Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak wieść zwyczajne życie i odnaleźć w nim szczęście? Jak wykorzystywać to, co najlepsze w idei hygge, dzień po dniu? Wciąż chcemy więcej mieć, wygodniej i ładniej żyć, cały czas próbujemy zostać lepszymi wersjami siebie, poprawiając wszystko ? od odcienia własnych zębów po ergonomię szafy. Szukamy mocnych doznań, nie zauważając urody małych rzeczy wokół. Ten klimat sprawia, że wielu z nas jest dziś wręcz sparaliżowanych lękiem przed byciem zwyczajnym człowiekiem. Agnieszka Burska-Wojtkuńska ? blogerka (Mrs. Polka Dot), socjolog i mama, przekonuje, że skandynawskie zjawiska hygge i lagom to więcej niż sezonowe mody, więcej niż świeczki i puchate koce. To idee, które pozwalają zwolnić, zadbać o relacje i dostrzec szczęście w codzienności. W tej książce znajdziesz zachętę do tego, by zacząć doceniać zwyczajność, być mamą bez kompleksów oraz cieszyć się każdą chwilą. Stworzysz nastrojowe dekoracje i wykorzystasz przepisy na jedzenie dające poczucie błogości. Bo życie to suma drobnych radości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 159
Autor: Agnieszka Burska-Wojtkuńska
Redakcja: Ewa Biernacka
Korekta: Aleksandra Tykarska
Projekt graficzny makiety i skład: Marek Mielnicki/Studio Veryniceworks
Projekt graficzny okładki: Anna Jamróz
Zdjęcie na okładce: Agnieszka Burska-Wojtkuńska
Pozostałe zdjęcia:
Agnieszka Burska-Wojtkuńska i Dominika Brudny
Redaktor prowadząca: Barbara Walus
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Agnieszka Burska-Wojtkuńska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2017
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-144-8
Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
Tym, z którymi codzienność jest dobra.
Moim szczęściom: Wojtkowi, Zosi i Hani.
Trzy miliony. Ponad. Konkretnie 3 180 000. Tyle wyników podaje wyszukiwarka Google dla zapytania „jak być szczęśliwym”. Ciekawe to czasy, kiedy odpowiedzi na TAKIE pytanie szuka się w meandrycznych algorytmach światowej sieci internetowej.
Wyniki wyszukiwania bywają zdumiewające. Nie wiem, jak inaczej nazwać bowiem fakt, że naukowcy opracowali matematyczny wzór, który wyjaśnia, jak być szczęśliwym. Klikasz i wiesz.
Szukanie uniwersalnej odpowiedzi zajmuje ludzkość od wieków. Wiele powstało na ten temat traktatów i poematów, padła niezliczona liczba słów, wielu mówiło o tym dużo i niepotrzebnie. Niektórzy sądzą, że wiedzą.
Różne są ludzkie pomysły na to, jak wieść szczęśliwe życie. Dla jednych to „Zdrowaś Mario” przez radio, dla innych przebiec dziesięć kilometrów dziennie, codziennie. Są zbieracze krasnali ogrodowych, zdobywcy górskich szczytów, agnostycy, alkoholicy, działkowicze, gimnastycy i poligamiści. Różne mają podniety i cele w życiu buddyjscy mnisi, filateliści, galerianki, naukowcy i podróżnicy.
I ja kiedyś szukałam swojej narracji, „wielkiej idei”, która by uporządkowała moje życie. Nie wiedziałam, co mi da szczęście, więc szukałam. Szukałam w Polsce i za granicą, w nauce i w pracy, w sklepach i w knajpach, w macierzyństwie i w głodówkach. Sztukę bycia szczęśliwym człowiekiem praktykowałam jak każdy, nie pomijając absolutnie nietrafionych miejsc i idiotycznych posunięć, które od dobrostanu psychicznego co najwyżej mnie oddalały. Czasami tylko trochę, innym razem — o lata świetlne.
Odkąd sięgam pamięcią, zastanawiałam się, jak żyć. Wprawdzie nigdy tego do końca nie wymyśliłam, jednak trzy dekady zamartwiania się przyniosły jakieś efekty. Już jako mała dziewczynka miałam, jak na swój wiek, nad wyraz rozbudowaną wyobraźnię. Przerażeniem napawały mnie kwestie tak istotne dla kilkulatki, jak wybór zawodu czy to, gdzie będę mieszkać. Wcześnie uzmysłowiłam też sobie, że prawdopodobnie zostanę kiedyś matką. Lęk z powodu nieprzygotowania do tej roli towarzyszył mi przez wiele lat (włączając w to te, kiedy już nią zostałam). Na swoich zdjęciach z przedszkola widzę jakąś starą-malutką, bez odrobiny dziecięcego uroku czy chochlika w oczach. Do przedszkolnej fotografii — w połowie lat osiemdziesiątych — pozuję w zapiętej pod szyję koszuli w kratę. Wciskam guzik na klawiaturze wielkiego komputera z olbrzymim monitorem kineskopowym, wykorzystywanego do pamiątkowego zdjęcia w charakterze nowoczesnego rekwizytu — co tylko pogłębia tragizm mojej smutnej miny. Widzę dziecko o poważnym spojrzeniu, z wyrazem twarzy własnego, umiarkowanie radosnego ojca. Mam to po nim — to poważne spojrzenie, to zamartwianie się i ten nadmiar wrażliwości. A do tego w pakiecie biologicznie niski próg tolerancji negatywnych bodźców, zdaje się, że po mamie. Taki genetyczno-socjalizacyjny bagaż, w który wyposażono mnie na życie, wbrew najlepszym, jak sądzę, intencjom.
Dość szybko zaczęłam dźwigać na własnych barkach cały Weltschmerz, który towarzyszy mi aż do dziś. Ból świata i niezgoda na rzeczywistość charakteryzują mnie od dzieciństwa, kiedy to jako trzy- czy czterolatka, stałam na skraju parku w sztruksowej kurteczce i płakałam rzewnymi łzami, żegnając ptaki odlatujące na zimę. Naprawdę do dziś pamiętam to ściśnięte gardło, niewysłowiony smutek, pustkę i wewnętrzną tęsknotę. Jeszcze wiele razy w życiu miałam się tak czuć. Zarówno z powodu doświadczeń osobistych, jak i zdarzeń całkiem odległych, jak konflikty zbrojne, zbrodnie przeciwko ludzkości, powodzie i susze, klęski głodowe, ludzkie dramaty wszelkiego rodzaju. Nierzadko jednak wskutek zdarzeń o podobnym natężeniu tragizmu, co wylot ptactwa. Zazwyczaj też wtedy płakałam. Często płaczę i to, jak mogłoby się zdawać, czyni mnie fatalnym autorem książki o szczęściu.
Ale oto, trzydzieści lat starsza, piszę te słowa. Nadal za dużo się martwię i za często wzruszam. Wciąż zdarza mi się płakać z błahych powodów. Różnymi rzeczami się przejmuję: powszechną obecnością oleju palmowego w produktach spożywczych, dziurą budżetową, wycinką drzew, pogarszającą się sytuacją kobiet w Polsce i na świecie, jak również swoim cellulitem i własnymi, siwiejącymi skrońmi.
Boję się, że wybuchnie wojna. Boję się, że umrę przedwcześnie i nie doczekam dorosłości moich córek. Każdego dnia martwi mnie niejedna kwestia społeczna, przyrodnicza, a także indywidualna: małe tragedie i dramaciki, takie z gatunku problemów pierwszego świata. Ale też nierzadko te uniwersalne, powtarzające się jak postmodernistyczny leitmotiv w rozmyślaniach współczesnych trzydziestoparolatków. Tych rozdartych między mlekiem sojowym a migdałowym; karierą w korporacji a marzeniem o własnym, błyskotliwym biznesie; trenczem a bomberką; strzeżonym osiedlem a kamienicą. Osób, które tak bardzo chcą być szczęśliwe, że aż od tego popadają w depresję.
To może być rozczarowujące, ale wyłożę kawę na ławę już na pierwszych stronach. Mam 35 lat i nie mam złudzeń: nie da się być szczęśliwym. Szczęśliwym się bywa. W tych mniej lub bardziej licznych momentach w życiu, kiedy odczuwamy czyste, niczym niezmącone: wzruszenie, błogość, spełnienie, bliskość czy radość. Nie wierzę w szczęście jako stan permanentny. Mimo swego dość młodego wieku i życia pozbawionego wielkich tragedii czy prawdziwych dramatów, myślę, że to mit, iluzja, niedościgniona idea, czysta abstrakcja. Myślę też, że, paradoksalnie, większość cywilizacyjnych szans i nieograniczonych możliwości oferowanych przez współczesność nie przyczynia się do wzrostu szczęśliwości na masową skalę. Z całą świadomością swej zasadniczo sprzyjającej szczęściu pozycji w tym pogmatwanym świecie wiem, że życie to nie bajka, mimo że może czasem tak wygląda na Instagramie. Mówię to ja — biała kobieta, heteroseksualna, wykształcona, pracująca Europejka chociaż już pierwsze dwa określenia czynią mnie częścią uprzywilejowanej mniejszości. Mniejszości, która nie dość, że ma co jeść, to jeszcze ma dostęp do jajek z chowu ekologicznego, przyrządza puddingi z nasion chia, koktajle z jarmużu, w weekendy jada sushi i popija je prosecco (hashtag: #najlepiej!). Nie dość, że ma dach nad głową, to jeszcze tworzy monochromatyczne galerie z plakatów typograficznych, kompozycje z pastelowych poduszek i ustawia kubki na półkach. Ko-lo-ra-mi.
Teoretycznie mieszczę się w dominującym paradygmacie życia z pasją. Nie siedzę w znienawidzonej pracy, nie tłamszę swoich twórczych potrzeb. Żyję kreatywnie, jeśli tak można nazwać fotografowanie pastelowych obiektów oraz jedzenia. Choć życie z pasją bardziej kojarzy się ze zdobywaniem Czomolungmy albo przynajmniej kolekcjonowaniem krasnali ogrodowych, to jednak rzeczywiście robię to, co lubię najbardziej — wymądrzam się, stukam w klawiaturę, stylizuję swoje mieszkanie w bloku na dom w Bergen oraz karmię ludzi. Należę pewnie tym samym do jakiegoś marnego promila ludzkości, który ma przywilej robienia w życiu tego, co lubi. I tak — mówię tu o takich z naszego punktu widzenia ekstremach, jak życie w lepiance czy obozie dla uchodźców, w ogóle nie wspominając marnej doli uwięzionych w marketach kasjerek, zaharowanych rolników czy niespełnionych zawodowo księgowych. Bo co to za niedola, gdy u brzegów Europy codziennie toną ludzie, którzy o takiej dla siebie marzyli.
* * *
Ludzie mają różne pomysły na to, jak wieść szczęśliwe życie. Dziś dla wielu szczęście jest równoznaczne jedynie z czymś doniosłym i widowiskowym. Takim jak honor, order czy rekord, przełamywanie barier. Gnamy za nimi, dostając zadyszki, ocieramy pot z czoła i pędzimy dalej. Nie bardzo wiadomo, w którą biec stronę, co sprawia, że często miotamy się żałośnie i chaotycznie, jak ćma przy szybie. Byle były: ruch, zmiana, jakaś dynamika, jakakolwiek właściwie, byle nie stać w miejscu. Bo kiedy się stoi, to wszyscy mogą nas przegonić.
Bo kiedy się stoi, to jakby się nie żyło. Wtedy mówi się, że życie przecieka nam przez palce. Wtedy nic się nie dzieje. A kiedy nic się nie dzieje, kiedy koła przestają się kręcić i machina się zatrzymuje, to prawie jakby się stało nad brzegiem przepaści. Wielka pustka i przerażająca nicość mogą nas wessać. Wtedy jeszcze coś mogłoby człowieka podkusić, żeby spojrzeć w tył, może nawet w przód, nie daj Boże odpowiadać na jakieś pytania. Zasadniczo bezpieczniej jest biec. Najszykowniej — z kubkiem kawy na wynos i na wysokich obcasach, ale to już kwestia konwencji. Najważniejszy ten ruch, jednostajnie przyspieszony konkretnie.
Współczesne „społeczeństwa doznań” potrzebują silnych bodźców, ludzie pragną porywającej, „niecodziennej codzienności”1.
1 Z. Bauman, Niecodzienność nasza codzienna, w: M. Bogunia-Borowska (red.), Barwy codzienności. Analiza socjologiczna, Warszawa 2009, s. 77—94.
Dominującym paradygmatem jest dziś przymus doświadczania, przeżywania, obowiązek intensywnego, bogatego w doznania życia i konieczność bycia ciągle zajętym. Założę się, że z wyjątkiem paru szaleńców, którzy marzą, by hodować kozy w bieszczadzkiej chacie, większość młodych ludzi z kręgu cywilizacji zachodniej fantazjuje o karierach, sukcesach, podróżach, atrakcjach i blichtrze, o forsie i wygodzie. Naszym życiem rządzi przymus doskonalenia i zmiany. Na to, co lepsze, szybsze, nowsze, młodsze, piękniejsze, droższe, ciekawsze, bardziej stymulujące.
Wciąż chcemy więcej mieć, wygodniej i ładniej żyć, cały czas próbujemy zostać lepszymi wersjami siebie, poprawiając wszystko, od odcienia swoich zębów po ergonomię szafy. Szukamy pasji i niezwykłych przeżyć, cudownych podróży i mocnych doznań, nie zauważając urody małych rzeczy wokół.
Ludzie mają różne pomysły na to, jak wieść szczęśliwe życie. Dziś dla wielu szczęście jest równoznaczne jedynie z czymś doniosłym i widowiskowym. Takim jak honor, order czy rekord, przełamywanie barier. Gnamy za nimi, dostając zadyszki, ocieramy pot z czoła i pędzimy dalej.
Ten klimat umysłowy sprawia, że wielu z nas jest dziś wręcz sparaliżowanych lękiem przed byciem przeciętnym człowiekiem. Prowadzenie zwykłego, cichego życia bywa postrzegane jako porażka.
I ja kiedyś zdałam sobie sprawę, że nigdy nie czuję, żeby moje życie było wystarczająco interesujące. Za małe były sprawy, którymi się zajmowałam, zbyt trywialne i miałkie. Byłam „dla brzydkich za ładna, a dla ładnych za brzydka”, wiecznie „za głupia dla mądrych, a dla mądrych za głupia”2. Czytałam o inspirujących kobietach, o ich sukcesach, pomysłach i umiejętnościach, lecz zamiast wierzyć, że i ja potrafię zrobić coś wspaniałego, czułam coraz większy strach, że przegram własne życie. Że przeżyję je, nie zobaczywszy świata, nie osiągnąwszy czegoś spektakularnego. Moje życie wydawało mi się prowincjonalne i nudne, nic nieznaczące. Nie robiłam wszak rzeczy wielkich ani podniosłych. Nie skakałam na spadochronie, nie zmieniałam świata, nie wspinałam się nawet po ścieżkach kariery w sposób, który by zaspokajał mój głód osiągnięć.
2 K. Nosowska, Cudzoziemka w raju kobiet, [sic!], 2001.
To paradoks współczesnego świata — kiedy wydaje się, że możemy wszystko, nie potrafimy nic zrobić. Bo kiedy wreszcie mamy teoretycznie wszelkie narzędzia, żeby wieść szczęśliwe życie — względny dobrobyt, dostęp do edukacji, informacji, nieograniczone możliwości komunikowania się i podróżowania, często nie wiemy, z których skorzystać. Wybór jest za duży, a presja zbyt silna. To nasz ponowoczesny dramat — bycie zwykłym zjadaczem chleba w świecie pełnym możliwości, utonięcie w rutynie pośród tylu bodźców, przeżywanie podobnych do siebie dni, gdy słyszymy, że każdy mógłby być nową przygodą. To ciągłe poczucie, że obierze się złą ścieżkę, ten wieczny dylemat, którą z możliwości wybrać — to chichot historii.
Wielość możliwości paraliżowała i mnie. U progu dorosłości przeżywałam prawdziwy dramat z powodu wątpliwości, kim chcę być. Praca w firmie czy na uczelni? Doktorat czy własny biznes? Życie w Trójmieście czy w Warszawie, a może w Londynie? Żadna z tych ścieżek nie wydawała się do końca dobra. Szybkie tempo z jednej strony pociągało mnie, z drugiej przerażało.
Wielu z nas jest dziś wręcz sparaliżowanych lękiem przed byciem przeciętnym człowiekiem. Prowadzenie zwykłego, cichego życia bywa postrzegane jako porażka.
I wtedy zostałam matką.
Proces przyznawania się do tego przed samą sobą był dosyć długi. Ale tak, chyba trochę uciekałam od konieczności podejmowania decyzji. Chciałam przerwać tę lawinę wątpliwości, galopadę myśli, żeby móc w sposób niebudzący podejrzeń otoczenia zatrzymać się i nie być przez chwilę żadną z tych osób — ani doktorantką, ani karierowiczką. Zaplanowałam ją, żeby wziąć wolne od tego życia, w którym nie wiedziałam, kim chcę zostać. Zostanę mamą — pomyślałam. Możliwe, że to także moje wygłodniałe ego spragnione było osiągnięć, marzyło, żeby móc sobie powiedzieć: „jestem super, robię ludzi”.
Powołanie dzieci na świat nie było jednak aż takim aktem wyrachowania i egoizmu — przede wszystkim bardzo chciałam to przeżyć, a bałam się, że w końcu poddam się tym moim tęsknotom za „bardziej interesującym życiem” i gdzieś przepadnę. Że w końcu nie wytrzymam i pojadę szukać doznań do Warszawy czy innego Londynu, a wtedy to już będzie po wszystkim. Jakaś fascynująca narracja wessie mnie i wypluje dopiero, kiedy będzie za późno. Chyba już wtedy podskórnie czułam, że trzeba szukać w życiu czegoś, co daje szansę na rolę przepełnioną autentyzmem, a nie uganiać się za jego wydmuszkami.
Problem polegał na tym, że wpadłam z deszczu pod rynnę. Chcąc uciec przed niepewnością, jaką napełniały mnie myśli o moim miejscu w świecie, wpadłam w sam jej środek. Prawdziwą kulminację niepewności miałam dopiero poznać jako mama.
Wciąż chcemy więcej mieć, wygodniej i ładniej żyć, cały czas próbujemy zostać lepszymi wersjami siebie, poprawiając wszystko – od odcienia własnych zębów po ergonomię szafy. Szukamy pasji i niezwykłych przeżyć, cudownych podróży i mocnych doznań, nie zauważając urody małych rzeczy wokół.
Znajdowanie spełnienia w macierzyństwie nie jest dziś proste. Współczesne rodzicielstwo oddaliło się bowiem od tego, czym było przez wieki — pierwotnym instynktem, właściwym każdej płodnej istocie. Wychowanie przestało być intuicyjnym procesem, wspieranym przez wielopokoleniowe rodziny i społeczności. Macierzyństwo stało się miarą sukcesu, kryterium oceny, samotnym wyzwaniem, kolejnym życiowym egzaminem, który zdają dzisiaj kobiety. Style rodzicielskie są jak odrębne paradygmaty myślowe, stają się podstawą klasyfikacji ludzi do odrębnych obozów — są swoistym systemem stratyfikacyjnym, a jego przeróżne wychowawcze mody i akcesoria stały się kolejnymi wyznacznikami statusu.
Dawniej wystarczyło kochać, karmić, ubrać, dać wykształcenie i miał człowiek poczucie dobrze spełnionego obowiązku. Matki i ojcowie nie zastanawiali się kiedyś nad filozofią swojego rodzicielstwa. Czy dają wystarczająco dużo bliskości i czy odpowiednio wzmacniają u dziecka poczucie własnej wartości. Nie było problemem rozdarcie między paradygmatem wychowania adaptacyjnego a podmiotowego. Młodzi rodzice nie analizowali zasad porozumienia bez przemocy, porozumiewali się po prostu, lepiej czy gorzej, przemocowo czy nie — temat nie istniał. Tak jak śpioszki z bawełny organicznej, bambusowe otulacze, muślinowe kocyki, zabawki edukacyjne, owsiane ciasteczka z karobem czy mydełka bez SLS. Nie było dwudziestu sześciu rodzajów kaszek, nie drżał człowiek nad tym, że karmi dziecko olejem palmowym albo że niechcący kupił soczek z cukrem. Cieszono się, gdy były jakiekolwiek — soczek, kaszka czy zabawka.
Mamy dziś niemal nieograniczone możliwości dbania o nasze dzieci na miliony różnych sposobów. Mamy tysiące produktów i opcji oraz dziesiątki nowych zadań. Definicja bycia dobrą mamą poszerzyła się niewyobrażalnie w związku ze wzrostem świadomości, rozwojem edukacji i rynku. Nie wystarczy już dać wikt i opierunek — należy świadomie i wrażliwie wychować, pamiętając, że wszystkie błędy odbiją się na kruchej psychice dziecka i przyszłych mechanizmach jego zachowań. Dziś, żeby być dobrą mamą, trzeba czytać etykiety setek opakowań, dokonywać dziesiątków wyborów — od tych teoretycznie najprostszych — konsumenckich, po te najcięższego kalibru.
Liczba oczekiwań i presja wobec matek wzrosła w ostatnich dziesięcioleciach niewyobrażalnie. Macierzyństwo, zamiast stanowić źródło siły, podkopuje pewność siebie, dostarcza kobietom kolejnej dawki niepewności, poczucia nieprzystawania, niewypełniania oczekiwań społecznych.
Jakby tego było mało, dochodzi jeszcze zderzenie sielankowych wizji macierzyństwa z rzeczywistością. Okazuje się, że to nie tylko wzruszająca bliskość i mizianie chichoczącego dzidziusia piórkiem. Życie większości matek to suma drobnych czynności, irytujących obowiązków. Kobiece intelekty i marzenia giną masowo po urodzeniu dziecka, przygniecione przez przyziemność. Przez zupy, kupy, drzemki i wyparzanie butelek, podnoszenie zabawek, liczenie kaczuszek, zakładanie śpioszków, smarowanie krostek, ścieranie kurzów, szorowanie toalety, rozwieszanie prania, kupowanie chleba, mycie naczyń. Przez kaszki, resoraki, włosy w zlewie, kanapki do szkoły, buty na zimę, rozbryzgi na lustrze. Ta prozaiczna codzienność, ten banał, wszystkie te bezsensowne detale frustrują i nierzadko pozbawiają nas szansy na rozwój czy odpoczynek.
Autorzy wyświechtanych frazesów z marnych poradników namawiają, by wkładać miłość i pasję we wszystko, co robimy. Trudno jednak wyobrazić sobie przepełnione pasją szorowanie ubikacji, zmywanie rozmazanych bananów z podłogi, niekończące się sprzątanie, jakie przychodzi w pakiecie z dziećmi. Nie widziałam nigdy kobiety z afektem taszczącej siaty z ziemniakami.
Macierzyństwo bywa rozczarowujące. Codzienność z małym dzieckiem ogromnie różni się od medialnych obrazków rozkosznych bobasków i uśmiechniętych, zadbanych mam. Często trudno wypełnić obywatelski obowiązek szczęścia w tych pierwszych latach życia dzieci. Zamiast do niego zbliżać, macierzyństwo często nas niestety od szczęścia oddala.
Osobiście większych się spodziewałam po tej roli fajerwerków. Większej liczby uniesień, nie takiej dawki trudu. Nowa jakość życia domowego, ograniczenia i wzmożona presja uczyniły początki mojego macierzyństwa skomplikowanym doświadczeniem. Nie jakoś wybitnie traumatycznym ani jednoznacznie negatywnym, ale z pewnością pełnym ambiwalencji, na którą często nie dawałam sobie przyzwolenia. Dziś znacznie powszechniejsze niż jeszcze kilka lat temu jest otwarte przyznawanie się do rodzicielskich porażek. Nurt „macierzyństwa bez lukru” coraz odważniej przenika do popkultury, widoczny jest w internecie i w literaturze. Im więcej i głośniej kobiety mówią o tych osłabiających ich siłę doświadczeniach, tym więcej młodych matek ma szansę oprzeć się tym zjawiskom. Odkrywać to, co piękne w macierzyństwie, bez niepotrzebnego balastu destrukcyjnego perfekcjonizmu i podkopywania pewności siebie. Dom i rodzina potrafią być źródłem wielkiego spełnienia, choć nietrudno ten potencjał koncertowo zniweczyć.
Szczerze mówiąc, ja swoje szczęście zaczęłam zauważać w domu dopiero wtedy, kiedy już bez problemu mogłam go opuszczać. Dusiłam się w nim, gdy miałam wymagające niemowlę i gdy nie było mnie stać na wakacje. Dopiero gdy mogłam wyjść albo wyjechać, bycie w nim stało się świadomą decyzją. Bo kiedy było przymusem, wtedy zazwyczaj tęskniłam za tym, żeby być gdzie indziej.
Piszę te słowa w miejscu, w którym wreszcie czuję się dobrze. W takim momencie mojego życia, kiedy wszystkie elementy układanki pasują do siebie. Już nie targają mną wątpliwości, już nie cierpię z powodu niedoskonałości swoich i mojego położenia. Choć w wielu miejscach są niedoskonałe: i moje położenie, i ja jako człowiek, matka, kobieta. Minęło 10 lat, od kiedy, naładowana marzeniami, nakarmiona nierealistycznymi wizjami, rozbuchanymi oczekiwaniami w stosunku do świata, opuściłam dom rodzinny i zaczęłam żyć samodzielnie. Nie czuję się jak człowiek, któremu nie wyszły wielkie rzeczy, więc z podkulonym ogonem porzucił marzenia i zgodził się na bylejakość. Nie czuję się jak kobieta, która ugrzęzła w domu i redukuje dysonans, wychwalając uroki spokojnego życia.
Jestem człowiekiem, który przewartościował słowo „sukces”. Zmienił jego definicję. Nie w obliczu porażki, ale w toku wieloletniego procesu dochodzenia do względnej harmonii. I choć nadal nie jestem uosobieniem zen, a codzienność nie przestaje mi dostarczać rozlicznych udręk i pomniejszych frustracji, to czuję się wewnętrznie uporządkowana.
Zmieniłam bowiem to, co się dało, i zaakceptowałam to, czego zmienić nie mogę. Mam trzydzieści pięć lat i nie mam złudzeń — nie da się być szczęśliwym. Szczęśliwym się bywa. Nie wierzę w szczęście jako stan permanentny.
Jakiś czas temu zaczęłam odważniej dostrzegać je w tych momentach w życiu, kiedy odczuwamy czyste, niezmącone: wzruszenie, błogość, spełnienie czy radość. Dziś, mimo że życiowa równowaga to wciąż dla mnie jakaś odległa koncepcja, odczuwam je bardzo często. Lubię swoje życie i siebie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Mimo siwiejących włosów, cellulitu i genetycznego obciążenia zamartwianiem się. Mimo że, wbrew dominującemu paradygmatowi, nie wiodę życia intensywnego ani bogatego w doznania.
Dziś chwalę prostotę poranka w naszym domu, chleba z twarogiem i mocnej kawy w łóżku. Zasypiam spokojna u boku tego, z którym chcę zasypiać, budzę się w rozkosznym ścisku, zgnieciona rozgrzanymi ciałami dwóch pachnących dziewczynek. I dużo więcej już nie chcę od życia, tylko żeby było tak, jak jest. Chcę patrzeć na moje piękne córki, jeść z nimi śniadanie, łapać promienie słońca w ich włosach. Chcę słuchać, jak się śmieją, robić im kakao i zapamiętać z każdego z tych zwyczajnych dni, jak najwięcej się da. Tak bardzo nie chcę zapomnieć tych wszystkich pospolitych dni, małych zdziwień i wzruszeń, tych wszystkich obrazków pięknych pięknem zupełnie prozaicznym, bez dramaturgii, punktów kulminacyjnych i zwrotów akcji. Najśmieszniejszych dialogów moich dzieci, ich pytań i głosów, koślawych obrazków, budowli z klocków, wyścigów w sklepowych wózkach i włosów rozwianych na huśtawce. Słonecznych letnich poranków, wspólnych śniadań, tych pięknych, uśmiechniętych twarzy upaćkanych jagodowym dżemem, małych rączek obskubujących bułki z kruszonki.
Lubię myśleć, że daję radę, że ogarniam, że przeżywam to życie z klasą, mimo że nie rozszczepiam atomów. Nie chcę być nikim innym niż tym normalsem, którym zostałam, i nie potrzebuję narracji innej niż ta — że kocham swoje zwykłe życie.
Może i nie wiem wszystkiego o szczęściu, ale jestem mistrzem drobnych przyjemności, „zdeklarowaną hedonistką”. W toku poszukiwań sensu i równowagi zaczęłam znajdować je w tej mojej prozaicznej codzienności. Długo nie wiedziałam, że istnieje jedno słowo, które nazywa wszystko to, co od zawsze uwielbiałam i czego szukałam w moim domu.
Chodź, opowiem Ci o hygge.
Dziś chwalę prostotę poranka w naszym domu, chleba z twarogiem i mocnej kawy w łóżku. Zasypiam spokojna u boku tego, z którym chcę zasypiać.
Nawet jeśli ma się w życiu względnie z górki, to niestety tak żeśmy się na tym świecie nędznie zorganizowali, że czasem decyzja o szczęściu nie należy do nas. Bo to, czego nie zniszczyliśmy sami, zostało wymyślone raczej umiarkowanie rozrywkowo. Myślę tu przede wszystkim o chorobach i śmierci, których, jeśli nie doświadcza się akurat na własnej skórze, boimy się tak bardzo, że trudno się wyluzować. Odmiennie się ma sytuacja w różnych częściach świata, rzecz jasna. Niespecjalnie to sprawiedliwe, ale tak już się historia potoczyła, że niektórzy mają dużo, a inni mało, jedni wyrzucają jedzenie, inni marzą o misce ryżu, niektórzy każdego dnia mają słońce, a inni — trwającą pół roku noc (i bądź tu, człowieku, szczęśliwy jak 180 dni czekasz na to, żeby zobaczyć coś w dziennym świetle).
Różnorodność tę znam czysto teoretycznie, bo żaden ze mnie wielki podróżnik, ale jak się okazuje — tam, gdzie powinnam była dotrzeć, trafiłam już dawno.
Mieszkałam przez kilka miesięcy w najszczęśliwszym kraju na świecie. A raczej — w kraju, w którym obywatele czują się szczęśliwi bardziej niż jakikolwiek inny naród. Było mi tam faktycznie całkiem dobrze, nawet jako gościowi, pochodzącemu z kultury o ugruntowanej tradycji narzekania i nieszczęścia. Dania, bo o niej mowa, to dobre miejsce do życia — spokojne, bezpieczne i ładne. Nie miałam wszak pojęcia, gdy przechadzałam się ulicami Kopenhagi, że stąpam po takiej ziemi. Że mijam codziennie na ulicach setki szczęściarzy. Szczerze mówiąc, nie wyglądali jakoś specjalnie ekstatycznie. Byli ładni, owszem, wysocy i zadbani, stylowi tacy na tych swoich rowerach. Często uśmiechnięci, ale częściej jednak powściągliwi. Zdawałam sobie sprawę, że pewnie żyje im się nieźle w tej pięknej Kopenhadze, w której nie uświadczysz na ulicach brudu, biedy ani przemocy, ale żeby aż tak?
Mieszkańcy Danii przez wiele lat stali na czele światowych rankingów najszczęśliwszych nacji na Ziemi, dziś ustępując jedynie (kulturowo dosyć podobnej) Norwegii. Tym samym zawsze ściągali zainteresowanie całego świata na swoje niepozorne państwo. No bo jak oni to robią?
Co takiego się wyrabia w tym małym, zimnym kraju, że oni tam chodzą tacy szczęśliwi? Czy to te śledzie? A może narkotyki jakieś, leśne zioła czy owoce? Nordyckie praktyki religijne? No bo chyba nie klocki Lego, na litość boską!
Odpowiedź jest dosyć nudna — przyczyn jest wiele. Z pewnością napisano o tym niejedną pracę magisterską, w której wymieniono wiele nudnych zmiennych, takich jak tempo wzrostu PKB per capita czy oszczędności gospodarstw domowych. Na szczęście jedną z najważniejszych przyczyn duńskiego dobrostanu jest ta najbardziej malownicza. Bardziej niż śledzie, Lego czy PKB per capita, to hygge czyni Duńczyków tak zadowolonymi z życia. Na szczęście, bo dzięki temu świat chce o tym czytać, a wypracowane w Skandynawii praktyki mają szansę się mnożyć, zwiększając ilość szczęścia na świecie. Na szczęście, bo dzięki temu mogę pisać te słowa — o oszczędności gospodarstw domowych mam znacznie mniej do powiedzenia (zarówno tych duńskich, jak i mojego własnego gospodarstwa niestety również).
Ale do rzeczy — czym jest to hygge, które ma taką moc uszczęśliwiania? Pewnie niejeden człowiek, widząc ten twardo brzmiący, enigmatyczny wyraz na „h”, czekał na jakąś skomplikowaną albo metafizyczną wręcz definicję. Jakby to był jakiś kamień filozoficzny. Nic z tego. Choć nie da się sformułować jednowyrazowego tłumaczenia „hygge” na polski, definicja jest dosyć prosta: Hygge to chwile szczęścia, ciepła i bliskości, które można odnaleźć w codzienności.
Gdy pierwszy raz o tym czytałam, czułam się, jakby wynaleziono jedno słowo na wszystko, co uwielbiam w życiu i co kocham w moim domu. Swoje o odpoczynku wiem, z łatwością wygrałabym casting na Narodowego Konsultanta ds. Tarzania się pod Kocem. Nie wiem, jak to możliwe, że przez wszystkie te lata, które minęły od mojego pobytu w Kopenhadze, nie pamiętałam o nim. Dopiero wzrost zainteresowania hygge przypomniał mi, jak na uniwersyteckim kursie duńskiego lektorka tłumaczyła nam znaczenie słowa „hyggelig”, gdzieś między „cosy” a „quality time”, wplatając gesty przytulania samej siebie, obejmując się ramionami. Czułam, że chodzi o pewien rodzaj przytulności, ale ona uparcie twierdziła, że to coś więcej, że nie jest w stanie tego dokładnie przetłumaczyć, ponieważ „hygge” i „hyggelig” to terminy opisujące zjawiska i stany, zrozumiałe tylko dla Duńczyków. Zdałam sobie sprawę, że to kulturowe, że to trochę jak z kilkudziesięcioma określeniami różnych rodzajów śniegu u Eskimosów, których nie sposób przetłumaczyć na inne języki. Nie miałam wtedy pojęcia, jak istotną częścią duńskiej kultury jest hygge ani jak mocno wpływa to na ten ich słynny poziom szczęścia.
Wszyscy go szukamy, nawet jeśli nie tak świadomie, jak Duńczycy czy Norwegowie, którzy „hygge” nazywają to coś, co pojawia się wraz z poczuciem komfortu, bezpieczeństwa, więzi z innymi ludźmi, podczas drobnych przyjemności. Jak wtedy, gdy wraca się do domu prosto z wielkiej ulewy, zdejmuje mokre ubrania, zakłada ciepłe skarpety i pije pierwszy łyk herbaty z cytryną. I gdy dzieci przyłażą do sypialni wczesnym rankiem, wskakują pod kołdrę, a człowiek wtula się w ich pachnące głowy i zasypia w poczuciu jakiejś kosmicznej błogości.
* * *
Wszyscy je znamy, nawet jeśli w naszym języku nie ma na to uczucie osobnego słowa. Każdy z nas go potrzebuje, choć często nie zdaje sobie z tego sprawy. Wszyscy go szukamy, nawet jeśli nie tak świadomie, jak Duńczycy, którzy „hygge” nazywają to coś, co pojawia się wraz z poczuciem komfortu, bezpieczeństwa, więzi z innymi ludźmi, podczas drobnych przyjemności. Jak wtedy, gdy wraca się do domu prosto z wielkiej ulewy, zdejmuje mokre ubrania, zakłada ciepłe skarpety i pije pierwszy łyk herbaty z cytryną. I gdy dzieci przyłażą do sypialni wczesnym rankiem, wskakują pod kołdrę, a człowiek wtula się w ich pachnące głowy i zasypia w poczuciu jakiejś kosmicznej błogości.
Hygge to gorąca czekolada przy choince; czerwone wino w piątkowy wieczór; ognisko z kiełbaskami po zimowym kuligu; niedzielne poranki w szlafrokach, przy stosie naleśników, dzbanku kawy i gazetach. Hygge to knedle ze śliwkami mojej mamy, kiedy je jemy z całą rodziną na werandzie wiejskiego domu, w sierpniowym słońcu, przy akompaniamencie ptaków i pszczół. To posiadówka ze znajomymi, która trwa długą noc, nawet kiedy skończyło się wino. Ktoś chrupie orzeszki, ktoś zawinął się w koc, ktoś inny robi herbatę i jest tak dobrze, że nikomu nie chce się iść do domu. To lipcowe niebo pełne spadających gwiazd, oglądanych spod kołder na ławce przed domem (gdy maciejka pachnie najmocniej). To drożdżowe ciasto i kubek mleka. Hygge pojawia się co roku w Wigilię, zazwyczaj wtedy, kiedy już zaserwuje się wszystkie dania, rozpakuje prezenty, a mężczyźni poluzują paski i krawaty. Siedzi się wtedy do późna przy topniejących świecach, w ogólnym rozkładzie, wspominając, żartując, tuląc dzieci, trzymając kogoś za rękę.
Karmienie piersią bywa hygge — gdy małe ciepłe stworzenie je łapczywie, a później zasypia mocno, pijane ze szczęścia. Człowiek gapi się wtedy na tę malutką rączkę, zarzuconą na matczyny dekolt, wsłuchuje w spokojny oddech i świat się na chwilę zatrzymuje.
Hygge to gorąca kąpiel późnym wieczorem, kiedy wszyscy już śpią, a ciepła woda i pachnące olejki odprężają całe ciało, mięsień po mięśniu. To zachody słońca na plaży, gorąca zupa w mroźny dzień, jesienne filmowe wieczory, wygodne moszczenie się pod kocem z kieliszkiem wina, i głowa, która opada na ramię tego, kto siedzi obok.
Hygge to jeszcze ciepły chleb z chrupiącą skórką, wieczorna kąpiel w jeziorze, zapach świeżo skoszonej trawy, pocałunki w deszczu, gapienie się na burzę przez okno, tulenie małego dziecka. I to miejsce w kawiarni, w samym rogu, z którego widać bar i ulicę.
Hygge to zmysły. To wszystkie te chwile, dla których warto żyć.
Czy to wystarczająco ważne, by czynić z nich podstawę życiowych dążeń?
* * *
Nie da się ukryć, że hygge to nasza strefa komfortu. Bez opuszczania jej, jak wiadomo, nikomu nie udałoby się osiągać nie tylko rzeczy wielkich, ale wręcz niczego, co oznacza porzucenie niewygody. Czy ktokolwiek nauczyłby się pływać, gdyby nie opuścił swojej strefy komfortu? Czy ludziom udawałoby się chudnąć, awansować, czy powstawałyby jakiekolwiek wynalazki? Nikt z nas nie skończyłby szkoły ani nie posiadł żadnej nowej umiejętności, gdyby zamknął się na wszystko, co bywa początkowo nieprzyjemne, ale ostatecznie prowadzi do wielkiej satysfakcji, sprawności, wiedzy czy innych osiągnięć. Nie można zatem — moim zdaniem — traktowaćć hygge jako życiowej filozofii, oznaczającej cel wszelkich dążeń. Należy raczej spojrzeć na nie jako na coś, do czego się wraca, żeby nabrać sił. To rodzaj uważności, która dodaje życiu uroku, czyniąc je bardziej zrównoważonym i harmonijnym. Przykładanie dużej wagi do relaksu i bliskości w świecie, w którym coraz więcej ludzi nie potrafi odpoczywać, jest raczej przejawem szukania zdrowej równowagi niż hołdowaniem lenistwu. Dobrze jest mieć do czego wracać, gdzie ładować akumulatory.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Wstęp
Hygge
Źródła hygge
Hygge w Polsce
Bycie razem, bliskość
Bycie dla siebie
Dom
Skandynawski dom
Celebrowanie pór roku
Jedzenie
Przepisy na moje comfort food
Zapiekana owsianka z owocami
Placuszki śniadaniowe
Szakszuka ze szpinakiem i fetą
Pikantna marokańska zupa z soczewicy
Wolno duszony gulasz na piwie
Szarpana wieprzowina
Dekadenckie ciasteczka potrójnie czekoladowe
Aksamitne domowe lody waniliowe
Tort marchewkowy z kremem śmietankowym
Pełnoziarniste ziołowe bagietki z oliwkami
Śródziemnomorska sałatka z pieczonym bakłażanem
Tarta z burakami i kozim serem
Jabłkowo-korzenny poncz z rumem
Masala chai latte
Nektarynkowa lemoniada z rozmarynem