Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
102 osoby interesują się tą książką
Utknęli razem w windzie, w bloku i w… związku?
Camille Daisy Harford to energiczna i wygadana studentka dziennikarstwa, która uwielbia kontakt z ludźmi. Poznawanie nowych osób jest dla niej tak naturalne jak oddychanie.
Przynajmniej w większości przypadków, bo tego, jak spotkała po raz pierwszy Tannera Allarda, swojego nowego sąsiada, zdecydowanie nie może uznać za coś zwyczajnego. Na domiar złego po wpadce z jej strony utknęli razem w windzie na kilkadziesiąt zbyt długich minut, w ciągu których wydaje się, że mężczyzna zdążył ją szczerze znienawidzić.
Cami mogłaby udawać, że nic się nie stało, i po prostu unikać Tannera, ale okazuje się to trudne. Ich mieszkania są ulokowane naprzeciwko siebie, a miejsca parkingowe ze sobą sąsiadują. Co gorsza, dziewczyna pracuje w kawiarence, gdzie on lubi przychodzić. W dodatku, żeby wykręcić się od niechcianej randki z natrętnym mężczyzną, Camille mówi mu, że spotyka się z sąsiadem, który pod pewnym warunkiem zgadza się odgrywać rolę jej chłopaka…
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia. Opis pochodzi od Wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2024
Agata Polte
Wydawnictwo NieZwykłe
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Kamila Recław
Korekta:
Sara Szulc
Karolina Piekarska
Joanna Boguszewska
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-510-2
Rok wcześniej
Gdyby ktoś poprosił o wymienienie top trzech najgorszych dni w moim życiu, ten poniedziałek zdecydowanie by się wśród nich znalazł. Takiego stężenia pecha nie doświadczyłam nigdy wcześniej, a najgorsze jest to, że niedzwoniący budzik i zepsuta suszarka miały okazać się zaledwie początkiem.
– Niech pan zatrzyma windę! – krzyczę, gdy po wyjściu z mieszkania dostrzegam, że jej drzwi niemal się zasuwają.
W środku stoi jedynie elegancko ubrany facet, którego widzę po raz pierwszy w życiu. Od razu domyślam się, że musi być moim nowym sąsiadem z naprzeciwka, który wprowadził się parę dni temu. Nie miałam jeszcze okazji go poznać, bo przez trwające egzaminy jestem kłębkiem nerwów i nie wiem, co się dzieje przez mniej więcej dwadzieścia godzin dziennie. Pozostałe cztery poświęcam na nerwowe myślenie o tym, że obleję drugi rok studiów. I na sen.
– Strasznie przepraszam, bo pewnie pan też się spieszy, ale ja mam zaraz egzamin, a budzik mi nie zadzwonił i jeszcze moja suszarka postanowiła dokonać żywota, dlatego mam mokre włosy… – tłumaczę pospiesznie, zamykając szybko drzwi mieszkania.
To trudne, gdy trzęsie mi się dłoń, a nie mogę sobie pomóc drugą, ponieważ mam w niej kubek termiczny z kawą. Nie zdążyłam nic zjeść, więc to mój jedyny ratunek na kolejne kilka godzin. Na szczęście jednak udaje mi się przekręcić klucz, dlatego wrzucam go do torebki przewieszonej przez ramię i ruszam prędko do znajdującej się kilkanaście kroków dalej windy. Sąsiad naprawdę trzyma jej drzwi, za co posyłam mu pełen wdzięczności uśmiech, stukając szpilkami o podłogę. Nie cierpię chodzić w tak wysokich butach, tyle że Pam, moja przyjaciółka, która mieszka piętro niżej, zarzekała się, że przynoszą szczęście, więc je od niej pożyczyłam.
– Bardzo dziękuję – rzucam do ciemnowłosego mężczyzny, który obserwuje w milczeniu moje niezdarne próby dotarcia do tej cholernej windy.
Mam nadzieję, że nie rumienię się jak wariatka, ale, rany, dopiero kiedy podchodzę bliżej, dostrzegam jego oczy. Ciemne, głębokie, brązowe oczy, które skupiają się na mnie w pełni i sprawiają, że robi mi się gorąco. W dodatku w połączeniu z opaloną skórą nieznajomego, długimi ciemnymi rzęsami i czarnymi włosami dają porażający efekt. Palpitacje moich palpitacji dostają palpitacji serca na ten widok. Naprawdę.
– Ja… Przy okazji dzień dobry – udaje mi się powiedzieć. – Jestem Camille. Camille Daisy Harfo…
Nie kończę. Ten dzień i pieprzone szczęśliwe buty Pam postanawiają sobie ze mnie zakpić po raz kolejny, ponieważ tuż przed samą windą stawiam źle stopę, potykam się i lecę do przodu. Sąsiadowi nie udaje się uciec, kiedy dosłownie padam przed nim na kolana. Może być gorzej? Pewnie, że tak. Bo kubek termiczny, który trzymam w dłoni, okazuje się otwarty i sekundę później słyszę głośny syk bólu.
To się nie dzieje naprawdę.
Przecież ja właśnie nie upadłam w wejściu do windy przed nieznajomym facetem i nie wylałam mu kawy na ten dobrze skrojony garnitur. Nie. To się nie wydarzyło.
A przynajmniej tak sobie wmawiam, póki nie unoszę głowy i nie dostrzegam od razu, jak mężczyzna chwyta swoje spodnie i odsuwa je od krocza, krzywiąc się mocno. Zamieram wtedy. Moje serce chyba staje. Oficjalny czas zgonu cholernej Cami Harford: siódma dwadzieścia dziewięć.
– P-przepraszam – wyduszam, mozolnie wstając. Przez dopasowaną spódnicę to okazuje się kolejnym karkołomnym wysiłkiem, jednak w końcu się udaje, więc nie zwracam uwagi na obite dłonie i kolana, tylko podchodzę do sąsiada. – Tak strasznie pana przepraszam, ja… Ten dzień to jakaś katastrofa. Zapłacę za czyszczenie i… i ja…
Wyciągam dłonie, jakbym chciała mu pomóc, ale w ostatniej chwili powstrzymuję się przynajmniej przed tym. Zrobiłam niesamowite pierwsze wrażenie, oblewając kawą tego kolesia. Ma mokrą koszulę i spodnie, a ja w dodatku próbuję dotykać go tam, gdzie zdecydowanie nie powinnam. Kompletnie mi odbija.
– Dobrze, że nie była gorąca, bo zdążyła wystygnąć, gdy się szykowałam. Mam nadzieję, że nie… nie boli i…
– Czy możesz – przerywa, odzywając się po raz pierwszy, na co od razu milknę. Jego głos jest dokładnie taki, jak można by sobie wyobrazić. Niski, melodyjny, bardzo przyjemny dla ucha. Tyle że pobrzmiewa w nim złość. – Czy możesz przez chwilę być cicho i zatrzy…
Drzwi windy za moimi plecami właśnie się zamykają, więc przymyka oczy. Odwracam się jeszcze szybko i zaczynam desperacko wciskać przycisk otwierania, jednak to niczego nie daje. Ruszamy w dół. Ja, stojąc niezręcznie i prawie na granicy płaczu z nerwów, i on, trzymając te spodnie oraz koszulę. Wygląda, jakby mógł w każdym momencie wybuchnąć.
– Przepraszam – szepczę ponownie, zbierając z podłogi kubek. Poprawiam torebkę, upewniam się, że się nie ubrudziłam, a później biorę głęboki wdech. Wypadek wypadkiem, ale muszę dotrzeć na egzamin. Odsuwam z twarzy brązowe kosmyki, które wysunęły się z koka, i się prostuję. – Bardzo przepraszam.
Mężczyzna milczy, a winda w tym czasie zatrzymuje się z dziwnym zgrzytem. Otwieram usta, by jeszcze raz przeprosić i uciec, bo myślę, że dotarliśmy na dół, jednak gdy spoglądam na wyświetlane piętra, marszczę brwi. Tablica nie działa.
– C-co… Ona chyba nie…
– Stanęła – mówi grobowym tonem mężczyzna.
Patrzę na niego z przerażeniem. Jego twarz nie wyraża zupełnie niczego, ale w oczach, tych pięknych brązowych oczach dostrzegam chęć mordu i pytanie, za jakie grzechy spotkało go to wszystko.
– Jak my się stąd wydostaniemy? – szepczę.
– Oby jak najszybciej – odpowiada, po czym podchodzi z westchnieniem do panelu.
Przełykam z trudem ślinę, uświadamiając sobie, że nie mam szans dotrzeć na egzamin, jeśli nie wydostanę się z tej windy w ciągu kolejnych pięciu minut, na co się nie zanosi. W dodatku utknęłam tu z mężczyzną, który z pewnością szczerze mnie już nienawidzi, chociaż nie poznał jeszcze mojego pełnego nazwiska.
Tak. Zdecydowanie top trzy najgorszych dni w moim życiu.
Teraz
Poniedziałek to najgorszy dzień, jaki istnieje. Nie wiem, czemu jeszcze oficjalnie go nie zakazano, ale ktoś serio powinien się tym zająć. Przecież został wymyślony tylko po to, by gnębić wszystkich tym, że zjawia się po weekendzie. Kończy miłe, wolne dni i to w jaki sposób? Zawsze w ten sam już od roku. Identyczny scenariusz co tydzień rano około siódmej trzydzieści: ja wybiegająca w pośpiechu z mieszkania i kierująca się do windy, której drzwi zamykają się zazwyczaj idealnie w momencie, kiedy się odwracam i napotykam spojrzenie swojego sąsiada.
Nie poproszę go nigdy więcej o to, żeby zatrzymał windę. Nie ma mowy.
Przekręcam klucz w zamku, mamrocząc pod nosem przekleństwa, po czym ruszam na schody. Ostatecznie szybciej po nich zejdę, niż winda wtoczy się znów na piąte piętro. Poza tym, szczerze mówiąc, od tamtego incydentu sprzed niemal roku, nie mam zaufania do tego cholerstwa. Zostałam uwięziona w środku z milczącym, wściekłym Tannerem Allardem, jak się później dowiedziałam, na całe pięćdziesiąt trzy minuty.
Pięćdziesiąt trzy minuty piekła.
Nie pamiętam, ile razy powtórzyłam wtedy „przepraszam”. I zaproponowałam zwrot za pralnię. I spytałam, czy nie potrafi czasami wspinać się po linach w szybie windy, jak widziałam w filmach. Nawet się nie uśmiechnął. A to było całkiem poważne pytanie, bo pod jego białą koszulą rysowały się naprawdę niezłe mięśnie. Każdy na moim miejscu by spytał.
Wzdycham, zbiegając lekko po schodach. Nie jestem w ogóle pewna, czy ten facet potrafi się uśmiechać. Co z tego, że jest przystojny i ma niesamowite oczy? Zawsze, kiedy na mnie patrzy, przybiera tę pokerową minę, która serio wkurza. Ale przestałam się już tym przejmować. Kilka innych incydentów zresztą pomogło.
Na przykład ten, gdy poszłam do Allarda następnego dnia po naszym niefortunnym spotkaniu. Byłam nieco podłamana, bo nie zdążyłam na egzamin i musiałam go powtarzać za jakiś czas, w dodatku czułam się głupio, jednak upiekłam dla niego moje popisowe truskawkowe babeczki na przeprosiny. Chciałam zacząć od nowa, poznać go i jeszcze raz przeprosić. A ten dupek nawet nie wpuścił mnie do mieszkania, wpatrywał się w milczeniu w moją twarz, kiedy mówiłam coraz bardziej nerwowo o nowych początkach i byciu pechowcem, a na końcu jedynie podziękował, przyjął słodycze i zniknął za drzwiami. Co było w tym najgorsze? Że następnego dnia widziałam moje wspaniałe babeczki w koszu na śmieci.
Skończony dupek.
Skoro ich nie chciał, mógł ich nie przyjąć.
Wiem, że miał prawo być na mnie zły, zwłaszcza że to utknięcie w windzie z mokrymi spodniami odbiło się echem w całym naszym bloku. Może i mieszkamy w Bostonie, gdzie każdy zajmuje się swoim życiem i ma innych gdzieś, ale w tym budynku wszyscy lokatorzy świetnie się znają. Tworzymy tu małą wspólnotę, głównie za sprawą pani Swan mieszkającej na pierwszym piętrze. Jest właścicielką tego bloku, starszą kobietą i dla każdego nowego lokatora urządza przyjęcie powitalne na dachu. Mamy fajną przestrzeń na takie imprezy, lubię tam przesiadywać, zresztą jak niemal wszyscy sąsiedzi. Dzięki temu często na siebie wpadamy, rozmawiamy i po prostu się poznajemy. Cóż, wszyscy z wyjątkiem Allarda, który nawet z zabawy na swoją cześć zmył się po kilku minutach.
Ale nie na tyle szybko, bym nie usłyszała tego, co mówił o mnie jednemu z sąsiadów z ósmego piętra. To drugi powód, dla którego dałam sobie spokój z próbami zaprzyjaźnienia się z tym facetem. Nazwał mnie wtedy głośną, niepotrafiącą ustać w ciszy niezdarą. Może i nią byłam, jednak to nie powód, żeby mnie obgadywał za plecami.
Dlatego tak. Po tym postanowiłam, że będę unikać Tannera Allarda, jak tylko mogę. Tyle że to trudne, skoro mieszka naprzeciwko. Niemal codziennie go widuję. Jeśli nie w bloku, to w kawiarni za rogiem, w której pracuję, bo uwielbia tam przychodzić popołudniami. Nie dziwię się, to serio fajny lokal i serwujemy niesamowite desery. Irytuje mnie to tylko dlatego, że kiedy jestem sama na zmianie i muszę go obsłużyć, zawsze zamawia kawę, po czym oznajmia z sugestywną miną, że mogę ją zostawić przy kasie i zawołać, a on sam ją sobie przyniesie. Innym kelnerkom tego nie robi. Kretyn.
Otrząsam się z tych myśli, gdy docieram w końcu na podziemny parking. Auto Allarda znika właśnie w bramie, na co oddycham z ulgą. Zawsze ogromnie się stresuję, kiedy muszę wyjeżdżać swoim małym chevroletem, a jego duży, czarny, lśniący samochód stoi tuż obok. Nasze miejsca parkingowe ze sobą sąsiadują i znajdują się między dwiema kolumnami, które oddzielają je od innych. Gdybym zarysowała mu to cacko, z pewnością od razu wiedziałby, kto jest winny. Tylko tego by mi brakowało.
– Hej, Cami! – słyszę nagle z prawej znajomy głos.
Odwracam się, szukając w torebce kluczy, i posyłam szybki uśmiech Ronowi, sąsiadowi z czwartego piętra. Jak zawsze ma na sobie strój do joggingu, jest nieco zaczerwieniony, a jego brązowe loczki są zmierzwione wiatrem. I jak zawsze w poniedziałek o tej godzinie wchodzi do budynku przez garaż, zamiast głównym wejściem. Obawiam się, że to z mojego powodu.
– Hej, Ron – odpieram. – Jak leci?
Jest ode mnie starszy o trzy lata i pracuje w jakiejś firmie marketingowej. Namawiał mnie nawet, żebym próbowała dostać się na staż właśnie tam, bo potrzebują ludzi z lekkim piórem i poczuciem humoru jak moje, a on mógłby zostać moim mentorem. Obiecałam mu, że to plan B, jeśli nie uda mi się ze stażem w „The Real Boston”, choć tak naprawdę nie rozważam tego nawet jako opcji Z. Ale Ron to fajny facet i pomógł mi kiedyś z samochodem, więc chciałam być miła.
– Wracam właśnie z joggingu – odzywa się, akurat gdy zaciskam palce na kluczykach. – Super pogoda dzisiaj.
Kiwam głową.
– Podziwiam, że masz siły z rana biegać – mówię całkiem szczerze, otwierając auto. – Ja nigdy nie daję rady zwlec się z łóżka od razu po dźwięku budzika.
Mężczyzna podchodzi bliżej.
– Może potrzebujesz po prostu motywacji i towarzystwa – odpowiada. – W razie czego służę pomocą. Wiesz, że naprzeciwko otworzyli wreszcie tę nową siłownię? Może wybierzemy się tam razem któregoś dnia?
Mój telefon zaczyna dzwonić.
Uratowana przez komórkę.
Posyłam Ronowi przepraszające spojrzenie.
– Wybacz, muszę to odebrać – rzucam. – I trochę się spieszę, mam zaraz egzamin. Pogadamy następnym razem, okay?
Nie protestuje, więc wsuwam się na siedzenie kierowcy i odbieram. Dzwoni moja szefowa z portalu lifestyle’owego, na który piszę krótkie artykuły. Tracy mówi o jakimś błędzie serwera, przez który skasował im się mój roboczy tekst zaplanowany na dziś do publikacji. Obiecuję go po południu podesłać ponownie, skoro nie mają żadnej kopii, po czym rozłączam się i zerkam na zegarek.
Wyjeżdżam na zatłoczone ulice, jak zawsze wyrzucając sobie w myślach, że nie wyrobiłam się wcześniej. Mam trochę czasu, jednak chciałam jeszcze powtórzyć coś przed przedostatnim egzaminem w tym semestrze. Za parę dni zmienię się z kłębka nerwów w spokojną wersję mnie. No chyba że obleję.
Od razu odrzucam od siebie ten głupi pomysł. Przykładam się do nauki, jestem na bieżąco ze wszystkim i naprawdę dobrze sobie radzę. Jakimś cudem godzę pracę na pół etatu ze studiami i kilkoma projektami prowadzonymi w ramach stażu. Pisuję między innymi te krótkie artykuły na lifestyle’owy portal Tracy, a w międzyczasie staram się o letnie praktyki w redakcji jednego z lokalnych czasopism, „The Real Boston”. Serio chciałabym je dostać. Od tego zaczynała moja ciocia, która stała się świetną i rozpoznawalną dziennikarką. Pisała między innymi na temat silnych i odważnych kobiet w biznesie i nie tylko, miała swoją stałą rubrykę, a na kilka miesięcy przed niespodziewanym wypadkiem poprowadziła swój pierwszy program w telewizji. Chociaż od jej śmierci minęło już pięć lat, na samo wspomnienie czuję ukłucie w sercu.
Ciocia była moją bohaterką. W czasie, gdy inne dziewczynki w moim wieku twierdziły, że chcą być księżniczkami, piosenkarkami i astronautkami, ja zawsze mówiłam, że zostanę drugą Daisy Harford. Właśnie po niej noszę swoje drugie imię, które uwielbiam, ona zaraziła mnie zapałem do pisania i zadawania wielu pytań, zwłaszcza niewygodnych… Dlatego kiedy dowiedziałam się, że zostawiła mi w spadku swoje mieszkanie w Bostonie, bo nie miała innej rodziny oprócz mnie i moich rodziców, nawet nie zastanawiałam się, gdzie chcę się przenieść po liceum i gdzie studiować. Musiałam pójść w ślady mojej chrzestnej.
A więc idę. Próbuję zapracować sobie na sukces, tak jak ona. I choć jestem dopiero na początku długiej, pełnej stresów i przeszkód drogi, zamierzam ją przejść z uniesioną głową. Egzamin, na który jadę, to kolejny stopień do pokonania w czasie wspinaczki po schodach do celu. Wierzę jednak, że się uda.
Powtarzam to sobie w myślach nawet wtedy, kiedy przecznicę od uczelni muszę gwałtownie zahamować, bo na ulicę wbiega mi nagle jakieś dziecko, a auto jadące za mną uderza w tył mojego samochodu.
Jasna cholera. Jak ja nienawidzę poniedziałków.
***
Do mieszkania wracam dopiero po południu i jestem kompletnie wyczerpana. Choć cudem zdążyłam na egzamin i chyba całkiem nieźle mi poszło, mam do ogarnięcia naprawę samochodu po stłuczce. Staram się jednak odłożyć ten problem na inny dzień, ponieważ dziś muszę powtórzyć jeszcze materiał do ostatniego egzaminu. Ma być najtrudniejszy, więc uczyłam się do niego najwięcej, a mimo to rozgrywam w głowie milion czarnych scenariuszy o tym, jak go oblewam. Typowe obawy dotyczą tego, że się spóźnię, że znowu zatnę się w windzie, że auto nawali, a po nich przychodzą myśli, że może pojawią się pytania, na które zapomnę odpowiedzi, albo okaże się, że nagle zniknęły mi wszystkie długopisy, a nikt nie ma żadnego w zapasie.
Wariuję.
Zdaję sobie z tego sprawę, ale egzaminy wyzwalają w człowieku naprawdę bardzo wiele irracjonalnych strachów. Niewyspanie, ciągłe maglowanie materiału i stres nie pomagają. Muszę to jednak przetrwać. To przedostatni rok. Poradzę sobie, a później skończę studia, dostanę pracę i będę spełniać się w tym, co lubię.
Z takim nastawieniem biorę prysznic dla rozluźnienia, a potem przechodzę do kuchni, gdzie w lodówce znajduję pojemnik z zapiekanką ziemniaczaną. Zrywam karteczkę samoprzylepną i uśmiecham się do siebie, czytając wiadomość.
Pewnie znowu zapomniałaś o jedzeniu, ale na szczęście ja pamiętam za nas dwie. Powodzenia jutro, CD.
Parskam krótko. Wiem, że to od Pam, bo jedynie ona ma zapasowe klucze do mojego mieszkania i jedynie ona włożyłaby mi jedzenie do lodówki. No i jedynie ona mówi do mnie czasem „CD”, jakbym była płytą. Oczywiście wzięła ten skrót od inicjałów moich imion, co nie zmienia faktu, że zawsze mnie to rozbawia i irytuje równocześnie.
Zjadam zapiekankę, w duchu wychwalając pod niebiosa to, że przyjaźnię się z Pam, a później wysyłam artykuł Tracy, robię sobie mocną kawę i siadam na podłodze w salonie z rozłożonymi notatkami. Nie jestem zbyt zorganizowaną osobą, więc te są nieco chaotyczne, kolorowe i zawierają mnóstwo skrótów myślowych, jednak ogarniam je jak moją własną kryminalną tablicę z dowodami. Właśnie tak nazywała to zawsze ciocia Daisy, gdy wpadała do rodzinnego domu i widziała, jak się uczę.
Uśmiecham się na to wspomnienie, choć nie daję się rozproszyć i skupiam na notatkach. Oczy zamykają mi się same, dlatego popijam kawę i staram się zmusić mózg do współpracy. Odpocznę jutro. Wyśpię się jutro. Ale dzisiaj…
Odwracam głowę w kierunku drzwi, kiedy słyszę jakieś głosy dobiegające z korytarza. To dość dziwne, bo na piątym piętrze oprócz mnie mieszka jedynie Allard, który wydaje się typem pozbawionym jakichkolwiek znajomych. Właściwie to czasami nachodzą mnie myśli, że albo jest totalnym introwertykiem, albo jakimś seryjniakiem. Zawsze chodzi taki poważny, nigdy się nie uśmiecha, nie zamienia wielu słów z sąsiadami i nie przychodzi na sąsiedzkie imprezy, w dodatku nigdy go nikt nie odwiedzał ani on często nie wychodził. Chyba że po prostu prowadzi nocne życie, a ja mam mocny sen i nie słyszę, jak wymyka się na jakieś przygody po zmroku.
Ta, akurat.
Wracam do nauki, gdy drzwi mieszkania sąsiada zostają zatrzaśnięte i hałasy cichną. Skupiam się na materiale, przeglądam dalej notatki, powtarzam wkute już definicje i lecę od nowa ze wszystkim, a potem jeszcze raz i jeszcze, aż głowa pęka mi od tych informacji, oczy pieką ze zmęczenia, a trzecia kawa właściwie powoduje większą senność, zamiast jej zapobiegać.
W końcu się poddaję. Odkładam notatki, łapię komórkę i piszę krótkie podziękowania Pam za obiad, po czym kieruję się do sypialni i padam na łóżko. Mimo że tak bardzo pragnę snu, wiercę się w pościeli, nie potrafiąc zmrużyć oka. A kiedy w pewnym momencie zza ściany dobiega mnie nagle głośna muzyka i rozlegają się śmiechy, mam ochotę rwać włosy z głowy.
Zakrywam uszy poduszką, oddycham głęboko i próbuję zasnąć, jednak to na nic. Wciąż słyszę jakieś rozmowy, dudniące basy, a ponad tym wszystkim ktoś skanduje imię mojego sąsiada i zaczyna się kompletne kaleczenie urodzinowej piosenki. Najwidoczniej Allard ma dziś urodziny. Wspaniale.
Staram się zignorować hałasy. Mam nadzieję, że szybko się skończą, ale mija pół godziny, a impreza za ścianą nie ustaje, robi się coraz bardziej wkurzająca. Gdy ktoś jeszcze podgłaśnia muzykę, nie wytrzymuję. Wyskakuję z łóżka na granicy płaczu z nerwów i wyczerpania, a później przemierzam szybko mieszkanie i już znajduję się przed drzwiami Allarda.
Uderzam w nie pięściami, aż po korytarzu niesie się echo, na które sama się wzdrygam. Nikt nie odpowiada, dlatego próbuję ponownie, nie planując odpuścić, dopóki ktoś nie otworzy. Wreszcie chyba jakimś cudem zostaję usłyszana, bo piosenka nieco cichnie, a po chwili w wejściu pojawia się Tanner. Na mój widok otwiera usta, jakby chciał się wytłumaczyć, jednak z jego gardła nie wydostaje się żaden dźwięk. Mężczyzna jedynie przesuwa spojrzenie w dół, po całej mojej sylwetce, i odchrząkuje, a ja dopiero wtedy zdaję sobie sprawę z tego, że wybiegłam z mieszkania w samej cienkiej fioletowej koszulce, w której śpię.
– Ja… Ee… – zaczynam nieporadnie, krzyżując szybko ręce na klatce piersiowej. Rany, jestem kretynką. – Czy mogę pana prosić o…
– Co jest? Policja? – rzuca jakiś mężczyzna, który pojawia się obok Allarda.
Ten nadal wpatruje się we mnie bez słowa, a jakiś kolega opiera się o jego ramię z głupim uśmiechem. Jest ewidentnie pijany. Zresztą Allard chyba też coś już wypił, bo jego oczy dziwacznie błyszczą.
– Bardzo ładna policja – dodaje nieznajomy blondyn. – Może pani…
Tanner zrzuca dłoń kumpla z ramienia i popycha go z powrotem do środka.
– Wracaj do swojej narzeczonej – warczy. Potem koncentruje się znów na mnie, stając w otwartych drzwiach tak, by nikt ze środka mnie nie widział. Robię się przez to jeszcze bardziej czerwona. – Przepraszam. Moi przyjaciele… zapomnieli, że to nie mój blok i są tu inni ludzie. Wprosili się i… Zaraz to wyłączę.
Zagryzam wargi. Chyba po raz pierwszy usłyszałam z jego ust aż tyle słów.
– Byłabym wdzięczna – odpieram. – To znaczy wiem, że jeszcze wcześnie i słyszałam, że to chyba pana urodziny, więc wszystkiego najlepszego i w ogóle, ale mam jutro ostatni egzamin w semestrze i nie spałam praktycznie od dwóch tygodni, a ta muzyka naprawdę nie pomaga – zaczynam z nerwów mówić coraz szybciej. – Od jutra będzie pan mógł urządzać imprezy nawet na cały blok, jeśli reszta lokatorów nie będzie miała nic przeciwko, ale nie dziś, dobrze? Błagam.
Allard przytakuje krótko.
– Oczywiście. Będziemy ciszej.
Posyłam mu niepewny uśmiech i zaczynam się wycofywać do swojego mieszkania.
– Dzięki. I jeszcze raz sto lat.
Kiwa głową, a ja sięgam już do klamki. Mężczyzna wciąż mnie obserwuje, a przez to jestem boleśnie świadoma tego, że moja koszulka kończy się ledwo za tyłkiem. Dobrze, że przynajmniej nie prześwituje.
– To… Dobranoc – rzucam.
Nie wiem, czy udziela odpowiedzi, bo wchodzę szybko do mieszkania i zamykam drzwi, o które później opieram się plecami. Uderzam potylicą w drewno, wyrzucając sobie w myślach, że jestem skończoną kretynką. Mogłam włożyć szlafrok. Ile razy jeszcze zbłaźnię się przed tym kolesiem, nim umrę z zażenowania?
Wzdycham cicho, po czym marszczę brwi i odwracam się, by wyjrzeć przez wizjer. Nie słyszałam trzasku zamykanych drzwi. To pewnie dlatego, że Tanner wciąż stoi w wejściu, wpatrując się w te prowadzące do mojego mieszkania. Może boi się, że zaraz znowu jego głośna niezdarna sąsiadka wyskoczy ze środka i to z kawą.
W końcu jednak wycofuje się, a ja oddycham z ulgą i kieruję się do sypialni. Ale choć dupek z naprzeciwka dotrzymuje słowa i nie słyszę zza ściany żadnej muzyki ani głośnych rozmów, tej nocy już nie zasypiam.
Zatrzaskuję drzwi samochodu i obchodzę auto, by dotrzeć do bagażnika. Staram się nie patrzeć na wgniecenie po lewej stronie, kiedy nurkuję do środka, bo rozsypały mi się owoce. Zbieram je spokojnie, nucąc pod nosem piosenkę, która leciała przed chwilą w radiu. Mam dobry humor, ponieważ wracam właśnie z ostatniego egzaminu i zaczynam dziś wakacje. Przynajmniej od nauki. Zamierzamy świętować to z Pam, gdy skończy zmianę, dlatego kupiłam mnóstwo rzeczy do drinków. Będę też piec babeczki, a przyjaciółka zapewni jakieś inne przekąski.
W końcu wrzucam wszystkie truskawki z powrotem do małej torby i wynurzam się z bagażnika, po czym niemal podskakuję, kiedy dostrzegam auto wjeżdżające tyłem na miejsce parkingowe tuż obok. Nie słyszałam go. Głupia hybryda wydaje ten dziwny dźwięk, na który nie zwróciłam uwagi, a nie informuje o swoim przyjeździe głośnym ryczeniem silnika. Nie to co mój grat, którego zawsze słyszy zapewne połowa Bostonu. Powinnam rozejrzeć się za nowym autem, ale do tego mam sentyment. No i przecież nadal jeździ.
Obserwuję przez parę chwil, jak mój sąsiad płynnie zatrzymuje pojazd idealnie w liniach, a potem zerkam na swojego chevroleta ustawionego nieco pod ukosem i zdecydowanie zbyt blisko lewej krawędzi. Zbyt blisko niego. Dobrze, że Allard zawsze odjeżdża pierwszy.
Zamykam bagażnik i zbieram torby z zakupami, a w tym czasie sąsiad wysiada ze swojego samochodu. Ma na sobie jasną koszulę i spodnie od garnituru, a jego czarne włosy są perfekcyjnie ułożone. Nie żebym o nim często myślała, ale kilka razy zastanawiałam się, jak by wyglądał z kosmykami przeczesanymi czyimiś palcami. Na przykład moimi. Zawsze prezentuje się tak nienagannie, jak gdyby dopiero co wyszedł od fryzjera czy stylisty, a nie wracał po ośmiu godzinach pracy do domu. Chciałabym zobaczyć go w zwyczajniejszej wersji.
Odrzucam to jednak od siebie i mamroczę jakieś przywitanie, na które zwykle reaguje równie entuzjastycznie co ludzie na leczenie kanałowe. Tym razem nie jest inaczej, w dodatku dupek przechodzi obok mojego tylnego zderzaka i zawiesza wzrok na wgnieceniu.
Odchrząkuję.
– To nie była moja wina – oznajmiam, czując potrzebę wytłumaczenia się.
Mężczyzna unosi brew, pewnie wyciągając tylko sobie znane wnioski po tym, jak krzywo zaparkowałam auto, więc dodaję:
– Musiałam zahamować, bo na drogę wybiegło mi dziecko, a ktoś za mną nie zdążył się zatrzymać. To nie moja wina.
Allard kiwa głową, wyjmuje z samochodu własną torbę z zakupami i aktówkę, a następnie rusza w kierunku windy.
– Oczywiście.
To ewidentna kpina, przez co robię się czerwona, kiedy podążam za nim.
– To była moja pierwsza w życiu stłuczka – bronię się dalej, choć sama nie mam pojęcia czemu. – I to nie dlatego, że wcześniej wszędzie podwoził mnie mój były, po prostu jestem dobrym kierowcą, okay? Ale mam stresujące dni, w dodatku cholernie się nie wysypiam przez naukę i pewnego faceta, który urządził sobie wczoraj imprezę w środku nocy.
Brwi mężczyzny unoszą się wyżej, a w jego oczach dostrzegam jakiś dziwny błysk, kiedy z niewiadomych powodów zrównuję z nim krok.
– Gdy dobijałaś się półnaga do mojego mieszkania, była ósma wieczorem – odpiera.
Rumienię się mocniej na tę wzmiankę o półnagości, a Allard otwiera dla mnie drzwi prowadzące na klatkę schodową i do windy.
– Cóż, ja… – Przystaję przed windą, wciskam przywołujący ją przycisk łokciem i zerkam na mężczyznę. – To były stresujące dni – powtarzam w końcu. – Poza tym nie byłam półnaga, miałam na sobie zwykłą koszulkę nocną. Zawsze mogłam wyjść nago.
Widzę kątem oka, jak zaciska i rozluźnia szczęki, jednak nie odpowiada, bo drzwi przed nami się rozsuwają. Wchodzę więc do środka, a Allard zerka na moje torby. Przysięgam, że jeśli powie coś o…
– Masz tam kawę?
Wciskam przycisk z piątką i ten zamykający drzwi szybciej.
– Tak, mam. Tuż obok broni, która czasami sama wystrzela bez ostrzeżenia w razie czego.
Przysięgam, że wygląda, jakby miał się uśmiechnąć, ale ostatecznie tego nie robi.
– Dobrze wiedzieć – stwierdza tylko, w końcu wchodząc do windy.
Wjeżdżamy na piąte piętro bez kolejnego słowa, a później rozchodzimy się w swoje strony. Tanner dostaje się do mieszkania po dwóch sekundach, za to ja muszę oczywiście jeszcze parę minut szukać kluczy, które ostatecznie znajduję w zupełnie innej kieszonce torebki, niż się spodziewałam.
Wreszcie zamykam za sobą, odkładam torby na blat i zdejmuję buty. Z ulgą przyjmuję to, jak chłodne są kafelki pod moimi bosymi stopami. Jestem taka zmęczona, że najchętniej rzuciłabym się po prostu na łóżko i spała, ale ogarniam się, związuję włosy w luźny kok, a potem chowam zakupy i zabieram się do robienia babeczek, żeby wystygły, nim przyjdzie Pam.
Kiedy te są już w piekarniku, zerkam na zegarek. Mam jeszcze godzinę, nim przyjaciółka skończy pracę. Właściwie to półtorej, bo zapewne wyprowadzi swojego psa, ogarnie się i dopiero przyjdzie. Dlatego robię sobie gorącą kąpiel z truskawkowymi kulkami musującymi i po wyjęciu wypieków po prostu kładę się w wannie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam na to czas. Przez nawał nauki, tekstów do napisania i pracę w kawiarni po prostu brałam błyskawiczny prysznic, więc teraz jeszcze bardziej doceniam taką chwilę dla siebie. Tylko ja, słodki zapach truskawek, ciepła woda…
…i dzwonek do drzwi.
Wzdrygam się, gdy do moich uszu wdziera się ten dźwięk, i siadam. Uświadamiam sobie, że woda jest już zimna, czyli musiałam zasnąć. Jedno zerknięcie na komórkę odłożoną na szafkę przy umywalce podpowiada, że zdecydowanie odpłynęłam, bo zbliża się już piąta. Owijam się szybko ręcznikiem i podchodzę do drzwi, za którymi stoi Pam z torbami w dłoniach.
– Wiesz, że dałam ci klucze po to, żeby nie musieć ci otwierać?
Przyjaciółka przewraca oczami i mija mnie w drodze do kuchni. Jej rudy kucyk podskakuje przy każdym lekkim kroku. Jakimś cudem po ośmiu godzinach pracy w kawiarni wciąż prezentuje niezmierzone pokłady energii.
– Mam zajęte ręce, a ty, jak widać, spokojnie mogłaś otworzyć – odpiera, po czym odstawia rzeczy na blat. – Tylko myślałam, że to przyjacielski wieczór, a ty wyskakujesz w ręczniku. Wiesz, że cię kocham, CD, ale wolę facetów.
Prycham.
– Szkoda, że oni nie wolą ciebie.
Pam wystawia mi język.
– Ale co do facetów… – zaczyna.
Jęczę. Tylko nie to.
– Nie próbuj znowu – ostrzegam, przekręcając zamek. – Idę się ubrać, a jak wrócę, nie chcę słyszeć o żadnych facetach.
– Nawet o przystojniaku z naprzeciwka, którego mijałam w windzie? Był bez koszulki, chyba szedł biegać – mówi Pam. – Dla niego mogłabym się wybrać na jogging, nawet jeśli po drodze wypadłyby mi płuca.
Prycham.
– Co za poświęcenie. Ten buc i tak by tego nie docenił – stwierdzam. – Poza tym podejrzewam, że twojemu chłopakowi by się to nie spodobało. Ale jak bardzo chcesz biegać, to Ron oferuje swoje usługi.
Przechodzę do sypialni, w której szybko się osuszam i przebieram w luźne dresy.
– Ale on oferuje swoje usługi tylko tobie, Cami – odzywa się przyjaciółka. – Swoją drogą skróciłabyś jego męki i po prostu się z nim umówiła. Przecież to fajny facet, a od zerwania z Garrickiem minęło już prawie pół roku…
Krzywię się. Zdecydowanie nie mam ochoty rozmawiać o moim byłym, kiedy wracam do kuchni połączonej z salonem. Ani właściwie w ogóle nigdy nie mam na to ochoty.
– Daj spokój.
Pam włączyła małe lampki zawieszone nad blatem, co daje przyjemny poblask na całe jasne wnętrze. Moje mieszkanie jest utrzymane w beżach i fioletach, które kocham, a dzięki temu oświetleniu wydaje się jeszcze cieplejsze i przytulniejsze.
– Serio, nie myślałaś czasem… – próbuje przyjaciółka, gdy pojawiam się obok i pomagam jej wyjmować składniki na drinki.
– Co mówiłam o facetach? – pytam. – Zero wspominania o Garricku, o Ronie, o Allardzie, o nikim. Jedyny facet, o którym możemy mówić, to Thor.
Przyjaciółka się śmieje.
– Mój pies zdecydowanie zasługuje na naszą pełną uwagę, ale powiem ci w sekrecie… – Nachyla się w moim kierunku. – On nie ma jaj.
Parskam głośno, a Pam do mnie dołącza. Dobry humor dopisuje nam przez resztę wieczoru, gdy popijamy drinki, jemy moje babeczki i przyniesione przez przyjaciółkę przekąski, a do tego włączamy serial. Skupiamy się na nim tylko połowicznie, bo przez większość czasu mówimy o moich egzaminach, nadziei na staż w czasopiśmie oraz o dzisiejszej zmianie Pam w kawiarni.
Właśnie tam się poznałyśmy, kiedy przyjechałam trzy lata temu do Bostonu. Przyjaciółka dopiero zaczynała pracę w Daily Dose, to był jej pierwszy dzień, a ja dopiero wprowadziłam się do mieszkania po cioci. Poszłam do tej kawiarenki, ponieważ znajduje się tuż za rogiem, i chciałam zamówić kawę, a skończyło się na tym, że stanęłam w obronie Pam, na którą wydzierała się jakaś kretynka. Chyba chodziło o to, że zamówiła zwykłą kawę, a chciała mrożoną i zrobiła o to ogromną aferę. Powiedziałam jej, że napój pewnie już wystygł, czyli jest zimny, jak chciała, więc ma spieprzać. Pam później żartobliwie poprosiła mnie o rękę i stałyśmy się nierozłączne. Normalnie sama by się obroniła, bo nie jest wstydliwą i cichą osobą, ale wtedy za bardzo się stresowała i bała odezwać, by nie wylecieć z roboty.
– Tak w ogóle to spotkałam dziś panią Coleson na spacerze – rzuca Pam po jakimś czasie, opychając się kolejną babeczką. – Obserwowała mnie jak wariatka, żeby się upewnić, że posprzątam po Thorze, a potem i tak nie omieszkała skomentować, że zwierzęta powinno się trzymać w klatce.
Kręcę głową.
– Może sama powinna zamieszkać w jakiejś klatce, jeśli tak lubi o nich mówić.
Wzdychamy.
– Ta kobieta serio powinna znaleźć sobie inne hobby oprócz narzekania – stwierdza Pam.
– Ależ ona ma mnóstwo innych hobby. Podsłuchiwanie, wkurzanie wszystkich dokoła, psucie nam imprez na dachu… – wyliczam.
Obgadujemy nieznośną sąsiadkę, zmorę całego bloku, która zawsze czepia się każdego mieszkańca. Jest koleżanką właścicielki budynku, obie są wdowami, ale o ile pani Swan to poczciwa kobieta lubiąca głównie ploteczki i tureckie seriale, o tyle pani Coleson uwielbia gnębienie innych i wchodzenie im w życia z buciorami. Kiedyś skrytykowała nawet moje babeczki i od tego czasu uznaję ją za swojego wroga. Swojego i pysznych wypieków.
– Dobra, muszę wyjść z Thorem na wieczorny spacer – odzywa się Pam po kolejnej pół godzinie. Podejmuje próbę wstania z mojej miękkiej, fioletowej kanapy, jednak pada na nią, chichocząc. Jest totalnie zalana, bo pije szybciej niż ja. – Oj. Wszystko się kręci.
Śmieję się z niej. Ewidentnie nie jest zdolna do tego, by wyprowadzić swojego psa, dlatego oferuję, że zrobię to za nią, a ona może podgrzać nam w tym czasie kolację. Przyniosła tortille, na które mam teraz wielką ochotę.
– Tylko nie rozwal mi kuchni – rzucam na pożegnanie.
Potem kieruję się do jej mieszkania na czwartym piętrze. Już po otwarciu drzwi zostaję powitana radosnym merdaniem ogona oraz przytulasem. Thor to mały pies, mieszaniec, którego Pam znalazła kiedyś na ulicy i przygarnęła, gdy nie zgłosił się właściciel. Ma czarną, miękką sierść i tak słodkie, małe, grube łapki, którymi uwielbia na przywitanie obejmować łydki, że po jednym spotkaniu z nim nie potrzebuję cukru przez tydzień.
– Hej, mały. Przejdziemy się na spacer? – mówię do niego lekkim tonem, zbierając potrzebne rzeczy.
Zakładam mu szelki, drapię go chwilę pod brodą, a później kierujemy się do wyjścia. Zamierzam zejść schodami na parter, bo widzę, że winda wjeżdża na wyższe piętra, jednak pies ma inne plany. Zatrzymuje się przy drzwiach i piszczy, jakby chciał powiedzieć, że czas na przejażdżkę. Ogólnie obsesyjnie uwielbia jeżdżenie windą.
Uginam się i wciskam przycisk. Kabina pojawia się po kilkunastu sekundach, a ja od razu żałuję, że tak szybko poleciałam na te ładne, psie oczy. Gdy drzwi się rozsuwają, dostrzegam Allarda. Drugi raz w ciągu tego samego dnia – to już prawdziwy pech. W dodatku mężczyzna nie jest sam, obok niego stoi jakaś wysoka blondynka, która trzyma go pod ramię. Kiedy spogląda w dół na Thora, otwiera usta i robi zachwyconą minę.
– O mój Boże, mogę pogłaskać? To on czy ona?
Posyłam jej lekki uśmiech, wchodząc razem z psem do windy. Raczej głupio byłoby się odwrócić, jest tu jeszcze niestety sporo miejsca.
– To Thor – oznajmiam. – I uwielbia pieszczoty, więc pewnie.
Kobieta puszcza Allarda i przykuca przy piesku, który obserwuje ją spokojnie. Lubi ludzi i nie ma problemu z obcymi, dlatego nie protestuje, gdy nieznajoma mierzwi palcami jego sierść.
– Czysta słodycz, prawda? – odzywa się kobieta, zerkając na Tannera. – Mógłbyś sobie takiego sprawić.
Mężczyzna marszczy brwi.
– Nie sądzę.
O mój Boże, oprócz tego, że jest dupkiem wywalającym truskawkowe babeczki, nie lubi też psów? Jego przystojna twarz traci właśnie wszystkie punkty atrakcyjności. Thor chyba się ze mną zgadza i chce podkreślić swoje zdanie, ponieważ unosi tylną łapę, a ja otwieram usta w szoku.
– Hej, nie! – krzyczę.
Pies opuszcza łapę, chyba nieco wystraszony moją reakcją, ale nie na tyle szybko, by kilka kropli jego jawnej dezaprobaty nie spadło na wypastowane buty Allarda.
– O cholera. – Blondynka zaczyna się śmiać i wstaje. – Chyba cię polubił, skoro cię oznacza, no nie?
Mam ochotę zapaść się pod ziemię.
– Przepraszam – rzucam szybko, odciągając delikatnie psa. – On nigdy tak nie robił. Nie mam pojęcia, co w niego wstąpiło.
– Najwidoczniej przejmuje nawyki i też lubi coś… wylewać na innych – komentuje sucho Allard.
Czerwienię się.
– Ja nie… – Odchrząkuję, a winda zatrzymuje się na dole. – On po prostu pewnie nie lubi osób, które nie lubią psów.
– Ale Tanner kocha psy – protestuje blondynka. – Po prostu nie dałby sobie rady sam z żadnym, bo za dużo pracuje i nie miałby dla niego czasu. Rozmawialiśmy o tym wiele razy, bo za dużo go namawiałam.
Marszczę nos, a ona dodaje:
– A tak w ogóle jestem Zara.
Wysiadamy z windy. Kobieta podaje mi dłoń, którą ściskam krótko.
– Camille.
Zara mruga i zerka na Tannera.
– Ta Camille?
O rany, czy on opowiadał swojej dziewczynie o tym, jak wylałam mu kawę na krocze?
– Spieszyłaś się, Zee – mówi cierpko Tanner. – Czy twój uber już nie czeka?
Kobieta chichocze, a on spogląda na swoje buty i zaciska wargi.
– Dobra, już dobra. Więcej nie wpadnę bez zapowiedzi, obiecuję – odpowiada i cmoka go lekko w policzek. – Nie dąsaj się już. A to tylko siki. Przeżyjesz.
Parskam pod nosem, a wtedy Zara odwraca się do mnie.
– Miło było cię poznać, Camille. Niemal równie interesujące okoliczności i znów winda. Przynajmniej nie utknęliśmy. – Uśmiecha się szeroko. Od razu rozumiem, że tak, Allard opowiadał jej o kawie. – Może następnym razem. Do zobaczenia.
Głaszcze na odchodne Thora i rusza do wyjścia, a ja mamroczę jeszcze raz przeprosiny, które Allard ignoruje, podążając za Zarą. Wzdycham, kręcąc głową, i kieruję się z psem drugim wyjściem na tylne podwórko.
Teraz będę musiała jeszcze skuteczniej unikać swojego sąsiada.
I po powrocie do mieszkania wypić o wiele więcej drinków niż Pam.
Przez kilka następnych dni udaje mi się nie spotkać nigdzie sąsiada. Widzę go właściwie dopiero, gdy pojawia się w czwartek na mojej wieczornej zmianie w Daily Dose. Głupi i dziecinny odruch każe mi się schować na zapleczu, nim mężczyzna mnie zauważa. Nie wiem, co to da, skoro siada w mojej strefie, a ja kiedyś i tak będę musiała stąd wyjść.
– Elise – szepczę w kierunku dziewczyny kręcącej się za ladą. – Psst, Elise!
Koleżanka się odwraca, a ja kiwam palcem, by podeszła.
– Obsłużysz za mnie jedenastkę?
Elise zerka w stronę Tannera, po czym unosi brwi.
– Bardziej niż chętnie – stwierdza. – Ale ty ogarnij ostatni ekspres.
Rzuca mi szmatkę, którą odruchowo łapię. Następnie poprawia blond warkocz, prostuje się i rusza do stolika. Oddycham z ulgą, bo przynajmniej nie będę musiała spojrzeć w oczy Allardowi ani wysłuchać głupiego komentarza o przynoszeniu kawy. Zamiast tego po prostu przechodzę za ciemną ladę, by dokończyć czyszczenie ekspresu za koleżankę. Kiedy przy nim przystaję, odwracam się mimowolnie i zerkam na drugą stronę lokalu.
Daily Dose jest jasną i przestronną kawiarenką, w której królują czerń, brąz i biel. Wygląda elegancko, ale jednocześnie panuje tutaj dobra, luźna atmosfera, więc wśród gości można dostrzec zarówno nastolatki w kwiatowych sukienkach, ludzi w dresach, którzy wyskoczyli tu tylko na chwilę po ciasto, oraz ważniaków w garniturach jak Allard. Ten ostatni zajmuje jak zawsze stolik w rogu, tuż przy ogromnym oknie, z którego ma widok na niemal całe wnętrze.
Elise dociera już do niego i pewnie pyta o zamówienie tym swoim słodkim, nieco flirciarskim tonem, bo zauważyłam, że mężczyzna jej się spodobał. Nie słyszę tego ze swojego miejsca, ponieważ w lokalu gra cicha, spokojna muzyka, jednak znam koleżankę na tyle dobrze, by mieć pewność. El zawsze zarywa do klientów, a oni zazwyczaj chętnie podejmują grę. Tyle że Tanner chyba nie jest singlem, więc ciekawe, czy to zrobi.
Przekonuję się sekundę później, gdy podnosi wzrok na Elise i marszczy brwi, jakby zaskoczony. W kolejnej chwili rozgląda się po wnętrzu, aż nasze spojrzenia się spotykają. Zamieram. Wygląda, jakby mnie szukał i był zdziwiony, że to nie ja podeszłam odebrać zamówienie.
Odwracam się szybko. Oczywiście, że jest zdziwiony. Miał nadzieję, że znów się ze mnie ponabija, a Elise pokrzyżowała mu plany. Uśmiecham się pod nosem. Nie tym razem. Przynajmniej dziś nie zrobię nic żenującego. Nie bardziej niż chowanie się na zapleczu.
– Hej, Cami – odzywa się ktoś za mną.
Olewam więc ekspres i spoglądam na Rona, który stoi przed ladą. Znowu ma na sobie krótkie sportowe spodenki i koszulkę bez rękawów, czyli pewnie trenował.
– Cześć, Ron. Co podać?
Opiera się o blat.
– Waszego popisowego truskawkowego shake’a z płatkami owsianymi – odpowiada. – Uwielbiam go. Po siłowni idealny.
Przytakuję.
– Panuje powszechna opinia, że nie tylko po siłowni, a w każdej wolnej chwili – mówię, udając powagę.
Ron się śmieje, a ja zabieram się do robienia napoju.
– Szkoda, że pojawia się tylko sezonowo – rzuca mężczyzna.
– Niestety taki urok napojów z sezonowymi, świeżymi owocami – stwierdzam.
W czasie kiedy szykuję shake’a, Elise wraca z zamówieniem. Mówi przez ramię, że ten koleś jest dziwny, a ja nie zaprzeczam. Widzę, że przygotowuje dla niego zieloną herbatę, a sama już podaję napój Ronowi.
– Dzięki, jesteś najlepsza – odzywa się sąsiad. Uśmiecham się lekko, odbierając od niego pieniądze, a gdy otwieram kasę, mężczyzna dodaje: – A co robisz po pracy?
Szlag. Odkąd Ron usłyszał, że zerwałam z facetem, co najmniej raz na kilka dni proponuje mi wspólne wyjście. To dla mnie niezręczne między innymi z tego powodu, że przyjaźni się z bratem mojego byłego. Zwykle udaje mi się znaleźć wymówki, bo nie chcę, żeby było mu przykro i nie lubię być stawiana w takich sytuacjach, a już raz powiedziałam, że to nie jest dobry pomysł. Nie dotarło.
– Właściwie to pomyślałam, że przejdę się na tę nową siłownię. Może uda mi się wreszcie znajdować czas, gdy już nie mam zajęć – kłamię gładko.
Mam nadzieję, że skoro sam właśnie z niej wraca, nie zaproponuje towarzystwa.
Oczywiście się mylę, mężczyzna się ożywia.
– Super, to fajny pomysł. Na pewno ci się spodoba. Mogę iść z tobą, jeśli potrzebujesz pomocy przy ogarnięciu…
– Idę z Pam – odpowiadam. – Też chce ruszyć tyłek z kanapy, rozumiesz. Ale dzięki, miło, że to zaproponowałeś. Może innym razem.
Ostatnie trzy słowa to gwóźdź do mojej trumny.
– To może jutro? – pyta Ron.
W tej samej chwili rozlega się huk, więc odwracamy się szybko w prawo, gdzie dostrzegam jakąś dziewczynę, która zrywa się z miejsca i wpatruje w stłuczone szklanki. Elise wraca właśnie za ladę, jednak kieruje się błyskawicznie z powrotem, łapiąc po drodze ręczniki.
– Cami, pomożesz? – woła. – Przyniesiesz szufelkę?
Przytakuję, zabieram szufelkę i miotłę ze schowka, a Ron rzuca:
– To co, jutro o szóstej wieczorem?
Kiwam z roztargnieniem głową, skupiona już tylko na tej katastrofie. Jestem złym człowiekiem, jeśli oddycham z ulgą, że choć raz to nie przytrafiło się mnie? Pewnie tak. Ale i tak się cieszę, że to nie moja wina, bo spaliłabym się ze wstydu pod bacznym wzrokiem Allarda, który z drugiego końca lokalu obserwuje mnie i Elise podczas pracy. Całe szczęście, że nie było mnie w pobliżu, gdy klientka wylała napój oraz rozbiła naczynie.
Kiedy kryzys zostaje zażegnany i dziewczyna kończy przepraszać, wracam za ladę. Ron zniknął, a ja dopiero w tej sekundzie uświadamiam sobie, że zgodziłam się na wspólne wyjście. W dodatku muszę uprzedzić Pam, żeby nie wygadała, że nie byłyśmy dziś wcale na siłowni, co będzie prowadziło do tego, że przyjaciółka znów zacznie wypytywać, czemu nie chcę dać szansy Ronowi. Mieszka naprzeciwko niego i go lubi, a ja… a ja nie. Zupełnie nie.
Cholera.
***
W piątek wracam kompletnie wyczerpana z zakupów. Miałam dziś popołudniową zmianę, na której panował chaos, jak zwykle przed i podczas weekendu. Gorzej jest tylko na wieczornej, którą przejmuje dziś Pam z dwiema innymi dziewczynami, dlatego cieszę się, że mnie to nie czeka. Mam ochotę na relaksującą kąpiel z winem i książką.
Brzmi jak wieczór idealny.
Tyle że do tego muszę najpierw przemęczyć co najmniej godzinę na siłowni z Ronem, bo wciąż nie wpadłam na to, jak odwołać ten wypad. Nie chcę go zranić. Koleguje się z Pam, w dodatku to dość przyzwoity gość, a ja nigdy nie umiałam dawać komuś kosza. Gdy zaczynam się denerwować, mówię więcej, zwykle same głupoty, z których nie da się nic zrozumieć. Pam nazywa to już nie słowotokiem, tylko camitokiem.
Śmieję się w duchu, kiedy sobie o tym przypominam, ale później mój dobry humor pryska w jednej chwili, ponieważ docieram do swojego bloku, gdzie zauważam komunikat o nieczynnej windzie. To chyba jakieś jaja. Ręce i nogi mi zaraz odpadną, więc liczyłam na znalezienie się w domu w ciągu następnych piętnastu sekund, a nie minut. W życiu nie wykrzeszę z siebie sił, by wspiąć się na piąte piętro, jeśli choć trochę nie odpocznę, a w przestronnym holu na dole niestety nie ma miejsc na krótką drzemkę regeneracyjną. Są tu tylko drzwi prowadzące do podziemnego garażu, te na tylne podwórko, no i główne. Do tego skrzynki na listy po prawej i… nic więcej. Żadnych foteli, na których mogłabym się przespać przed wspinaczką. Muszę pogadać o tym z panią Swan.
Na razie przymykam oczy. Czy jestem najbardziej pechową dziewczyną na świecie? Czemu akurat teraz popsuła się winda? Nie wiem, co się stało, bo tym razem nie mam z tym nic wspólnego, no i przynajmniej nie zacięłam się w środku, mimo wszystko… Cholera.
Wzdycham, łapię pewniej torbę i kieruję się na schody w momencie, w którym drzwi prowadzące do podziemnego garażu się otwierają. Kiedy dostrzegam Allarda, błyskawicznie się odwracam i nie zważam na wyczerpanie, tylko zaczynam wbiegać pośpiesznie po stopniach. Okazuje się, że jednak mam w sobie jeszcze trochę sił. Zadziwiająco dużo i wydobytych wyłącznie po to, by nie musieć spotkać sąsiada. Na pewno wypomniałby mi wypadek w windzie. I z Thorem. I pewnie domyślił się, że wczoraj w kawiarence specjalnie go unikałam.
Zachowuję się jak dziecko, które nie chce dać się przyłapać, gdy wbiegam po dwa stopnie naraz. Tanner jest wysportowanym facetem, bo wielokrotnie widziałam, jak wracał z joggingu czy z torbą sportową, pewnie z siłowni. Może mnie dogonić, a ja nie zamierzam zepsuć sobie humoru bardziej niż…
Nie kończę myśli. Przez to gorączkowe wbieganie, ciężką torbę i jeszcze wrodzoną niezdarność potykam się o jeden schodek, ostatni przed półpiętrem. Staram się odzyskać równowagę, robię krok drugą nogą, ale to błąd, ponieważ stawiam ją nierówno. Moją kostkę przeszywa ból, torba wylatuje mi z dłoni, a ja ląduję na podłodze z głośnym, efektownym hukiem.
Potem zapada cisza.
Dosłownie wielka, przejmująca, okropna cisza, co oznacza, że Allard, który szedł za mną schodami i był tylko piętro niżej, się zatrzymał, skoro nie dobiegają mnie jego kroki. Mam ochotę przeskoczyć przez barierkę, żeby nie musieć za chwilę zobaczyć jego twarzy. W życiu nie zdołam pozbierać siebie i zakupów, a przecież nie pójdę do mieszkania bez nich.
Klnę w myślach, w oczach stają mi łzy. Boli. W dodatku jestem zażenowana, a to nie koniec nieszczęść. Uderzam tyłem głowy w barierkę, kiedy widzę, że z torby wysypały się produkty, które toczą się ze schodów. Kostka pulsuje nieznośnie, moje zakupy leżą dosłownie wszędzie, a do tego słyszę, że Allard podejmuje dalszą wspinaczkę, co oznacza, że zaraz zobaczy tę katastrofę.
Ja tylko chciałam przed nim uciec. Jedynie uciec. Czy to naprawdę tak wiele?
Najwyraźniej, skoro los sobie ze mnie zadrwił i teraz siedzę ze skręconą kostką, a facet, który mnie nie cierpi, dociera właśnie na czwarte piętro i spogląda po rozsypanych na schodach rzeczach. Czy może być gorzej? O tak. Ponieważ Tanner właśnie schyla się po pudełko tamponów, które podnosi, po czym koncentruje na mnie wzrok.
Zamieram na kilka uderzeń serca, bo chociaż to mój wróg i kretyn, nie mogę pozostać obojętna na spojrzenie tych brązowych oczu. Są tak ciemne, że od razu przyciągają uwagę. Nie można po prostu przejść obok tego faceta i ich nie dostrzec.
Otrząsam się jednak i odchrząkuję.
– Zaraz to pozbieram, niech pan nie zwraca uwagi – rzucam. – Usiadłam sobie tylko na chwilę, żeby… odpocząć.
Tanner mruga powoli.
– Odpocząć? – powtarza.
– Mhm – kłamię dalej. – Czasami tak mam.
– Odpoczywasz z ogromnym rozmachem – stwierdza.
Rumienię się.
– Proszę nie zwracać uwagi – mówię ponownie.
Mężczyzna stoi kilka stopni pode mną, wciąż trzymając w dłoni pudełko tamponów, i wpatruje się we mnie z dziwnym wyrazem w oczach. Nie wiem, co się w nich kryje. Ten facet jest jak chodząca zagadka, nigdy nie potrafię powiedzieć, czy spogląda na kogoś normalnie, czy planuje w myślach, na ile sposobów go zamorduje. To dlatego nie domyślam się, o co mu chodzi, gdy zaczyna zbierać resztę moich zakupów.
– Co pan robi?
Nie odpowiada. Chwyta owoce, ciastka, masło i podnosi torbę, do której to wszystko wrzuca. Potem łapie też pastę do zębów i trzy opakowania cukierków. Dobrze, że reszta z nich nie wypadła. I że nie kupiłam wina. Ani jajek.
– Halo? – odzywam się. – Wiem, że lubisz mnie ignorować, ale ruszasz moje rzeczy, o co nie prosiłam, więc może…
Ponownie skupia na mnie wzrok.
– Lubię cię ignorować?
Krzywię się.
– Zamierzasz powtarzać tylko to, co mówię? – pytam z irytacją.
Nie mam pojęcia, o co mu chodzi. I dopiero zauważam, że zaczęłam zwracać się do niego na „ty”, jednak mam to gdzieś. On też to robi.
– Nie dałbym rady – odpiera Tanner, podnosząc ostatni drobiazg. Później się prostuje z moją torbą zakupów w dłoni. – Zwykle mówisz tyle, że nikt normalny nie dałby rady nadążyć.
Czerwienieję.
– Och, naprawdę? Nikt normalny? To dobrze, że…
Milknę i syczę z bólu, ponieważ przez złość zapominam o urażonej kostce i właśnie zrywam się z miejsca. Pulsowanie i kłucie odzywają się z nową mocą, a ja opieram się szybko o barierkę, przymykając powieki. Szlag.
– Co się stało? – rozlega się głos Allarda. – Coś sobie zrobiłaś?
Kręcę głową i odwracam się do niego, po czym tracę równowagę, kiedy próbuję się odsunąć, bo mężczyzna znajduje się tuż obok. Nie słyszałam, że podszedł. Kompletnie mnie zaskoczył, przez co właśnie przechylam się mocno do tyłu, by znaleźć się jak najdalej od niego i niemal przewracam ponownie. W ostatniej chwili zostaję jednak złapana. Tanner wypuszcza moje zakupy z dłoni, pokonuje resztę dzielącej nas odległości, a potem obejmuje mnie pewnie w talii i przyciąga do siebie.
Ląduję w jego ramionach, zaciskając palce na jasnej koszuli i znowu cicho sycząc, bo ponownie uraziłam kostkę. Chciałam stworzyć między nami dystans, tymczasem ten właśnie zniknął. Jestem tak blisko Allarda, że dociera do mnie bardzo wyraźnie zapach jego perfum. Uwielbiam je. Czuję je niemal codziennie w windzie. Dzięki temu zawsze wiem, kiedy mężczyzna wychodzi do pracy przede mną.
– Ja…
– Skręciłaś kostkę, gdy przede mną uciekałaś? – pyta domyślnie.
Mimo że to prawda, sapię z oburzenia.
– Nie uciekałam przed tobą! Co ty w ogóle…
W kolejnej sekundzie piszczę cicho z zaskoczenia, kiedy Allard nachyla się i bierze mnie nagle na ręce. Odruchowo obejmuję go za kark, po czym spoglądam w szoku w jego oczy.
– Co ty wyprawiasz?
Kącik jego ust unosi się delikatnie. O mój Boże, ten facet jednak wie, że można się uśmiechać. A gdy już to robi… Cholera. To tylko namiastka uśmiechu, a sprawia, że przeszywa mnie gorąco.
– Pomagam ci. Masz klucze?
Rusza po schodach na górę, a ja mrugam.
– Mam. Ale co…
– Otwórz – rzuca, przez co orientuję się, że stoimy już przed moimi drzwiami. – Odstawię cię do środka, żebyś odpoczęła w lepszym miejscu niż schody pół piętra pod swoim mieszkaniem, a potem wrócę po twoje zakupy.
Nie wiem, jak na to zareagować. Po prostu sięgam do kieszeni i wyjmuję klucze, a po chwili Allard wnosi mnie do środka. To tak dziwaczne, że nawet nie mam czasu na myślenie o tym, jaki panuje tutaj bałagan. Zastanawiam się jedynie nad tym, co się właściwie dzieje i czemu ten facet mi pomaga. Taki z niego gentleman, że nie mógł przejść obok mnie obojętnie?
– Zaraz wrócę – informuje po odłożeniu mnie na kanapę.
Wpatruję się w jego plecy, gdy znika za drzwiami, po czym opieram się wygodniej, uważając na nogę. Powinnam pójść do lekarza, by upewnić się, że to nic groźnego, tyle że wizja schodzenia z piątego piętra i jazdy autem z tą kostką nie napawa mnie optymizmem. Wiem jednak, że windy nie naprawią przez weekend. A ja w mieszkaniu nie mam niczego na ból. Pam pracuje do późna, ale może po zmianie udałoby jej się skoczyć dla mnie do apteki?
Nie roztrząsam tego na razie, bo Allard właśnie wraca. Zamyka za sobą drzwi, rozgląda się po wnętrzu i rusza w prawo, do kuchni, uśmiechając się krzywo pod nosem. To już drugi uśmiech w ciągu tego dnia. Wow. Szkoda tylko, że odnoszę wrażenie, jakby się ze mnie wyśmiewał. Czy raczej z mojego artystycznego nieładu.
– Odłożę to tutaj – mówi, kładąc torbę na blacie. – Masz tam coś, co powinno trafić od razu do lodówki?
Kręcę głową, więc zostawia zakupy i kieruje się do mnie. Po dwóch sekundach przykuca przed kanapą. Moje serce uderza nieco szybciej w klatce piersiowej, gdy Allard spogląda mi w oczy.
– Mogę? – pyta, wskazując kostkę.
Marszczę nos, ale przytakuję. Mężczyzna chwyta ostrożnie moją nogę, układa ją na swoim kolanie, po czym rozwiązuje sznurówki w trampku.
– Jesteś lekarzem?
– Nie – odpowiada.
Zdejmuje mi but i skarpetkę, a później dotyka delikatnie opuchlizny. Wstrzymuję oddech.
– Masz jakiekolwiek pojęcie o skręceniach?
Unosi brew.
– A ty?
Przygryzam wargę.
– Nie – przyznaję.
Allard przesuwa spojrzenie nieznacznie w dół, nim koncentruje się na mojej nodze.
– Ja też nie – stwierdza. – A to nie wygląda dobrze. Powinnaś pojechać do szpitala.
Parskam pod nosem.
– Jeśli zniesiesz mnie po schodach i zawieziesz, to pewnie, powinnam – kpię. – Ale na razie po prostu chwilę odpocznę i… będzie lepiej. Możesz zwyczajnie…
Mężczyzna wsuwa ponownie skarpetkę na stopę, a następnie odstawia ostrożnie moją nogę i się podnosi.
– Gdzie masz dokumenty? Będziesz ich potrzebować na izbie przyjęć.
Mrugam.
– Co?
– Skoro zgadzasz się, że powinnaś jechać do szpitala, to pojedziemy. – Słyszę jakieś wibracje, a on marszczy brwi i sięga do kieszeni spodni. Zerka na ekran komórki, którą chowa bez słowa z powrotem. – Gdzie masz rzeczy?
Otwieram usta z zaskoczenia.
– J-ja… Ja żartowałam. Nie musisz tego robić. Dziękuję, że mi pomogłeś, ale sobie poradzę. To nic poważnego.
Kręci głową.
– Zaczął się weekend, więc nie naprawią nam windy przez kolejne dwa dni. Zapewne nie zejdziesz po schodach z tą kostką, bo mogłabyś sobie zrobić coś poważniejszego. Lepiej sprawdzić, czy już czegoś nie zrobiłaś. Dlatego zawiozę cię do szpitala.
– Na pewno masz lepsze rzeczy do roboty w piątkowy wieczór niż jeżdżenie z nieznajomą kobietą do szpitala – stwierdzam. – Poza tym ja… Niby dlaczego… Czemu chcesz…
Nie kończę, ponieważ ktoś puka do drzwi.
– Otworzyć? – pyta Allard.
– Dam radę – oznajmiam, podnosząc się powoli.
Kuśtykam niepewnie do wyjścia pod jego czujnym spojrzeniem i niemal bijącą z całej sylwetki dezaprobatą, którą olewam. Docieram do drzwi, sięgam do klamki, po czym staję twarzą w twarz z Ronem ubranym w strój sportowy.
– Jak tam, Cami? – mówi z szerokim uśmiechem. – Gotowa?
Unoszę brwi.
– Gotowa?
Nim odpowiada, przypominam sobie, o co chodzi, i bardzo dbam o to, by nie dostrzegł mojej miny. Wspólne wyjście na siłownię. Yay.
– Och. Słuchaj, strasznie mi przykro, ale nie dam rady. Miałam niedawno mały wypadek, skręciłam kostkę, więc siłownia odpada.
Mężczyzna otwiera usta z zaskoczenia.
– O rany, nic ci nie jest? Potrzebujesz czegoś?
– Nie, nie, w porządku – odpowiadam. – Tylko trochę boli.
– Byłaś u lekarza? – pyta zmartwiony. – Bo powinnaś. A teraz nie działa winda. Może potrzebujesz pomocy? Przeniesiemy siłownię na inny dzień, a dzisiaj możemy po prostu spędzić wieczór…
– Właśnie wybieram się do szpitala – przerywam szybko, nim udaje mu się wysnuć kolejne plany. – Skręciłam tę kostkę na schodach pięć minut temu, więc muszę to skontrolować. Tak że wybacz, musimy odwołać to wszystko.
– Pięć minut temu? To dlatego coś tak huknęło na klatce? – rzuca. Taktownie to przemilczam. – Ale to znaczy, że nie możesz prowadzić. Pomogę ci…
– To nie będzie konieczne – odzywa się nagle zza moich pleców Allard, a Ron tężeje. – Powinniśmy już jechać, Camille. Gdzie masz te dokumenty?
Przełykam z trudem ślinę. Muszę pociągnąć to kłamstwo, jeśli chcę się pozbyć Rona.
– W torebce na komodzie – mówię, odwracając się do Tannera. Kiwa głową i rusza po nią, a ja spoglądam na sąsiada. – Przepraszam. Ja… Tanner mi pomaga. Znalazł mnie na schodach i w ogóle. Właśnie mieliśmy wychodzić.
Mężczyzna zaczyna się wycofywać.
– Okay, rozumiem. To mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Daj później znać.
– Mhm, pewnie.
– Zgadamy się innego dnia na tę randkę.
Nie odpowiadam, a on zbiega po prostu po schodach i znika. Zamykam drzwi, po czym uderzam o nie czołem. Miałam mu powiedzieć, że nie. Powinnam była powiedzieć, że to nie randka i że nie planuję się na taką wybrać. Czemu tego nie zrobiłam?
– Kłopoty sercowe? – pyta sucho Allard.
Przypominam sobie, że wciąż tu jest. I to z moją torebką w dłoni.
– To… skomplikowane – stwierdzam, kuśtykając znów do salonu. – Dzięki za pomoc. Nie odczepiłby się przez kolejny miesiąc, gdybyś się nie wtrącił. I dziękuję jeszcze raz za… – Milknę, bo staje mi na drodze. – Eee… Mógłbyś się przesunąć? Próbuję dotrzeć do kanapy.
– Jedziemy do szpitala, Camille.
– Co? Nie. To była tylko wymówka. Poradzę sobie.
– Myślałem, że już to przedyskutowaliśmy.
Prycham.
– Niby co? Słuchaj, jestem wdzięczna za pomoc, ale serio dam radę. Jak przestanie tak boleć, to pójdę do apteki po jakąś maść i tyle. Nic mi nie…
Chcę go wyminąć, jednak potykam się jak ostatnia kretynka o dywan i tym razem Allard mnie nie łapie. Padam na podłogę, a w oczach stają mi łzy bólu.
Moja kostka. Moja pierdolona kostka.
Chyba powtarzam to na głos, bo gdy w kolejnej chwili odwracam się, by usiąść, mężczyzna bez słowa mnie podnosi. Nie protestuję.
– Masz w tej torebce wszystko, co potrzebne?
Obejmuję go i opieram głowę o twarde ramię.
– Tak. Tak, mam. Jedźmy.