Surmak - Jerzy Jesionowski - ebook

Surmak ebook

Jerzy Jesionowski

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

 

 

Książka znajduje się w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 269

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Jesionowski Surmak

 

Państwowy Instytut Wydawniczy Warszawa 1977

 

Jerzy Jesionowski

Surmak

 

Ilustracja na obwolucie

Janusz Stanny

Opracowanie graficzne i typograficzne

Jan Bokiewicz

I

Wracając do swego pokoju usłyszałem jeszcze na korytarzu powtarzający się sygnał telefonu. Szybko wyłuskałem z kieszeni klucz, otworzyłem drzwi i podniosłem słuchawkę jednocześnie z kolejnym brzęknięciem dzwonka.

— Słucham, Dawicki — zgłosiłem się.

— Dzień dobry, panie Marianie — powitał mnie znajomy, lecz dawno już nie słyszany głos. — Tu Weronika Surmakowa. Czy mogę do pana przyjechać?

— Oczywiście — odpowiedziałem. — Zaraz?

— Wołałabym zaraz, jeśli to panu niczego nie rujnuje.

— Nie, bardzo proszę. Czekam.

— Który to pokój?

— Sto czternasty, pierwsze piętro.

Musiało zdarzyć się coś ważnego, to było oczywiste. Na pewno z Mikołajem, bo inaczej dzwoniłby on, a nie luźno mnie tylko znająca Weronika. Przychodziły mi do głowy różne domysły, ale nie zagłębiałem się w nie, bo po co, skoro Surmakowa jechała już do mnie. Trudniej było odpędzić niepokój — właśnie o Mikołaja. Toteż czekałem na jego żonę z niecierpliwością.

Mijało pół godziny, gdy zjawiła się w drzwiach. Nie widziałem jej dość długo i odniosłem wrażenie, że się postarzała. Chyba znacznie więcej, niżby wynikało z upływu czasu. Weszła pewnie w okres przekwitania, to już był z grubsza ten wiek, albo tarapaty Mikołaja zaciążyły psychicznie i na niej, odciskając swe piętno na twarzy.

Pomogłem jej zdjąć płaszcz, podsunąłem krzesło i czekałem, aż sama wyjawi powód swojej nagłej wizyty. Pytanie o to wydało mi się niestosowne, mogłoby wyglądać na popędzanie.

— Mikołaj gdzieś zginął — oznajmiła. — Nie ma go od wczoraj.

— Jak to: nie ma? — spytałem niezbyt sensownie, bo przecież wyraziła się całkiem jasno.

— Wyszedł, kiedy nie było mnie w domu, i dotąd nie wrócił. Zgłosiłam to dziś rano milicji, ale odpowiedzieli mi, że mogą przyjąć meldunek dopiero po dwóch dobach.

— Taka jest zasada — wyjaśniłem. — Na noc nie wraca wielu ludzi, a następnego dnia się odnajdują. Czy sprawdziła pani w pogotowiu?

— Sprawdziłam, w wypadkach go nie ma. W izbie wytrzeźwień — dodała po chwili zażenowana — też nie.

— Pił ostatnio tak ostro? — zdziwiłem się. Surmak nigdy nie stronił od wódki, lecz jako klienta izby wytrzeźwień nie wyobrażałem go sobie. Nawet po dużym piciu trzymał się dobrze, a takich milicja nie zgarnia.

— Nie — zaprzeczyła skwapliwie Weronika. — Ale dla zupełnej pewności dzwoniłam i tam. Do pana przyszłam, żeby spytać, czy nie dałoby się jakoś wpłynąć na milicję. Mikołaj nie jest z tych, co nie wracają na noc, a potem się znajdują. Nigdy się to dotąd nie zdarzyło.

— To nie jest argument, przynajmniej dla milicji. Wszystko zdarza się kiedyś po raz pierwszy.

— A jeśli zachodzi podejrzenie, że ktoś do tego zniknięcia przyłożył rękę? — spytała po chwili namysłu.

Hipoteza była zaskakująca, lecz wydała mi się urojeniem Surmakowej. Komu dziś Mikołaj zawadzał?

— Owszem, to mogłoby ewentualnie mieć znaczenie — odpowiedziałem powściągliwie. — Ale co skłania panią do takiego podejrzenia?

— Wizyta, jaką miał wczoraj Mikołaj.

— Czyja?

— Nie wiem i nie domyślam się nawet. Ale niech pan posłucha, bo to jednak zastanawiające.

Wczoraj — relacjonowała — zrobiła po pracy zakupy i zaniosła je do domu. Spieszyła się, by pójść do chorej koleżanki, którą obiecała odwiedzić. W mieszkaniu okazało się, że mąż ma gościa. Słyszała rozmowę w jego pokoju, a na wieszaku wisiała popielata kurtka z cielęcej skóry. Gdy wypakowywała w kuchni wiktuały, przyszedł tam Mikołaj. Skończyły mu się zapałki, musiał skorzystać z domowego zapasu. Wymienili zaledwie parę słów. Ona nie zapytała o gościa, Mikołaj zaś sam nic o nim nie powiedział. Zauważyła jednak, że był zdenerwowany. Kiedy wróciła od koleżanki — dochodziła akurat siódma, to pamięta — męża w domu nie było. I nie ma go dotąd. Rano spytała dozorcę, czy czegoś nie wie. Odpowiedział, że widział po południu Mikołaja, wychodzącego na ulicę z jakimś obcym mężczyzną. Zauważył również, że mężczyzna ów miał na sobie popielatą kurtkę ze skóry.

— To jeszcze nie uzasadnia podejrzenia, że mąż zaginął — powiedziałem.

— Pan zna przecież Mikołaja dłużej ode mnie. To do niego niepodobne, takie nagłe zniknięcie bez uprzedzenia. W najgorszym razie zadzwoniłby potem z miasta.

— Czy nie zauważyła pani w nim ostatnio jakichś zmian?

— Owszem, był w złym stanie psychicznym, sam pan chyba rozumie...

— To też już dużo. Mogło go gdzieś pognać.

Milczała chwilę.

— Więc co pan radzi jako przyjaciel i prokurator? — spytała.

— Zaczekać jeszcze do jutrzejszego popołudnia.

Czułem przy pożegnaniu, że odchodzi zawiedziona. Liczyła pewnie na to, że skorzystam ze swoich prokuratorskich wpływów w milicji, by zrobić dla Mikołaja wyłom w owej zasadzie odczekiwania czterdziestu ośmiu godzin. Mnie zaś dopiero po jej odejściu zniknięcie Surmaka zaczęło się kojarzyć z aferą, która strąciła go niedawno z toru po wielu latach aktywnego życia. Lecz by zrozumieć dramat upadku, trzeba znać całe to życie — od folwarcznej młodości do wzlotów wieku dojrzałego. Wprawdzie nie przez wszystkie lata towarzyszyłem Surmakowi, ale — śmiem twierdzić — nikt więcej niż ja o nim nie wie. Nawet Weronika, ostatnia żona.

Mikołaj Surmak urodził się nisko: w rodzinie dworskiego fornala. Jego ojciec spadł potem jeszcze niżej. Po frontowej kontuzji w pierwszej wojnie nie nadawał się już do pracy przy koniach i wylądował jako nocny stróż. To było w majątku Rudnik, gdzie w owym czasie zaczął pracować i mój ojciec, śpichrzowy. Parę miesięcy wcześniej przyszedłem na świat ja, dziecko ostatniego roku wojny. Mikołaj miał już wtedy osiem lat, nie da się więc powiedzieć, że byliśmy kolegami od kołyski. W dzieciństwie osiem lat to różnica ogromna. Dopiero potem czas ją stopniowo sklepuje, aby w końcu uczynić nieodczuwalną.

Mikołaja, jak opowiadano, od najwcześniejszych lat rozpierała ciekawość. Podobno jeszcze jako maluch rozebrał pod nieobecność domowników budzik, żeby dociec, dlaczego tyka i dzwoni. W uczniowskich czasach przeczytał całą szkolną bibliotekę; każdy wieczór w czworacznej izbie Surmaków kończył się jego żebraniną o niegaszenie lampy. Potem, gdy zaczął chodzić do roboty i dawać na utrzymanie rodziny, miał już mocniejszą pozycję, toteż w oknie Surmaków światło gasło najpóźniej. W tych latach wyczytywał z kolei bibliotekę parafialną, bo innej w okolicy nie było. Wśród folwarcznej służby kwitowano to jako dziwactwo, budzące jednak szacunek. Bo w końcu, gdy trzeba było ładnie napisać list lub podanie bądź też obliczyć coś, Mikołaj był bezkonkurencyjny. A przy tym swój, folwarczny, nie tak niedosięgły i onieśmielający jak ksiądz, rządca czy choćby nauczyciel.

Miałem trzynaście lat, gdy Mikołaja powołano do wojska. Poszedł służyć chętnie. Gnała go ciekawość, lecz bardziej jeszcze chyba nadzieja na wyrwanie się z czworaków, gdzie nie miał żadnych perspektyw. W tamtych czasach nie bobrowali po wsiach i majątkach werbownicy, szukający rąk do pracy w górnictwie i na wielkich budowlach. To, że Mikołaj i ja znaleźliśmy furtki do miasta, było przede wszystkim sprawą osobistego szczęścia, które nam dopisało. Mikołaj dobrze trafił przy poborze — przydzielono go do 21 pułku piechoty w Warszawie, a nie na jakąś głęboką prowincję, gdzie tylko garnizon i rachityczna mieścina. Ja w rok później, po skończeniu szkoły powszechnej, też przyssałem się do Warszawy dzięki pomyślnym okolicznościom — bo sam tylko własny wysiłek nie wystarczyłby żadnym sposobem.

Siostra mej matki wydała się za ślusarza Kubiaka, mającego prywatny warsztat w Kobyłce pod Warszawą. Wuj potrzebował pomocnika do prostych robót przy rowerach, mnie zaś marzyło się gimnazjum. Za sprawą matki doszło do rodzinnej umowy: mogłem zostać owym pomocnikiem na popołudniowe godziny, za co wujostwo oferowali kwaterę i wikt. Musiałem jeszcze dostać się do państwowego gimnazjum w Warszawie, gdyż prywatne nie wchodziło w rachubę. Czesne wynosiło tam sto złotych miesięcznie, a memu ojcu płacono — poza ordynarią — pięćdziesiąt złotych na kwartał.

Zdałem (choć dopiero na jednym z ostatnich miejsc) do gimnazjum Władysława IV na Pradze, tuż obok Dworca Wileńskiego, na który przyjeżdżało się z Kobyłki. Późniejsza nauka szła mi lepiej niż egzamin wstępny, lecz jej koszty okazały się i tutaj spore. Ulgowe czesne dla ubogich przekraczało sto złotych rocznie, na podręczniki, pomoce, ubranie i dojazdy trzeba było wydawać drugie tyle. Ojciec przysyłał jednak pieniądze bez wyrzekań ani wypominania mi tego; wymagał tylko, żebym się dobrze uczył. Dopiero podczas wojny dowiedziałem się przypadkowo, że musiał po trosze kraść na tę moją edukację, co — jako śpichrzowemu — przychodziło mu dość łatwo i nigdy się nie wydało. Ani po owym odkryciu, ani później nie było między mną a ojcem mowy o tym. Nie oskarżałem go też w duchu, bo kradł przecież dla mnie, nie dla siebie. Lecz do dziś jeszcze czuję się winowajcą tamtego grzechu, który musiał trapić ojca, gdyż był człowiekiem wierzącym.

Robota przy rowerach zajmowała mi przeciętnie trzy godziny dziennie. Dawało się to godzić z nauką, lecz nie zostawiało już czasu na nic innego. Dopiero na uniwersytecie — zapisałem się po maturze na prawo — mój dzień zrobił się nieco luźniejszy. I tak dociągnąłem do wojny, która przerwała mi studia w połowie.

Ukończyłem je w 1943 roku w trybie tajnym, dojeżdżając do Warszawy z Rudnika, gdzie przetrwałem okupację jako buchalter w majątku. Nie miałem do tej pracy żadnego przygotowania, lecz ojciec załatwił ją dla mnie, gdy fachowy poprzednik nie wrócił z wrześniowej wojny. Z początku miałem trudności, jednak wdrożyłem gdyż owa okupacyjna księgowość bardziej potrzebowała sprytu niż rzetelnych kwalifikacji. Jeśli miałem kłopoty, to tylko z uzasadnianiem wyjazdów do Warszawy, których moje studia wymagały częściej niż interesy majątku. Lecz nie chciałbym się tu dłużej rozwodzić nad sobą. Dla późniejszych moich losów ważne jest tylko to, że zostałem w końcu magistrem prawa, co okazało się użyteczne dla Mikołaja Surmaka, wschodzącego działacza.

Teraz o Mikołaju. O jego służbie wojskowej wiem niewiele. Tyle tylko, że ukończył ją jako kapral, co było pułapem żołnierskiego awansu. Żeby zajść wyżej, trzeba było zostać w wojsku na stałe — to zaś Surmakowi nie odpowiadało, gdyż znalazł już inny sposób zaczepienia się w mieście: ożenek. Nie mnie oceniać męskie walory Mikołaja; faktem jest jednak, że z dziewczynami trudności nie miał — ani w młodości, ani potem. Kobieta, z którą się zaraz po wojsku ożenił, miała na imię Janina, pracowała jako robotnica u Wedla i mieszkała z zarabiającą szyciem matką w pokoju z kuchnią na Kawęczyńskiej. Tam też przeprowadził się wprost z koszar Mikołaj.

Ale łatwiej było wówczas w Warszawie o żonę i mieszkanie niż o posadę dla człowieka bez kwalifikacji. Ani folwarczny staż, ani stopień kaprala na nic się nie mogły pracodawcom przydać. Odwiedzałem Mikołaja w tamtych latach parokrotnie i raz tylko trafiłem na okres jego dłuższego zatrudnienia w przedsiębiorstwie konnego transportu. Poza tym imał się wszystkiego, co wpadło w ręce — ale bywał też całe tygodnie bez grosza, na garnuszku żony.

Byt kształtuje świadomość — na Surmaku sprawdziło się to dość szybko. Przez kolegę z wojska związał się z komunistami, lecz nie konspirował wówczas długo. Aresztowany w 1936 roku, pewnie swemu nowiejuszostwu zawdzięczał stosunkowo łagodny wyrok — cztery lata. Odsiedział trzy, uwolniła go wojna. W parę tygodni po jego uwięzieniu urodził się syn Michał.

Z perspektywy późniejszych lat Surmak nie uważał pobytu w więzieniu za czas stracony. Bardzo się przez ten okres dokształcił, korzystając z pomocy współwięźniów i książek poważniejszych niż w parafialnej bibliotece. Podczas okupacji spotkałem się z nim tylko dwa razy. To jednak wystarczyło, by zauważyć, że ma szersze horyzonty i precyzyjniej formułuje myśli. Dzielił więzienną celę z ludźmi znaczniejszego od siebie kalibru i obcowanie z nimi potrafił umysłowo wykorzystać. Z jednym z nich, towarzyszem Siwym, życie jego miało się potem splątać na długo.

Podczas okupacji — jak wspomniałem — widziałem Surmaka tylko dwa razy, potem musiał się ukrywać. Gestapo przejęło policyjne spisy polskich komunistów i po wybuchu wojny na Wschodzie zaczęło wybierać z domów tych, którzy nie zabezpieczyli się przez zmianę nazwisk i adresów. Surmak mieszkał po dawnemu na Kawęczyńskiej. Dopiero ostrzeżony przez towarzyszy wyprowadził się, niemal w ostatniej chwili — na kilka dni przed nocną wizytą gości z Alei Szucha. Odtąd nie mógł już bywać ani u żony, ani u rodziców w Rudniku. Zamelinował się gdzieś na Woli, nie na długo zresztą. Latem czterdziestego drugiego roku powędrował do lasu w jednym z pierwszych oddziałów partyzanckich Gwardii Ludowej. I tam zaczęła się jego szybka droga w górę. Już w następnym roku dowodził — jako porucznik — własnym oddziałem. W czterdziestym czwartym wmaszerował do wyzwolonego Lublina w stopniu kapitana. Gdzieś w połowie tej drogi przypadło brzemienne w życiowe skutki odbicie przezeń z więzienia towarzysza Siwego.

Po wyzwoleniu osoba towarzysza Siwego stała się głośna, lecz wtedy, w czasie okupacji, znało go tylko niewielu, całkiem nieliczni zaś orientowali się, kim był naprawdę. Nie miało widać tej orientacji i gestapo, gdyż po przypadkowym podobno aresztowaniu na Lubelszczyźnie pozostawiło Siwego w prowincjonalnym więzieniu w Karolewie. Stamtąd, w podjętej na własną rękę ryzykownej akcji, odbił go Surmak i przechował w lesie aż do czasu, gdy pogoń ustała, a odpowiednia komórka partii znalazła bezpieczny lokal.

O tym wszystkim dowiedziałem się po wyzwoleniu, gdy i moje losy sprzęgły się z Surmakiem. On znalazł się za frontem już latem czterdziestego czwartego roku, ja — w Rudniku — dopiero po styczniowej ofensywie radzieckiej. W lutym Surmak wpadł na krótko do swych rodziców. Był wtedy powiatowym komendantem milicji na uwolnionej części warszawskiego województwa. Lecz szykował się już do nowego skoku. Przed odjazdem z Rudnika przyszedł do mnie. W wojskowym mundurze kapitana — milicja nie miała jeszcze wtedy własnych uniformów — był zupełnie innym człowiekiem niż przedtem, gdy nosił tanie garniturki z bazarów.

— Cieszę się, że cię widzę — zagaił. — Jakoś przeżyliśmy na złość Hitlerowi.

— Ano przeżyliśmy — odrzekłem. — A twoja rodzina w Warszawie?

— Też. Praga miała zalety przynajmniej w powstanie. Nawet szyby nie poleciały.

— Wracasz tam?

— Nie. Mam już przydział na ziemie zachodnie, po Niemcach.

— Też do milicji?

— Nie, wyżej.

— To znaczy?

— Na starostę.

Gwizdnąłem z podziwu, co Surmaka, sądząc po minie, mile połaskotało.

— Dokąd? — spytałem.

— Jeszcze nie ustalone. To na razie za frontem.

— Ale chyba już niedługo, jeśli dalej pójdzie w takim tempie.

— Też tak myślę. Dlatego dobieram już sobie ludzi. Słyszałem, że skończyłeś to swoje prawo.

— Skończyłem.

— Potrzebowałbym cię, Marian. Na sekretarza starostwa.

Propozycja była frapująca i przychodziła w samą porę. Formalnie pozostawałem nadal buchalterem majątku. Ale wiadomo już było, że ziemia pójdzie wnet pod parcelację, pewnie jeszcze przed siewami. Zresztą posada ta nie interesowała mnie, jako prawnika, na dłużej. Nie zamierzałem też zostawać na wsi, tu nie było dla mnie w ogóle przyszłości.

— To jest do rozważenia — odpowiedziałem przetargowym tonem.

— Tu nie ma co rozważać — przydusił mnie Surmak. — Lepszej posady nie dostaniesz, nie mówiąc o mieszkaniu. Tam mogę ci dać nawet willę. No i masz chyba do mnie zaufanie, nie?

— Mam — przyznałem.

— No to załatwione — przyklepał umowę nie czekając na wyraźniejszą deklarację z mojej strony. — Jak przyjdzie pora, przyślę ci wiadomość, gdzie się zgłosić.

Pora przyszła w końcu marca. Przyjechał do mnie wysłannik Surmaka z wiadomością, żebym — o ile zdążę — stawił się nazajutrz o szóstej rano pod wskazanym adresem w Warszawie, skąd wyruszy ciężarówka do Kręplina na ziemiach zachodnich. Jeśli nie zdążę — mam szukać Surmaka w tymże Kręplinie. Sformułowane po polsku i po rosyjsku polecenie wyjazdu miało umożliwić mi podróż wojskowymi środkami komunikacji, bo innych jeszcze nie było.

Stawić się w Warszawie rano nie mogłem, toteż przyszło mi skorzystać z owego dwujęzycznego dokumentu. Wyjechałem z Rudnika dobę później.

II

Wspomniałem już, że po odejściu Surmakowej zniknięcie Mikołaja zaczęło mi się kojarzyć z aferą, która zakończyła niedawno jego życiową karierę. Muszę zatem pokrótce o niej opowiedzieć.

W maju 1971 roku, utraciwszy poprzednie stanowisko, Surmak nie chciał iść na zaproponowaną mu przez KW przedterminową emeryturę. Poprosił o inną pracę — i dostał zwalniające się akurat stanowisko dyrektora Domów Towarowych. Nie znał się na tej branży, lecz przy swej nie osłabionej jeszcze mimo zaawansowanego wieku rzutkości mógł śmiało podołać zadaniu i dotrwać tam do honorowego odejścia na rentę w przepisowym czasie.

Stało się inaczej. Przed paroma miesiącami wpłynęły do KW anonimowe donosy o łapownictwie w zarządzie Domów Towarowych. Prywatni dostawcy mieli jakoby płacić duże sumy za to, żeby kupowano ich wyroby. Anonimy owe KW przekazało Surmakowi, by zainteresował się trybem zakupów u prywatnych wytwórców. Surmak odpowiedział po trzech tygodniach, że wszystko jest w porządku, anonimy zaś wydają mu się oszczerczą intrygą. KW przyjęło odpowiedź do wiadomości i na tym się na razie skończyło.

Aliści autorzy anonimów wysłali je także do milicji, która podjęła badanie własnymi kanałami. Sensacja wybuchła w miesiąc po uspokajającym raporcie Surmaka. Na podstawie zebranych przez milicję dowodów trzeba było aresztować aż sześciu pracowników Surmaka, w tym jednego z jego zastępców. Wstępne śledztwo potwierdziło zarzuty, kompromitując tym samym Surmaka.

Jego sprawa wypłynęła w KW na nowo. Rozważano projekt dyscyplinarnego zwolnienia, skończyło się jednak na powrocie do koncepcji z 1971 roku: przedterminowego odesłania na rentę. Tylko że teraz miało ono bardzo nieprzyjemny wydźwięk. Rozeszła się po mieście fama, że Surmak także ciągnął korzyści z łapówek, tylko nie zdołano mu tego udowodnić. Jeszcze bardziej jadowita plotka sugerowała, że dowody może i są, lecz — by nie kompromitować zasłużonego działacza partii — schowano je pod sukno.

Ponieważ znam dobrze Surmaka, wykluczałem jakiekolwiek wspólnictwo z łapownikami. Natomiast nie dałbym głowy za to, że jego raport był rzetelny. W przeszłości zetknąłem się już z tuszowaniem przez niego brudów w imię niekalania własnego gniazda. Może i teraz odkrył coś, lecz postanowił ukrócić to sam, bez rozgłosu, KW zaś zbyć raportem o oszczerstwie. Przy sprawie z donosu byłaby to kalkulacja naiwna, ale przecież możliwa.

Nie wiedziałem jeszcze, jak powiązać owo przypuszczenie ze zniknięciem Surmaka po tajemniczej wizycie mężczyzny w popielatej kurtce. Ale mogło się coś za tym kryć.

Poszedłem do prokuratora Nowaczyka, prowadzącego sprawę łapowniczej afery. Spytałem, czy ujawniło się w ostatnich dniach coś nowego.

— Nie — odpowiedział. — A dlaczego pytasz?

— Bo wczoraj wieczorem znikł Surmak.

To go poderwało, obrócił się na krześle w moją stronę.

— Skąd wiesz? — spytał.

— Od jego żony.

Opowiedziałem, co było mi wiadome. Równocześnie uprzytomniłem sobie, że byłoby niedobrze dla reputacji Surmaka, gdyby Nowaczyk zaczął węszyć wokół jego zniknięcia. Spytałem, czy nie ma czasem takiego zamiaru.

— Jeśli Surmak się nie znajdzie, ktoś będzie musiał węszyć, niezależnie od afery. Przypadek bądź co bądź milicyjny.

— Lepiej byłoby nie łączyć tego z aferą, dopóki nic za takim związkiem nie przemawia.

— Zamelduj Ordyńskiemu — poradził mi. — Niech zdecyduje.

— Ale chyba dopiero po dwóch dobach. Nie ma co robić alarmu przed czasem.

— Chyba tak. Może się po prostu gdzieś zapił.

Nie podważałem domniemania Nowaczyka, chociaż ewentualność taką przekreśliłem jeszcze podczas rozmowy z Surmakową. Odporność Mikołaja na alkohol poznałem od razu na początku naszej współpracy w Kręplinie.

Po dwóch dniach swoistego autostopu na dofrontowych drogach, wytrzęsiony aż do mdłości przez wojskowe ciężarówki, wysiadłem wieczorową porą na rynku w Kręplinie. W budynku niemieckiego starostwa rozlokowała się radziecka komendantura. Na pytanie o polskie starostwo wskazano mi pobliski bank, gdzie łopotała nad wejściem źle widoczna po zmroku biało-czerwona flaga. Lecz Surmaka tam nie było. Wartownik w milicyjnej opasce dopiero po obejrzeniu mego dwujęzycznego zaświadczenia wyjawił, że ,,obywatel kapitan starosta” jest w radzieckiej komendanturze. Wróciłem do znanego mi już budynku. Komendant, jak się okazało, podejmował właśnie kolacją polskiego starostę i jego najbliższych współpracowników. Wywołany przez dyżurnego podoficera Surmak zaprowadził mnie do zadymionej sali biesiadnej, gdzie jedynie ja byłem trzeźwy — niedługo zresztą.

Nas, Polaków, było pięciu. Rosjan więcej — bodaj że wszyscy oficerowie komendantury. Tam właśnie Surmak ukazał mi się od nie znanej dotąd strony: jako człowiek, którego alkohol z nóg nie ścina. Gdy przed północą wszystkim zdrętwiały już języki i sflaczały ciała, on — choć nie opuścił żadnej kolejki — pił jeszcze z komendantem brudzia, a potem ubijał z nim jakieś służbowe interesy, które na trzeźwo miały pewnie marne szanse. Nazajutrz rano, kiedy głowa pękała mi od kaca, ściągnął mnie do swego pokoju na zasadniczą rozmowę o urzędowaniu.

— Chciałbym — oznajmił — żeby od początku było między nami jasno. Ja nie myślę zajmować się papierkami. Nie mam nawet pojęcia, jak taka powiatowa biurokracja powinna wyglądać.

— Ja też nie — odpowiedziałem szczerze. — Nigdy tego nie robiłem.

— Ale jesteś prawnikiem, to powinieneś z grubsza wiedzieć, jakie są przepisy.

— To z grubsza wiem — przyznałem.

— Wobec tego, w imię boże, zakładaj kancelarię i urzęduj. Ja będę dbał o gospodarkę, żeby ludzie chcieli przyjeżdżać i zostawać, bo tu na razie pustynia. Niemcy pouciekali, a naszych nie ma.

Nie wszyscy Niemcy pouciekali, ale Polaków rzeczywiście prawie nie było, bo i skąd mieli się wziąć. Ja, nawet z urzędowym dokumentem, dojechałem do Kręplina z trudem, spowiadając się na kontrolnych punktach regulirowszczykom w spódnicach. W powiecie przebywała jeszcze część przymusowych robotników z okresu wojny, ale tylko niektórzy wyrażali chęć pozostania tu na stałe. Reszta czekała na unormowanie się komunikacji, by wrócić do domów.

Napływ repatriantów i osadników był dopiero w planach, a orać i siać należało już, jeśli nie chciało się oferować przybyszom ugorów. Surmak był tego świadom i łatwo zrozumieć, że nie chciał zaprzątać sobie głowy niczym innym, a zwłaszcza urzędowaniem.

Jeszcze tego samego dnia dowiedziałem się, co załatwił za biesiadnym stołem z komendantem. Tyłowe służby radzieckie, by wyżywić walczące armie, zagospodarowywały zaraz po przejściu frontu niemieckie majątki rolne. Ściągano do nich zdatny do użycia sprzęt, materiał siewny, umiejących pracować na roli Niemców. Kiedyśmy przyjechali do Kręplina, wiosenne siewy w tych majątkach były już w pełni, gdzieniegdzie nawet bliskie ukończenia, bo zima ustąpiła tego roku wcześnie. Surmak wymógł na komendancie przyrzeczenie, że przy pomocy tych samych ludzi i środków — natychmiast po zakończeniu prac w majątkach — obsieje się opuszczone gospodarstwa chłopskie, aby przyszłych osadników nie czekał rok bez zbiorów.

— Winszuję ci — pogratulowałem Surmakowi. — Tylko że to na razie obiecanka zza stołu.

— On, honorowy człowiek, nie wycofa się.

— To jeszcze nie znaczy, że podoła.

— O to zadbamy inaczej. Postarają się jego ludzie.

Nazajutrz okazało się, że Surmak załatwił za stołem jeszcze inny interes: przejęcie przez starostwo niedużego majątku pod Kręplinem, z nieczynną na razie gorzelnią. W istocie szło głównie o tę gorzelnię. Surmak wiedział już z doświadczenia, że na zafrontowych obszarach najmocniejszą walutą jest spirytus, za który można zyskać więcej niż za trudne do skonsumowania dolary, ruble i złotówki. Niebawem miałem się o tym przekonać i ja.

Uruchomienie gorzelni zbiegło się z wyznaczeniem polskich wójtów, przeważnie spośród przymusowych robotników z lat wojny, którzy zdecydowali się — przynajmniej na razie — zostać z nami. Surmak zlecił im szturmowe zadanie: obsiać pola. I przydzielił na to fundusz: spirytus. Nie pamiętam już dziś, w jakim przeliczeniu na hektar. Kiedy w tydzień później pojechałem do jednej z gmin, wójt ucztował przy butelce z rozśpiewanym rzewnie sierżantem, wojskowym zarządcą okolicznych folwarków. Na opuszczonych przez bauerów gospodarstwach parkotały traktory i pracowali żwawo Niemcy.

Spirytus niejednokrotnie wspomagał nam gospodarkę i później jeszcze, gdy siedzieli już na zagrodach polscy osadnicy. Dotkliwie brakowało im koni i krów, uprowadzonych przez Niemców bądź zjedzonych przez armie. Jednakże po ustaniu wojny zaczęły przez powiat przeciągać wielkie tabuny zdobycznych zwierząt, pędzonych przez żołnierzy z Niemiec na wschód. O skrupulatnym rozliczaniu konwojentów nie mogło być mowy, gdyż część zwierząt odpadała po drodze z powodu okulawienia lub chorób. Surmak znowu rozprowadził spirytus i wkrótce nie było w powiecie osadnika bez jednej przynajmniej krowy. Na tym jednak trzeba było skończyć wspieranie gospodarki okowitą, gdyż zaczął nam się rozpijać personel gmin, którego też nie dawało się rozliczyć z przydziałów.

Nie chciałbym stwarzać wrażenia, że Surmak działał tylko takimi metodami, z perspektywy normalnych czasów co najmniej wątpliwymi. Działał rozmaicie, zależnie od okoliczności — choć i te inne sposoby nie zawsze mógłby akceptować szeryf dokumentacji, główny księgowy. Ale wtedy nie mieliśmy jeszcze głównego księgowego, a z początku i pieniędzy. Pracownicy nie dostawali żadnych wynagrodzeń, tylko jedzenie w stołówkach, a handel zamienny był przez długie tygodnie najczęstszą formą rotacji dóbr. W takich właśnie warunkach musieliśmy organizować życie w powiecie i partyzant Surmak, nie skażony urzędniczym legalizmem, był na to ze swoimi metodami człowiekiem w sam raz. Wielokrotnie przyszło mi używać tego argumentu, kiedy potem zaczęto się go o różne rzeczy czepiać, oddzielając ocenę środków od warunków i wyników.

Surmak miał skłonność do ryzyka i lekceważenia wszelkich formalnych reguł. Nie czekając na lekarza, powierzył kierownictwo szpitala felczerowi, do milicji zaś przyjmował każdego chętnego, jakby godząc się z ewentualnością, że niejednego z powołanych w ten sposób stróżów porządku przyjdzie może wkrótce zwolnić (tak też było).

— Człowieku — tłumaczył mi, kiedy przestrzegałem go przed pochopnością — przecież nie mamy innego wyjścia. Wybierać można wtedy, kiedy jest z czego.

— A jakbyś nie miał pilota, to wsadzisz na samolot dżokeja?

— Nie rób ze mnie idioty, to zupełnie co innego.

— Z tym felczerem to jednak trochę tak.

— Więc co, chorzy mają umierać bez żadnej pomocy? W' partyzantce przez dwa lata leczył nas felczer i dobrze. Nikt do piachu nie poszedł, chyba że od kuli.

Nasz felczer zawiadywał szpitalem niedługo, w maju zastąpił go wracający z oflagu lekarz, natomiast kompromitacja personalna przyszła z całkiem innej strony. Na Ziemiach Odzyskanych szukali schronienia różnego pokroju renegaci i kolaboranci, liczący na przetrwanie tu do amnestii albo trzeciej wojny. W kwietniu Surmak przyjął na intendenta starostwa niejakiego Krawczuka, rzekomo indywidualnego repatrianta z Wołynia. Krawczuk wywiązywał się ze swych zadań bez zarzutu, był sumienny i gorliwy. Pracowaliśmy z nim aż do września, kiedy to pewnego wieczora poproszono Surmaka do Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa. Zastał tam naszego intendenta w kajdankach. Dwie autentyczne repatriantki z Wołynia rozpoznały w nim podoficera kolaboranckiej policji ukraińskiej, który przyczynił się do śmierci ich mężów. Od tego dnia Surmak stał się ostrożniejszy. Było to o tyle łatwe, że we wrześniu nie brakowało już tak bardzo ludzi. Przychodziły repatrianckie pociągi zza Buga, a z centralnej Polski też zjeżdżali nie sami tylko szabrownicy.

Od wczesnej jesieni likwidowały się radzieckie komendantury wojskowe, pełna władza nad przyłączonymi ziemiami przechodziła w ręce polskiej administracji. W tym właśnie czasie dojrzała sprawa przeniesienia się do Kręplina Janiny Surmakowej i dziewięcioletniego wtedy Michała.

Nie wiem, jak układało się małżeńskie pożycie Surmaka przed wojną i podczas okupacji, nim jeszcze musiał zniknąć z domu. Nigdy o tym ze mną nie mówił. Lecz nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by widzieć, że nie łaknie żony w Kręplinie. Żył z sekretarką, ale nie sądzę, by ten związek miał jakiekolwiek znaczenie. Rozpadł się zresztą jeszcze przed przyjazdem żony. Niechęć do sprowadzenia Janiny objawiała się przez cały czas, musiała więc mieć inne źródło. W rozmowach ze mną Surmak utrzymywał, że przyczyną zwłoki jest stan zdrowia teściowej, która w Warszawie ma lepsze warunki leczenia. W lipcu przekonałem się, że mistyfikował. Gdy jechałem służbowo do Warszawy, dał mi paczkę z prezentami dla rodziny. Udałem się na Kawęczyńską prosto z dworca, żeby nie zawieruszyć gdzieś pakunku. Janina pracowała akurat na drugą zmianę (ciągle u Wedla), więc zastałem ją w domu. W rozmowie z nią wyjaśniło się szybko, że teściowa nie jest żadną przeszkodą. Choruje wprawdzie, ale nie musi bynajmniej opuszczać Warszawy z Janiną. Druga córka, popowstaniowa prowincjuszka z przymusu, gotowa jest przyjąć matkę wraz z mieszkaniem. Niecierpliwie nawet na to ze swym mężem czeka.

— To w czym trudność? — spytałem prostodusznie.

— Niech pan spyta Mikołaja.

Mikołaja nie spytałem, bo nic mnie do tego nie upoważniało. To była w końcu ich małżeńska sprawa, w którą nie należało się bez zaproszenia wtrącać. We wrześniu popchnęło ją naprzód zrządzenie losu: matka Janiny umarła. Surmak pojechał na pogrzeb. Po powrocie oznajmił mi zwięźle, że sprowadza Janinę z Warszawy i trzeba będzie za dwa tygodnie wysłać po nią i Michała samochód.

Przyjechała w październiku. Kierowca tytułował ją „panią starościną” i widać było, że bardzo jest z tego zadowolona. Po zniesieniu rzeczy dała mu przesadnie hojny napiwek, chyba połowę swego miesięcznego zarobku u Wedla. Ostatniego zresztą własnego zarobku, bo w Kręplinie do pracy nie poszła. Nie dlatego że Mikołaj zarabiał wystarczająco dużo; wprawdzie płacono nam już wtedy pensje, ale w zestawieniu z cenami były to sumy skromniutkie. Prawdziwą przyczynę pozostawania Surmakowej w domu poznałem później. Nie miała kwalifikacji do takiej pracy, która — w jej pojęciu — nie deprecjonowałaby społecznej pozycji starościny. Wołała oszczędne bytowanie niż niejasność osobistego statusu, tak niezamierzenie podbitego przez kierowcę.

Dziś wydaje się to śmieszne, bo samo zjawisko straciło grunt: nie ma już takich społecznych awansów z dnia na dzień. Wtedy były one liczne, a najbardziej przewracały w głowach żonom. Bo trzeba powiedzieć wyraźnie, że Surmakowej przewróciło się w słabej niestety głowie. Nie pozostało to bez wpływu na losy jej małżeństwa — chociaż i bez tego musiałoby się ono rozpaść. Prawdopodobnie już po powrocie Mikołaja z więzienia różnica intelektualna była zbyt duża, a czas stopniowo ją pogłębiał. Surmak rwał ostro do przodu, natomiast horyzont myślowy Janiny nie poszerzał się bynajmniej wraz z ambicjami. Z początku nie była tego świadoma, potem nie chciała przyjmować do wiadomości.

III

Wieczorem zatelefonowałem do Weroniki Surmakowej, aby dowiedzieć się, czy Mikołaja nadal nie ma. Wykręcając numer łudziłem się nadzieją, że może usłyszę jego głos. Jednak odezwała się ona.

— Dawicki — przedstawiłem się. — Czy u pani bez zmian?

— Tak, nie ma go — potwierdziła.

— I żadnej wiadomości ani poszlaki?

— Żadnej.

— No cóż, dziękuję. Jutro po południu będzie już mogła zająć się tym milicja.

— Nadal nie chce pan interweniować, żeby zajęła się wcześniej?

— On sam mógłby być niezadowolony z takiego pośpiechu, jeśli się znajdzie.

— Jeśli się znajdzie... — powtórzyła ze smutkiem w głosie.

Nie zmyślałem twierdząc, że Surmak byłby niezadowolony z zaalarmowania bez potrzeby milicji. Dbał o własną opinię, choć nie w takim sensie, jak unikająca podrzędnej posady Janina. Za dyshonor uważał dopuszczenie do sytuacji, która uzasadniałaby zarzut, że nie dał sobie z czymś rady. Wyniósł chyba tę ambicję z partyzantki, gdzie zaradność była bodaj najcenniejszą z cech dowódcy, a nawet szeregowego żołnierza. Na Ziemiach Odzyskanych było w pierwszych miesiącach podobnie, tyle że niedostatek zaradności nie powodował tak dramatycznych skutków jak w partyzantce.

Urządzając powiat Surmak nie oglądał się na władze wojewódzkie. Przez pewien czas były one z tego zadowolone, mając dość kłopotów z innymi starostami i własnym niedowładem. Na jednej z odpraw pochwalono nas nawet za tę samodzielność, stawiając innym za przykład. Ale potem zmieniło się.

Punktem zwrotnym było przyjście do starostwa na stanowisko głównego księgowego (choć inaczej to się wtedy nazywało) Edwarda Mirosza. Rekomendował go wydział finansowy województwa, słusznie zresztą, był to bowiem przedwojenny fachowiec o dużym doświadczeniu. Surmak przyjął go chętnie, bo cenił przedwojennych fachowców, co nie było bynajmniej powszechne wśród ówczesnych działaczy ze społecznego awansu. Rozumiał to, czego wielu wyniesionych w górę nie rozumiało: że mimo urzędowego namaszczenia władza nie na wszystkim się zna — i że są specjaliści, którzy się znają.

Mirosz był dobrym fachowcem, ale na inne czasy i warunki. Kiedy zapoznał się z naszą kręplińską gospodarką i przypasował ją do przedwojennych przepisów, opadło go przerażenie. Byłem przy rozmowie, którą odbył wtedy z Surmakiem.

— Panie starosto — oznajmił — pierwsza inspekcja zakwestionuje tu połowę dokumentów. Nie mówiąc już o operacjach w ogóle nie udokumentowanych.

— Chromolę inspekcję — zdeklarował się lapidarnie Surmak. — Nie kradłem.

— Ale inni przy takim rozluźnieniu mogli. Nikt się tu z niczego prawidłowo nie rozliczał.

— Za to zrobili, co trzeba, to ważniejsze. Na wojnie też nikt się z amunicji nie wylicza.

— Tu nie front, nikogo pan takim argumentem nie przekona. Poza tym amunicji nikt nie kupi, więc i kradzieży nie ma się co obawiać.

— Dobrze, przypuśćmy, że trochę ukradli. To co z tego? Gdzie się miele, tam i rozkurz. A ziemię obsialiśmy, to fakt.

— Takie rozumowanie mógłby przyjąć prywatny przedsiębiorca. Urząd nie.

— To tylko źle świadczy o urzędzie. Prywatny przedsiębiorca nie działa na własną szkodę, tego możemy być pewni. Proszę bardzo, niech rozliczają mnie rzeczowo, z wyników.

— To niemożliwe.

— Panie Mirosz, tutaj wiele wydawało się niemożliwe, a myśmy nie przyjmowali tego do wiadomości. Niech pan pisze na mnie raport do wojewody, proszę bardzo.

Mirosz nie napisał raportu, gdyż za to, co było przed nim, nie odpowiadał. Na przyszłość zaś zabezpieczył się sposobem przewidzianym w służbowej pragmatyce: odmawiał podpisu, gdy operacja kolidowała z przepisami. Wtedy Surmak musiał z niej rezygnować albo brać na swoją odpowiedzialność. Przeważnie rezygnował, ale bywało i tak, że wręcz nie mógł. Pęczniała więc w biurku Mirosza teczka tego rodzaju decyzji. I oczywiście za nią przede wszystkim chwycił się inspektor województwa, gdy po kwartale zjechał do Kręplina.

Rozmawiałem z tym inspektorem w cztery oczy. Nabrawszy do mnie zaufania, powiedział, że nie pierwszy powiat kontroluje i gorsze rzeczy widział. Na te kozackie decyzje Surmaka mógłby przymknąć oczy, gdyby nie fakt, że zakwestionował je — mając po temu formalne podstawy — Mirosz W takiej sytuacji musi się to znaleźć w protokole kontroli i niech decyduje władza, która od tego jest. Jednocześnie bardzo chwalił naszą rachunkowość, zorganizowaną przez Mirosza z wielką starannością i znawstwem rzeczy. W rezultacie protokół przypominał wyrównaną wagę: na jednej szali porządek w księgach, na drugiej pogwałcenia przepisów. To praktycznie czyniło Mirosza nietykalnym. Surmak nie znalazłby żadnego pretekstu, by go zmienić. Zwłaszcza że własne konto miał nieczyste.

Wojewoda — będąc w równie niezręcznej sytuacji jak inspektor — pisemnie wytknął Surmakowi uchybienia i zobowiązał go do respektowania przepisów w przyszłości. Była to najłagodniejsza z możliwych reakcji. Wystarczała jednak, by nie można już było nas chwalić i stawiać za wzór. Więcej — na kolejnej odprawie znaleźliśmy się wśród zganionych za nieformalności. Ganiono za to po raz pierwszy, co było dla powiatów sygnałem, że kończy się okres pionierski i związana z nim tolerancja dla takich dowolności.

Surmak zezłościł się. Nie tylko podkopano jego poczucie dumy z rzutkości i osiągnięć, ale dano wręcz do zrozumienia, że źle sobie poczyna i może podpaść jeszcze bardziej. Odczuł widać ostrą potrzebę podpompowania się w oczach wojewódzkiej władzy, bo uczynił krok, który zaowocował potem w sposób zupełnie nieoczekiwany. Napisał list do towarzysza Siwego. Prosił go o odwiedziny w Kręplinie, gdyby wizytował te strony.

Towarzysz Siwy był już wtedy wielką figurą, o jego rozjazdach i wystąpieniach informowano na pierwszych stronach gazet. Surmak nie chwalił się dotąd tą znajomością ani jej nie wykorzystywał; nominację na starostę załatwił sobie na niższych piętrach władzy. Teraz przypomniał się Siwemu pierwszy raz po wojnie i niecierpliwie oczekiwał na odzew.

Nie czekał długo, Siwy zatelefonował z Warszawy już po trzech dniach. Podziękował za list i zawiadomił, że na pewno wpadnie do Kręplina przy najbliższym pobycie w naszym województwie — ale nie potrafi jeszcze określić, kiedy to będzie. Surmak poczuł się od razu mocniej. Wojewódzkie przygany zblakły w jego oczach, wrócił mu dawny impet. Odgrażał się nawet, że dalej będzie ignorował sprzeciwy Mirosza i podejmował decyzje na własną odpowiedzialność, ale to mu jednak wyperswadowałem.

Jedynym, co gryzło Surmaka bez zmiany — bo tu żaden Siwy pomóc nie mógł — były stosunki w domu. W owym czasie miałem już za sobą rozmowę z Janiną, która nie zdołała się powstrzymać od wylania przede mną swoich pretensji do Mikołaja.

— Czym on — dowodziła — byłby beze mnie? Wzięłam go z tego wojska bez grosza i widoków, w cajgowym ubranku na grzbiecie. Gdyby nie ja, musiałby wrócić do czworaków i fornalki.

— Może by doszedł do swego i od fornalki — zauważyłem.

— Panie, ilu pan takich widział? W Warszawie miał dobre odbicie i dużo czasu, bo nie napracował się tyle, co na folwarku. A ile miesięcy wcale nie pracował? Sam pan przecież wie, bywał pan u nas. Zdechłby z głodu, jakbym ja u Wedla nie zarabiała.

— Z własnej woli nie próżnował — broniłem, szczerze zresztą, Mikołaja.

— Czy ja mówię, że z własnej woli? Fachu na Warszawę nie miał, ot co. Ale ja mu tego nie wypominałam, dawałam jeść. A potem sama dziecko wychowałam, bo jak nie siedział, to się krył albo wojował.

— Gdyby to, nie byłby dziś tym, czym jest.

— Toteż wypominałabym mu i dalej, gdyby potrafił mnie uszanować. Okazać wdzięczność.

— Uważa pani, że jest niewdzięczny?

— Tak. Panie, przecież on się mnie po prostu wstydzi. Sam wszędzie jeździ i chodzi. A czym on lepszy ode mnie? Tym swoim czworacznym wychowaniem?

Tu ją więc bolało, pani starościna chciała brylować. Towarzyskich okazji było niewiele, ale zdarzały się jednak — i Surmak rzeczywiście udzielał się sam, nie prowadzał ze sobą żony. Tak nawet lepiej wyglądało, inni odpowiedzialni funkcjonariusze też bywali sami — lecz Janina Surmakowa nie rozumiała tego partyjnego savoir-vivre’u. Próbowałem go jej wyłożyć, ale trafiłem na niechętne ucho. Skierowałem rozmowę na inny tor, by oderwać się od nie rokującego porozumienia tematu.

Wahałem się długo, czy podjąć go z Mikołajem. Ostatecznie zdecydowałem, że nie. Lecz pewnego popołudnia, gdy siedzieliśmy obaj w jego gabinecie, zapytał po wyczerpaniu spraw służbowych:

— Czy Janina nie skarżyła ci się na mnie?

— Owszem — odpowiedziałem. — A dlaczego pytasz?

— Bo chcę się zorientować, jak szeroko to sięga. Obgadywała mnie i wobec innych.

Nie poinformował mnie, przed kim jeszcze wylewała swoje żale. Ani jak się o tym dowiedział — bezpośrednio czy od kogoś, z kim tamci z kolei rozmawiali. Skoro już ten temat został tknięty, poczułem się zobowiązany do zrelacjonowania Surmakowi mojej rozmowy z Janiną. Słuchał uważnie, lecz odniosłem wrażenie, że nie dowiedział się ode mnie nic nowego. Janina powtarzała pewnie wszystkim to samo.

— Powiedz, co ja mam z nią zrobić — rzekł po dłuższej chwili milczenia. — Staje się nielojalna, niedługo cały Kręplin będzie miał na językach nasze domowe kwasy.

— A rozmawiałeś już o tym z nią? — spytałem.

Machnął z rezygnacją dłonią.

— Jasne. Nie trafia. Boję się nawet, że skutek będzie odwrotny. Żeby mnie zawstydzać i przypierać do ściany.

Po kolejnej pauzie dodał: u

— Źle jednak zrobiłem, że uległem i sprowadziłem ją tutaj.

— To musiałoby nastąpić prędzej czy później — zauważyłem.

— No nie wiem... Ja będę się pewnie musiał z nią rozejść...

To była dla mnie nowość. Nie podejrzewałem, że Surmak ma już Janiny aż tak dalece dosyć. Nie wiedziałem, jak zareagować na jego nieoczekiwane wyznanie. Lecz on, nie zważając na to, zwierzał się dalej.

— Nie masz pojęcia, jak mnie to gryzie. Bo w gruncie rzeczy jestem jej dłużnikiem, pod tym względem ma rację. Nie powinna tego oczywiście wypominać ani rozwłóczyć przed obcymi, ale tak było. Powiedz, co mam z tym zrobić?

Pierwszy raz widziałem go w stanie bezradności i rozterki, tak bardzo kontrastującym ze zdecydowaniem, jakie objawiał w pracy. Lecz jak mu mogłem pomóc?

— Trudno mi cokolwiek radzić — powiedziałem. — Nie mam w takich sprawach żadnego doświadczenia.

— A ja mam? To mój pierwszy ożenek. Dwanaście lat temu wydawał się dobry. Nie można było przewidzieć, że pociągniemy obydwoje w różne strony. Gdyby chociaż pozostała taka, jak dawniej, to byłoby łatwiej znieść. Ale nie, sprężyna jej w głowie odskoczyła, pani starościna...

— Jedno wydaje mi się pewne, rozwód nie poszedłby ci gładko. Zwłaszcza tutaj, w Kręplinie, gdzie wszyscy cię znają.

— Zdaję sobie z tego sprawę. Powiatowy skandal i partyjne rekolekcje. Powiedzieliby, że to mnie przewróciło się w głowie. Że po awansie dawna żona już niedobra.

Ktoś zatelefonował i wciągnął Surmaka w inny kłopot; nie wróciliśmy do rozmowy o Janinie ani tego dnia, ani w następnych. Odnosiłem nawet wrażenie, że Mikołaj wstydził się trochę tej obnażającej go rozmowy ze mną. Lecz kryzysu w jego małżeństwie to nie zażegnywało i byłem już wtedy niemal pewny, że związek ich rozpadnie się. Bez względu na osobiste koszty, jakie przyjdzie Mikołajowi ponieść. Bo w tamtym czasie był jeszcze człowiekiem trudno się godzącym na kapitulowanie przed przeszkodami. Jeśli coś go mogło powstrzymać, to tylko poczucie długu wobec Janiny. Czy jednak poczucie takie może oprzeć się czasowi, który rozmywa nawet miłość i przywiązanie?

Wizyty towarzysza Siwego doczekaliśmy się w niespełna miesiąc. Przyjechał jako przedstawiciel kierownictwa partyjnego na wojewódzką naradę PPR i zaraz po przybyciu zawiadomił wojewodę, że chciałby nazajutrz, przed powrotem do Warszawy, odwiedzić Kręplin. Wtedy pierwszy raz w życiu zobaczyłem, co to za petarda taka zapowiedź wysokiego dygnitarza. Już po paru godzinach mieliśmy u siebie wojewódzką forpocztę, mającą wyglansować trasę przejazdu Siwego i przygotować powiat. Surmak, chociaż wiele sobie po wizycie obiecywał, wyglądał przy wojewódzkich urzędnikach na najmniej nią przejętego. Omal nie parsknąłem śmiechem, gdy któryś z roztrzęsionych przybyszów zwrócił mu uwagę, że nie zdaje sobie chyba sprawy, kogo będzie w Kręplinie gościł. Surmak zaś do końca nie zdradzał się ze swojej znajomości z wysoko postawionym gościem. Tym głośniej eksplodowała ona nazajutrz, po przybyciu Siwego i wojewody.

— Witaj, Mikuś! — zawołał Siwy natychmiast po wyjściu z samochodu i ucałował Surmaka z dubeltówki. — Ile to czasu nie widzieliśmy się?

— Przeszło dwa lata — odrzekł Surmak.

— Towarzysze znają się z czasów wojny? — spytał zaskoczony wojewoda.

— O, znacznie dłużej, jeszcze z sanacyjnego więzienia — odpowiedział mu Siwy. — A w czasie wojny towarzysz Surmak odbił mnie z gestapowskiego więzienia. Nie wiadomo, czy żyłbym dziś, gdyby nie on.

Wojewoda zamilkł, zaskoczony jeszcze bardziej. Surmak osiągnął już swoje, dalszy ciąg dzięki wizyty Siwego w Kręplinie miał tylko dopełniające znaczenie. Toteż nie będę go tu relacjonował. Lustracja powiatu wypadła — rzecz jasna — znakomicie. Byliśmy znowu wzorowi, wojewoda nie szczędził pochwał za gospodarność i energię. O żadnych uchybieniach nie było oczywiście mowy.

— Gratuluję — rzekł Siwy do Surmaka przed odjazdem. — Cieszę się, że i tutaj dajesz sobie radę nie gorzej niż w lesie.

— Ku chwale ojczyzny — odpowiedział Surmak po wojskowemu.

— Jak będziesz kiedyś w Warszawie, wpadnij. Zapisz sobie mój domowy numer telefonu.

Surmak zanotował numer, ucałowali się znowu na pożegnanie, samochody odjechały.

— No, wystrzeliło — powiedział Surmak, kiedy znaleźliśmy się we dwóch w jego gabinecie. — Niech mnie teraz spróbują ugryźć. Nawet u wojewody zęby za kruche.

Wojewoda zęby miał może kruche, lecz głowę chytrą i nie zamierzał bynajmniej pieścić się na swoim podwórku z podwładnym o tak wysokiej komitywie. Dumał czas pewien, jak się od niego bezkonfliktowo uwolnić, i w końcu wydumał. Ale nie wyprzedzajmy faktów, przyjdzie na nie pora.

Tylko stróż naszego budżetu, Mirosz, wcale się nowo ujawnioną koneksją Surmaka nie przejął. Następnego dnia po wizycie Siwego powiedział do mnie:

— Może sobie starosta być nawet bratem Bieruta. Ja i tak od przepisów nie odstąpię.

Kiedy powtórzyłem to Surmakowi, zaśmiał się.

— A to twardy skubaniec. Wiesz, zaczynam go szanować, charakter bądź co bądź.

IV

Rano zatelefonowałem znowu do Surmakowej. Mikołaja dalej nie było. Druga noc nieobecności kazała traktować rzecz poważnie, toteż postanowiłem porozmawiać z Ordyńskim, nie czekając na dopełnienie się milicyjnego terminu. Zadzwoniłem, był sam, poprosił mnie od razu.

— Zniknął Surmak — zameldowałem mu. — Już dwie noce nie było go w domu.

Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.

— A pana czemu to interesuje? To przecież prowadzi Nowaczyk.

— Surmakowa zadzwoniła do mnie po starej znajomości. Szukała dojścia do milicji, żeby przyśpieszyć poszukiwanie.

— I przyśpieszył pan?

— Nie. Ale doszliśmy z Nowaczykiem do wniosku, że trzeba pana zawiadomić. Dlatego melduję.

— Czy u Nowaczyka wypłynęło coś na Surmaka?

— Nie. Jednak okoliczności zniknięcia są dość zagadkowe.

— Słucham.

Opowiedziałem o wizycie człowieka w popielatej kurtce, zdenerwowaniu Surmaka i jego wyjściu z domu razem z gościem bez zostawienia jakiejkolwiek wiadomości dla żony. Ordyński wysłuchał, a potem zastanawiał się przez pewien czas, bębniąc palcami po biurku.

— Co Nowaczyk o tym sądzi? — spytał.

— Rozmawiałem z nim wczoraj, nie sądził jeszcze nic. Natomiast ja mam własną prośbę.

— Jaką?

— Żeby dopóki nic za tym wyraźnie nie przemawia, nie łączyć zniknięcia z aferą. To by mogło bardzo Surmaka skrzywdzić.

Ordyński zastanowił się znowu.

— Kiedy takie podejrzenie nasuwa się. Jako prokuratura nie możemy tego nie dostrzegać.

— Nowaczyk musi to oczywiście brać pod uwagę. Chcę tylko prosić, żeby nie przyłączać tego z góry do prowadzonego już śledztwa. Jeśli mojej przyjaźni z Surmakiem nie uzna pan za przeszkodę, gotów jestem wziąć to na siebie i działać w ścisłym porozumieniu z Nowaczykiem.

Tym razem Ordyński namyślał się długo. Właściwie powinien mojej propozycji nie przyjąć, z tego zdawałem sobie sprawę. Zgodził się jednak na nią w końcu.

— Dobrze — powiedział. — Sprawę zniknięcia może pan prowadzić. To ma nawet pewien sens, więcej pan o Surmaku wie, łatwiej o nitki. Ale przy pierwszym tropie w stronę afery oddaje pan to Nowaczykowi. Tak zresztą pana propozycję zrozumiałem.

— Tak, oczywiście. Dziękuję.

Poszedłem do Nowaczyka, by zawiadomić go o postanowieniu Ordyńskiego. Był trochę zdziwiony, że angażuję się w to sam. Rozmawiając z nim poprzedniego dnia nie wysuwałem takiej propozycji. Zdecydowałem się na nią dopiero u Ordyńskiego, kiedy wyczułem groźbę połączenia śledztw.

— Radzę ci zdać się przede wszystkim na milicję — powiedział.

— Tak właśnie zamierzam — odrzekłem.

Sprawa powinna się zacząć od popołudniowego meldunku Surmakowej w Komendzie Milicji, ja mogłem się w nią włączyć dopiero następnego dnia. Nad trybem postępowania nie było co dumać, narzucał się sam. Należało jednocześnie poszukiwać Surmaka oraz człowieka, z którym widziany był ostatnio — owego mężczyzny w popielatej kurtce.

Latem 1946 roku wezwano Surmaka do Komitetu Wojewódzkiego PPR w Zasławcu. Wrócił do Kręplina późnym popołudniem i od razu przyszedł do mnie. Już w drzwiach wyczytałem z jego twarzy, że zdarzyło się coś ważnego i raczej dlań miłego. Ale zaczął od pieca.

— Będzie odbudowywana fabryka maszyn rolniczych w Orlewie. — oznajmił. — Jest już decyzja Warszawy.

W Orlewie głównym mieście sąsiedniego powiatu, pozostała po Niemcach duża, lecz w połowie spalona fabryka maszyn rolniczych. Nie zabezpieczono jej, jak należy, urządzenia niszczały, wiele też rozkradziono. Gdy po jakimś czasie resort przemysłu doszedł do wniosku, że mimo zniszczeń trzeba fabrykę uruchomić, brakowało już zbyt wiele, by dało się to zrobić łatwo i tanio. Resort odłożył więc zamiar na później, lecz tymczasem zaczął naciskać powiat. Samo Orlewo nie było zniszczone, repatrianci zasiedlili je szybko i wtedy okazało się, że bez fabryki grozi miastu bezrobocie. Poszły petycje do władz, jednocześnie wsparł je swoimi żądaniami resort rolnictwa — iw rezultacie zapadła decyzja odbudowy.

— To będzie gwardyjskie zadanie — oznajmił Surmak. — Po ogniu i szabrze.

— Domyślam się — odrzekłem. — Ale co to ma wspólnego z nami?

— Do tego zadania wyznaczono mnie.

Hierarchicznie nie był to awans, stanowisko raczej równorzędne, tyle że z większymi perspektywami. Staroście trudno zostać wojewodą, a przed dyrektorem fabryki wiele dróg stoi otworem. Nie zamierzałem Surmaka zniechęcać, zwłaszcza że — to było widać — owo gwardyjskie poruczenie zagrało na jego ambicji.

— Dlaczego akurat ciebie? — zainteresowałem się.

— Wojewoda mnie wysunął i mocno polecał. Powiedziałem w Komitecie, że nie znam się na technice, ale od tego ma być fachowy wicedyrektor. Jak myślisz, ogólnie podołam?

— Myślę, że podołasz. Ale nie licz już więcej na spirytus.

— Szkoda — zaśmiał się. — Nie ten czas, fakt.

— Żal mi tylko, że się rozstaniemy — wyznałem szczerze.

— O, co to, to nie! — śpiesznie zaprzeczył. — Idziesz ze mną. Tam też trzeba się będzie gimnastykować z prawem.

Właściwie nie zapytał mnie nawet o zgodę, takiego już wtedy nabierał zwyczaju: sugestywnego narzucania swej woli. Umiał to robić, propozycje wychodziły z jego ust jak oczywiste konieczności, nad którymi nie ma co się zastanawiać. Rozmówca reflektował się dopiero później, kiedy nie wypadało już wracać i cofać zgody. Ja byłem bardziej wyćwiczony i odporny, bo miałem z nim do czynienia często — ale w tym akurat wypadku propozycja odpowiadała mi naprawdę. Surmaka polubiłem, był szczery i lojalny — a skąd mogłem wiedzieć, kto przyjdzie na jego miejsce do Kręplina i czy zechce mnie zatrudniać w dawnym charakterze.

— To może i Mirosza zabierzesz? — zażartowałem.

— No nie, bez przesady — uśmiechnął się. — Nie mogę tak bardzo osłabiać następcy.

— Kiedy te przenosiny?

— Dadzą znać. Nominację musi zatwierdzić Warszawa, fabryka ma podlegać centrali. Na razie nikomu nic nie mówimy.

Po czterech dniach poproszono Surmaka do Warszawy. Dostał pismo nominacyjne, urzędowe błogosławieństwo i sporo ogólnikowych rad — słusznych, ale mało przydatnych w praktyce. Korzystając z upoważnienia, zadzwonił do Siwego, lecz nie zastał go. Już jako pełnoprawny gospodarz „Orfamu” (taka miała być skrótowa nazwa fabryki) wstąpił w powrotnej drodze do Komitetu Wojewódzkiego PPR, by upomnieć się o przyobiecanego zastępcę. Obiecanka okazała się bez pokrycia, fachowca od maszyn rolniczych w wojewódzkich rezerwach partyjnych nie było. Stanęło na tym, że Surmak da ogłoszenie do gazety i dobierze sobie zastępcę bezpartyjnego. Był natomiast do wzięcia finansista, i to mieszkający na miejscu, w Orlewie. Nazywał się Czubiński.

Po dalszych trzech dniach, zdawszy dotychczasowe funkcje następcom, pojechaliśmy obaj do Orlewa. Zaczęliśmy naturalnie od obejrzenia fabryki, którą przedtem widywaliśmy jedynie z okien pociągu lub samochodu. Obraz był deprymujący. Po kwadransie przestaliśmy nawet wymieniać uwagi, tylko Surmakowi wyrywało się co rusz mięsiste przekleństwo. Po ogniu i szabrze, o których przed tygodniem mówiliśmy bez należytej wyobraźni, obiekt przerażał ogromem pracy, jaka musi być weń zainwestowana przed wyprodukowaniem czegokolwiek.

— Chyba się narwaliśmy, bracie — powiedział Surmak, kiedyśmy wyszli na ulicę. — Ale nie ma już odwrotu.

— Ano nie ma — zgodziłem się. — Obśmieliby nas w Kręplinie.

— Muszę się zameldować w Komitecie Powiatowym, a potem pójdziemy na wódkę. Ruina, kurwa mać.

— Oceń teraz, jak wysoko cię szacował towarzysz wojewoda. Gwardyjskie zadanie, ani słowa.

— Sukinsyn.

W Komitecie czekałem w hallu, rozmyślając gorzko nad naszą wpadką, która może zachwiać pozycję Surmaka. On zaś rozmawiał na górze prawie godzinę. Wrócił w trochę lepszym nastroju.

— Obiecują wszelką możliwą pomoc. Im zależy na tej fabryce bardziej niż Warszawie.

— To znaczy, co obiecują?

— Wszystkich budowlanych, jacy tylko w powiecie są. Zmuszą inne zakłady, żeby oddelegowały. Ten finansista, Czubiński, już od jutra. To też ważne, trzeba załatwić konto w banku i kredyty. W tej chwili nie dysponujemy przecież nawet złotówką.

— A mieszkać mamy gdzie?

— Dziś zwolnią dla nas dwa pokoje w miejskim hoteliku. Na mieszkania na razie nie nalegałem, mamy czas, nie wypadało od tego zaczynać.

— Wobec tego wódka aktualna jeszcze czy już nie?

— Nie pytaj jak dziecko. Restauracja jest przy hotelu, idziemy.

Wódka poprawiła mu nastrój jeszcze bardziej, ja też zacząłem widzieć przyszłość w jaśniejszym świetle. Kiedyś budowano przecież tę fabrykę od zera, na pustym polu. Teraz zaś mury stoją co najmniej w połowie, cięższe urządzenia też ocalały. A że trawa tu i ówdzie wyrosła, kłopot niewielki, uprzątnie się. Jak będą ludzie i pieniądze, wszystko da się zrobić. Po paru kieliszkach podbijaliśmy się nawzajem w optymizmie. Potem nawet tego nie było trzeba.

— Ja im pokażę — chełpił się Surmak, nie określając, o kogo chodzi — że i tu roboty nie zawalę. W Kręplinie było na początku jeszcze gorzej, no nie?

— Jasne — basowałem z przekonaniem. — Ani ludzi, ani pieniędzy, ani doświadczenia.

— Trzymaj się mnie, Marian, a nie zginiesz.

— Trzymam się przecież, przyjechałem tu za tobą.

— I słusznie. Ja mam partyzancką zaprawę, bracie, i nie boję się. Siwego nikt by nie ryzykował odbijać, to był skok na wariata, jedna szansa na dziesięć. A ja odbiłem.

Nie wiedział jeszcze wtedy, że z tego skoku na wariata, z tej jednej szansy na dziesięć przyjdzie mu się za kilka lat tłumaczyć, i to przed najmniej spodziewanym audytorem. Ja zaś nie przypuszczałem nawet, młody i politycznie niedoświadczony, że ten sam czyn może być czarny i biały, zależnie od perspektywy i punktu widzenia. Dzisiaj ówczesna nieświadomość wydaje mi się dobra i owocna. Surmakowi pozwalała nie bać się i odważnie działać, mnie zaś wierzyć w jego szczęśliwą gwiazdę.

Nazajutrz rano zjawił się w hotelu przysłany przez Komitet Czubiński. Już pierwsze minuty rozmowy zorientowały nas, że jest wręcz przeciwieństwem Mirosza — albo że takie akurat dostał wytyczne. Uważał za swoje główne zadanie dbać o to, by nie opóźniały naszego działania żadne trudności finansowe.

— A dokumenty, paragrafy i cała pisana reszta? — spytał z niedowierzaniem Surmak.

— Byłem przed wojną buchalterem w prywatnej firmie — odpowiedział Czubiński. — Proszę się na mnie zdać, wszystko będzie jak trzeba. Mnie nawet urząd skarbowy ani razu nie przyszpilił.

— Bank może się okazać chytrzejszy od urzędu skarbowego — zauważyłem, sam w to nie wierząc.

— Ja do wczoraj pracowałem w tutejszym banku.

— No tak, teraz jasne — zaśmiałem się. — A dlaczego pan stamtąd odszedł?

— Nie odpowiadało mi, więc prosiłem w Komitecie o jakąś operatywną robotę, w przedsiębiorstwie. Lubię, żeby się coś działo.

— Dobra, rozumiemy się — podsumował ten temat Surmak. — Od kiedy będziemy mogli wydawać pieniądze?

— Macie już, dyrektorze, nominację na piśmie?

— Tak.

— To poproszę o nią, od tego muszę w banku zacząć. Trzeba już coś płacić?

— Jeszcze nie, ale za parę dni może będzie trzeba.

— Dobrze, załatwię. Mogę się odmeldować?

— Tak, dziękuję.

Po wyjściu Czubińskiego powiedziałem do Surmaka:

— Nie wiedziałem, że macie w partii takich akrobatów.

— Na ideowca nie wygląda, może po prostu karierowicz — odrzekł, myląc się zresztą w swym przypuszczeniu. — Ale takich też potrzeba, jeśli są użyteczni.

— To oficjalny pogląd partii?

— Nie, mój osobisty.

Następnego dnia Komitet przysłał własnego pracownika jako kandydata na kadrowca. Surmak nie był tym uradowany, nie wierzył, by pozbywano się tam dobrej siły, ale nie miał pretekstu do odmowy. Okoń — tak się ów kolejny nasz współpracownik nazywał — nie promieniował operatywnością jak Czubiński. Wydał mi się przesadnie pryncypialny, co przy naszym zadaniu nie rokowało dobrze. Z profesji był lakiernikiem, którego to zawodu nie uprawiał od paru lat ze względu na zagrożone zdrowie. Do partii wstąpił dopiero po wyzwoleniu, stażem nie mógł się więc z Surmakiem równać. To pozwalało mieć nadzieję, że nie ośmieli się być bardziej od niego papieski.

— Towarzyszu, zadanie jest jasne, najpierw budowlani i sprzątacze — kończył wstępną rozmowę Surmak. — I nie chciałbym słyszeć, że nie ma skąd wziąć.

— Kiedy faktycznie może nie być tylu, ilu sobie zażyczycie — asekurował się Okoń.

— Powiedziałem, że nie chcę. o tym słyszeć, Orlewo skarżyło się na bezrobocie. Do dzieła, Panie Boże dopomóż.

— Jestem niewierzący, towarzyszu dyrektorze — zdradził myślowe sztywniactwo Okoń.

— Zatem w imię wszechświatowej rewolucji. Cześć!

Najdłużej przyszło nam czekać na wicedyrektora od techniki. Na ogłoszenie w wojewódzkiej gazecie wpłynęła tylko jedna oferta. Kandydat nazywał się Boguszewski i liczył już pięćdziesiąt dwa lata (co mnie wydawało się wtedy wiekiem niemal podeszłym). Miał za to idealną dla nas specjalność: był inżynierem właśnie od maszyn rolniczych. Życiorysu oferta nie zawierała, jego mankament ujawnił się dopiero w osobistej rozmowie, na którą Surmak zaprosił Boguszewskiego do Orlewa. Kandydat na dyrektorskie stanowisko okazał się przedwojennym krwiopijcą, miał fabryczkę, niedużą wprawdzie, niemniej własną. Surmak wahał się tak dostrzegalnie, że Boguszewski postanowił ułatwić mu odmowę.

— Proszę otwarcie, panie dyrektorze — powiedział. — Wiem, jaki mam ogon, i nie będę się dziwił, jeśli zrezygnuje pan ze mnie. Pan też ma stróżów nad sobą.

Tą wzmianką o stróżach nadepnął Surmakowi na ambicję, co też dało się zauważyć. Wahanie ustąpiło prawie natychmiast.

— Myli się pan, inżynierze. Angażuję pana. Kiedy może pan się zgłosić do pracy?

— Za tydzień — wykalkulował sobie Boguszewski.

— Wołałbym wcześniej. Ale jeśli pan nie może, trudno.

— Postaram się wobec tego wcześniej.

Boguszewski przyjechał po pięciu dniach. Akurat wtedy magistrat zaoferował Surmakowi mieszkanie blisko fabryki. Mikołaj oddał je Boguszewskiemu, co mnie zdziwiło. Dopiero później zrozumiałem, że było to kolejne odwlekanie przyjazdu Janiny.

V

O siedemnastej mijało czterdzieści osiem godzin od momentu, gdy Weronika Surmakowa widziała męża po raz ostatni, i dokładnie o tej godzinie ponowiła meldunek w Komendzie Milicji. Dowiedziałem się o tym nazajutrz rano, kiedy zawiadamiałem Komendę o włączeniu się do śledztwa. Tuż po tej rozmowie zadzwoniła do mnie Surmakowa. Zapytała o to samo, co przed dwoma dniami: czy może przyjechać.

— Bardzo proszę — odrzekłem. — Czekam.