Drugi brzeg - Jerzy Jesionowski - ebook

Drugi brzeg ebook

Jerzy Jesionowski

5,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej oraz z zasobów Fundacji Krajowy Depozyt Biblioteczny! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Powieść ta zaczyna się w ostatnich dniach lipca 1944 roku, gdy front przetacza się przez wschodnie ziemie Polski, wyzwalając je spod okupacji. Kończy w sierpniu 1945 roku. Jest to zatem opowieść o finale wojny i pierwszym okresie wolności. 
Okres ten nie znalazł dotąd w literaturze tak bogatego odzwierciedlenia, jak okupacja. A był to czas wielkich zmian zarówno w życiu całego społeczeństwa jak i pojedynczych ludzi. Trwała jeszcze wojna ze wszystkimi jej ciężarami, naród polski uczestniczył w niej - lecz już inaczej niż pod okupacją. Nieomal od nowa - bo cała przedwojenna struktura została zdruzgotana - powstało niepodległe państwo. O jego ustrojowy kształt toczyły się spory, a nawet walka. Dawne siły schodziły z areny politycznej; wkraczały nowe, nie mające doświadczenia w sprawowaniu władzy. Był zapał i radość wyzwolenia - a jednocześnie piętrzyły się trudności, gdyż kraj znajdował się w ruinie i brakowało niemal wszystkiego. Zmieniły się granice państwa, zaczynała się wędrówka ludzi. Ten pierwszy rok miał tyle samo dni, co wszystkie późniejsze. Lecz jeśli mierzyć go nie kalendarzem, tylko zmianami - trudno wprost zrozumieć, jak się to wszystko mogło dokonać w tak krótkim czasie. 
Od września 1944 roku przebywałem na terenach wyzwolonych. Żyłem w tej rzece zdarzeń. Byłem w ostatnich miesiącach wojny żołnierzem dobijającej Trzecią Rzeszę armii. Czułbym się nie w porządku wobec siebie i mego pokolenia, gdybym - będąc pisarzem - nie podjął próby utrwalenia tamtego roku piórem. Stąd ta powieść. 
"Drugi brzeg" jest samodzielną całością fabularną. Historycznie stanowi jednak kontynuację mej powieści "Przed drugim brzegiem", traktującej o latach 1939-1944. 
[Jerzy Jesionowski] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 649

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jerzy

Jesionowski

DRUGI BRZEG

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA

OBRONY NARODOWEJ

 

Okładkę, obwolutę i kartę tytułową projektował

GERARD DESPUT

Redaktor

EWA MARKOWSKA

Redaktor techniczny

DANUTA WDOWCZYK

 

© Copyright by Wydawnictwo

Ministerstwa Obrony Narodowej,

Warszawa 1983

 

ISBN 83-11-06377-X

I

Kanonadę na wschodzie słychać było z każdym dniem głośniej. Nawet Niemcy nie taili już faktu, że Rosjanie sforsowali Bug w wielu miejscach i posuwają się naprzód szerokim frontem. Zresztą i bez tego sytuacja była jasna — wystarczyło podejść do szosy i zobaczyć, co się na niej dzieje. Już nie tylko skotłowane tabory przewalały się na zachód. Coraz gęściej przeplatały je zbrojne oddziały w nieskładnych szykach, niczym nie przypominające tych, co przed trzema laty parły w przeciwną stronę.

Stacjonująca we wsi odwodowa kompania Wehrmachtu trwała na miejscu w oczekiwaniu na rozkaz, który mógł ją pchnąć bądź do przodu, przeciwko Rosjanom, bądź ku Wiśle, na kolejną linię obrony. Podenerwowani Niemcy nagabywali gospodarzy o bimber, lecz nikt już nie chciał wyzbywać się go za pieniądze, które lada dzień mogły stracić wartość. Chowano zresztą alkohol na wielkie pijaństwo po wyzwoleniu. Niektórzy obiecywali sobie nie trzeźwieć przez trzy dni, co w normalnym czasie zdarzało się tylko na najbogatszych weselach.

Tymczasem zelektryzowała wieś wiadomość, że wycofujący się Niemcy rekwirują konie. Sztuk naprawdę zdatnych dla armii dawno już w gospodarstwach nie było, wymiotły je kolejne pobory, lecz w odwrocie mogła się przydać każda nadająca się do zaprzęgu chabeta. Powoli, by nie rzucało się to Niemcom w oczy, zaczęły więc znikać z zagród konie, chociaż w żniwnym czasie trudno się było bez nich obywać. Utykano je w lesie, pod opieką dyżurujących na zmianę właścicieli.

Zamelinowany we wsi od przeszło trzech tygodni Wiktor Zapała dochodził powoli do zdrowia. Przywieziono go tu na furmance nocą po długim transporcie spod Puszczy Solskiej, w której pobliżu nie mógł zostać, bo nie byłby tam bezpieczny. Należało się przecież liczyć z tym, że po zniszczeniu partyzantów w puszczy Niemcy przetrząsną okoliczne wsie, by wyłowić rozbitków, którym udało się ujść z okrążenia. Wiktor gorączkował już wtedy tak silnie, że sam ratować się nie mógł. Pamiętał, że kapral Miś doprowadził go do jakiejś zagrody i polecił gospodarzowi zawiadomić najbliższy garnizon akowski o chorym oficerze. Dwie czy trzy późniejsze doby rozmazały się w świadomości Wiktora. Tu, w Wygodzie, sprowadzony z Turzyc akowski lekarz rozpoznał rozwinięte zapalenie płuc. Pierwsze jego sygnały pojawiły się jeszcze w puszczańskich bagnach, już tam doświadczył Wiktor nocnych dreszczy. Po przeprawie przez rzekę mokre ubranie dopełniło miary. No i stan psychiczny, lek lub trucizna w każdej chorobie.

Odkąd wróciła Wiktorowi przytomność, rozmyślał nieustannie o tym, co się stało, mimo że lekarz kategorycznie tego zabronił. Zaś co noc nawiedzali go we śnie polegli — ci, co zostali nad Sopotem. Przed samym wyzwoleniem stracił oto prawie cały oddział, tylko czterech się uratowało. Czy musiało do tego dojść? Odpowiedź była druzgocząca: nie musiało. Jego osobistą odpowiedzialność za tragedię sprowadzała się tylko do tego, że słuchał rozkazów majora Kaliny. Formalnie go to rozgrzeszało. Czy jednak nie mógł wcześniej poprosić o zgodę na odłączenie się oddziału, jak to uczynił potem, zbyt już późno niestety? Może jeszcze o dobę wcześniej, kiedy pierścień okrążenia nie był tak gęsto zaciśnięty, dałoby się trafić na szczelinę w kordonie albo przynajmniej na ogień nie aż tak morderczy.

Dotychczas doktor Wydrzyński doglądał go na miejscu, przyjeżdżając rowerem. Dopiero ostatnim razem zgodził się, by na następne badanie Wiktor przyszedł do Turzyc, ale bez forsowania się, powoli. To miała być pierwsza wyprawa Wiktora poza wieś. Postanowił podjąć ją o dwa dni wcześniej, niż uzgodnili, żeby zdążyć przed szybko nadciągającym frontem.

— Może postarać się panu o rower? — spytał w poprzedzający wieczór gospodarz meliny, Zubek.

— Pójdę spacerkiem — odpowiedział Wiktor.

— To jednak cztery kilometry.

— Podołam. W chodzie jestem zaprawiony, a od roweru odwykłem. Mógłby mnie zmordować bardziej niż marsz.

— Też racja — zgodził się Zubek.

Nocą widać było na wschodzie i północy łuny, zaś artyleria dudniła jeszcze bliżej. Ponad równy jej bulgot wybijały się od czasu do czasu silne eksplozje. Pewnie Niemcy wysadzali coś w powietrze. Wiktor spał źle, dopiero nad ranem zapadł w głębszy sen. Kiedy wstał i wyjrzał oknem, przez wieś przeciągała kolumpa załadowanych wysoko furmanek, powożonych przez czarnych. Tak — od koloru mundurów — nazywano na Zamojszczyźnie niemieckich osadników, zwiezionych tu w poprzednim roku na gospodarstwa po wysiedlonych Polakach. Uciekali już od pierwszych dni radzieckiej ofensywy. Ci obecni należeli chyba do ostatnich, najbardziej ufnych w niemiecki oręż. Wnet się jednak wyjaśniło, że nie dlatego zwlekali.

— To z Głoskowa — powiedział do Wiktora przechodzący pod oknem Zubek. — Mają twardego naczelnika, jeszcze do wczoraj nie pozwalał im się pakować.

— Szybko się w takim razie uwinęli z tym pakowaniem. Wozy czubate, aż konie stękają.

— Tak, ograbili gospodarstwa. Nasi wrócą do pustych komór.

— Nasi gdzieś w okolicy czy wywiezieni?

— Przeważnie w okolicy. Nie zdążyli ich wyłapać, alarm był na czas, pouciekali.

Do Turzyc szło się przez Głoskowo. Wiktor przekonał się, że i tym razem prawowici gospodarze byli czujni: w paru zagrodach już się krzątali.

— Gdzieżeście byli? — spytał parę, osadzającą na zawiasach zrzucone z nich przez Niemców wrota.

— Ostatnie dwa dni tu, w lesie — odpowiedział mężczyzna. — Uciekli skurwysyny, zdążyli.

— A na co liczyliście?

— Że ich Ruscy zagarną. Wtedy by nie mogli nic wywieźć.

— I tak dobrze, że nie podpalili — pocieszyła męża przygotowana widać na gorsze kobieta.

W Turzycach stało jeszcze wojsko, lecz czuło się atmosferę nerwowego wyczekiwania na wymarsz. Żołnierze nie łazili po ulicach, trzymali się miejsc zakwaterowania, jak zawsze w stanie pogotowia. U doktora Wydrzyńskiego, chociaż były to godziny przyjęć dla ubezpieczonych, poczekalnia świeciła pustką. Nikt nie miał głowy do leczenia się, kiedy uszy i myśli atakował nadciągający front. Także w gabinecie Wydrzyńskiego nie było nikogo poza nim.

— Witam! — Wydrzyński poderwał się z krzesła na widok Wiktora. — Jak się szło?

— Powoli. Z siłą jeszcze krucho.

— Normalne po takiej chorobie, zbadamy zresztą. Co pan powie na ten ich szkopski zamach? Partacze.

Wydrzyński mówił o nieudanym zamachu na Hitlera sprzed paru dni. Wieść o nim rozniosła się szybko, bo roztrąbiła ją niemiecka propaganda w charakterze dowodu, że Opatrzność nieodmiennie sprzyja führerowi.

— Partacze — powtórzył Wydrzyński. — Nasi by tak sprawy nie pokpili, gdyby mieli możność przedostać się z bombą do kwatery Hitlera.

Wiktor momentalnie posmutniał. Wiara doktora przywoływała w nim akurat to, co według tegoż doktora powinien od siebie odpychać.

— Niech pan tak bardzo nie wierzy w genialność naszych — powiedział. — Po Puszczy Solskiej...

Teraz posmutniał Wydrzyński. Ale nie kazał już Wiktorowi porzucać tej myśli.

— Właśnie... Teraz, kiedy pan już wyzdrowiał, chciałbym się wreszcie czegoś wiarygodnego dowiedzieć. W całej zamojskiej konspiracji nieomal żałoba, ale każdy co innego mówi. Nie rozmawiałem jeszcze o tym z nikim, kto był tam, w środku. Czy to prawda, że zginęło tysiąc naszych partyzantów?

— Tysiąc nie, ale niewiele mniej. Prawie wszyscy, co tam byli.

— Dlaczego? Rosjanie i alowcy wydostali się przecież, i to podobno bez większych strat.

— Kalina też mógł. I sam, gdyby zdecydował się wcześniej, i z Rosjanami. Proponowali mu to nawet.

— Co konkretnie?

— Przebijanie się razem, połączonymi siłami. Nie chciał.

— Dlaczego?

— Ich było więcej i żądali, żeby Kalina na czas akcji taktycznie się podporządkował. Odmówił. Nie chciał też iść za nimi. A potem, kiedy było już na wszystko za późno, porzucił dowództwo i poszedł w las.

— Jest pan tego wszystkiego pewny?... — nie dowierzał Wydrzyński.

— Takich zarzutów nie wysysa się z palca. Byłem tam, panie doktorze. Dopiero po odejściu Kaliny zaczęliśmy się ratować, jak kto mógł. Ale niewiele już było można. Ja ocaliłem tylko czterech ludzi...

— A co z nim, z Kaliną?

— Nie wiem. Pewnie zginął w bagnach. W pojedynkę przebić się nie mógł. A może nawet i nie chciał. Kiedy ostatni raz go widziałem, wyglądał na doszczętnie załamanego. Zdawał już sobie pewnie sprawę, do czego doprowadził.

Wydrzyński zamilkł ze spuszczoną głową, nie pytał więcej o Puszczę Solską. Dopiero po dłuższym czasie powiedział:

— Niech się pan rozbierze. Zbadam.

Oddychać, nie oddychać, zakasłać, puls, ciśnienie, temperatura — powtórzył się znany Wiktorowi schemat. Wydrzyński pozwolił mu ubrać się z powrotem, siadł za stolikiem, lecz po bloczek recept nie sięgał.

— Ogólnie rzecz biorąc w porządku — oznajmił. — Ale jeszcze co najmniej przez dziesięć dni musi się pan uważać za rekonwalescenta. Zostać we wsi, dużo sypiać, nie nadwerężać się. Kiedy wrócą normalne siły, może pan sobą dysponować.

— Mam się jeszcze do pana zgłosić?

— Nie ma potrzeby. Chyba żeby coś pana zaniepokoiło.

— W takim razie pięknie dziękuję za opiekę, panie doktorze.

— Ku chwale ojczyzny, panie poruczniku. Ostatnie nowiny pan zna? Docierają na wieś?

— Ostatnia była o zamachu na Hitlera.

—Są świeższe. W Chełmie komunistyczny rząd, tyle że inaczej się to na razie nazywa.

— To było do przewidzenia.

— Tak, ale teraz już fakt.

— A bliższe wieści?

— Wczoraj wyjechało z Głuchowa starostwo, żandarmi wyekspediowali nocą akta i rzeczy, a co na froncie, widać po drogach.

Wiktor podziękował Wydrzyńskiemu jeszcze raz, pożegnali się. Przez czas, który spędził w gabinecie, na ulicy odmieniło się. Choć był to poprzeczny szlak, prowadzący na południe, a nie na zachód, uchodzili nim całą szerokością jezdni utrudzeni piechurzy. Z rozbitej jednostki widocznie, bo między zdrowymi wlekli się lżej ranni w zbrudzonych opatrunkach. Czyżby jakiś rozkaz skierował ich na San? Wiktor popatrzył i ruszył w swoją stronę, ku Wygodzie. Tu, na polnej drodze, wojska nie było.

Na podwórzu Zubek zawiadomił go:

— Ma pan gościa. Czeka w izbie.

— Kto?

— Nie znam. Miejski, przyjechał rowerem.

Wiktor znał przybysza, spotkał się z nim dwukrotnie: to był porucznik „Rapid” z zamojskiego inspektoratu Armii Krajowej. Przywitali się w milczeniu, uściskiem dłoni. Jeszcze przedtem Rapid przebiegł spojrzeniem po całej postaci Wiktora, jakby oceniał jego stan fizyczny po chorobie. Sam był okazem cielesnej tężyzny, zaś wzrostem przewyższał Wiktora niemal o głowę.

— Jak zdrowie? — spytał, gdy siedli.

— Właśnie wracam od lekarza — odpowiedział Wiktor. — W zasadzie dobrze, ale jeszcze dziesięć dni mam zostać tutaj, dochodzić do kondycji. Z siłami na razie marnie, miękki jestem.

— Minie. Ja do pana w przyjemnej misji.

— Słucham.

Rapid sięgnął po portfel i z zamaskowanej jego kieszonki wyjął złożony na czworo arkusik papieru. Podał go Wiktorowi w milczeniu. Miało to zapewne oznaczać, że najlepiej będzie, jeśli dokument przemówi sam.

Wiktor przebiegł szybko wzrokiem pisany na maszynie tekst. Był to wyciąg z rozkazu awansowego, którego mocą podporucznik Armii Krajowej „Kormoran” (taki nosił Wiktor pseudonim) otrzymywał stopień porucznika.

— Gratuluję — powiedział dopiero teraz Rapid. — Prawdę mówiąc dawno się to panu należało.

Tak, rzeczywiście, uwzględniając przebieg służby dawno się to Wiktorowi należało i aż dziw, że tak długo przełożeni tego nie zauważali. Podporucznikiem rezerwy mianowano go jeszcze na rok przed wojną, a od pierwszego jej dnia pozostawał nieprzerwanie w służbie. Kampania wrześniowa, potem Francja, potem Anglia, stamtąd zrzucony w czterdziestym drugim roku do kraju, tu w partyzantce na Zamojszczyźnie jako dowódca oddziału, ranny w akcji przeciw wysiedleniom. Przez te pięć lat inni awansowali o dwa i trzy stopnie, a on ciągle był podporucznikiem. Dopiero teraz, po zagładzie oddziału, jakby na pocieszenie...

Wiktor schował dokument do portfela, nic Rapidowi nie odpowiadając. Potwierdzać jego opinii nie wypadało, zaś zaprzeczać nie było powodu. Awans, który jeszcze kilka tygodni temu ucieszyłby Wiktora, teraz, po Puszczy Solskiej, potrącał w nim jedynie strunę smutku. Dowódcę honorują, a żołnierze w piachu. Cóż z tego, że nie on był winien?

Nie doczekawszy się reakcji Wiktora Rapid podjął następny temat:

— Miałem dla pana i inny rozkaz, ustny, ale ten był warunkowy. Gdyby pan całkiem wyzdrowiał, a tak niestety nie jest, jak już teraz wiem.

— O co szło? — spytał zaintrygowany Wiktor.

— Mówiąc krótko o nowe zadanie.

:— A konkretnie o co?

Rapid zawahał się, lecz zdecydował ostatecznie, że może to powiedzieć.

— Akcja „Burza” trwa, w naszym inspektoracie też, choć straciliśmy główne siły. Te oddziały, które były poza puszczą, atakują w tej chwili wycofujących się Niemców. Potem wkraczają do miast, gdzie nasze władze wojskowe i cywilne mają się ujawniać wobec Rosjan jako gospodarze terenu.

— O rządzie w Chełmie wie pan już?

— Rząd jest jeden, w Londynie. A tutaj my musimy ustanowić władzę, nim przyjdą uzurpatorzy. Takie mamy rozkazy.

— Czego oczekiwaliście ode mnie? Nie mam przecież oddziału, jestem sam.

— Do Głuchowa wejdą trzy nasze oddziały z własnymi dowódcami. Idzie o oficera, któremu podlegałyby wszystkie trzy.

— Kogoś w rodzaju komendanta miasta?

— Można to i tak określić. Prócz tego będzie oczywiście starosta ze swoim aparatem cywilnym.

W tym momencie Wiktorowi wydało się szczęściem w nieszczęściu, że nie jest jeszcze zdolny do służby. Przedsięwzięcie, do którego go zaplanowano, było ponad wszelką wątpliwość rozgrywką polityczną. Znowu, zamiast dogadywać się z Rosjanami, rząd chce demonstrować swą rzekomą siłę. Znowu, jak Kalina... Tymczasem rząd daleko, za morzem, zaś żołnierze tu twarzą w twarz z sowiecką armią. Któreż dowództwo zechce tolerować na tyłach swych wojsk podlegające innej władzy zbrojne oddziały?

— No cóż, na razie jestem nie do użytku — powtórzył to, co Rapid już wiedział.

— Będziemy to musieli rozwiązać inaczej. W każdym razie, jak tylko będzie pan zdrów, proszę się zameldować w Zamościu. Nasza służba jeszcze nie skończona. Adres kontaktowy ten sam, tylko hasło teraz inne.

— Jakie?

— „Przyjechałem w sprawie krajarki do tytoniu”. Odpowiedź: „Właściciela w tej chwili nie ma, będzie pan musiał zaczekać”. Łatwe do zapamiętania. W Zamościu już Rosjanie, wie pan?

— To jakim sposobem dostał się pan tu?

— Wyruszyłem dwa dni temu, mam zadania w tym rejonie.

Rapid pożegnał się i odjechał. Kanonada była już o wiele bliższa niż rano. Dochodziła także od południowego wschodu, jeśli można było polegać na zwodniczych w tych warunkach wrażeniach słuchowych. Dopiero znaczone łunami nocne niebo mogło przynieść pewniejsze rozpoznanie.

Tuż przed zmierzchem wśród kwaterujących w zagrodach Niemców zaroiło się, otrzymali jakiś rozkaz. Pośpiesznie likwidowali się, po kwadransie sformowana na skraju wsi kolumna odmaszerowała ku szosie. Jako ostatni dwaj telefoniści zwijali kabel, nie była to zatem jeszcze panika.

Po zapadnięciu zmroku łuny potwierdziły słuchowe odczucia. Tylko na zachodzie niebo było ciemne, poza tym wszędzie podświetlały horyzont różowe plamy. Na niewielkiej wysokości przeleciał nad wsią charakterystycznie parkoczący radziecki kukuruźnik. Wkrótce potem plasnęło w stronie szosy parę słabych eksplozji: lotnik zrzucił swe małe, obliczone na rażenie piechoty bomby.

Wieś czuwała, w każdej zagrodzie ktoś nie spał, żeby w ogniowej lub innej potrzebie być od razu na nogach. Wiktor też był podniecony. Czuł, że nie zaśnie w tym stanie, więc nie kładł się na razie. Siadł obok Zubka na ławce przy szczycie domu.

— Jak pan myśli, panie poruczniku, mogą się tu gdzie zaprzeć i zatrzymać Ruskich? — spytał Zubek.

To „panie poruczniku” spięło Wiktora. Jego partyzancka przynależność była przed wsią ukrywana i dotąd Zubek starannie udawał, że jego gość jest uciekinierem z Wołynia. Czyżby teraz uznał, że dłużej się konspirować nie ma potrzeby, Za wcześnie, a poza tym po co?

— Proszę mnie nie nazywać porucznikiem — rzekł. — Jestem cywilnym uciekinierem aż do odwołania.

— Tak jest — podporządkował się po wojskowemu Zubek. — Ale jak pan myśli, mogą ich tu gdzie zatrzymać?

— Sądzę, że przed Wisłą i Sanem nie.

— Oby tak, było. Nie daj Boże podpaść pod front, wszystko pójdzie w ruinę.

Przed jedenastą, poprzedzony szperaczami, przeciągnął przez wieś akowski oddział. Pewnie jeden z tych trzech, które miały wkroczyć do Głuchowa. Nie zatrzymywali się, poszli ku szosie, gdzie po pewnym czasie rozległa się strzelanina. Wiktor pamiętał, że jego partyzanci już od wiosny wyczekiwali na takie ostatnie porachunki z Niemcami: ciemność, zatłoczone drogi; spychający butnych do niedawna ciemięzców front. Nie doczekali...

Strzelanina przy szosie urwała się, partyzanci gdzieś odskoczyli, co było zrozumiałe. Po północy (przycichła także kanonada. To pozwalało domyślać się dalszych przemieszczeń nacierających wojsk, w których artyleria musi się dopiero rozeznać. O pierwszej zmogła Wiktora senność. Położył się i szybko zasnął.

Obudził się kwadrans po szóstej. Świeciło słońce, było cicho. Wieś nie spała już i miała najświeższe wieści z szosy: jest pusta. Nie ma Niemców, nie ma Rosjan. Wiktor domyślił się, co to oznacza. Rosjanie posunęli się gdzieś bokami. Stąd Niemcy odeszli, by uniknąć okrążenia. Skończyła się okupacja.

Wieś mimo to wyczekiwała w niepewności. Nikt nie wiwatował jeszcze na cześć wolności, nie sięgał po alkohol. Tylko przy szosie gromadziło się coraz więcej ludzi, wypatrujących czołgów od wschodu.

Tymczasem pierwszych zwycięzców powitali ci, co zostali w zagrodach. Czterech radzieckich piechurów, w tym jeden skośnooki, weszło do wsi polną drogą od strony Turzyc. Nikt się ich stąd nie spodziewał, toteż mieszkający na skraju wsi Wolniewicz zdziwił się, gdy stanęli nagle przy furtce jego zagrody.

— Giermancew u was niet?

— Niet — odpowiedział Wolniewicz ochłonąwszy z zaskoczenia. — Minutoczku — dorzucił po chwili i pobiegł do chałupy po wódkę.

Wiktora przy tym nie było, lecz samo zdarzenie stało się wioskową legendą. Wolniewicz musiał zdawać z niego sprawę wiele razy.

II

Janusz Klepaczewski uważał za pewne, że jeśli Rosjanie ruszą z kolejną ofensywą, to Niemcy nie zdołają utrzymać Lubelszczyzny. Toteż już zawczasu postanowił, że po pierwszej wieści o natarciu zza Bugu podejmie podróż na wschód, naprzeciw frontowi, by w momencie odejścia Niemców być w pobliżu Lubniewa. Praktycznie rzecz biorąc — w Głuchowie, gdyż tylko tam, u Jelonkowej, mógł niezawodnie liczyć na gościnę do czasu, aż Lubniewo będzie wolne.

Z Czyżyn na Kielecczyźnie miał do Głuchowa nieco dalej niż Rosjanie zza Bugu. Lecz tamci musieli zwyciężać po drodze Niemców, zaś on — tylko pokonywać odległość. Wierzył więc, że zdąży na czas, nawet gdyby zupełnie się nie dało korzystać z kolei. W podróżnym plecaku miał kilka butelek spirytusu, zaś w portfelu — dolary. Te dwie najmocniejsze w wojennych warunkach waluty powinny nie zawieść i tym razem.

Rachuby jego sprawdzały się tylko do Wisły. Po drugiej jej stronie panował już pełny rozgardiasz odwrotu, można było co najwyżej płynąć z prądem. O wynajęciu podwody w kierunku frontu chłopi nie chcieli słyszeć za żadną cenę. Zbyt łatwo było stracić zaprzęg, albo nawet i życie. Klepaczewskiemu pozostały własne nogi. W drugim dniu marszu dostał się na szosie pod ostrzał z powietrza, postanowił przeto zejść na boczne drogi.

Do Głuchowa doszedł dwudziestego szóstego lipca w południe. Jak oceniał po kanonadzie i stanie uchodzących wojsk, były to już ostatki niemieckiego oporu tutaj. Przy ulicy Zamojskiej, przelotowej arterii miasta, musiał kilka minut czekać na możliwość przemknięcia się na drugą stronę. Zaraz potem zaświstał pocisk i targnął powietrzem wybuch, trochę dalej jednak, gdzieś koło skrzyżowania z Kościelną. A więc Głuchów był już w zasięgu artyleryjskiego ognia. Albo też jakiś czołg przedarł się w pobliże i ostrzeliwał miasto.

Klepaczewski podążał na ulicę Grabową, gdzie na rok przed wojną Jelonkowie pobudowali sobie domek. Adwokackie dochody Sławomira Jelonka, chociaż miał wtedy czterdzieści lat, były już na tyle wysokie, że mógł sobie na taki wydatek pozwolić. Dopiero na wykończenie wnętrz i nowe meble musiał dopożyczyć kilkaset złotych od Klepaczewskiego. Ściślej — pobrał je na poczet swego wynagrodzenia za prawną obsługę jego majątku, Lubniewa właśnie. Do wybuchu wojny Jelonek zaliczki tej odpracować nie zdążył, coś tam jeszcze zostało. Jelonkowa wspomniała kiedyś o nie spłaconej reszcie, lecz Klepaczewski zażądał, by nie było o tym więcej mowy. Bo jakże mówić o długu przyjaciela, który — służąc nieprzerwanie ojczyźnie — nawet utrzymywać swej rodziny nie ma możności? Jelonek, oficer rezerwy, znalazł się po wrześniowej klęsce w armii na obczyźnie, o czym żona dowiedziała się z dużym opóźnieniem, gdy już uważała go za poległego. Po przedwojennym dostatku Jelonkowa została z córką bez środków do życia, gdyż zawodu nie miała. Z początku wyprzedawała się. Potem zaczęła z pomocą córki wyrabiać swetry na prywatne zamówienia, lecz cienko by obie przędły, gdyby nie pomoc Klepaczewskiego. Przysyłał im regularnie żywność z majątku. Jelonkową przyjmowała to wsparcie z zażenowaniem, ale z czasem przywykła. Jak żyły od wiosny zeszłego roku, kiedy Lubniewo przejął Niemiec, Klepaczewski nie wiedział. W listach Jelonkowa zapewniała, że dają sobie radę, lecz dowierzać temu zbytnio nie należało.

Klepaczewski wracał teraz, by objąć swój majątek natychmiast, gdy tylko Niemcy się wyniosą. Nie chciał dopuścić do tego, żeby go w bezpańskich dniach ograbiono. Szło nie tylko o zawartość pałacu, stajni czy obór, bo ten dobytek można by chyba odzyskać później, był łatwy do odnalezienia i identyfikacji. Pośpiechu wymagało co innego.

Jeszcze nim doszło do masowych wysiedleń na Zamojszczyźnie, Niemcy wyrugowali z majątków niemal jedną trzecią polskich właścicieli. Klepaczewski bał się od początku, że spotka go ten los, gdyż Lubniewo było majątkiem niewielkim wprawdzie, lecz dobrze zagospodarowanym i dochodowym. Toteż prowadził podczas okupacji politykę, mającą zabezpieczyć jego interesy, a nie niemieckiego sukcesora na resztę wojny. Dochody wymieniał na dolary i złoto, dające się ukryć przed konfiskatą. Było już tego sporo, gdy poprzedniej wiosny uprzedzono go poufnie, że będzie wysiedlony. Uciekać przed czasem nie chciał, coś mogło się jeszcze w niemieckich planach zmienić. Z drugiej strony czekanie do końca niosło ze sobą niebezpieczeństwo rewizji przy wysiedlaniu. Z rewizją lub rabunkiem należało się liczyć również po drodze, takie były czasy. Po paru naradach z żoną postanowili przygotować się na wszelką ewentualność. Papierowe dolary zaszyć w ubraniach, zaś złoto i kosztowności ukryć na miejscu do czasu powrotu. Bo powrót był przecież pewny, klęska Rzeszy już przesądzona. Uszczelniony lakiem bakelitowy pojemnik zakopali pod ławką w ogrodowej altanie, gdzie nawet spłonięcie wszystkich zabudowań nie było dla niego groźne.

Obdarowany majątkiem oficer SS, inwalida z rosyjskiego frontu, nie robił wstrętów wydziedziczonym, rad z dobrego stanu posiadłości. Odjechali bez przeszkód do majątku ojca Klepaczewskiej na Kielecczyźnie. Stamtąd właśnie Klepaczewski spieszył teraz, by zdążyć do ogrodowej altany, nim kto inny ją rozgrzebie. Żołnierze i plądrownicy mieli podobno szczególny węch do rzeczy zakopanych, zaś dwa czy trzy dni mogłyby im wystarczyć na spenetrowanie całego ogrodu.

Jelonkową zastał w domu. Powitała go najpierw zdumioną miną, a zaraz potem wybuchem radości, ze spontanicznym ucałowaniem w oba policzki, co się w dotychczasowej ich znajomości nie zdarzało. Mimo czterdziestu lat była nieodmiennie pociągającą kobietą o ciemnej, południowej urodzie. Lata wojny zmieniły ją trochę i przygasiły, ale tylko psychicznie: po prostu spoważniała i posmutniała. Nie wyróżniała się walorami umysłu. Jak większość pięknych dziewcząt w czasach jej młodości nie wiązała planów na przyszłość z nauką; poprzestała na maturze. Już w dwa lata po niej była żoną rozpoczynającego samodzielną praktykę adwokata Jelonka, co przynajmniej od strony bytowej okazało się wyborem fortunnym. Kłopoty materialne dosięgnęły ją dopiero podczas okupacji, gdy zabrakło w domu męża.

— Wracasz w sam czas! — zawołała. — A Natalia i Ewka?

— Zostały w Czyżynach. Nie dla nich taka podróż. Zresztą nie będą tu na razie potrzebne.

— W Lubniewie byłeś już? Szwab siedzi jeszcze?

— Nie byłem. Póki są Niemcy, nie mogę się tam pokazywać.

— Oni tu już tylko jedną nogą. Urzędy pouciekały, a wojsko też wieje, jak sam pewnie widziałeś.

— Mimo to wołałbym zaczekać u ciebie, aż zwie ją całkiem. Jeśli pozwolisz oczywiście.

— Taka wątpliwość wprost mnie obraża. Jesteś pewnie głodny?

— Nie. Za to chętnie bym się umył.

— Idź do łazienki, zaraz dam ci ręcznik.

— Mam swój. A gdzie twoja Baśka?

— Myślisz, że wiem? Od roku kręci się przy konspiracji. Byłam temu przeciwna, ale jak mi zarzuciła, że nie jestem patriotką, skapitulowałam. Z waszą Ewką nie mieliście jeszcze takich kłopotów?

— Nie. Może dlatego, że jest tam nowa, bez znajomości.

W łazience Klepaczewski przede wszystkim się ogolił, bo rano — po noclegu w stodole — nie miał warunków po temu. W lustrze przyjrzał się sobie. Był tylko o cztery lata starszy od Elżbiety Jelonkowej, lecz fizycznie wiek mocniej go już zadrasnął. Początki łysiny rozciągnęły czoło, skóra na twarzy nie była tak gładka jak kiedyś. Grube szkła deformowały obraz oczu, wyglądały jak sowie — ale to akurat nie było skutkiem wieku, wzrok popsuł mu się bowiem jeszcze w młodości. Tylko otyłość szczęśliwie go omijała, nawet bez starań o to.

Umył się gruntownie z podróżnego brudu, zmienił bieliznę. Czysty i wyświeżony wrócił do pokoju, lecz Elżbiety tam nie było. Znalazł ją w kuchni przy obieraniu kartofli.

— Jeśli o mnie chodzi, nie jestem jeszcze głodny, mówiłem — przypomniał.

— A czy sądzisz, że ja nie jadam? Pora na obiad. Będzie bezmięsny, uprzedzam.

— Innego się nie spodziewam. Pieniędzy nie potrzebujesz?

— Nie, dziękuję. Zresztą za pieniądze nic już w sklepach ani na rynku nie ma. Może po cichu za ruble. O czerwonym rządzie w Chełmie wiesz już?

— Nie.

— To ci, mówię. Wiadomość pewna, z radia, Baśka przyniosła.

— Znasz szczegóły? Kto w tym rządzie?

— Nie wiem. Może ona powie ci więcej, jak przyjdzie.

Przed wojną Elżbieta Jelonkowa nie interesowała się w ogóle polityką. Wiedziała oczywiście o prezydencie Mościckim i marszałku Śmigłym-Rydzu, lecz nazwiska premiera nie była już chyba stuprocentowo pewna. Podczas okupacji zaczęły ją te sprawy obchodzić, ale tylko pod kątem końca wojny i powrotu męża. Powstanie komunistycznego rządu grało w tej materii pewną rolę, lecz jego skład osobowy — raczej nie. Później, po zastanowieniu się, Klepaczewski doszedł do wniosku, że chyba i pod innymi względami personalia nie mają tu większego znaczenia. Komunistyczny rząd groźny jest przez swój program, a nie skład, który może się w miarę wyzwalania kraju zmieniać. Większy wpływ na przyszłość miało osobowe oblicze rządu emigracyjnego w Londynie, decydujące o dogadywaniu się z Moskwą. Klepaczewski, oceniając trzeźwo sytuację polityczną, uważał to porozumienie za konieczne, jeśli nie chciało się stracić wszystkiego. A w tym i Lubniewa. Już samą zwłokę i dopuszczenie do tymczasowej chociażby administracji komunistycznej należało uznać za wielki błąd taktyczny. Fakty dokonane mają tendencję do utrwalania się i coraz więcej trzeba płacić za ich unieważnienie.

Na obiad były skąpo okraszone kartofle z marchwią — i nic więcej. Wbrew temu, co Jelonkowa pisała w listach, powodziło się jej jednak kiepsko. Ponieważ nie chciała pieniędzy, postanowił przysłać jej żywność z Lubniewa, gdy tylko tam wróci. To powinno się stać szybko, skoro nawet niemieckie urzędy uznały już powiat za stracony i wyniosły się.

Gdy kończyli jeść, w stronie ulicy Zamojskiej eksplodował kolejny pocisk.

— Czy nie powinniśmy zejść do piwnicy? — spytała Jelonkowa.

— Wygląda na to, że ostrzeliwują Niemców na trasie. Myślę, że tutaj jesteśmy bezpieczni. Tak grubo się chyba artylerzyści nie mylą.

Po południu wróciła córka Jelonkowej. Już w przedpokoju zawołała głośno:

— Mamo, jeść, skręcam się z głodu!

Wtargnęła energicznie do pokoju — i stanęła skonfundowana obecnością Klepaczewskiego. Uśmiechając się, wstał na jej powitanie, zaskoczony wydorośleniem Baśki. Miała teraz siedemnaście lat, tyle samo co jego córka, lecz zmieniła się przez ostatni rok o wiele bardziej niż Ewka. Ładna była zawsze, wierna kopia matki w młodszym o dwadzieścia trzy lata wydaniu, lecz dopiero teraz — kobieta. Krucze włosy z grzywką na czole, duże czarny oczy pod długimi rzęsami, napinający bluzkę biust. Przezwyciężywszy zaskoczenie Baśka uśmiechnęła się także.

— Dzień dobry panu — powiedziała. Nie wyciągnęła jednak ręki do powitania, nie wyzwolona jeszcze z dziewczęcej tresury, nakazującej czekać, aż uczyni ten gest dorosły.

— Witam cię, Basiu — odpowiedział podając jej dłoń. — Wydoroślałaś.

— Wszyscy mi to mówią. Pani Natalia i Ewka przyjechały też?

— Nie. Na razie tylko ja.

Z Ewką znały się od dzieciństwa, lecz nie na co dzień, bo dzieliła je spora jednak odległość z Głuchowa do Lubniewa. Dopiero podczas okupacji stykały się częściej. Ewka dojeżdżała dwa razy w tygodniu do Głuchowa na zajęcia tajnego kompletu gimnazjalnego i zostawała nieraz u Jelonkowej do następnego dnia. Obie dziewczynki były w tej samej klasie i grupie, lecz Ewka uczyła się lepiej. Może dlatego, że była brzydsza, co inaczej kieruje zainteresowania.

— Co nowego, Basiu, w polityce? — spytał. — Słyszałem od mamy, że ty teraz wiesz najlepiej.

Baśka spojrzała na matkę z niemą pretensją. Dopiero potem odpowiedziała:

— O Chełmie mama już pewnie panu mówiła. Nic nowego nie wiem.

— A kto na czele tego rządu w Chełmie?

—To się nazywa Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Na czele jakiś Osóbka-Morawski. Nieznany, u nas nikt o nim nie słyszał.

Klepaczewski też nie słyszał. Widać działacz bez przedwojennej przeszłości. Prawdopodobnie wypłynął podczas okupacji w lewicowym podziemiu.

— Obiad w kuchni, odgrzej sobie — powiedziała Jelonkowa do córki. Baśka przeprosiła Klepaczewskiego i wyszła.

W stronie ulicy Zamojskiej znowu trzasnął pocisk. Jakieś radzieckie działo nastawiło się pewnie na nękanie tego węzła. Klepaczewski nie orientował się w donośności artyleryjskiego ognia, ale nie mogła być wielka, zatem Rosjanie dotarli już gdzieś niedaleko Głuchowa. Potwierdzało to zresztą wyczuwalne przybliżenie się kanonady frontowej. Uszy przywykły już do niej i nie reagowały precyzyjnie na zmiany, lecz obecnie na pewno była głośniejsza niż przed paroma godzinami.

Po zjedzeniu obiadu Baśka znowu dokądś pobiegła. Licząc się z tym, że Rosjanie mogą wejść w nocy lub rano, Klepaczewski myślał już o ostatnim etapie swojej podróży: z Głuchowa do Lubniewa. Pragnął przebyć go jak najprędzej.

— Jak by tu zdobyć rower? — spytał Jelonkową.

— Nie ma co zdobywać — odpowiedziała. — Jest w domu rower Baśki. Damski, ale co to przeszkadza?

To rzeczywiście nie przeszkadzało. Klepaczewski obejrzał rower, dopasował siodełko do swojej wysokości, podpompował koła. Teraz pozostawało już tylko czekać i czuwać. Jelonkowa radziła mu, żeby — nawet jeśli Rosjanie pojawią się w mieście nocą — nie wyruszał na drogę przed brzaskiem. W ciemności łatwo nadziać się na kulę jednych albo drugich. Musiał jej przyznać rację.

Noc była widna od pożarów, kanonada wstrząsała nią ze wszystkich stron. Trudno się było nawet zorientować, kto, skąd i w jakim kierunku strzela. Prawdopodobnie nikt w mieście nie kładł się spać. Baśka wróciła dopiero przed północą. Przyniosła wiadomość, że Rosjanie obchodzą chyba Głuchów bokami, bo przez miasto wycofała się na zachód kolumna czołgów niemieckich, a teraz idą już tylko zapóźnieni piechurzy.

— Walki o miasto, jakby z tego wynikało, nie będzie — zakończyła optymistycznie, powtarzając zapewne opinię kogoś lepiej zorientowanego w wojennej taktyce.

— Oby — powiedziała Jelonkowa.

Po północy odgłosy walki zaczęły cichnąć, co przemawiało za tym, że wiadomości Baśki sprawdzają się. Uspokojona Jelonkowa zdrzemnęła się w fotelu. Klepaczewski, mimo zmęczenia wędrówką, nie czuł potrzeby snu. Był podniecony, wyglądał oknami i nasłuchiwał. Po niedawnym jazgocie dział rozlegające się tu i ówdzie pojedyncze strzały były tylko stuknięciami w kończącą noc ciszę. Powoli dogorywały łuny.

Baśka zasnęła także. O szarym brzasku Klepaczewski usłyszał jakieś okrzyki w stronie ulicy Zamojskiej, którą za dnia i wieczorem uchodzili Niemcy. Odgadywał przyczynę, lecz musiał się upewnić. Natychmiast wyszedł z domu i śpiesznym krokiem podążył ku przelotowej trasie.

Takich jak on, czuwających do skutku, było w mieście więcej. Na ulicy Zamojskiej witały już wolność zagęszczające się szpalery ludzi. Niedawno przeszły właśnie pierwsze radzieckie czołgi. Pojechały dalej, ale wnet po przyjściu Klepaczewskiego pojawiły się następne, z uzbrojonymi w pistolety maszynowe żołnierzami na pancerzach. Z chodników zaczęły szybować na nie kwiaty. Żołnierze chwytali je w locie, śmieli się, machali rękami. Ludzi przybywało. Niektórzy ocierali wilgotne ze wzruszenia oczy. Inni ściskali się i całowali jak po długim niewidzeniu.

Klepaczewski nie zwlekając ruszył z powrotem na ulicę Grabową. Obudził bez skrupułów Jelonkową i Baśkę.

— Przewaliło się, drogie panie. Rosjanie w mieście. Baśka zerwała się i natychmiast otrzeźwiała ze snu. — Muszę w takim razie iść.

— Dokąd? — zaoponowała Jelonkowa. — Z konspiracją chyba już koniec?

— Nasi chłopcy będą wchodzić do miasta. Krzysiek na pewno też.

Klepaczewski dowiedział się później od Jelonkowej, że Krzysiek to chłopak Baśki, od wiosny akowski partyzant. Na razie nie interesowało go to zgoła, umysł miał pochłonięty czym innym. Spakował rozładowany częściowo plecak, wyprowadził na dwór rower.

— Uważaj po drodze — ostrzegła go Jelonkowa. — Może gdzieś tam jeszcze siedzą Niemcy.

— Mało prawdopodobne — odpowiedział.

Baśka wyszła na ulicę razem z nim, lecz skręciła w przeciwną stronę. Było już całkiem widno. Po paru godzinach ciszy artyleria zaczynała nowy dzień, ale teraz już na zachód od Głuchowa. Front toczył się dalej, ku Wiśle.

Zaraz po wyjeździe na drogę do Lubniewa Klepaczewski natknął się na maszerujący ku miastu oddział partyzancki. Wszyscy żołnierze byli umundurowani, szli w porządnym szyku. Przystanąwszy na poboczu, Klepaczewski spytał idącego przy kolumnie podporucznika:

— Armia Krajowa?

— Tak — odpowiedział tamten. — Spotkał pan w mieście jakiś nasz oddział?

— Nie. Tylko Rosjan na Zamojskiej.

W miarę zbliżania się do Lubniewa wzbierał w Klepaczewskim niepokój. Co zastanie? Czy nie buszują już plądrownicy? Co w stajni, oborze i chlewach? Jak go przywita służba, skoro wieje czerwonym wiatrem? Był na ogół w dobrych stosunkach z ludźmi, za Niemców wybronił wszystkich przed wywózką do Rzeszy, ale czyż można wiedzieć, co komu gra w duszy? I co się zmieniło od zeszłej wiosny? Na Kielecczyźnie nastroje dworskiej służby wyraźnie się zaróżowiły, odkąd peperowcy zaczęli do niej docierać ze swoimi parcelacyjnymi obietnicami.

Z biciem serca skręcił z szosy w topolową aleję, prowadzącą do majątku. Już z daleka dostrzegł jakieś zgromadzenie na pałacowym podjeździe. Jego zbliżania się na razie nie zauważono, skorzystał więc z tego. Zsiadł z roweru w odległości dobrego widzenia, stanął przy krzaku bzu i zaczął przyglądać się zbiegowisku.

Przed wejściem do pałacu stała chłopska furmanka, za nią dwóch po wiejsku ubranych mężczyzn, obróconych tyłem. Nieco wyżej, na stopniach pałacu, trzej inni mężczyźni kłócili się z przybyszami i czegoś im wzbraniali. Ci trzej stali twarzą do Klepaczewskiego, więc ich poznał. To był ekonom Suwała i dwaj fornale, Koblewski i Wójcik. Wokoło, bliżej i dalej, stali bierni obserwatorzy sporu spośród służby folwarcznej. Z docierających do niego strzępów sprzeczki Klepaczewski zorientował się, że dwaj chłopi z furmanki to plądrownicy, których Suwała i towarzyszący mu fornale nie dopuszczają do pałacu. Podniesiony na duchu tym objawem lojalności służby oderwał się od krzaka i ruszył ku zbiegowisku.

Pierwszy zauważył go Suwała.

— O, pan dziedzic! — zawołał i, obchodząc furmankę, ruszył naprzeciw Klepaczewskiemu. — Witamy, bardzo się cieszymy. Klepaczewski podał Suwale rękę. Jednocześnie zauważył, że reszta służby nie śpieszy za ekonomem do powitania, trwa na swych miejscach. Zaskoczenie, nieśmiałość czy rezerwa? Wszystko jedno, tak czy owak należało się przywitać po tylu miesiącach nieobecności. Odstawił rower, podchodził kolejno do stojących i ściskał im ręce. Zażenowani bąkali „dzień dobry, panie dziedzicu” bądź skłaniali po prostu głowę. Tymczasem obaj niedoszli plądrownicy okrążyli już swym wozem podjazd i skręcili ku szosie.

Po przywitaniu nastało kłopotliwe, wyczekujące milczenie. Przerwał je Suwała, zachęcając Klepaczewskiego gestem, by wszedł do pałacu.

— Upilnowalim, panie dziedzicu — pochwalił się. — Wojsko nabałaganiło jak to wojsko, ale rabuśników gnalim precz. A już wczoraj wieczór próbowali, jak tylko się Niemcy wynieśli.

—Co to za jedni, ci dwaj? — Klepaczewski wskazał oddalającą się furmankę.

— Wsiowi — wyjaśnił Suwała. Zwrócił się do gromadki folwarcznych: — Zna ich kto z was?

Przez chwilę nikt nie odpowiadał. Potem odezwał się głos z tyłu:

— To z Rębisz.

Klepaczewski wszedł do pałacu, Suwała podreptał za nim. W salonie i jadalni meble były pospychane w kąty, podłogi obłożone wzdłuż ścian siennikami. W powietrzu — okna były zamknięte — wisiał jeszcze koszarowy zaduch.

— Nasi dworscy też nie byli od tego, żeby coś wynieść — meldował Suwała, uwolniony od krępujących świadków. — Ale Koblewski i Wójcik znaleźli się jak trzeba, nie można powiedzieć.

— Dlaczego akurat Koblewski i Wójcik? — zainteresował się Klepaczewski. Pamiętał tych dwóch fornali jako pracowitych wprawdzie, lecz nieco hardych, nie objawiających oddania dla dworu.

Suwała zmieszał się, miętosił w rękach czapkę. Pewnie w rozpędzie powiedział trochę za dużo.

— No, śmiało — ponaglił go Klepaczewski.

— A bo, widzi pan dziedzic, oni z pepeeru. Czerwoni, znaczy się. Wczoraj powiedzieli ludziom, że są partyjni, i przykazali: nie rabujcie i nie pozwólcie innym, bo to nasze. Będzie parcelacja, to się sprawiedliwie podzieli. A kto nakradnie, to będzie musiał oddać i wstydu sobie jeszcze napyta. No to ludzie pomiarkowali się i dali spokój. Tylko ci ze wsi... Już wczoraj wieczorem paru przyleciało, a dziś sam pan dziedzic widział. Furmanką zajechali, jak po swoje.

A więc tak się rzeczy mają, pomyślał Klepaczewski. Stąd troska Koblewskiego i Wójcika o jego mienie... Zrobiło mu się melancholijnie, lecz otrząsnął się z tego i wrócił do rozmowy z Suwałą:

— Co w majątku? Jak inwentarz?

— Trochę ubyło, wojsko ostatnio dużo brało. Ale nie jest najgorzej, Niemiec swojego bronił.

— Kiedy wyjechał?

— Wczoraj z wojskiem, jak już musiał. Bojący nie był, frontowiec, inni wcześniej pouciekali.

— Moja pałacowa służba jest, czy zmienił?

— Nie zmienił. Zaraz tu przylecą, jak się dowiedzą, że pan jest.

Klepaczewski zwolnił na razie Suwałę, a sam obejrzał resztę pałacowych pomieszczeń. We wnętrzach Niemiec także nie silił się na zmiany. Albo mu się podobało, albo wołał poczekać z wydatkami na niepewny wynik wojny. Zadbał tylko o dowieszenie w gabinecie portretu Hitlera w olejnym wykonaniu.

Gdy Klepaczewski wrócił do hallu, czekał tam lokaj, kucharka i pokojowa. Przygotowani już na spotkanie z nim przywitali go cieplej niż tamci z dworu, zaś ich zadowolenie wydawało się szczere. Tych reforma rolna nie kusiła chyba, przy pańskim stole nie mieli przecież źle. Poprosił kucharkę o śniadanie, zaś lokajowi i pokojowej wskazał gestem nieład w salonie i jadalni.

— Tak jest — zrozumiał lokaj. — Zaraz zrobimy porządek.

— Sienniki złóżcie w szopie — polecił. — Wojna nie skończona, możemy mieć jeszcze innych wojskowych gości.

— Tak jest.

Wyszedł do ogrodu, ciągnęło go ku altanie. Kopać za dnia nie mógł oczywiście, lecz chciał przynajmniej sprawdzić, czy nikt go me ubiegł. Wszedł do środka, zajrzał pod ławkę i odetchnął z ulgą. Ziemia była nietknięta. Charakterystyczny i dobrze zapamiętany odłamek kamienia, który wcisnął wówczas w to miejsce po starannym wyrównaniu gruntu, tkwił w nie zmienionym położeniu.

Zły nastrój, w jaki wprawiła go informacja Suwały o Koblewskim i Wójciku, rozpłynął się. Przynajmniej na razie. Wracał do pałacu z jednym tylko pragnieniem: zjeść śniadanie.

III

Spotkanie z pierwszymi Rosjanami trwało krótko, bo nie chcieli się dłużej zatrzymać. Wypalili skręty z polskiego tytoniu, rozpytali o Niemców — i poszli dalej. Zaraz potem porucznik Walczak — dotychczas używający pseudonimu „Leszek” — powiedział do Adamca:

— Przejmij dowództwo, Franek. Ja pojadę do Chełma po nowe rozkazy.

— Sądzisz, że nasz sztab jest tam?

— Jest tam w każdym razie nasza nowa władza. Nie będziemy przecież dłużej partyzantami. Albo wcielą nas do regularnego wojska, albo rozformują i dadzą inne zadania.

— Co mam tymczasem robić z oddziałem?

— Idź do Głuchowa i tam czekaj na mnie albo na rozkaz.

— Tabor też tam ściągnąć?

— Też, po co ma stać w lesie.

— Dobrze, ale najpierw pozwolę chyba ludziom wyspać się. Dwie doby oczu nie zmrużyli, a do Głuchowa przeszło dwadzieścia kilometrów.

— Racja. Zaprowadź do wsi, niech odpoczną, a jutro rano w drogę. Gwałtu nie ma, ja do Chełma też tak szybko nie dobiję. O okazję trudno będzie. Ruscy jadą w przeciwną stronę. Do tyłu na razie najwyżej sanitarki.

— Zrobić zbiórkę? Powiesz coś ludziom przed odjazdem?

Popatrzyli obaj wokoło. Partyzanci — choć dopiero co wiwatowali z Rosjanami — powalili się jak kłody na leśne poszycie. Niektórzy, jak się wydawało, zdążyli już pozasypiać. Dwie doby przeskoków i utarczek z Niemcami, kiedy ciągłe napięcie nie pozwalało zdrzemnąć się nawet na chwilowym postoju, tak ich wyczerpały, że na dłuższe cieszenie się nie starczyło siły.

— Musiałbym nie mieć sumienia, żeby zrywać ich teraz na gadkę — powiedział Walczak. — Wytłumacz im potem, dokąd i po co pojechałem. Bywaj.

Podporucznik Adamiec — dotychczas „Młot” — poczuł po odejściu Walczaka, że też musi się choć kwadrans zdrzemnąć, bo z trudem stoi na nogach, zaś oczy bolą, jakby miał pod powiekami piasek. Walczak jednak wytrzymalszy, pomyślał, skoro od razu mógł ruszyć w taką podróż. Siadł przy drzewie, oparł się plecami o pień i prawie od razu zasnął. Dopiero potem, po przebudzeniu, zdał sobie sprawę, że nie zatroszczył się nawet o ubezpieczenie oddziału. W tym stanie paru zapóźnionych Niemców z pistoletami maszynowymi mogło zrobić z nich kaszę.

Zapomniał spojrzeć przedtem na zegarek, toteż nie wiedział, ile spał. Ale chyba dość długo, bo kiedy otworzył oczy, sierżant Klimek (dotąd „Baca”) siedział już obok w wyrozumiałym oczekiwaniu.

— Do jutra odpoczynek w najbliższej wsi, a rano doGłuchowa — zakomunikował mu Adamiec. — Wyślij kogoś do obozu, niech każe taborytom też się tam ciągnąć.

— A dowódca gdzie? — spytał Klimek.

— Pojechał do Chełma po rozkazy. Budź ludzi, pójdziemy, we wsi wyśpią się lepiej.

Najbliższa wieś nazywała się Wydminy. Była w poprzednim roku wysiedlona całkowicie. Z Polaków zostali w niej tylko ci, których Niemcy przeznaczyli na parobków dla czarnych. W ostatnich dniach, po ucieczce czarnych, większość wysiedlonych wróciła, lecz część zagród stała pustką. Ich właściciele nie zdołali się pewnie uchronić przed wywózką do Rzeszy lub obozów.

Wchodzących zwartym oddziałem partyzantów powitano we wsi z radością. Dawno nie widziane polskie mundury wyciskały wczorajszym parobkom i tułaczom łzy z oczu. Wnet znalazło się mleko, jedzenie, nawet alkohol. Lecz partyzantom i tu nie starczyło sił na długie radowanie się. Najedzeni rozglądali się za miejscami do spania. Wkrótce tylko paru najwytrwalszych siedziało z gospodarzami przy butelkach, wyśpiewując patriotyczne pieśni. We wsi nie było się czego bać, toteż Adamiec ułożył się na odstąpionym mu gościnnie łóżku bez oficerskich skrupułów, że może czegoś nie dopatrzył. I znowu natychmiast zasnął. Od dawna nie za-znawana miękkość łoża sprawiła, że obudził się dopiero rano. Rześki i wypoczęty, tylko na nowo głodny. Lecz tu o jedzenie trapić się nie musiał. Czarni na szczęście wszystkiego wywieźć nie zdołali.

Żołnierze też robili wrażenie wyspanych i wypoczętych. Do Głuchowa maszerowali nie tylko w porządnym szyku, ale i z podejmowanym przed każdą wsią śpiewem. Nie byli już taką sensacją jak wczoraj w Wydminach, we wsiach koło traktów widziano wcześniej Rosjan, niemniej wszędzie ludzie wylęgali z chałup, zaś dzieci kawał drogi towarzyszyły maszerującym. Do pierwszych domów Głuchowa dotarli kwadrans po jedenastej. Adamiec już wcześniej postanowił, że najpierw wejdą na rynek, aby zaprezentować się miastu jak należy. Zatrzymał na krótko oddział, kazał żołnierzom doprowadzić się do wzorowego wyglądu. Potem pomaszerowali przez ulice ze śpiewem. Nie budzili jednak większego zainteresowania. Dlaczego, wyjaśniło się niebawem. W mieście widziano już nie tylko Rosjan, byli tu od wczoraj także polscy partyzanci. Tyle że inni.

Na rynku Adamiec zatrzymał oddział i pozwolił partyzantom rozejść się, lecz nie rozpraszać. Sam zaś rozejrzał się wokoło.

Z gmachu ratusza zwisała duża biało-czerwona flaga. U wejścia stał partyzant w mundurze, z angielskim pistoletem maszynowym typu „Sten” na piersi. To była broń akowska, zatem przynależność wartownika nie budziła wątpliwości. Na gmachu po przeciwnej stronie rynku wisiała dla odmiany flaga czerwona, zaś u wejścia stał żołnierz rosyjski. To musiała być radziecka komendantura wojskowa. Kto jednak usadowił się w ratuszu? To nie był przecież obiekt na zwykłą kwaterę.

Adamiec podszedł do wartownika. Ten na widok jego oficerskiej gwiazdki przyjął zasadniczą postawę.

— Co tu się mieści? — spytał Adamiec.

— Starostwo — odpowiedział akowiec. — A pan porucznik kogo szuka?

— Dziękuję, chciałem się tylko dowiedzieć.

Adamiec wrócił na środek rynku i zaczął się zastanawiać. Starostwo jest londyńskie, to jasne. Szybko się z tym uwinęli, prężni są. Jak powinien się wobec tego faktu zachować on, Adamiec, dowódca oddziału Armii Ludowej? Nie może uznawać tej władzy, to oczywiste. Lecz co może i powinien? Czy tylko czekać na Walczaka?

Podszedł sierżant Klimek, który zdążył w tym czasie przeprowadzić inne rozpoznanie, bardziej wojskowe.

— Weszli tu wczoraj rano, trzy oddziały, około stu pięćdziesięciu ludzi. Kwaterują w gimnazjum. Ruski komendant przyjechał później, już ze sobą rozmawiali. Myślę, że powinieneś pójść do niego, zgłosić nasze przybycie. Dowiesz się przy okazji, co to była za rozmowa.

— Masz rację — przyznał Adamiec. — Zaraz pójdę. — Przeczytaj wpierw obwieszczenie londyńczyków. Chodź, pokażę ci.

Na tablicy obok ratusza, oczyszczonej już z niemieckich zarządzeń, bieliły się dwie kartki niewielkiego formatu. Jedna była drukowaną ulotką, podpisaną przez „Pełnomocnika na Kraj i Wicepremiera Rządu Rzeczypospolitej Polskiej". Treść kierowała się wyraźnie do mieszkańców wyzwolonej części kraju. W imieniu owego rządu pełnomocnik zapowiadał „ujęcie steru odradzającego się państwa... Od zachowania się władz sowieckich na terytorium Rzplitej Polskiej uzależniony jest całkowicie stosunek do nich władz i ludności polskiej... Obywatele polscy muszą się karnie podporządpować zarządzeniom wyłącznie własnych, legalnych polskich władz... Każdy żołnierz, chłop, robotnik, pracownik umysłowy pamiętać musi o tym, aby i w końcowym okresie naszych ciężkich zmagań nie zbłądził, aby nie dał się zastraszyć ani oszukać hasłom, oznakom i słowom najbardziej patriotycznym, używanym podstępnie przez obce żywioły dla tym łatwiejszego osiągnięcia swoich celów. Nikt też nie powinien dać się zwieść hasłom dzikiej przebudowy naszego ustroju społeczno-gospodarczego...” Drugie obwieszczenie wypisane było na maszynie. Pod pieczątką starostwa powiatowego w Głuchowie i datą dwudziestego siódmego lipca czterdziestego czwartego roku Jan Bieżycki komunikował, iż z nominacji legalnych władz Rzeczypospolitej objął funkcje starosty i rozpoczął urzędowanie w ratuszu.

— A naszych nie ma — zauważył Klimek, gdy Adamiec skończył czytać obwieszczenia.

— Idę do komendanta — oznajmił Adamiec. — Ty rozejrzyj się tymczasem za tutejszymi peperowcami. Powinni przecież montować radę narodową, jeśli jej dotąd nie było.

Adamiec mówił po rosyjsku kiepsko, lecz rozumiał prawie wszystko, zwłaszcza jeśli partner wysławiał się powoli. W kontaktach z radzieckimi partyzantami wystarczało to, miał przeto nadzieję, że dogada się i z nie znanym mu jeszcze komendantem wojskowym Głuchowa. Ruszył ku budynkowi pod czerwoną flagą. Jak się potem dowiedział, było to dawne pomieszczenie banku rolnego.

Komendant był kapitanem, nazywał się Kurbanow, miał już chyba koło pięćdziesięciu lat. Nie wyglądał na zawodowego oficera; raczej na urzędnika. Kiedy usłyszał, że Adamiec reprezentuje Armię Ludową, głośno się ucieszył. Jak z tego wynikało, był z grubsza zorientowany w geografii politycznej polskiego podziemia. Adamca ucieszyła z kolei wzmianka Kurhanowa, że rozumie nieźle po polsku. W tej sytuacji na pewno mogli obejść się bez tłumacza.

Kurbanow przyjechał do Głuchowa wczoraj po południu. W ratuszu zastał już londyńskiego starostę, a w mieście — akowców. Bardzo szybko po jego przybyciu starosta ów poprosił o rozmowę. Przyszedł na nią w towarzystwie porucznika AK. Obaj przywitali Kurhanowa w imieniu polskich władz i zakomunikowali, że administracja cywilna przystępuje do swoich normalnych czynności, zaś oddziały AK — do czasu dalszych rozkazów — obejmą ochronę własności państwowej w mieście i powiecie.

— A co wy na to? — spytał Adamiec.

— Ja mam jasne wytyczne swoich zwierzchników — odpowiedział Kurbanow. — Rząd radziecki nie utrzymuje stosunków z londyńczykami, a za tymczasową władzę na ziemiach wyzwolonych uznał Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. Z inną administracją nie wolno mi współpracować. Ale usuwać też nie, do wewnętrznych spraw polskich wtrącać się nie mam prawa. To musicie załatwić sami.

— Ja nie czuję się upoważniony — rzekł Adamiec. — Zresztą co mogę zrobić? Nie będę się przecież bił z akowcami.

— Z akowcami sprawa jest prostsza, wojskowa, i dlatego należy do moich kompetencji. Na zapleczu frontu nie może być żadnych partyzantów. Albo więc akowcy wstąpią do regularnej armii polskiej, tej idącej z nami, albo muszą złożyć broń, tak samo jak cywile. Powiedziałem to wczoraj temu oficerowi, co był ze starostą.

— A on co na to?

— Że nie jest upoważniony do takich decyzji. Dałem mu trzy dni na porozumienie się, z kim chce. Pojutrze minie termin.

— Co do nas, akowców, też macie jakieś rozkazy?

— Tak. Jest dekret waszej władzy o połączeniu Armii Ludowej z regularnym wojskiem. Ale gdyby któryś z alowców chciał się z tego wyłamać, też musi złożyć broń. Jasne?

— Tak, jasne. Czy mogę tu u was chwilę pomyśleć?

— Naturalnie.

Adamiec zastanawiał się nad tym, co powinien zrobić, skoro Kurbanow nie uznaje wprawdzie londyńskiego starosty, lecz nie zamierza mu przeszkadzać. Szybko doszedł do wniosku, że jedno powinien na pewno: jak najprędzej zawiadomić Chełm o sytuacji w powiecie.

— Kapitanie, czy moglibyście umożliwić mojemu człowiekowi szybkie dojechanie do Chełma? — spytał. — Muszę przesłać meldunek.

— Słusznie. Ja już zawiadomiłem swoje władze, ale wy też powinniście. Mogę dać waszemu człowiekowi przepustkę na wojskowe samochody. W tamtą stronę rzadko jeszcze idą, ale idą.

— Dajcie.

— Na jakie nazwisko?

Adamiec znowu się zastanowił. Wybrał Szczurowskiego, zaprawionego już w funkcjach łącznika i znającego rosyjski. Kurbanow zanotował na kartce imię i nazwisko, wyszedł do innego pokoju. Po powrocie oznajmił:

-— Przepustka wnet będzie. Jak go od razu wyślecie, to powinien przed nocą dojechać.

— Zaraz wyślę, tylko meldunek napiszę. Mogę tu u was, póki nie ma przepustki?

— Naturalnie. Dać papier?

— Poproszę.

Adamiec opisał w paru zdaniach to, co zastał w mieście, i prosił o rozkazy oraz przysłanie kogoś upełnomocnionego w sprawach cywilnych. Gdy skończył, była gotowa i przepustka.

— Gdzie zamierzacie kwaterować ze swoimi? — spytał Kurbanow.

— Jeszcze się nie rozejrzałem.

— Akowcy zajęli gimnazjum. Wolna jest jakaś inna szkoła w pobliżu, ale nie zapamiętałem, jak się nazywa ulica. Nas ta kwatera na razie nie interesuje.

— W takim razie znajdziemy i zajmiemy. Dziękuję.

Adamiec wrócił na rynek, którego jego partyzanci zgodnie z rozkazem nie opuszczali. Wezwał do siebie Szczurowskiego.

— Szczurowski, pojedziecie zaraz do Chełma.

— Tak jest.

— Pójdziecie tam do Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, to nietrudno będzie znaleźć. Byłoby najlepiej, gdybyście odszukali naszego porucznika, on naprawdę nazywa się Walczak, i oddali ten raport do jego rąk. Jeśli się nie uda, złóżcie meldunek w PKWN i zaczekajcie na odpowiedź. Tu jest przepustka na wojskowe samochody. Wszystko zrozumiałe?

— Tak jest.

— To w drogę.

Szczurowski trzasnął obcasami i odmeldował się; robił wrażenie zadowolonego z czekającej go wyprawy. Tymczasem z narożnej ulicy wjechały na rynek znajome furmanki: tabor oddziału. Partyzanci od razu ożywili się, zaczęli ciągnąć w tamtą stronę. Tabor przyjeżdżał w sam czas. Byli znowu głodni, a w mieście na poczęstunki liczyć trudno.

Adamiec powtórzył Klimkowi pokrótce rozmowę z Kurbanowem. Potem kazał mu odnaleźć ową wolną szkołę, w której mieli się zakwaterować. Tam zaś zapędzić od razu kucharza do gotowania obiadu.

Szkoły nie trzeba było szukać. Mieszkańcy wskazali drogę do niej, więc Klimek sformował szybko kolumnę do odmarszu. Ruszyli, ale wnet wyłoniła się przeszkoda: przelotowa ulica Zamojska. Nieprzerwanym sznurem ciągnęły nią na zachód radzieckie ciężarówki i tabory. Czekali przeszło dziesięć minut, nim udało im się wtargnąć czołem kolumny w krótką lukę i przeprawić pośpiesznie na drugą stronę ludzi oraz wozy.

Przed wskazaną przez Kurhanowa kwaterą — była to jednopiętrowa szkoła powszechna — stała akowska warta, dwóch młodziutkich partyzantów z pistoletami maszynowymi. Zakłopotało to Adamca na moment, lecz postanowił nie wdawać się w pertraktacje. Ruszył śmiało ku wejściu. Wartownicy, tak jak przedtem ten spod ratusza, poderwali się na baczność, lecz z twarzy ich wyzierało pytanie.

— Zajmuję to na kwaterę — oznajmił im. — Uzgodnione z komendantem wojskowym. Zameldujcie swojemu dowódcy, że kazałem wam wartę zwinąć. Moje nazwisko Adamiec, Armia Ludowa.

Wszedł do budynku, oddział za nim. Kiedy po chwili wyjrzał oknem, obaj wartownicy przechodzili na drugą stronę ulicy. Tam stanęli i przyglądali się podjeżdżającemu właśnie taborowi.

W dwóch największych klasach szkolnych stały drewniane prycze, widocznie stacjonowali tu przez dłuższy czas Niemcy. Partyzanci powitali to odkrycie z zadowoleniem, od dawna tak wygodnie nie sypiali. Klimek znalazł dla Adamca i siebie mały pokój z dwoma żelaznymi łóżkami, pewnie po niemieckich oficerach. Tam, gdy Adamiec przyniósł z wozu swój plecak i wyjmował z niego bieliznę na zmianę, pojawili się dwaj cywile.

— Peciak — przedstawił się starszy z nich, siwiejący szatyn o krzaczastych brwiach. — Jestem nauczycielem tej szkoły.

— Bardzo mi miło — powiedział Adamiec. Podał Peciakowi rękę, wymienił swoje nazwisko.

Z kolei przedstawił się drugi z gości: Targalski. O zawodzie nie wspomniał. Adamiec poprosił obydwu, by siedli.

— Nie jako nauczyciel jednak tu przychodzę — odezwał się znowu Peciak. — Jestem sekretarzem komitetu powiatowego PPR. Towarzysz Targalski też z komitetu.

— Znakomicie — ucieszył się Adamiec. — Poleciłem już szukać was.

— Dano mi znać. Domyślam się, o czym chcecie mówić.

— No właśnie. Dlaczego daliście się uprzedzić?

Peciak skrzywił się lekko. Tak sformułowane pytanie odczuł widać jako nie zasłużony zarzut.

— Wy jesteście partyjni, poruczniku Adamiec? — spytał.

— Tak.

— To wam powiem otwarcie: dlatego, że oni są tu na razie mocniejsi i lepiej przygotowani. Ludzie liczą się z nimi bardziej niż z nami.

— Jacy ludzie?

— Także ci, których potrzebujemy. Choćby ludowcy. Konspiracyjne Stronnictwo Ludowe „Roch” uznaje rząd londyński, jak wiecie. Ich powiatowa komórka nie chciała w ogóle z nami gadać. Mimo to namówiliśmy ostatnio paru wpływowych ludzi od nich, by po wyzwoleniu wyłamali się i utworzyli z nami powiatową radę narodową. Jeszcze przedwczoraj to potwierdzili. A wczoraj, jak weszli akowcy i usadowił się w ratuszu Biczycki, zlękli się i wycofali. To jednak konstytucyjna władza, mówią, trzeba słuchać. A gdzie, pytam się, nasz starosta, pekawuenowski?

— Pchnąłem już meldunek do Chełma, żeby przysłali kogoś upełnomocnionego. A swoją drogą władza w terenie należy do rad, takie są nasze założenia.

— To spróbujcie utworzyć tu teraz radę i objąć władzę, kiedy nawet radziecki komendant nie chce wojować z londyńczykami. Nie dziwią mu się zresztą, nie jego sprawa.

— Akowcom dał termin do niedzieli. Do wojska albo złożyć broń.

— Wiemy. Ale Biczycki jakoś się tym nie przejął, robi swoje. Zwołał na jutro odprawę wójtów. Chce się umocnić w gminach.

— Dotychczasowych wójtów, okupacyjnych?

— Innych na razie nie ma. Zresztą nie wszyscy okupacyjni źli. Niektórzy mają spory autorytet jeszcze sprzed wojny.

Sytuacja była jasna — tyle że niedobra. Zamilkli na pewien czas wszyscy trzej, myśląc prawdopodobnie o tym samym: co robić dalej. Przynajmniej Adamiec zastanawiał się nad tym właśnie. Nadal uważał się za nie upoważnionego do działań administracyjnych, mógłby jednak podjąć razem z peperowcami jakąś akcję polityczną. Tylko jaką, żeby nie popsuć czegoś w delikatnej bądź co bądź materii?

— Ilu jest w powiecie peperowców? — spytał dla zyskania pełnego obrazu.

— Około dwustu — odpowiedział Peciak. — Dziś może nawet trochę więcej, bo ostatnio przybywało. Ale całkiem dokładnie zliczyć się nie da, nie mogliśmy przecież pod okupacją prowadzić imiennej ewidencji. Mamy kontakt tylko z sekretarzami gminnymi.

— Można by zwołać tych sekretarzy?

— Zastanawialiśmy się nad tym już wczoraj. Oczywiście można, i nawet należy. Ale trzeba by tak dobrać termin, żebyśmy mieli już coś do powiedzenia w sprawie władzy. Jak się spodziewacie, kiedy wasz człowiek dotrze do Chełma?

— Zależy, jak mu się samochody podwiną. Może jeszcze dziś wieczorem. Myślę, że do niedzieli powinien wrócić albo z kimś, albo przynajmniej z poleceniami dla mnie.

Peciak zwrócił się do swego towarzysza, Targalskiego:

— Damy radę dostarczyć jutro do wszystkich gmin wezwania na poniedziałek?

— Nie widzę przeszkód.

— Dobrze, wobec tego zwołujemy ludzi na poniedziałek.

— I agitujcie dalej tych ludowców — poradził Adamiec.

— Zaczekajmy do niedzieli, niech się wyjaśni z akowcami. To może mieć dla nich duże znaczenie.

— Drgnięcie wagi?

— Coś w tym rodzaju.

Obaj goście pożegnali się i odeszli, zostawiając kartkę ze swoimi adresami. Adamiec zamyślił się. Nie był pewny, czy słuszną rzeczą jest powstrzymywać się od działania aż do rozkazów z Chełma. Nadal jednak nie miał pojęcia, co można by zrobić na własną rękę, żeby zmienić sytuację w mieście nie zaogniając jej. Medytację przerwał mu sierżant Klimek, który przyniósł w menażkach uwarzony przez kucharza obiad: kaszę z kawałkami słoniny. Zabrali się do jedzenia.

Po zakwaterowaniu partyzanci dopominali się o wolny czas. Adamiec dał im go na resztę dnia. Tylko paru zostało w szkole, by spać, reszta wyciekła do miasta. Wracali dopiero wieczorem, niektórzy w alkoholowym podnieceniu. Tłumaczyli się, że byli częstowani i nie wypadało odmawiać, bo to przecież na cześć wyzwolenia. Adamiec i Klimek rozumieli, że w tych dniach nie należy przesadzać z rygorami, o ile tylko nie dochodzi do wybryków. To nie byli przecież żołnierze z poboru, poddani bez granic woli przełożonych. Na dobrą sprawę, skoro skończyła się partyzantka, każdy z nich miał prawo powiedzieć „do widzenia” i wracać do domu. Jeśli zostawali w służbie, należało to szanować.

Nazajutrz nic się w mieście nie zmieniło, tylko dudnienie armat przeniosło się jeszcze dalej na zachód. Adamiec liczył już na przyjazd w tym dniu kogoś z Chełma. Na efekt misji Szczurowskiego było jeszcze za wcześnie, jednakże przeszło dobę przed nim pojechał tam Walczak. Wprawdzie bez przepustki na radzieckie samochody, lecz za to w mundurze oficerskim. Jeśli miał szczęście na drogach, mógł być już w podróży powrotnej. On sam albo ktoś inny z poleceniami.

Przed południem nikt nie przyjechał, zjawił się natomiast Peciak z wiadomością miejscową. Starosta Biczycki zawiódł się w rachubie na wójtów. Jego wezwania dostarczono podobno na czas do wszystkich siedemnastu gmin, lecz tylko sześciu wójtów stawiło się na odprawę. Dwóch przysłało w zastępstwie sekretarzy gminnych, reszta zaś w ogóle zignorowała wezwanie. Czekali widocznie na wyjaśnienie się sytuacji, woląc przezornie nie angażować się na razie.

— To z naszego punktu widzenia dobrze — powiedział Peciak.

— Nie wiadomo tylko, ilu wójtów by się stawiło na nasze wezwanie — zauważył Adamiec. Niemniej zgadzał się z Peciakiem, że niepowodzenie Biczyckiego trzeba uznać za dobry sygnał. Nie było w gminach wiary w trwałość jego władzy.

— Nasi łącznicy wyjechali w teren z samego rana — poinformował Peciak. — Sekretarze partyjni nie zawiodą, tego jestem pewny.

— No, jakby i oni czekali na wyklarowanie się sytuacji, to byłoby całkiem marnie.

Po obiedzie Adamiec, znużony daremnym wyczekiwaniem na kwaterze, postanowił przejść się po mieście. Zapowiedział Klimkowi, że wróci za godzinę, i powędrował ulicami. Wszędzie wisiały jeszcze biało-czerwone flagi, lecz nastrój świętowania przygasł już. Na Zamojskiej, którą nieodmiennie ciągnęły na zachód radzieckie tabory i ciężarówki z zaopatrzeniem, nie stały już szpalery gapiów. Tylko sklepy były dalej pozamykane. Pewnie nie tyle z braku towaru, co z niepewności pieniądza.

Gdy wracał do szkoły, już z daleka dostrzegł stojący przed budynkiem samochód, wojskowego łazika, a przy nim grupkę partyzantów. Przyspieszył kroku. Obok kierowcy w polskim mundurze dojrzał na przednim siedzeniu Szczurowskiego. Obaj opowiadali coś na przemian stojącym przy wozie partyzantom. Szczurowski zauważył zbliżającego się Adamca, wyskoczył z samochodu.

— Melduję posłusznie, obywatelu poruczniku, że zadanie wykonałem — zaraportował w przepisowej postawie. — Dwaj oficerowie z Chełma czekają na obywatela porucznika w gmachu.

Adamiec wszedł do budynku i podążył do swego pokoju, gdzie tymczasem bawił gości rozmową Klimek. Obaj przybysze byli porucznikami. Przedstawili się: Bieniecki, Mizuro. Klimek wiedział już coś, bo miał przesadnie tajemniczą minę.

— Przywieźliśmy dla was, towarzyszu poruczniku, dwa liściki — oznajmił Bieniecki. — Prywatny i urzędowy. Proszę.

Adamiec rozpostarł najpierw złożoną na czworo kartkę zeszytowego papieru. Walczak pisał:

Franciszku!

Ja mam chwilowo robotę przy PKWN, a potem będę skierowany do wojska. Twoje zadanie wyjaśni dokument, który równocześnie otrzymasz. Ludzi przejmie od Ciebie por. Bieniecki. Ściskam dłoń, życzę powodzenia. Myślę, że się jeszcze spotkamy.

Mikołaj

Po przeczytaniu listu Adamiec wyjął z koperty dokument, o którym wspomniał Walczak. Była to nominacja na pełnomocnika Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, upoważniająca go do zorganizowania władzy państwowej w powiecie Głuchów.

Poczuł się jednocześnie zaszczycony i wepchnięty do głębokiej wody. A przede wszystkim — cokolwiek oszołomiony.

IV

Do objęcia władzy na wyzwolonych obszarach Krajowa Rada Narodowa przygotowywała się już od wiosny. W końcu maja uzyskała przyrzeczenie rządu radzieckiego, iż uzna on oficjalnie jej organ wykonawczy wówczas, kiedy taki powstanie.

W połowie lipca, wobec postępów Armii Czerwonej, powołanie owego organu stało się sprawą pilną. Przebywająca w ZSRR delegacja Krajowej Rady Narodowej oraz kierownictwo Związku Patriotów Polskich utworzyły początkowo Delegaturę KRN dla Terenów Wyzwolonych. Ostatecznie jednak zdecydowano się dwudziestego lipca na rozwiązanie dalej idące, powołując Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego. W jego skład weszli członkowie delegacji KRN oraz reprezentanci ZPP. Pięć miejsc zarezerwowano dla działaczy pozostających na terenach okupowanych; nazwisk ich na razie nie ustalono.

Dwudziestego drugiego lipca PKWN zatwierdził tekst swej programowej deklaracji — manifestu do narodu polskiego. Manifest ów wraz z komunikatem o powstaniu PKWN i objęciu przezeń władzy w wyzwolonym Chełmie został tegoż dnia odczytany w radiowej audycji Związku Patriotów Polskich i przekazany do druku. Wiadomość wywołała konsternację w Londynie, gdzie polski rząd emigracyjny zdecydował się nie uznawać faktu istnienia PKWN. Premier Mikołajczyk, wyjeżdżający zgodnie z wcześniejszym porozumieniem do Moskwy na pertraktacje z rządem ZSRR, został przez swój rząd zobowiązany do niepodejmowania rozmów z członkami PKWN.

Do dwudziestego szóstego lipca członkowie PKWN pozostawali w Moskwie, gdzie opracowywano tekst porozumienia o stosunkach między radzieckim Wodzem Naczelnym a polską administracją po wkroczeniu Armii Czerwonej na terytorium Polski. W uzgodnionym ostatecznie porozumieniu rząd ZSRR uznawał PKWN za jedyny organ, uprawniony do tworzenia aparatu państwowego i kierowania nim zgodnie z ustawami Rzeczypospolitej Polskiej. W strefie frontowej najwyższa władza miała należeć do Naczelnego Dowództwa radzieckiego. Jemu także podporządkowane było operacyjnie Wojsko Polskie. Dla jurysdykcji radzieckiej zastrzeżono w trybie wyjątkowym przestępstwa, popełnione przeciwko Armii Czerwonej w sferze operacji wojennych.

Dwudziestego siódmego lipca członkowie PKWN przybyli do Chełma i rozpoczęli działalność w budynku miejscowego Urzędu Skarbowego. Nie było aparatu władzy ani środków do jej sprawowania. Poza wydaniem niezbędnych dekretów ograniczono się do wysyłania pełnomocników, upoważnionych do organizowania władzy w terenie. PKWN nie orientował się jeszcze wtedy w sytuacji na wyzwolonym obszarze. Dopiero z napływających meldunków, dowiadywał się o faktach, stworzonych już w niektórych miejscowościach przez administrację londyńską. W wyzwolonym Lublinie panował stan dwuwładzy. Obok utworzonej jeszcze pod okupacją Wojewódzkiej Rady Narodowej ujawnił się londyński delegat okręgowy Michał Cholewa, którego odezwy rozklejono w wielu miejscowościach Lubelszczyzny. Miasto patrolowały oddziały londyńskiej formacji policyjnej — Polskiego Korpusu Bezpieczeństwa. Ujawniła się też Komenda Okręgowa Armii Krajowej. Wezwanie do podporządkowania się, skierowane przez PKWN do delegata i dowódcy Okręgu AK, spotkało się z odmową.

Franciszek Adamiec nie był więc jedynym, przed którym stanęło zadanie ujęcia w ręce władzy, przechwyconej już przez londyńczyków. Na jego korzyść działało to, że Londyn był daleko, zaś PKWN — blisko. Lecz owa bliskość, jak się wnet przekonał, miała na razie znaczenie głównie moralne.

— Przywieźliście jakieś wskazówki? — spytał Bienieckiego, ochłonąwszy z zaskoczenia.

— Mówiąc otwarcie, nie — odrzekł Bieniecki. — Mamy działać na własny rozum i stosownie do sytuacji.

— Mamy? To znaczy, że i wy obaj tu zostajecie? — Adamiec ucieszył się przynajmniej tym, że nie będzie sam.

— Tylko ja. Mam przejąć waszych partyzantów i organizować aparat bezpieczeństwa. Przede wszystkim milicję. Porucznik Mizuro wykona tylko swoje zadanie i odjeżdża.

— Jakie to zadanie?

— Zaagitowanie akowców, żeby wstąpili do wojska.

— Komendant wojskowy postawił im już ten warunek. Do jutra mają się zdecydować.

Mizuro sam wyjaśnił swoją misję:

— Komendanta zadowoli złożenie broni, a my chcie-libyśmy jednak mieć ich w armii. Dlatego przekonujemy.

— Kiedy i jak zamierzacie to zrobić?

— Zaraz. Jeszcze dziś muszę jechać dalej. Proponuję,

żebyśmy poszli do nich wszyscy trzej. Będzie łatwiej o argumenty.

— Wątpię, żeby akurat nasze argumenty ich przekonały — zauważył sceptycznie Bieniecki. — Ale spróbować oczywiście trzeba. — Zwrócił się do Adamca: — Gdzie oni kwaterują?

— W gimnazjum. Chodźmy.

— Podjedziemy samochodem, będzie poważniej — zdecydował Mizuro.

Zajeżdżający przed gimnazjum samochód z polskimi oficerami wywołał spore wrażenie wśród wyglądających z otwartych okien partyzantów. Szybko przybyły nowe głowy, nad parapetami zrobiło się ciasno. Zapytany o dowódcę wartownik bez wahania polecił wolnemu koledze zaprowadzić gości do nie wymienionego z nazwiska porucznika.

Porucznik ów, trzydziestolatek w bardzo porządnie utrzymanym mundurze, przedstawił się pseudonimem raczej niż nazwiskiem: „Konar” Poprosił gości, by siedli.

— Czym mogę panom służyć? — spytał.

Mizuro wyjął swą legitymację oficerską i podał Konarowi. Ten obejrzał ją bardzo uważnie i z wyraźnym zaciekawieniem. Niechybnie pierwszy raz miał przed oczami dokument armii ze Wschodu, wolał się więc upewnić:

— Armia Berlinga, tak?

— Tak ją tu nazywacie — potwierdził Mizuro.

— Czym mogę służyć? — powtórzył pytanie Konar.

— Chcemy zachęcić pana i podległych panu partyzantów do zasilenia naszej armii. Hitler już wprawdzie przetrącony, ale trzeba go jednak dobić.

Nie spuszczając oczu z twarzy Mizury, Konar zastanawiał się nad odpowiedzią. Nie trwało to jednak długo.

— Armia Krajowa nie uchyla się od dobijania Hitlera — oznajmił. — Gotowi jesteśmy robić to, ale we własnych szeregach i pod własnym dowództwem.

— Nie może być w jednym kraju dwóch konkurencyjnych armii.

— Nie widzę przeszkód, żeby była jedna. Podległa legalnemu rządowi z Londynu. Ale to z kolei panowie uważacie pewnie za niemożliwe.

— Rzeczywiście, takiej możliwości teraz nie widzimy. Zaprzepaścił ją generał Anders, no i sam londyński rząd.

— Różnie można o tym sądzić, ale dla mnie sprawa jest prostsza. Składałem żołnierską przysięgę i tylko mój rząd może mnie z niej zwolnić. Przyjmując propozycję panów, dopuściłbym się po prostu dezercji. Tego proszę ode mnie nie oczekiwać. Niech się wodzowie ze sobą dogadują, ja mogę tylko wykonywać rozkazy.

— Odmawia pan zatem. Miałbym wobec tego inną prośbę. Czy moglibyśmy porozmawiać z pańskimi ludźmi?

— Nie — odpowiedział Konar bez wahania. — Wojsko to nie klub dyskusyjny, sam pan dobrze wie. Decyzje należą do dowódców. W waszej armii też przecież nie jest inaczej.

Mizuro spojrzał na Adamca i Bienieckiego oczekując wsparcia w argumentacji, o które zawczasu prosił. Lecz wobec formalnego stanowiska Konara, iż może tylko wypełniać rozkazy, trudno było pokładać wiarę w najcelniejszych nawet argumentach. Adamiec zdecydował się ściągnąć dylemat na twardy grunt rzeczywistości.

— W takim razie — powiedział — pozostanie wam tylko złożyć broń.

Konar przygotowany był i na takie postawienie sprawy.

— Czasami musimy kapitulować wobec siły — odrzekł. — To jednak co innego niż zdrada.

Dalsze prowadzenie rozmowy było najwyraźniej bezcelowe. Mizuro też doszedł już do takiego wniosku, bo wstał pierwszy. — Mam nadzieję, że spotkamy się mimo wszystko na drodze do Berlina — powiedział do Konara.

Tamten nie odpowiedział. Wyszli. Przed budynkiem paru akowców oddaliło się na ich widok od samochodu, przy którym rozmawiali z kierowcą.

— O czym była mowa? — spytał Bieniecki kierowcę, gdy odjechali sprzed budynku.

— Wypytywali o naszą armię. Ciekawi są.

— Jaki nastrój u nich?

— Trudno wymiarkować. Farby nie puszczali. Może dlatego, że w gromadzie.

Gdy podjechali pod szkołę, Mizuro pożegnał się, nie wysiadając z samochodu, i kazał kierowcy pytać o drogę na Janów. Adamiec poprowadził Bienieckiego do pokoju dzielonego z Klimkiem. Ten wyniósł się zaraz domyślnie, zostawiając obu oficerów samych.

— Jaki jest ten sierżant? — spytał Bieniecki. — Można na nim polegać?

— Można — odpowiedział Adamiec. — Peperowiec, jeśli was to interesuje.

— Na komendanta powiatowego milicji nada się?

Nie tylko ja dziś awansuję, pomyślał Adamiec. Ręczyć, że Klimek nada się na takie stanowisko, nie mógł oczywiście. Jako szef kompanii dawał sobie radę znakomicie, ale to było przecież zupełnie co innego.

— A czy macie innego kandydata? — spytał Bienieckiego, uchylając się od jednoznacznej rekomendacji.

— Nie.

— To o czym mowa? Będzie się w każdym razie starał.

Resztę ludzi, jeśli dobrze zrozumiałem, też przemundurujecie na milicjantów?

— Przemundurowania nie będzie, bo nie ma w co. Dostaną opaski z literami MO i starczy. Najbystrzejszych zabiorę do urzędu bezpieczeństwa. Musicie mi pomóc wybrać, bo sierżantowi zaufać nie mogę. Będzie chciał mieć najlepszych u siebie.

Adamiec nie wiedział jeszcze, kim był Bieniecki w wojsku i przedtem, ale wyglądało na to, że policyjnego zmysłu mu nie brakuje. Już widział w Klimku dwie dusze, jedną godną zaufania, drugą — nie.

— Ach, zapomniałem! — Bieniecki plasnął dłonią o skórzaną torbę. — Przywiozłem manifest PKWN do narodu. Trzeba zaraz wywiesić w ruchliwym punkcie.

Wyjął z torby i rozpostarł plakat z manifestem oraz pierwszymi dekretami PKWN. Adamiec tylko słyszał o manifeście, nie znał go jeszcze, toteż zaczął szybko przebiegać oczami obszerny tekst. Wyłożony w nim program pokrywał się z wcześniejszymi deklaracjami PPR i KRN, ale teraz — już nie pod okupacją — każde zdanie więcej ważyło i mocniej rezonowało. Pod koniec lektury Adamca ogarnęło wzruszenie. Oto nareszcie polska lewica może nie tylko przedstawiać, lecz i wcielać w życie swój społeczny program. To wszystko, o co tyle lat uparcie walczyła.

— Przywieźliście tylko jeden egzemplarz? — spytał Bienieckiego.

— Niewiele jeszcze zdążyli wydrukować. Jak będzie więcej, doślą.

— Zaraz każę wywiesić na rynku.

— Tylko nie na pineski, bo wredniacy zerwą albo jakiś zbieracz ukradnie. Trzeba porządnie przykleić, całą powierzchnią.

Adamiec wyszedł z pokoju, odszukał Klimka i polecił mu zająć się solidnym przytwierdzeniem plakatu na tablicy przed ratuszem — tej, na której wisiały dotąd obwieszczenia londyńskie.

— A co z tamtymi? — spytał Klimek.

Adamiec zawahał się.

— Nie ruszać — zdecydował. — Na razie.

Gdy wrócił do Bienieckiego, ten powiedział:

— Musimy iść do komendanta wojskowego. Przedstawić mu się. Ja w ogóle, a wy w nowym charakterze.

— Racja. Chodźmy zaraz.

U Kurhanowa okazało się, że Bieniecki włada płynnie rosyjskim. Na pytanie kapitana, skąd ta biegłość, odpowiedział:

— Cała wojna w Związku Radzieckim.

— A w ogóle skąd pochodzicie?

— Z Kowla. Ale żona z córką są obecnie w Kazachstanie. Obojeśmy do armii pójść nie mogli, dziecko za małe.

To była pierwsza informacja, jaką Adamiec uzyskał o poruczniku Bienieckim. Z jego wyglądu niewiele dało się wywnioskować. Fizycznie prezentował się znakomicie: wysoki, barczysty, na pewno zdrowy i silny. Z tych, którym najwięksi zawadiacy wolą schodzić z drogi. Ale już twarz nie świadczyła o niczym. Równie dobrze mógł być inteligentem jak robotnikiem. Sposób wysławiania się też proweniencji nie zdradzał. Był starszy od Adamca, lecz różnica wieku nie przekraczała kilku lat. Miał ich chyba około trzydziestu pięciu.

Bieniecki poinformował Kurhanowa o nowej roli Adamca i własnych zadaniach. Kapitan ucieszył się.

— Nareszcie będę miał z kim rozmawiać. A co na to londyńczycy?

— Jeszcześmy się im nie przedstawiali. Rozmawialiśmy tylko z akowcami o wstąpieniu do wojska.

— I co?

— Dowódca odmówił i nie pozwolił rozmawiać z ludźmi. Zobaczymy, co zrobią jutro, jak upłynie wasz termin.