nie ma w tej przestrzeni nic strasznego. Zdarza się, że tę pustkę pozwalają pokonać emocje. Potrzeba czegoś innego albo czegoś najpierw. O to właśnie chodziło Russellowi T. Hurlburtowi, gdy opisywał rozmaite doświadczenia umysłowe. Ludzie są różni i myślą w różny sposób. Teraz sądzę, że najlepiej opisuje to słowo „tłumaczenie”.

Sporo czasu upłynęło, zanim udało mi się osiągnąć ten stan szczęśliwej odrębności. Kiedy byłam mała, wydawało mi się, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Ja miałam zdolności telepatyczne i ty tak samo, ale fajnie. Wszyscy stanowiliśmy jedność. W końcu jednak z przykrością uświadomiłam sobie, że to nieprawda, i poczułam się bardzo samotna.

Ale posłuchaj:

Ta dziewczyna, która urodziła dziecko w toalecie i nawet nie wiedziała, że jest w ciąży? Jak to możliwe? – pytamy, ona na pewno to wyparła. Żyła w biedzie.

To jedna dziewczyna.

Jest jeszcze druga – ta odczuwa ból nie tylko przed porodem i w jego trakcie, nie tylko przed miesiączką i podczas jej trwania, ale także w czasie owulacji. Dziewczyna, która czuje, jak jajeczko wpada do jajowodu. Mittelschmerz – ma to nazwę po niemiecku, więc z całą pewnością istnieje. W szkole znałam jedną taką. Czuła wszystko. Tydzień przed okresem rozpraszała ją na lekcjach tkliwość piersi, cztery, trzy, dwa dni przed miesiączką – skurcze żołądka, a kiedy w końcu zaczynała krwawić, pojawiał się cały komplet atrakcji. Co miesiąc trwało to bite dziesięć dni. Jedna trzecia jej życia. Tampony się nie mieściły. Podpaski nie wystarczały. Mdlała. Zostawiała plamy. Brała żelazo w tabletkach. Kładła się do łóżka, a jej matka mówiła: ojej. Opowiadała też, że w takich chwilach marzyła, żeby ściągnąć majtki i usiąść na ziemi, bo dzięki temu miałaby pewność, że wszystko, co się z niej wylewa, jakoś się tam wchłonie. Była to Maya, moja przyjaciółka – nieustannie dręczyły ją rozmaite boleści, a jednak zazwyczaj zbywano ją, lekceważono i dawano jej do zrozumienia, że myli się co do samej siebie, co do własnych odczuć. Wydaje mi się, że tak właśnie działa ból. Za jego sprawą czujesz, jakby cię posądzano o to, że go sobie wymyślasz.

Nawet to, jak otwierasz usta, by powiedzieć: to boli.

Mówisz: to we mnie tkwi. Ten ból. Spróbuj sobie wyobrazić, jakie to uczucie. Tyle że ja sobie tego nie wyobrażam. Na tym polega różnica między nami.

Maya na pewno by wiedziała, że jest w ciąży, ot co. Raczej nie zdumiałby jej widok dziecka wychodzącego z niej po dziewięciu miesiącach kopania jej po trzewiach i uciskania pęcherza. Myślałam, że to niestrawność! Maya by tak nie powiedziała. Od niej słyszelibyśmy raczej: Aaaaaaaa! I to przez okrągłe dziewięć miesięcy.

Aaaaaaa!

Niektórzy ludzie mają durne ciała. Inni zaś hałaśliwe, gadatliwe albo z lekka stuknięte; ciała, które nieustannie składają oświadczenia i dzielą się nowinkami. O nie, coś swędzi!

Aaaaaaaa!

Ja na swoje ciało nie narzekam. Zawsze mogłam w nim normalnie żyć i funkcjonować. Wiadomo, patrzę w lustro i myślę: co jest? Ale cała reszta – seks, jedzenie, dźwięki, te sprawy? Nigdy nie miałam z tym problemu. Jem. Biegam. Uwielbiam biegać. To dla mnie jak latanie.

W taki oto zawiły sposób chciałam powiedzieć, że w wieku dwudziestu dwóch lat zakochałam się i kompletnie mnie to zaskoczyło. Zupełnie jakby to delikatne stworzonko przez cały czas we mnie drzemało, kopało i się wierciło, a ja nie miałam o tym pojęcia.

Aaaaaaaa!

Mówię „zakochałam się”, gdyż tak z technicznego punktu widzenia należałoby określić to, co się wydarzyło. Nie istniała żadna szczelina, nie było potrzeby tłumaczenia. Czułam się zrozumiana, zespolona. I to doznanie wprawiało mnie w euforię.

Rok po studiach stawiałam pierwsze kroki w dorosłym świecie i umiałam być, chciałabym o tym pamiętać. Moje ciało nie było uśpione. Umiałam cieszyć się seksem, jeść, upijać się i trzeźwieć, dotykać siebie, dotykać drugiej osoby. Wiedziałam, jak tańczyć, trochę odpłynąć i prowadzić głębokie, kretyńskie rozmowy; zdarzały mi się przesłodkie noce z jakąś dziewczyną, która mi się podobała, albo nieco trudniejsze i zagmatwane spotkania z chłopakami, za którymi zazwyczaj nie przepadałam – prawdę mówiąc, w tym drugim wypadku w grę wchodziła swego rodzaju antagonistyczna relacja. Seks z facetem zawsze kojarzył mi się trochę z walką, można było ucierpieć albo zdać sobie sprawę, że doznało się krzywdy, gdy dopadał człowieka kac. Trudno powiedzieć, co się wtedy czuło. (Czy jestem masochistką? Och, nie pamiętam). Ale tak naprawdę pod względem emocji to właśnie dziewczyny potrafiły wyprowadzić mnie z równowagi, zwłaszcza jeśli okazywały mi chłód i pogardę, co zresztą od początku mnie w nich pociągało. Ale tak to już jest.

W czasach studiów w Trinity miałam świetną ekipę, poznaliśmy się chyba już piątego dnia. Przez piękny trawnik, po którym nie powinno się nawet chodzić, przemknął na rowerze chłopak w długim płaszczu i z byroniczną (jak sam to określił) fryzurą, a my, czyli ja, Lily i Shona, patrzyłyśmy na niego – był to Malachy, ewidentny gej, ewidentny wesołek – a potem usiadł tuż obok nas i wszyscy wiedzieliśmy już, co teraz zrobić.

Jego ojciec działał w branży nieruchomości, więc Malachy miał klitkę w centrum miasta, którą demolowaliśmy stopniowo przez pierwszy rok studiów, choć mnie najbardziej podobały się nie tyle imprezy i zarwane noce, ile raczej to, że po przebudzeniu czekało na nas śniadanie, a po nim nic szczególnego – mogliśmy po prostu się obijać i palić cienkie skręty. Tuż zanim całkiem odlecieliśmy, wszystko nabierało ogromnego sensu. Wiedzieliśmy, jak odzyskać swoją przyszłość ukradzioną przez tych, co w przeszłości rozpieprzyli nam planetę – albo uznawaliśmy, że już po nas i nic na to nie poradzimy. Różnie, raz tak, raz tak. Czerpaliśmy siłę z marzeń o tym, że ludzkość pokona własną głupotę, a w szczególności że my pokonamy „zapóźność” naszych czasów.

Ćwir ćwir.

Czasami, mocno już upalona, zanurzałam się w śpiewie ptaków dochodzącym z zimozielonych drzew za oknem Mala. Sześć ogromnych sosen o rdzawych pniach i rozłożystych gałęziach – budynek trzeba było zaprojektować dookoła nich. Każda kosztowała dewelopera po trzy mieszkania. Przyroda jako muzeum. Drzewa budziły w nas wyrzuty sumienia, gdy tak wylegiwaliśmy się bezczynnie w betonowym pudełku, wypełnionym innymi przeszklonymi pudełkami niczym plaster miodu, oglądaliśmy wolność ptaków wśród gałęzi i wsłuchiwaliśmy się w szum wiatru.

Wydawało mi się, że mogę z nimi rozmawiać.

Piu piu

Pik pik

Kłałała

Kraaaa

*

Kiedy robiło mi się smutno, nie przejmowałam się końcem świata, ale drobiazgami – może po prostu taki miałam lękowy styl. Przez całe studia staroświecko zamartwiałam się o lelki, czyli ptaki, które kiedyś żyły w Irlandii, ale teraz niewiele ich już zostało. Lelek to taka nijaka szara kruszyna. Wygląda jak szyszka sosnowa z wielkimi oczami. Cętkowane upierzenie wtapia się w korę drzew i to jedna z przyczyn, dla których nie widuje się lelków; druga jest taka, że należy ich wypatrywać, gdy zapada zmrok. Trzeci powód, dla którego trudno zobaczyć lelka, jest taki, że tych ptaków już po prostu nie ma. Niemal doszczętnie wyginęły. Ostatni raz przedstawiciela tego gatunku w Irlandii widziano w okolicach mostu Inchy w wiosce Timoleague, „gdzie między 1 a 8 czerwca 2012 roku przez trzy noce można było oglądać, jak samiec poluje na owady w typowym siedlisku lęgowym”. Tak czy inaczej, lelek to mały migrant, który żeruje o zmierzchu, a teraz zniknęły owady albo siedlisko, a jego zew brzmi jak odgłos silnika maszyny do szycia, w której ktoś przestawia tryby.

Czurczurrrr. Czirr.

Zigzagzigzag. Szyj.

Zigzag. Szyjszyjszyj.

Nie trzęsę się z zimna w ornitologicznej budce u podnóża gór Knockmealdown, tylko siedzę w internecie, więc już po chwili zapominam o smutnym losie lelka i zgłębiam niuanse kruczego krakania, czyli dźwięku lokalizacyjnego, oraz jego zgrzytliwej nuty, która ponoć sygnalizuje gniew. Chciałabym stworzyć słownik ptasich odgłosów. Mogłabym zacząć od opisu syrinx, organu pod krtanią, dzięki któremu te potężne dźwięki wydobywają się z maleńkiego ptasiego gardła.

Lelek, nawiasem mówiąc, posiadł umiejętność, którą popisują się brzuchomówcy. Jego śpiew brzmi tak, jakby dobiegał z innego drzewa. Gody lelków bywają zapewne nieco skomplikowane, bo najpierw trzeba wśród wielu innych drzew znaleźć to właściwe.

No więc oto ja. Oglądam filmik z gadającym krukiem, gdy Lily zamartwia się faszyzmem, a kiedy dziewczyny planują obalenie patriarchatu, zaczynam płakać nad ciężkim losem pszczół. Później, kiedy jesteśmy już bardzo upaleni, puszczam nagrania parzących się ślimaków z podkręconym na maksa dźwiękiem. Mówię przyjaciołom, że mają obsesję na punkcie rządu, a ja nie. Oni skupiali się na władzy. Ja – na korzeniach i pędach. Ich zajmowała kultura nadzoru, mnie – pogoda.

Interesował mnie lelek, mały ptaszek o złamanym sercu, i przez bardzo długi czas taki niepokój w zupełności mi wystarczał.

No więc.

On nazywa się Felim. Mieszka w Dublinie, ale dorastał na wsi. Jego matka co wieczór odmawia różaniec, a mnie wydawało się to strasznie dziwne i jednocześnie zabawne, dopóki on nie wyprowadził mnie z błędu.

Ale to było później. (Wszystko, co zarzucał mi Felim, to prawda. Chyba powinnam to zaznaczyć na początku).

Matka Felima jest religijna, ojciec prowadzi gospodarstwo. On sam wychował się na chlebie sodowym i boczku, mierzy metr dziewięćdziesiąt, od taszczenia worków z paszą jest bardzo silny, a na imprezach zabawia ludzi, podnosząc ich za głowy. Tak właśnie się poznaliśmy. W klubie podniósł moją przyjaciółkę Lily i odstawił z powrotem, a ja klepnęłam go w ramię na znak, żeby zrobił ze mną to samo. Zmierzył mnie wzrokiem, obrócił i ujął dłońmi pod brodę, od tyłu. Wcisnął kciuki w krzywiznę u podstawy mojej czaszki i gdy podnosił mnie z podłogi, czułam, jak rozciąga mi się kręgosłup. Miałam wrażenie, że to jakiś rytuał, coś w rodzaju inicjacji. Niezły odlot. Kiedy znów znalazłam się na ziemi, zapiszczałam i zaczęłam go kokietować. Zupełnie jak jedna z tych piskliwych, zalotnych dziewczyn.

Próbujesz mnie poderwać czy co? – zapytałam, przekrzykując muzykę.

Co?

Próbujesz mnie poderwać?

Szykowałam się na podbój wielkiego, groźnego świata, a to z jakiegoś powodu wymagało częstego siedzenia w domu. Poranki spędzałam w łóżku, przeglądałam internet i stukałam w klawiaturę, wykonując dla rozmaitych agencji zlecenia, które dostawałam od koleżanki Lily z Londynu. Nieustannie tworzyłam treści i próbowałam rozwijać konto na Twitterze, choć wszyscy znajomi przenieśli się na Instagram. Zarabiałam nędzne grosze. Pisałam najczęściej artykuły do portali podróżniczych o miejscach, w których nigdy nie byłam. Spoglądałam na szare dublińskie niebo, a słowa płynęły same: wyspa Nusa Lembongan to idealne rozwiązanie dla tych, którzy szukają kompromisu pomiędzy turystycznym Bali a hipsterskim rajem Gili Trawangan. Od czasu do czasu agencja litowała się nade mną i w ten sposób zaczęłam pisać teksty dla niejakiej Meg, aktorki/ekoinfluencerki, o weekendach z jogą i wypadach do spa. Mój styl spodobał jej się tak bardzo, że zleciła mi kolejne wpisy: o kremach z filtrem i planecie, o różnicy między kapeluszami panama z sizalu i z papieru, o oleju palmowym w kosmetykach, o mice w kremie pod oczy. Zaczęłam tworzyć minioperę mydlaną z dialogami między jej pieskami rasy maltipoo. Miało być fajnie, ale okazało się to zaskakująco trudne.

Nie patrz tak na mnie.

Weeeź.

Próbowałam też pisać własne rzeczy i wyprowadziłam się z domu, ale co rusz wracałam do fantastycznej, dobrze zaopatrzonej lodówki i do Kochanej Mamusi. Bardzo ją kocham, jednak obie zgadzałyśmy się niestety co do tego, że przychodzi taki czas, kiedy dziewczyna potrzebuje własnego kąta.

Moja matka to osoba niezwykle praktyczna – nie wiem, jak to opisać, dla Carmel problem albo istnieje, albo nie. Wszystko inne to wymysły.

Na przykład nigdy nie przekonała się do mojej przyjaciółki Mai. Kiedy byłyśmy małe. Odnosiła się do niej przyjaźnie, częstowała lodami (Maya zawsze odmawiała), ale gdy Maya szła do domu, Carm przewracała oczami, ledwo zamknęły się za nią drzwi.

Co za dziecko – mówiła.

A ja na to:

Co?

Nie chciała lodów?

Bo ją zęby bolą.

Co?!

Matka jest głęboko przekonana, że wystarczy tyle o sobie nie myśleć, by nie miało się żadnych problemów. Zdaniem Carmel ból oznacza, że masz obsesję na własnym punkcie, ponieważ obsesja na własnym punkcie przychodzi jako pierwsza, a ból jako drugi – podobnie jak alergia, nietolerancja, a nawet nadwrażliwość. Dopuszcza myśl, że ktoś może mieć alergię, jeśli na przykład doznał szoku anafilaktycznego i szuka epinefryny, ale kiedy byłam mała, nie „wierzyła” w nietolerancje pokarmowe – tak jakby jej wiara miała tu decydujące znaczenie. Zdaniem Carmel ludzie, którzy borykają się z tymi problemami, zasłużyli sobie na nie, ponieważ sami je wymyślili: mają „wybujałą wyobraźnię”.

Carmel to strasznie wkurzająca osoba.

Na moją matkę nie można krzyczeć. Kiedy Maya krzyczała na swoją mamę, Bronagh, mnie się wydawało, że to tak, jakby nasrać na podłogę. (Niby nie wolno, a jednak człowieka kusi).

Nie. Jeśli krzyczysz na Carmel, wszystkie światła gasną, jedno po drugim. Zupełnie jakby się patrzyło, jak umiera Manhattan.

Nie żebym w swoim czasie nie doprowadzała Gotham do upadku.

Ja krzyczałam, ona krzyczała. Błąkałyśmy się po tej wielkomiejskiej ciemności, jakaś kobieta wzywała pieska, a w oddali wyły syreny, łuuuu, łuuuu.

Nie.

Kocham wprawdzie mamę, kocham tę wspaniałą lodówkę, darmowe ogrzewanie, młynek wypełniony ziarnami organicznej kawy, uwielbiam czytać na kanapie, kiedy ona ślęczy nad sudoku, wierci się i pochrząkuje, ale naprawdę musiałam się stamtąd wyrwać.

Tymczasem jakieś kipiące, wewnętrzne ja wiedziało, co robię, kiedy wrzucałam rzeczy do bagażnika samochodu matki i łamałam jej serce. Kiedy kazałam jej się zawieźć na drugi koniec miasta do wilgotnego pokoju przy podrzędnej ulicy, który miał tylko jedną zaletę – to, że Carmel tam nie było. Czekała mnie kompletna katastrofa. Wcześniej tak dobrze mi szło, robiłam wszystko, co trzeba. Teraz marzyłam o tym, by zasypiać pod żywopłotem i budzić się w strugach deszczu.

Chciałam też wyprowadzić się z tego drogiego zadupia, ale jeszcze nie wiedziałam dokąd, więc mieszkałam w domu w Ballybough, który należał do czyjejś zmarłej babci, najpierw z Lily, a kiedy wyjechała do Londynu, z jej znajomym Stuartem i jeszcze jedną przypadkową osobą, która zajmowała pomieszczenie gospodarcze. Za każdym razem, gdy przeglądałam strony internetowe, natrafiałam na rozświetlone wnętrza pełne roślin w doniczkach wielkości naszej kuchni. Okoliczne budynki z czerwonej cegły zaczynały wyglądać coraz lepiej, a ja po prostu przemykałam przez życie, które do mnie nie należało. Po prostu przemykałam.

Od dnia, gdy podniósł mnie za głowę, do kolejnego spotkania z Felimem minęło kilka tygodni. Stałam w kolejce do kasy w sklepie na nabrzeżu. On przeglądał czasopisma, a ten fizyczny proces wydał mi się z początku zupełnie normalny, ale potem dziwny – kto jeszcze czyta prawdziwe gazety? Aż do tamtej chwili nie wiedziałam, że w ogóle można je ciągle kupić. Felim skończył przeglądanie i odłożył na półkę magazyn ze zdjęciem czerwonego kabrioletu na okładce. Pismo wydrukowano na błyszczącym papierze, teraz wymacanym i podniszczonym.

Działo się to latem, w sobotę. Nie wiem, co robiłam, zanim stanęłam w kolejce po butelkę wody. Nic nie zapowiadało, że zbliżam się do krawędzi klifu z wyciągniętymi przed siebie rękami. Miałam dwadzieścia dwa lata. Klęskę oznaczały dla mnie brak urody i życie w samotności, a nie przeglądanie magazynu „Classic Car”.

„Corvetta zdejmuje górę”.

Felim wyglądał prawdziwie. Albo raczej wyglądał, jakby prawdziwość najbardziej się dla niego liczyła. A ja właśnie prawdziwości chciałam. Mnie też najbardziej zależało na niej.

Niedawno wróciłam pamięcią do tego, co działo się w mojej głowie przez tamte tygodnie i miesiące stopniowej rozsypki w okropnym, zagrzybionym domu, kiedy włóczyłam się po klubach i dawałam się podnosić za głowę. Mal znikał na Instagramie, wstawiał kolejne zdjęcia swojego długiego cienia na trawie, swojego wygiętego cienia na budynku, swojego cienia na wodzie. Próbowałam pisać wiersze na kartkach, bo wydawało mi się, że skoro używam prawdziwego papieru, to poezja też jest prawdziwa. Tymczasem spisałam listę „rzeczy podsłuchanych w autobusie” dla kobiety, która nie jechała autobusem od wielu lat. Przeglądałam zdjęcia jej maltańczykopudli i myślałam: gdyby miała chociaż jednego jacka russella, można by stworzyć masę żartów.

W poszukiwaniu inspiracji oglądałam filmiki ze spotkaniami różnych zwierzaków. Kociak podbiega, by pobawić się z radośnie drepczącą kurą. Ogromny królik łasi się do malutkiego pieska. Łabędź wypuszczony z worka płynie przez staw i dołącza do drugiego – splatają szyje, tworząc kształt serca, wyginają je w łuki. Ludzie mnie zbytnio nie interesowali, chyba że ktoś miał na sobie mundur – mama służyła w Iraku, tata wracał z Kandaharu. Szalenie fascynowała mnie także duchowa precyzja trumien przywożonych z wojennego frontu.

W swojej smutnej bańce w Ballybough uzależniłam się chyba od łez. Od tego delikatnego kłucia w oczach. Niewiele z nich wypływało. Zwykle się powstrzymywałam, a łzy wracały do jakiegoś wewnętrznego kanalika.

Jeśli zależało mi na porządnym, prawdziwym płaczu, na łzach cieknących po policzkach i stygnących na podbródku, oglądałam filmy o implantach ślimakowych. To znakomity podgatunek. Mały głuchy chłopiec (prawie zawsze chłopiec) otrzymuje aparat słuchowy, który zostaje mu wszczepiony do mózgu, i po raz pierwszy słyszy głos mamy.

W takich momentach łzy leciały mi ciurkiem. Płakałam bez oporów i na okrągło. Za każdym razem, gdy oglądałam to nagranie, gruczoł uaktywniał się dokładnie w tej samej milisekundzie.

Chłopiec podnosi wzrok

Inicjacja łzy

Coś maluje mu się na twarzy

Zatwierdzenie łzy

Chłopiec się odwraca

Formacja cieczy

Wskazuje

Pełna, nabrzmiała kropla

Matka reaguje

Uwolnienie łzy. Obfity wyciek

Przed wszczepieniem implantów w boczne części czaszki niektóre z tych dzieci były kompletnie głuche, więc po włączeniu aparatu ich mózgi po raz pierwszy doświadczały dźwięku – czymkolwiek on był. Otwierają szeroko oczy, gdy słyszą ciszę w pomieszczeniu, która różni się od kompletnej bezdźwięczności, jaka dotąd panowała w ich życiu. Jest to cisza, którą można usłyszeć. A potem głos. Lekarz lub matka mówi: Hej, kocham cię, cześć, Thomas. Czołem, młody. Niektóre dzieci rozpoznają źródło – od razu! – i się odwracają. To tak, jakby zawsze wiedziały, zawsze miały nadzieję, że to tam będzie.

A na ich twarzach maluje się wyraz objawienia. Zdecydowanego potwierdzenia.

Tak!

Mama!

Jak to działa? Usłyszeć głos, zanim jeszcze wiadomo, czym on jest? Albo kim? Szum fal dźwiękowych przechodzących przez drewno, z którego wykonano stół. Wibracje odczuwane w łonie matki.

Co sprawia, że zapisuję prawdziwym długopisem: Objawienie to moment, w którym wszystko nabiera sensu, jakby wyposażono nas w pewną wiedzę, ale dopiero teraz została włączona.

I tak właśnie to ze mną było – notowałam coś w zielonym moleskinie, który, jak mi się wydawało, mógłby świetnie prezentować się na Instagramie, po czym znów wpatrywałam się w ekran, leżąc na zaplamionej kanapie we współdzielonym domu w Ballybough, owinięta starym śpiworem, i czekałam, aż coś się objawi.

Twarz pewnego chłopca przed wszczepieniem implantu jest spokojna i zamknięta. Ten mały człowiek nie słyszy własnego śmiechu, swoich kroków na podłodze. Nie istnieje dla niego żadne echo. W jego świecie nic, co robi, nie odbija się dźwiękiem. Wygląda zadziwiająco doskonale, tak jak doskonały może być posąg. Jest tak całkowicie nieskrępowany, że chciałoby się niemal, by nigdy się nie zmieniał.

Tak właśnie było, gdy zobaczyłam Felima: otworzył się przede mną nowy wymiar ciszy, jakby coś się włączyło. Stało się to, gdy w kiosku na nabrzeżu zauważyłam, jak jego szerokie barki poruszają się pod jasnoniebieską bawełną. I w chwili, gdy jego oczy napotkały moje, przyszłość sięgnęła ku mnie z nożem w dłoni.

Oto nadchodzę.

Ale również: Magazyny motoryzacyjne? Serio?

Skończyłam płacić za plastikową butelkę wody, odwróciłam się ze spuszczoną głową i uderzyłam nią wprost w jego pierś.

Powiedział: Hej.

Odpowiedziałam: O, hej.

Czyli Lily wyjechała do Londynu.

Odparłam, że tak, wrzuca na Insta różne rzeczy.

Następnego dnia przyszło zaproszenie do znajomych, a zaraz po nim zdjęcie Lily i mnie na afterparty, sprzed kilku miesięcy.

Stare dobre czasy.

Czy on nas stalkował? Na chwilę oszałamia mnie myśl, że mógł tam być, stać tuż przede mną, a ja go nie zauważyłam. I dlaczego robił zdjęcia? Zastanawiam się, czy był z Lily.

Nie!!! NIE!!! On tam był z tą twoją z Belfastu.

Do Felima piszę:

Dzięki, tęsknię za nią!

Żeby było miło. Wysyła mi piosenkę Dietrich Lili Marlene.

Ja odpowiadam memem z małą dziewczynką, która uśmiecha się do obiektywu, a za plecami ma płonący dom. Podpis głosi: „Kiedy Lily jest smutna, dzieją się złe rzeczy”.

On się śmieje:

Haha.

Po tym zapada cisza. Jeden dzień, drugi.

Pewnego dnia, późnym wieczorem – kawałek z płyty Betty Davis, tyle że on mówi o niej „pierwsza żona Milesa Davisa” i to by mnie rozśmieszyło, ale muzyka jest cudowna. Całkiem nowa dla mnie, prawdziwy dar. Utwór nosi tytuł Nasty Gal. Świntucha.

Właśnie to obrabiam.

Śśświntucha.

Wiadomość została wysłana o wpół do dziesiątej wieczorem we wtorek.

Pamiętam, że zastanawiałam się, gdzie był i co sprawiło, że pomyślał o mnie właśnie wtedy. Wyobrażałam go sobie w domu, jak szykuje się do snu, albo podczas długiej jazdy do pracy, gdy deszcz uderza w szyby samochodu. Może był w barze, sam.

Martwiłam się, że za szybko mu odpisałam.

Brak odpowiedzi.

Tydzień później:

Wybierasz się na imprezę do Alice?

Kogo?

Myślałem, że ją znasz.

Spotykamy się w czyjejś kuchni, gdzie rozmawiamy głównie o muzyce. Jest późne popołudnie.

On mówi: Jesteś naprawdę bystra. Często to słyszysz?

A potem idziemy do jego mieszkania, żeby przejrzeć (tak, wiem!) kolekcję płyt winylowych. Dwadzieścia minut później z gramofonu leci Betty Davis, a ja leżę w jego łóżku i przeżywam najradośniejsze chwile tego dnia, który poza tym nie obfitował w szczególnie ciekawe wydarzenia.

O tak. Ten czy tamten ruch, mięśnie pod skórą, jego stopy, trochę brzydkie (nieważne), jego sprawność, jego wyczucie czasu i światło, światło. Pierwszy raz może być tak kulturalny, tak dopracowany, tak wzajemnie pomocny i pełen uprzejmości.

Później poleżeliśmy przez chwilę razem, on zrobił tosty z masłem orzechowym, wypiliśmy po kilka puszek piwa. Wstaliśmy z łóżka, żeby pozbyć się okruchów po tostach z materaca, ja zakryłam się kołdrą, on jedną potężną dłonią osłaniał krocze, a drugą zamiatał bawełniane prześcieradło. Znowu uprawialiśmy seks i zostałam na noc, a rano po przebudzeniu zobaczyłam go pogrążonego we śnie, pełne wargi miał rozchylone, powietrze wnikało w jego ciało i z niego uchodziło. Jeden płomienny włos, wystający z brązowego loka, mocno podświetlony.

Widziałam, jak się budzi i otwiera oczy.

Dzień dobry – powiedziałam.

Zebrałam swoje manatki jak na grzeczną dziewczynkę przystało, odrzuciłam propozycję wspólnej kawy i wyszłam.

O czym rozmawialiśmy tej pierwszej długiej nocy?

Myślę, że przez większość czasu ludzie się nie słuchają, tylko czekają na swoją kolej. Ale ja słuchałam wszystkiego. On słuchał.

Pytałam go o życie rodzinne, ile ma rodzeństwa, jak działała cała farma. Powiedział mi, że ma starszego brata. Powiedział mi, że jego matka co wieczór odmawia różaniec, i śmiał się z tego, a ja śmiałam się razem z nim. Zapytałam o krowy. Interesowały mnie, gdzieś czytałam, że są groźniejsze niż dawniej, bo za dużo się ich hoduje. Wymiona wloką im się po ziemi, wdają się infekcje, bo są za duże w stosunku do ciała, a potem on powiedział: Teraz wszystko jest hodowlane.

Chodzi ci o mięso?

Chyba tak.

Powiedziałam, że czytałam o autystycznej kobiecie, projektantce rzeźni, która chciała, żeby były mniej okrutne, więc wymyśliła spiralny chodnik, dzięki któremu krowy czuły się bezpiecznie, bo nie widziały, co je czeka na samym końcu.

Dużo wiesz o bydle – stwierdził.

Wszystko kręci się wokół metanu – odparłam.

Ale tak naprawdę miałam w głowie to romantyczne wyobrażenie o sianokosach, mleku, słońcu, co współgrało z zapachem jego skóry. Felim był tak zdrowy, że sam jego dotyk mógł przynieść uzdrowienie – a przynajmniej takie szalone wrażenie odnosiłam. I naprawdę interesowało mnie rolnictwo. „Przecięty robak wybacza pługowi”, przytoczyłam fragment wiersza Williama Blake’a, a on lekko się rozpromienił – widać było, że rzadko miał do czynienia z poezją.

Dawno niczego nie orałem – odparł. – Nie licząc kobiet.

To był żart o seksie, a ja się roześmiałam.

Opowiedział mi o swojej pracy. Mówił do sufitu, a potem zamilkł. Patrzyłam, jak porusza się jego jabłko Adama.

Powiedział:

Zawsze myślałem, że będę mieszkał w Montanie albo w podobnym miejscu. Na dużej przestrzeni. Nie w pudełku. Dorastałem na świeżym powietrzu. Ciężko mi się wpasować w ciasne przestrzenie. Zawsze myślałem, że będę panem samego siebie.

Odwrócił się do mnie, w jego oczach pojawiły się łzy i objęliśmy się, tak po prostu, mój kochany, pomyślałam. Och, mój kochany. Za drugim razem było smutno, a potem nieco gorączkowo. Na środkowym etapie pustka, jakby biegł w niewłaściwym wyścigu. Po wszystkim poczułam, że dokonaliśmy czegoś trudnego. Leżałam, nie dotykając go, z wyjątkiem miejsca, gdzie wierzch mojej stopy ocierał się o jego goleń.

Zanim zasnął, wyciągnął rękę i narysował spiralny wzór na moim biodrze. Powiedział, że na ich ziemi znaleziono kamień, który teraz leży w magazynie jakiegoś muzeum. Wykopał go na dalekim polu jego pradziadek, a na powierzchni widać było rzeźbienia podobne do tych z grobowców w Newgrange, tyle że te w Newgrange były potrójne, a ten kamień miał tylko jedną spiralę. Pradziadek pokazał go nauczycielowi, a potem wysłano kamień do Dublina. Nigdy go więcej nie widzieli.

Na dalekim polu? – zapytałam.

A co?

Tak to się nazywa?

No bo tym jest – odparł, a ja pomyślałam, że to urocze.

Dużo się dzieje w tym hrabstwie.

Fakt. To właśnie Meath.

Powtórzyłam jego słowa, uśmiechając się i gładząc go po twarzy.

To właśnie Meath.

Rano jak zwykle odmówiłam kawy w stylu: „nie przejmuj się mną, uprawialiśmy tylko seks”, i ubierałam się w rozsądnym tempie, podczas gdy on zaczynał swój poranek po drugiej stronie drzwi sypialni. Kiedy wyszłam z łazienki, stał w aneksie kuchennym i wbijał jajko na patelnię. Zameldowałam się z promiennym uśmiechem: No dobra! Na mnie czas. Odpowiedział jak przystało na dżentelmena: Fajnie było, może się jeszcze spotkamy?

Jasne!

Za każdym razem ten sam dyskomfort na dźwięk zamykanej zasuwy, chęć oparcia się plecami o drewno, gdy tylko rozlegnie się trzask i drzwi oddzielą mnie od środka.

Zamknięte.

Za nimi jego życie toczyło się dalej. Wyjął tosty z opiekacza, wrzucił torebkę herbaty do kubka z wrzątkiem, zgarnął jajko na biały talerz. Usiadł przy małym stoliku, spojrzał na ekran telefonu, wbił widelec w żółtko. Zjadł trochę.

Pokonałam korytarz i dotarłam do rozbrzmiewającej echem klatki schodowej, zeszłam po schodach, przekroczyłam próg przeszklonych drzwi wejściowych i dopiero wtedy się zakochałam.

Nie stało się to pod jego oknem, tam, gdzie mogło na mnie paść jego spojrzenie. Wydarzyło się, gdy skręciłam za róg, poza zasięg jego wzroku. Bam. Byłam zakochana. Zatrzymałam się, spojrzałam na ścieżkę, a potem ruszyłam dalej, przepełniona skrywaną radością. Miłość! Bam. To samo działo się w autobusie, bam! – i przy wysiadaniu, woń w moich nozdrzach, gdy wstałam z siedzenia, ukłucie, sekretna rozkosz, ulica nabierająca znaczenia, BAM, to się po prostu działo i wzbierało, wiedza, piękno, nadzieja, moje stopy niedotykające ziemi, mój policzek nieczujący powietrza, miłość, szum i omdlenie, krew buzująca w uszach, lada moment, lada sekunda on zadzwoni, piękno dnia, piękno nieba, szok uciekającego czasu i czy ja to przegapiłam? Wysłał wiadomość? Może padła mi bateria? Może mam przy sobie cudzy telefon? Jeśli zobaczę pięć srok, trzy żółte coopery mini, jeśli przeczytam wszystkie horoskopy, on napisze pokocha zadzwoni. Zasłony zaciągnięte nie dzwoni nie pisze jeszcze nie jeszcze nie miłość miłość miłość.

Godzinami odtwarzałam w głowie jego mieszkanie i to, jak się po nim poruszał; jego białą sypialnię z białą laminowaną szafą i białym abażurem w kształcie papierowej kuli ziemskiej. Patrzyłam, jak o drugiej nad ranem sięga po wczorajsze bokserki i zasłania się nimi, kiedy idzie do łazienki. Zastanawiałam się, czy to przez tę wielką muskulaturę jego fiut wydawał się mały, czy też naprawdę miał taki niewielki rozmiar. Ponieważ wewnątrz mnie był to obiekt całkiem innego kalibru. W moim wnętrzu było to prawdziwe wydarzenie.

Natomiast na zewnątrz już niekoniecznie.

Sarkazm nie ustawał. Przez kolejne miesiące towarzyszył mi zrzędliwy, świergoczący przeciwgłos, który wytykał mi liczne wady tego mężczyzny. I nic nie istniało pomiędzy tym okropnym sarkazmem a:

Gaaa!

Pokłon.

Cisza.

Chodziliśmy po mieście. Powiedział: Podoba mi się, jak patrzysz w niebo, moja matka nigdy nie umiała przewidzieć pogody, z szaleństwem w oczach biegła na dwór i ściągała pranie, ulewa zawsze ją zaskakiwała. Jak długo trzeba tak patrzeć w górę? Ale deszcz, pieprzyć to, deszcz nie pozwala ci myśleć i to nie taka znowu zła rzecz.

Dotknął mojej twarzy i powiedział: Ty patrzysz bardzo długo.

Pocałował mnie i zaczęliśmy się obściskiwać na ulicy, a przechodnie zebrali się na przejściu, przeszli na drugą stronę i znów się zebrali.

Czerwony ludzik. Zielony ludzik. Czerwony.

Oto co spotyka człowieka rażonego piorunem: dezorientacja, drgawki, zawroty głowy, bóle mięśni, głuchota, bóle głowy, zaburzenia pamięci, rozkojarzenie, zmiany osobowości i przewlekły ból.

Niektórzy ludzie – zwykle Amerykanie, zwykle ze Środkowego Zachodu – twierdzą, że odkąd uderzył w nich piorun, zyskali nowe zdolności. Pewien mężczyzna mówił, że czuje w kościach, kiedy spadnie śnieg, że potrafi przewidzieć pogodę. Czasami gdy szedł korytarzem, lampy pękały mu nad głową. Nauczył się grać na pianinie. Ten sam człowiek się upierał, że po trafieniu piorunem zaczął rozmawiać ze zwierzętami i rozumiał, co te zwierzęta mu odpowiadają.

Nie tak było ze mną, kiedy się zakochałam.

Trochę podobnie, a jednak inaczej.

Ćwir ćwir

Kra kra

Gruuu

W niedzielę pojechałam do domu na rodzinny obiad z Carmel, a on wrócił na farmę w Meath. Mogłam to sobie wyobrazić: jego pobożna matka pochyla głowę, po czym sięga po sztućce, bydło na pastwisku powoli skubie trawę, gdy on przeżuwa wołowinę z supermarketu. Ja tymczasem siedziałam w przyjemnym milczeniu z Carmel i jadłam curry z kalafiorem, a później ciasto z sosem toffi. To właśnie jadam zdaniem mojej matki. Ma rację, przy niej faktycznie jem takie rzeczy. Sama żywię się surówką coleslaw i chipsami. Ponieważ jestem wegetarianką.

Co u ciebie?

Całkiem nieźle, nie narzekam.

Jakoś blado wyglądasz.

Zazwyczaj siedzimy w spokojnym milczeniu, mama i ja. Tu jest magiczny krąg – na dowód mamy świece zapachowe – poza jego granicami grozi nam wyniszczenie.

Naprawdę?

Wszystko w porządku?

U mnie? Świetnie.

(Nigdy o niczym matce nie mówię, aż taka głupia nie jestem).

Na pewno?

Przy Carmel nie wolno wspominać, że ma się problem, bo wtedy ona zaraz spuści komuś łomot w twoim imieniu. Moja matka to kobieta, która kiedy masz pięć lat, na plaży podchodzi do gościa na skuterze wodnym i wrzeszczy: „Przestań straszyć mi dziecko tym durnym warkotem!”. To kobieta, która wydzwania do kuratorium, gdy egzamin z irlandzkiego okazuje się za trudny (serio), która, i chwała jej za to, jest bojowniczką i orędowniczką – gdyby w autobusie obmacał cię jakiś stary zbok, to ona zdobędzie nagranie z monitoringu, pozwie przewoźnika, wezwie policję, zapisze cię na terapię, a potem podpali dom tego gościa.

Dlatego nie, nie wspominam Carmel o zboczeńcu w autobusie – ani o niczym innym – tylko po prostu przesiadam się na inne miejsce.

Ale pyszne. Boże, mamo. A to zielone to co? Szalotka?

Zgadnij.

Powiedz mi.

Ha.

To por?

Kiedy tak siedzimy w niedzielę i czekamy, aż piekarnik zabrzęczy na znak, że ciasto z toffi się upiekło, nie wspominam jej o tym, że czasami w swoim współdzielonym domu w Ballybough nie sprzątam, nie myję się ani nie podlewam roślin. Nie mówię jej, że nie mam pracy z prawdziwego zdarzenia (dobry boże, ile roślin zdążyłam już uśmiercić) ani że po pijaku piszę wiersze, aż przebijam się długopisem przez kartkę.

Z całą pewnością nie wspominam jej o Felimie.

Jakie śliczne.

Pośrodku stołu piętrzy się niezgrabny bukiet kwiatów, z wyglądu polnych.

Powąchaj, śmiało.

O rany.

To groszek pachnący.

A co tam u ciebie, mamo? Jak praca?

Carmel lubi, kiedy się o nią pyta. Właściwie nie odpowiada – jej życie to tylko życie, dla niej swego rodzaju uciążliwość. Jednak w dawnych, ciężkich czasach, kiedy byłam nastolatką i ciągle się kłóciłyśmy, potrafiła przez godzinę siedzieć i wpatrywać się w jeden punkt, po czym odzywała się cichutkim głosem: „Ja też istnieję”.

(Słuszna uwaga).

Boże, praca. Sama nie wiem. Masz może ochotę wybrać się do Heidelbergu?

Heidelbergu?

Przyjeżdża do nas pięćdziesięciosześcioosobowa grupa studentów medycyny z Heidelbergu.

Joo-dlo-iii-ooo.

Rozmawiamy o jej studentach i o jedzeniu, a wszystko w pokoju jest piękne. Wyrzuciła stare bawełniane serwetki i kupiła lniane w sklepie w Wicklow, dokąd pojechała zobaczyć kwitnący ogród różany. Jej przyjaciel Brian ma raka pęcherza.

Pamiętasz Briana?

Oczywiście.

Nie widziałam go od lat, a teraz jeszcze to.

Po prostu rozmawiamy. I czuję się dobrze. To powinno być oczywiste – przecież ona jest moją matką.

Zastanawiam się nad wyjazdem do Londynu – mówię.

Po co?

Lily tam mieszka. Tylko na kilka tygodni.

Rozlega się sygnał zegara w piekarniku.

Carmel wstaje, krząta się przy blacie kuchennym i szykuje deser. Przynosi dwie miski i osuwa się z powrotem na krzesło.

No to powiedz mi – odzywa się.

Co takiego?

Co jest w tym Londynie?

W sensie poza samym Londynem?

Czasami wydaje mi się, że Carmel ma jakieś problemy poznawcze, bo wszystko trzeba jej tłumaczyć. Trzeba budować pełne zdania i wyrażać się precyzyjnie.

Chcę się po prostu zobaczyć z Lily – mówię.

Lily?

Trochę jej smutno.

Z jakiego powodu?

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Tytuł wydania oryginalnego: The Wren, the Wren

Język oryginału: angielski

Copyright © Anne Enright, 2023

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2024

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2024

Copyright © for the Polish translation of poems (pp. 75, 85, 96–7, 108, 125, 134, 145, 172–3, 208–9, 216–7, 235, 256–7, 271–2, 282) by Piotr Siemion, 2024

Wydanie I, Warszawa 2024

Redakcja: Anna Waszkiewicz

Korekty: d2d.pl

Projekt okładki: Marta Konarzewska / konarzewska.pl

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Książka wydana przy wsparciu Literature Ireland.

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwofiltry.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-68180-15-2