Światło i dźwięk. Moje życie na różnych planetach - Lech Jęczmyk - ebook

Światło i dźwięk. Moje życie na różnych planetach ebook

Lech Jęczmyk

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Lech Jęczmyk, wydawca, tłumacz, publicysta, tym razem przedstawia wspomnienia widza i uczestnika wielkiego widowiska typu „światło i dźwięk”, w jakim uczestniczył od początku drugiej wojny światowej…

Zawsze fascynowała mnie różnorodność światów, w których przyszło mi żyć. Postanowiłem podzielić się tą fascynacją z czytelnikami, tym bardziej, że byłem - jak mi sie wydaje - dość bystrym obserwatorem, a - poza tym - pamiętam wszystko, co sie wokół mnie działo, od drugiego roku życia. Kawał czasu - od niemowlectwa do sklerozy. To prawda, że nie wszystko rozumiałem, byłem jak magnetofon i aparat fotograficzny, a potem, kiedy obrazki zaczęły sie łączyć w ciągi, jak kamera filmowa.

Moje wspomnienia nie pretendują do roli przyczynku historycznego, są jedynie zapisem obserwacji, zdziwień i fotografii moich oraz relacji moich znajomych. Jednym z bodźców do ich powstania była lekka irytacja po lekturze młodych historyków, którzy grzebią w papierach z pieczątkami, nie znając dźwięków, obrazów i zapachów. A mnie tylko to w życiu interesuje.

LECH JĘCZMYK

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 280

Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dlaczego wspomnienia

Kiedy oglądam się wstecz, bo gdzie jeszcze można się obejrzeć na minione życie, przypomina mi się powieść Gniazdo światów Marka Huberatha. Jej bohater spędza pięć etapów życia w pięciu różnych krainach, tak odmiennych, że mogłyby być różnymi planetami. Myślę, że Huberath, który pod prawdziwym nazwiskiem jest uczonym „ścisłowcem”, mógł się zainspirować życiem owadów lub na przykład robaków z rzędu tasiemców. Taki bruzdogłowiec szeroki żyje i w wodzie, i w ciele kilku zwierząt po kolei, przy czym kolejność ta jest ściśle określona. Czym jest Odyseja w porównaniu z przygodami bruzdogłowca, a na dodatek w jego przypadku określenie „bogate życie wewnętrzne” nabiera nowego znaczenia!

Ja też z masą moich rodaków byłem połykany przez różne systemy, w których obowiązywały różne prawa i różne reguły przetrwania. O ciągłości mogą mówić tylko chrześcijanie, mający te same niezmienne cele i reguły w drodze przez kolejne światy, które nagradzają brak reguł. Ale ja przez większą część życia nie byłem chrześcijaninem.

Zawsze fascynowała mnie ta różnorodność światów, w których przyszło mi żyć. Wydaje mi się, że byłem dość bystrym obserwatorem, a ponadto pamiętam wszystko, co się wokół mnie działo od drugiego roku życia. Żyłem niewątpliwie w ciekawych czasach i postanowiłem spisać swoje obserwacje, zdziwienia i fotografie w pamięci z wewnętrznej potrzeby, a także w nadziei, że kogoś to może zainteresować.

Wspomnienia moje są właśnie wspomnieniami, nie pretendują do roli przyczynku historycznego, nie zaopatrzyłem ich w przypisy i nie szukałem ich potwierdzeń w literaturze. W taki sposób zapamiętałem świat, przez który przeszedłem (a może to świat przeszedł się po mnie).

Mój przyjaciel Robert Piotrowski proponuje dwie miary czasu: pokolenie, czyli dwadzieścia pięć lat, i stulecie, czas obejmujący życie rodziców i bledszą lub mocniejszą pamięć dziadków. To jest fundament naszego wychowania, naszych zasad i żywe wspomnienie wydarzeń historycznych. W moim przypadku ta „sztukowana” pamięć, pochodząca z opowieści i zasłyszanych rozmów starszych, sięga pierwszej wojny światowej i okresu międzywojennego.

Oprócz kręgu czasu wspomnienia każdego człowieka ograniczają się do pewnego terenu, określonego fragmentu powierzchni Ziemi. Moje dotyczą Warszawy, choć opowieści krewnych i znajomych, uwięzionych przez wojnę w innych częściach Polski, uświadamiały mi, że tam obowiązywały inne, zwykle okrutniejsze prawa, życie na innych planetach oznaczało więc nie tylko życie w innych przegrodach czasowych, ale i w innych krainach geograficznych. Wielkopolska, Śląsk, Podhale, Kaszuby i Kresy to były podczas okupacji zupełnie różne światy. Ja jestem przyszywanym warszawiakiem, bo mieszkam w stolicy dopiero od trzeciego roku życia.

Przedwojenna Bydgoszcz

Dzieciństwo miałem początkowo rzeczywiście sielsko-anielskie. W ładnym domku jednorodzinnym w osiedlu fabrycznym zakładów Kabel Polski nad brzegiem Brdy. Winorośl na ścianie, gołębnik na wysokim słupie (wtedy wszystkie słupy wydawały mi się wysokie), trójkołowy rowerek, koń na biegunach i czapka ułańska. Ilekroć potem w życiu poznawałem swoich rówieśników, pytałem ich, czy mieli taką czapkę w dzieciństwie. Jeżeli tak, to można było im zaufać.

Ogródek opadał ku rzece, nad brzegiem rósł rząd włoskich topoli, a na wodzie panował nieustanny ruch: holowniki ciągnęły wyładowane barki, tak zwane berlinki, przemykali wioślarze z pobliskiego klubu, statki akurat przed naszym domem składały kominy, żeby przepłynąć pod mostem. Prawdziwy teatr na wodzie.

Mój świat zamykał się w niewielkim kręgu, choć dziwię się, ile miałem swobody w poruszaniu się po nim. Codzienny rytuał polegał na noszeniu ojcu śniadania do pracy i wyprawach z nieco starszymi córeczkami sąsiadów po mleko do gospodarstwa państwa Zmyślonych. Takie mieli baśniowe nazwisko. Fabryka stała na skraju miasta, wokół była jeszcze wieś Kapuściska. Pamiętam jedną wyprawę do centrum Bydgoszczy i pierwszą jazdę tramwajem. Pozwolono mi stać obok motorniczego i kiedy tramwaj ostrzej zahamował, palnąłem nosem w szybę. Dość mocno.

— Nic ci się nie stało? — spytała mama, jak na amerykańskich filmach, kiedy ktoś spadnie z piątego piętra.

— Jestem tylko trochę zahamowany — odpowiedziałem, wywołując rechot dorosłych.

Nie rozumiałem, co tu jest do śmiechu, i trochę się obraziłem. Byłem też raz w kinie, na Królewnie Śnieżce Disneya, i wlazłem pod fotel, kiedy pojawiła się czarownica. Przypomniałem to sobie, kiedy musiałem wyjść z córką z filmu 101 dalmatyńczyków.

Pamiętam swoje widzenie świata z tamtej planety. Zboże wyższe ode mnie, stół oglądany od spodu, ze skomplikowaną konstrukcją, niczym miniaturowa katedra gotycka. Pamiętam doskonale wizytę cioci Zosi z Nowogródka z roczną córeczką Malinką. Pomyłki być nie może, bo odwiedziła nas tylko raz, w roku trzydziestym ósmym. Po latach dotarło do mnie, że większość ludzi nie pamięta kilku pierwszych lat życia, choć spotkałem i takiego, który twierdził, że pamięta, jak się rodził. Jestem wdzięczny Bogu za tę pamięć, bo to był piękny, kontrastowy wstęp do tego, co działo się później.

Jako dziecko bardzo niewiele odczuwałem z atmosfery tużprzedwojennej Bydgoszczy, gdzie istniała wyrazista mniejszość niemiecka i działała już piąta kolumna. Byłem pewnie jak pies, który nie rozumie rozmów, ale wie, że państwo wyjeżdżają na wakacje. Do domu przychodzili oficerowie, półgłosem naradzali się z ojcem. Wiele rzeczy zrozumiałem po kilku latach, słuchając opowieści dorosłych. Jeden z oficerów próbował tworzyć jakąś organizację paramilitarną, ale powiedział, że zrezygnował, kiedy na liście chętnych zobaczył prawie same niemieckie nazwiska. Napływało również do Polski sporo niemieckich azylantów, którzy rzekomo chcieli uniknąć służby w wojsku hitlerowskim. Podobno byli to na ogół wysocy blondyni o sylwetkach mało pacyfistycznych.

Te przedwojenne wspomnienia są jak zdjęcia, niepowiązane ze sobą sceny, dopiero w oblężonej Warszawie nabierają charakteru filmów. Pamiętam około dziesięciu kobiet w naszej kuchni, to nie są żony urzędników z fabryki, pewnie kobiety ze wsi. Ku mojemu zdziwieniu klęczą przed radioodbiornikiem, stojącym na kuchennym kredensie. To z Rzymu przemawiał papież, wielki przyjaciel Polski, opluwany kolejno (a czasami jednocześnie) przez hitlerowców, komunistów i Żydów. Hitlerowcy nienawidzili go za encyklikę krytykującą nazizm, napisaną, gdy jeszcze był nuncjuszem w Monachium, toteż III Rzesza zgłosiła oficjalne veto po jego wyborze na papieża. W 1939 roku papież napisał swoją pierwszą encyklikę (Summi Pontificatus) w obronie Polski i Polaków, co jest również w Polsce starannie przemilczane. Na szybach okiennych pojawiły się zagadkowe dla mnie znaki ***, papierowe taśmy, które miały ni to zapobiegać wypadaniu szyb, ni to sprawiać, żeby pękały mniej niebezpiecznie. Rodzice zapraszali na chwilę odpoczynku w ogródku zakurzonych żołnierzy śpieszących do swoich jednostek. Jak wszyscy wtedy kochałem wojsko i chciałbym im nieba przychylić, przyniosłem więc największego arbuza, jakiego znalazłem na grządce. Ojciec mnie ofuknął, bo arbuz był niedojrzały. Dojrzałe zeżarli już Niemcy, podobnie jak mamy konfitury, których strata dotknęła ją najwidoczniej boleśnie, bo wielokrotnie je wspominała.

Wojna i okupacja

Załadowano nas (to znaczy mamę, mnie i brata) do wagonu towarowego wraz z wielką skrzynią, w której były rzeczy niezbędne do rozpoczęcia nowego życia w Warszawie: pościel, serwis, sztućce, obrusy. Przy wszystkich zmianach przedmioty te pozostawały w naszym domu przez lat prawie pięćdziesiąt. Mama była chora na anginę, miała czterdzieści stopni gorączki, do dzisiaj pamiętam zapach jej prostokątnych tabletek do ssania w blaszanym pudełeczku, widywałem je w sprzedaży jeszcze przez lat kilkadziesiąt.

Jechaliśmy nocą, potem bladym świtem i nie można było narzekać na nudę. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem sztukasy, samoloty nurkujące z syrenami w podwoziach, mające terroryzować przeraźliwym odgłosem swoje ofiary. Do dzisiaj nie rozumiem, na czym miała polegać ta sztuczka. Czytałem, że w Azji drażni się psy przed zabiciem ich na mięso. Domyślam się, że adrenalina może działać jak przyprawa, ale dlaczego Niemcy przed zabiciem swoich ofiar chcieli je przestraszyć, nie rozumiem. Przecież, cokolwiek o nich powiedzieć, jednak nas nie zjadali. Pamiętam terkot karabinów maszynowych i pociąg zatrzymujący się w głębokim wykopie. Uciekamy z wagonów i gramolimy się po stromym zboczu, byle dalej. Już jako stary człowiek dowiedziałem się, że nasi kolejarze przeszli doskonałe przygotowanie i nie przypadkiem maszynista stanął tam, gdzie ostrzał był ograniczony. Kolejarz przed wojną to nie była praca, tylko służba, część aparatu państwowego, dobrze opłacanego, ale bez prawa do strajku. Kolejarska duma i poczucie obowiązku sprawdziły się pod okupacją. A od tego pierwszego nalotu datuje się moje zainteresowanie polityką: byłem ciekaw, kto i dlaczego chce mnie zabić.

Z Bydgoszczy wyrwaliśmy się na krótko przed zbombardowaniem tamtejszego dworca i przyjechaliśmy do Warszawy na Dworzec Główny. Na dworcu tragarze, przed dworcem naprzeciwko hotelu Polonia sznur dorożek. Jedziemy do wujostwa, duże mieszkanie na Mokotowie. Gdzieś po drodze widzę sceny z jeszcze nienaruszonej Warszawy. Ktoś przemawia z balkonu, rozentuzjazmowana młodzież otacza samochód ambasadora. To Anglia i Francja wypowiedziały wojnę. Zwycięstwo mamy w kieszeni.

A potem oblężenie. Ojciec przyjechał z Bydgoszczy na rowerze. To najlepszy środek lokomocji, kiedy linie kolejowe są już zbombardowane, a szosy zapchane masą uciekinierów. Warto zapamiętać. Niemcy ostrzeliwali tych uciekinierów z samolotów, ale mieli też na ziemi grupy przygotowanych zawczasu dywersantów. Ojciec w drodze z Bydgoszczy zlikwidował gniazdo karabinu maszynowego, siejącego śmierć i panikę. Wśród uciekinierów byli żołnierze z bronią z różnych rozbitych oddziałów. Ojciec miał stopień kaprala, ale był w cywilu, a z postawy i zachowania można go było wziąć co najmniej za kapitana. Zebrawszy grupę żołnierzy, którzy zapewne ucieszyli się, że ktoś im znów wydaje rozkazy, pokierował atakiem ze skutkiem pozytywnym. Nie dla Niemców.

Już w Warszawie jakimś cudem ojciec dostał się do prezydenta Starzyńskiego, który kierował obroną stolicy. Ojciec był jednym z tysięcy uciekinierów, ale sobie tylko znanymi sposobami przeszedł przez wszystkie ściany i zameldował, że chce walczyć. Prezydent Starzyński odpowiedział mu, że żołnierzy ma dosyć, ale w Warszawie brakuje strażaków. Za dwa dni ojciec miał oddział ochotniczej straży pożarnej. Było to możliwe dzięki oparciu w firmie Siła i Światło, która była związana z Kablem Polskim w Bydgoszczy. Najbardziej spektakularnym wyczynem oddziałku było wyciągnięcie z płonącego już tunelu dworca pociągu z amunicją. Za uratowanie galerii obrazów przy ulicy Wiśniowej ojciec dostał szkic pastelowy Fałata, który jest w rodzinie do dzisiaj. Licho wie, jak się uchował w tych czasach zawieruchy.

Ja, mama i młodszy brat w czasie oblężenia wiele czasu spędzaliśmy w piwnicach. Strażacy ojca, czasem i on sam, przynosili do improwizowanego schronu kocioł zupy. Jak pamiętam, krupniku. Kaszy było widocznie dość, a Niemcy dbali o dostawy świeżego mięsa. Malownicze trupy końskie widziało się niemal wszędzie. Zabitych ludzi chowano natychmiast, konie były mniej pilne, mogły trochę poleżeć. Zawsze robiły wielkie wrażenie artystyczne, choćby na Picassie, czego dowodem Guernica, a wspominał też o nich w którejś powieści Tadeusz Konwicki.

Kiedyś do schronu przyszedł ojciec z drugim strażakiem, zdjęli hełmy, położyli na ławce. Nie mogłem się oprzeć, taki hełm to było cudo. Zwędziłem hełm, nałożyłem na głowę i wymknąłem się na podwórko. A tam coś pięknego i fascynującego. Szło bombardowanie. Sygnały alarmowe, ryk syren sztukasów. Wybuchy bomb, od strony dźwiękowej było to imponujące, w niczym nie ustępowało dzisiejszym koncertom rockowym. Efekty świetlne też nie pozostawały w tyle. Ówczesne domy miały drewniane strychy i po każdym trafieniu niebo przekreślały płonące żagwie jak prymitywne drewniane fajerwerki. Stałem z zadartą głową urzeczony tym widokiem, kiedy nagle zostałem porwany i zaniesiony do piwnicy, gdzie oberwałem kilka klapsów. Nie pamiętam, czy jeszcze kiedyś widziałem ojca tak rozgniewanego. A ja nic nie rozumiałem. Pełne nieporozumienie cywilizacyjne. Przecież miałem na głowie hełm. Hełm zapewnia bezpieczeństwo. O co ta awantura? Incydent ten pozwolił mi zrozumieć afrykańskich wojowników, którzy wymazani czarodziejskim sosem idą do ataku, przekonani, że kule się ich nie imają. Ja wtedy, we wrześniu 1939 roku, mając trzy i pół roku, wierzyłem w magiczną moc hełmu.

W czasie tych dni oblężenia Niemcy dwukrotnie nas dopadli. Na dźwięk syren wbiegliśmy do najbliższej kamienicy, gdzie jacyś państwo, ludzie wyraźnie zamożni, wpuścili nas do mieszkania. W ciemnym przedpokoju ustawili rząd krzeseł dla zwykłych, obcych ludzi. Lepsi goście („Dzień dobry, panie mecenasie, dzień dobry, panie dyrektorze”) zostali zaproszeni do salonu i poczęstowani herbatą. Wiem, bo my siedzieliśmy na pierwszych krzesłach za drzwiami salonu. I nagle bomba. Dom przecięty na pół. Na miejscu salonu dymiąca dziura. Nam nic. Mama plecami trzyma drzwi, w ramionach ściska młodszego brata (półtora roku). Tylko nie bardzo się słyszymy, bo na skutek zmiany ciśnienia zatkało nam uszy. Hałasu żadnego, tylko ruch powietrza, gorące do góry, podciśnienie, zimne z dołu zapełnia próżnię. No tak, w epicentrum nie ma fali dźwiękowej, ale wtedy tego nie wiedziałem. Wychodzimy. W bramie leży rzędem kilkanaście ciał. Ktoś zdążył już nakryć im twarze gazetami. Są już jacyś inni, dziwnie płascy, uszła z nich krew i powietrze. Dlaczego stali w bramie? Mam trzy i pół roku, a wiem, że podczas nalotów nie wolno chować się do bram. Tam zabija sam podmuch.

Za drugim razem siedzieliśmy w piwnicy. I znów w całkowitej ciszy dom zwalił się nam na głowy. Strop wytrzymał, nie było poszkodowanych, tylko trzeba nas było odkopać. Musieliśmy poszukać innej piwnicy. Idziemy, chrzęszcząc butami. Ulice jak po gradobiciu pokryte są kryształkami szkła. Nie ma kawałków szyb, tylko kryształki jak dzisiaj przy stłuczkach samochodowych. Chodzenie po nich jest nawet zabawne.

Lekkie konstrukcje ówczesnych domów ujawniały też dobre strony. Kiedyś pocisk z najcięższego działa kolejowego, tak zwanej grubej berty, trafił w dom i przygniótł go swoim ciężarem, ale nie wybuchł, bo nie natrafił na należyty opór.

A potem jest już okupacja. Mieszkamy w domu na rogu Puławskiej i Willowej, tym samym, w którym od przed wojny mieszkają wujostwo. Balkon od Willowej, okno kuchni na podwórko. Od Marszałkowskiej kino, po wojnie teatr.

Życie w tej kamienicy to osobny kontynent na planecie okupacja. Okno kuchni wychodziło na podwórze, był z niego widok także na niewielki fragment ulicy Puławskiej, między domami frontowymi. Spędzałem wiele godzin na szerokim parapecie tego okna, obserwując życie podwórka. Piszę o tym, bo dzięki temu usytuowaniu widziałem na własne oczy niejakiego Hitlera Adolfa. Na czas zwiedzania przez niego Warszawy obowiązywał zakaz wychodzenia na ulicę i pokazywania się w oknach. Niemcy grozili strzelaniem. Ale ja byłem w drugim rzędzie domów i jakoś nikt do mnie nie strzelił. Motorkadę Hitlera widziałem na odcinku kilkudziesięciu metrów, sam Adolf stał w otwartej limuzynie i żywo gestykulując, mówił coś do towarzyszących mu oficerów. W pewnym momencie samochód przyśpieszył i Adolf z rozmachem klapnął na tylne siedzenie limuzyny. I tyle go widziałem. Nie brakowało mi jego widoku. Na razie, bo z dziecięcą ufnością wierzyłem, że po wojnie Hitler będzie obwożony po Europie w klatce i wtedy będzie można do woli się na niego napatrzyć. Teraz wiem, że Adolf wizytował podbitą Warszawę w październiku 1939 roku. Nie muszę wyjaśniać, że marzenie o klatce nie spełniło się, jak to bywa z marzeniami. W klatce komuniści wystawiali na Rynku w Krakowie naszych chłopców z AK, uprzednio przebranych w niemieckie mundury. Gawiedź na nich pluła. Amerykanie zaś przywieźli z Europy w klatce swojego największego poetę, laureata Nagrody Nobla, Ezrę Pounda, który posiadał niebezpieczny nawyk krytykowania skłonności Żydów do lichwy. Nie bardzo było go o co oskarżyć, zamknięto go więc w domu wariatów i w ten sposób Amerykanie wyprzedzili Sowietów w wynalazku „psichuszek”.

Życie kamienicy poznawałem w znacznej mierze z rozmów kobiet, niekrępujących się obecnością dziecka, które nic jeszcze nie rozumie. Może i nie rozumie, ale zapamiętuje. Kiedyś usłyszałem straszny huk, jakby coś wielkiego i ciężkiego spadło z wysoka na beton. Natychmiast wdrapałem się na parapet. Na podwórku leżało ciało kobiety, wokół którego zaczęły się już zbierać sąsiadki. Mężczyźni w tym czasie przebywali w pracy albo w lesie, albo w oflagach, stalagach i innych oświęcimiach. Z plotek dowiedziałem się, że kobieta była z narodu wybranego, a mąż ją rzucił (z okna rzuciła się sama), żeby móc wstąpić do narodu panów, podpisując tak zwaną folkslistę. Nie umiem powiedzieć, czy następny zapamiętany epizod to dalszy ciąg tego samego czy fragment innego dramatu.

Czekamy na windę. Winda zjeżdża na parter i zaraz wraca na górę. Kilka, może kilkanaście razy. Zebrała się już spora gromadka oczekujących. W pewnym momencie widzę na szybce windy krwawe odciski dłoni. Drzwi się otwierają i wybiega z nich dwóch chłopaków, może po piętnaście-szesnaście lat, jeden w krótkich harcerskich spodniach. Upaprani krwią, w kabinie rzeźnia. Mama zasłania oczy młodszemu bratu. Ma tylko dwie ręce, w drugiej siatka z zakupami, przecież nie rzuci, ja patrzę i rejestruję. Oglądam więcej wojny niż brat. Z rozmów dowiaduję się, że zakłuty harcerskim nożem, tak zwaną finką, to ojczym jednego z chłopaków, który podpisał folkslistę. Niedługo się cieszył przynależnością do narodu panów. A ja, dowiedziawszy się, że to był Niemiec, właściwie gorzej, bo sprzedawczyk, natychmiast się uspokoiłem. Byłem głęboko przekonany, że zabicie Niemca to dobry uczynek. Nie tylko ja.

Kilka lat po wojnie widziałem reprodukcję sowieckiego plakatu wojennego z lakonicznym hasłem „Ubiej Giermańca!” (Zabij Niemca!). Później reprodukcja tego plakatu znikła z albumów i wystaw. To, co dobre w czasie wojny, staje się niezręczne, niepoprawne politycznie w czasie pokoju. Są rzeczy, których nie zrozumie ktoś, kto wojny nie pamięta.

Znakomity angielski niezależny reporter Fisk pisał o wojnie w Iraku i chciał zrozumieć arabskiego zamachowca samobójcę. Z samobójcą człowiek dużo nie pogada, wpadł więc na pomysł rozmowy z irlandzkim terrorystą (lub bohaterem walki o niepodległość swojego kraju, w zależności od punktu widzenia). Irlandczyk powiedział mu: „Wie pan, to trudno wytłumaczyć obcokrajowcowi, jaka to wielka przyjemność zabić Anglika”. Ja byłem tylko dzieckiem, moje odczucia można porównać do odczuć kibica. Niby nie ma w tym żadnej mojej zasługi, a jednak przyjemnie usłyszeć, że wygrał Małysz czy Adamek. Jakiś komfort rodzi się w sercu — nasz zabił Niemca.

W okupowanej Warszawie ojciec rozwijał działalność gospodarczą. Pierwszy interes zrobił z Ukraińcem, za którym wstawił się kiedyś w wojsku. Wagon towarów do Lwowa to był dobry początek. Wkrótce ojciec prowadził kantor handlu wszystkim do spółki z panem Grzesiewiczem w wydzielonym pokoiku jego mieszkania na Marszałkowskiej. Dziupla — biurko, dwa krzesła i segregatory pod sufit. Był też sklep z materiałami piśmiennymi na Freta (odwiedziłem go ze dwa razy) i wreszcie rozbiórka zrujnowanego domu przy ulicy Górnośląskiej.

Dobrze pamiętam to miejsce. Pośrodku niewielkiego podwórka kupa gruzu, niby do wywózki. Stawałem na niej i patrzyłem na podwórko sąsiedniego domu, w którym mieścił się posterunek żandarmerii i przed drzwiami chodził tam i z powrotem efektownie umundurowany żołnierz w kepi i z blaszanym ryngrafem na piersi. Na naszym podwórku stał wóz, a pod jedną ze ścian zbudowano drewnianą szopę dla konia i komórkę dla woźnicy stróża. Koń walił kupy, a że ojciec był człowiekiem równie praktycznym jak romantycznym, uruchomił w piwnicy na tych kupach hodowlę pieczarek. Wtedy nie było żadnych substratów, pieczarki hodowano na żywym końskim nawozie. Pamiętam mroczne pomieszczenie, rzeczywiście przypominające pieczarę, piętrowe stelaże na nawóz i pieczarki, ciemne fioletowe żarówki. Dziwne, tajemnicze miejsce. Świetne do ukrywania rzeczy takich jak radiostacja AK. Ruina była też miejscem spotkań rotmistrza Pileckiego, co zostało wymienione w jego aktach procesowych.

W okupowanym kraju kradzież, oszustwo, korumpowanie okupantów były powszechnie akceptowanymi sposobami na przeżycie, a że godziły w Niemców, to traktowano je jak działalność patriotyczną. Wielka to była uciecha dla warszawskich cwaniaków — ukraść i zamiast grzechu zaliczyć sto dni odpustu. Pamiętam parodniową sensację: wózki pełne żywych, rozłażących się żółwi, które miały jechać na front wschodni, ale zostały „skonfiskowane” przez ludność Warszawy.

Ojciec zrobił kiedyś inny interes. Przyszli do niego kolejarze, którzy na Dworcu Gdańskim odczepili wagon z transportu na wschód.

— Co robić, panie Jęczmyk, myśleliśmy, że będzie jakieś żarcie, a to skrzynie z karabinami.

— Biorę — powiedział tata.

Cena była niska ze względu na hurtowy charakter transakcji i strach kolejarzy, którzy chcieli się szybko pozbyć nietypowego towaru. Karabiny dostał „Żywiciel”, oddział AK z warszawskiego Żoliborza. W domu słyszałem parę razy o stu karabinach, ale kilka lat temu odnalazł mnie starszy pan, który powiedział, że to on odbierał je od ojca i że było ich sto dwa (widocznie siedemnaście skrzyń po sześć), i że z jednego z nich strzelał w powstaniu.

Gdzieś w 1942 roku na placu Unii Lubelskiej zobaczyłem kolumnę jeńców sowieckich. Niewiele wiedziałem o Sowietach, pewnie ktoś z rodziny kresowej, mającej doświadczenia najazdu bolszewickiego w 1920 i potem w 1939 zareagowałby inaczej, ale ja poczułem na ich widok litość, chciałem coś dla nich zrobić. Poprosiłem mamę o pieniądze, pobiegłem do najbliższej budki (to były okrągłe blaszane budowle, służące też za słupy ogłoszeniowe), kupiłem paczkę papierosów i podałem ją młodemu jeńcowi o inteligentnej twarzy, pewnie jakiemuś dowódcy plutonu wyciągniętemu prosto ze szkoły. Natychmiast podbiegł do nas niemiecki konwojent, raczej podoficer niż oficer, i uderzył Sowieta w twarz, a papierosy rzucił na ziemię i rozdeptał. Mnie jakoś nie uderzył ani nie zastrzelił, widać należał do tak zwanych „dobrych Niemców”.

Miałem w czasie okupacji starszego o parę lat kolegę Murzyna. No, powiedzmy Mulata. Ciekawe, że polityczna poprawność zabrania słowa „Murzyn”, a nie zabrania „Mulata”. Murzyn to po prostu długa forma od Maura: Maur — Murzyn tak jak Węgier — Węgrzyn, natomiast Mulat to po hiszpańsku zdrobnienie od muła, czyli mułek. To raz jeszcze potwierdza, że polityczna poprawność jest głupia.

Dobrze, ale skąd Mulat w wojennej Warszawie? Jego ojciec, pan Grzesiewicz, przed wojną prowadził sklep dla krajowców w Kongu francuskim i zdążył wrócić przed wrześniem 1939. Przywiózł trochę tamtejszej cepelii, rzeźby z hebanu i kości słoniowej, także parę kłów słoniowych, które w tapczanie musiały leżeć po przekątnej, bo się nie mieściły. Nie przywiózł swojej czarnej konkubiny, zabrał natomiast do Polski syna. Polska macocha nie kochała go przesadnie, było w tym może coś z rasizmu i na pewno coś z pretensji o przedmałżeńską zdradę męża. Janek Grzesiewicz, bo tak się nazywał mój „czarny koleżka”, niewiele pamiętał z Afryki, ale kiedyś w szczególnie upalny dzień na plaży nad Wisłą uczył mnie, jak się chodzi boso po gorącym piasku. Kiedy indziej chłopaki ze wsi uczyli mnie chodzić boso po ściernisku, a już po wojnie syn rybaka z Jastarni uczył mnie chodzić krokiem czapli po płyciznach Zatoki Gdańskiej. Byłem dobrze przygotowany do życia na bosaka, ale jakoś nie musiałem korzystać z tych umiejętności. Janek przeżył wojnę, próbowano go wciągnąć do boksu — bo jak czarny, to boks — ale on wybrał karierę kierownika sklepu warzywnego.

Kiedy wspominam tamten czas, dziwi mnie, że ludzie ubierali się w sposób kwalifikujący ich do określonej grupy. Nie chodzi o to, że wieśniak był rozpoznawalnym wieśniakiem, robotnik — robotnikiem w kaszkiecie, sklepikarz i mecenas w kapeluszach, ale jakoś nie dało się ich pomylić. Rzecz w tym, że chłopcy z podziemia nosili się na młodego dziedzica: długi jasny płaszcz, bryczesy, buty z cholewami, niemieccy szpicle chodzili w kapeluszach z piórkiem na wzór bawarski i tak dalej. Kiedyś, na krótko przed powstaniem, przyszło do ojca trzech młodych ludzi, tzw. pistoletów. Dwaj byli ubrani normalnie w jasne płaszcze, a jeden miał na sobie też długi, ale czarny skórzany płaszcz. Mama mówi do niego:

— Wygląda pan w tym płaszczu jak gestapowiec.

On na to:

— Bo to jest płaszcz gestapowski.

Matka:

— I nie brzydził się pan zdjąć go z trupa.

— Nie — mówi chłopak — jak zdejmowałem płaszcz, to on jeszcze żył.

Skoro zapamiętałem tę rozmowę co do słowa, to znaczy stała się ona dla mnie wzorem męskich odzywek. Sprawy strojów były dość dobrze pokazywane w pierwszych powojennych filmach, na przykład wszystkie Niemki czy kolaborantki mają chustki zawiązane supełkiem do przodu, nad czołem. Dziwne, że widać to wyraźnie z dystansu, a wtedy było to niewidoczne — najwyraźniej działało coś w rodzaju znieczulenia miejscowego. Badacze egzotycznych kultur również widzą pewne rzeczy, których miejscowi nie dostrzegają.

Jeżeli mowa o ubraniach, to któregoś dnia zameldował się bez ostrzeżenia stryjek z Sosnowca w niemieckim mundurze. Wyglądał w nim jakoś dziadowsko, jak Szwejk, widać było, że on i mundur do siebie nie pasują. Ja otworzyłem mu drzwi, przedstawił się, bo widzieliśmy się po raz pierwszy, ale ręki mu nie podałem. Ojciec nie zaprosił go do pokoju, tylko wciągnął go do kuchni i po niewielu minutach odprowadził do drzwi. Okazało się, że stryj został zmobilizowany jako kierowca i akurat wiózł coś do Warszawy. O wiele później zrozumiałem, że sytuacja w różnych częściach Polski była różna i nie można do wszystkich przykładać tej samej miary. Nie wszyscy są stworzeni na bohaterów, ale jak przyjdzie człowiek z konspiracji, to nakarmią, coś schowają i choć ze strachem, kartkę przekażą. Przekonałem się o tym w stanie wojennym, partyjni znajomi byli dumni, że mogą coś przechować.

Rodzina mojej matki chrzestnej w Bydgoszczy też coś podpisała, żeby uniknąć brutalnego wysiedlenia, jako że znaleźli się na terenie włączonym do Rzeszy. Jak mówi prezydent Wałęsa, „wszyscy podpisywali, to i ja podpisałem”. Rozumiem to i nigdy nie miałem pretensji do Tuska o dziadka w Wehrmachcie, tylko o to, że do reszty rozpieprzył Polskę.

Odwiedziliśmy rodzinę matki chrzestnej wkrótce po wojnie. I ledwo siedliśmy do poczęstunku, przeżyliśmy atak potężnego huraganu. Ja pierwszy wypatrzyłem przez okno zbliżającą się błyskawicznie czarną kulę. Za chwilę załomotały drzwi i okna, zahuczały pioruny. Trwało to chwilę, dom ocalał, ale wokół było pobojowisko — wielkie drzewa wyrwane z korzeniami, dachy leżące na drogach. Jednak na gospodarzach największe wrażenie zrobił widok babci, która zeszła po schodach w nocnej koszuli, z włosami sterczącymi pionowo w górę. Wyglądali, jakby zobaczyli upiora, my z mamą nie rozumieliśmy sytuacji. Okazało się, że babcia leżała w pokoiku na piętrze od dwóch lat sparaliżowana, tymczasem do jej sypialni wpadł piorun kulisty, obiegł pokoik, wypalając ślad na ścianach, wypełnił pokój elektrycznością i poleciał rozrabiać dalej. Babcia leżała na żelaznym łóżku izolowana na materacu, ale tak ją zaindukowało, że zapomniała o swoim paraliżu i zeszła po schodach. Można by taką metodę wypróbować w lecznictwie, ale polska i europejska medycyna wydaje się raczej zmierzać w kierunku przymusowej eutanazji.

Odwiedziliśmy nasz przedwojenny domek, ale jakoś nie zrobił na mnie wstrząsającego wrażenia. Różnił się od tego domu z dziecięcego wspomnienia. Mickiewicz przedstawił to w Panu Tadeuszu i nie będę się z nim ścigał. Dowiedzieliśmy się, kto wywiózł nasze meble, i odbyliśmy nieprzyjemną rozmowę z osobnikiem, który się już w nich zadomowił. Chodziło chyba bardziej o zasadę niż o te meble, bo wzbogaciliśmy się tylko o dwa fotele, a jasną, czeczotową sypialnię zagospodarowali wujostwo w Aleksandrowie. Od niepamiętnych czasów nie widziałem takiej sypialni: podwójne łóżko, stoliki nocne, toaletka i szafa na ubrania z bardzo jasnego drewna z niezwykle fantazyjnymi słojami, przypominającymi testy Rorschacha. Czeczot to północna karłowata brzoza. Wyjechaliśmy z Bydgoszczy i było to ostateczne zerwanie pępowiny z tamtą przedwojenną planetą.

Opowieści Marata

Marata poznałem podczas miesięcznego pobytu stypendialnego w Moskwie pod koniec lat sześćdziesiątych. Rozmawiałem z dziesiątkami Rosjan i rosyjskich Żydów, nasłuchałem się wtedy opowieści jak z Księżyca, zwierzano mi się chętnie, bo dla nich to ja byłem gościem z Księżyca. Zaprzyjaźniłem się wtedy z Maratem, który jak i ja był redaktorem w wydawnictwie. Wysoki, przystojny, lubiany przez damy, opromieniony sławą zwiadowcy w czasie wojny, pochodził z inteligenckiej moskiewskiej rodziny i prosto po maturze został skierowany na pośpieszny kurs lejtnantów i odprawiony na front. W drodze zachorował na tyfus i kiedy wydobrzał, dołączono go do najbliższego przejeżdżającego eszelonu. W ten sposób został dowódcą plutonu zwiadu złożonego z samych kryminalistów — rekordzista miał na koncie czternaście wyroków. Bandyci zaadoptowali go jak dzieciaka i razem zdobywali nieznaną Europę. Marat opowiadał, jak poznawał różnice między kulturami. Na Węgrzech jego obwiesie ukradli we wsi gęś i cała ludność męska ścigała ich, paląc z obrzynów. Uszli z życiem, czołgając się przez pola kukurydzy. W Niemczech te same opryszki zgwałciły córkę burmistrza i burmistrz legalista przyszedł na skargę do sowieckiego dowódcy. Ten słuchał, kiwał głową i obiecał śledztwo. Jeszcze za burmistrzem nie zamknęły się drzwi, kiedy major i reszta obecnych ryknęli serdecznym śmiechem.

Pluton Marata zasłynął akcją w wyzwolonym (czy może raczej zdobytym) Wiedniu. Klub alianckich oficerów w luksusowym hotelu, lustra, kryształowe żyrandole, Anglicy, Francuzi i jako element niekulturalny Amerykanie. Wchodzi kilku sołdatów z podoficerem, siadają przy stoliku, zawieszają pepesze na oparciu krzeseł i zaczynają odwijać onuce. Smród i konsternacja. Najstarszy stopniem Anglik, z trzcinką pod pachą, podchodzi i mówi (jak to Anglik po angielsku), że to jest klub oficerski i szeregowym wstęp wzbroniony. Najbliżej siedzący Sowiet wyrżnął go natychmiast kolbą pepeszy w twarz. Któryś z oficerów sięgnął po broń, ale nie zdążył dokończyć ruchu. To byli żołnierze zwiadu, w dodatku bandyci. Natychmiast zajęli stanowiska za bufetem, jeden prowadził ogień, pozostali raczyli się pośpiesznie egzotycznymi trunkami wprost z butelek. Oficerowie, w swoich wyprasowanych mundurach, leżeli na podłodze, zasypywani gradem kryształków z żyrandoli. Po jakimś czasie zjawiła się wezwana na pomoc tankietka i w chmurze pyłu z rozwalonych drzwi ukazała się lufa wymierzona w bufet. Zwiadowcy poddali się, pośpiesznie utykając za pas pożegnalne butelki, ale odmówili oddania broni, mówiąc, że regulamin Armii Czerwonej tego zabrania. Przed hotelem natychmiast opanowali tankietkę i pojechali pijani w miasto. Popili jeszcze trochę i usnęli. Ocknęli się w areszcie i tego samego ranka zostali rozstrzelani.

Zastanawiam się, czy ci uwojskowieni bandyci myśleli przed śmiercią, że warto było. Przecież bandyci i żołnierze zwiadu nie liczą na długie życie, a który sowiecki bandyta mógł marzyć o zdemolowaniu takiego baśniowego hotelu. Przy okazji była to apoteoza pospolitej sowieckiej pepeszki, która też wzniosła się ponad swój stan, rozbryzgując fontanny kryształowych sopli pod sufitem luksusowego wnętrza.

Po wojnie Marat bardzo chciał jeszcze raz wytknąć nos na Zachód, zgłosił się więc na budowniczego naszego Pałacu Kultury i Nauki. Któregoś wieczoru wybrał się na elegancki dancing na ostatnim piętrze Centralnego Domu Towarowego (dziś Smyk). Marat zaprosił oczywiście do tańca piękną Polkę i po tańcu siedzący z nią chłopak zrobił jej awanturę, że tańczyła z Ruskiem. Marat, urażony, wdał się w dyskusję i byłoby mordobicie na sali, ale od sąsiedniego stolika wstał oficer w mundurze i zaproponował swoją osobę jako rozjemcę. „Jestem polskim oficerem — powiedział — i nikt nie może mnie posądzić o sympatię do Ruskich”. Zjechali windą na dół i po chwili wrócił tylko oficer z Maratem. „Tamten chwilę poleży” — powiedział wojskowy i zaproponował, żeby zakończenie pojedynku oblać. Przez czterdzieści minut nie mogli uzgodnić toastu. Rokowania były trudne i wreszcie stanęło na jakimś „Pokoju na świecie”. Działo się to w szczytowym okresie stalinizmu w Polsce, w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych.

Z opowieści Jana K. Pies komendanta

Obóz oświęcimski miał wiele podobozów. Do jednego z nich przysłano nowego komendanta, poharatanego oficera frontowego, wielkiego miłośnika wojska, a tu nagle obóz. Żeby mieć choć coś wojskowego, komendant zarządza codzienne defilady oddziału służbowego oraz musztrę z łopatami i miotłami zamiast broni. Podczas kroku defiladowego jednemu z więźniów spada drewniany trep, pies komendanta natychmiast bez komendy aportuje drewniak szefowi. Cyrk, a nie defilada.

Następnego dnia komendant pakuje oddział służbowy do ciężarówki i wiezie ich do Brzezinki. Ze stosów ubrań, zapewne po zagazowanych, mają wybrać porządne ubrania i buty. Zbiórka i wyglądają jeszcze głupiej, każda marynarka inna. Niedobrze. Wreszcie znajdują po jakiejś orkiestrze czy po kelnerach fraki. Pasiaki, obozowe czapki i fraki. Ale jednolicie. Za parę dni inspekcja z centrali i komendant dostaje opieprz. To ma być obóz pracy, względnie śmierci, a nie teatr postmodernistyczny. Idąc po linii najmniejszego oporu, komendant kazał obciąć poły fraków.

W pobliżu mieścił się obóz ukraińskich robotnic i komendant często je odwiedzał, kazał sobie nawet zrobić specjalną żwirowaną ścieżkę, żeby nie wyświnić butów, kiedy będzie wracał pijany. Podczas jednej z jego wycieczek przyjeżdża inspekcja SS i pies komendanta, który zdążył zaprzyjaźnić się z więźniami, gryzie najstarszego stopniem w dupę. Esesmani odjechali na opatrunek i wkrótce przyjechał pluton egzekucyjny z rozkazem zastrzelenia psa. Więźniowie ukrywają psa pod pryczą, obstawiają taboretami i egzekutorzy odjeżdżają z niczym. A komendant po powrocie robi służbowym piekielną awanturę, że nie myją garów, i grozi rozstrzelaniem. Zdziwieni więźniowie zaglądają do baniaków, które dopiero co umyli, i jeden okazuje się pełen ziemniaków z mięsem. Bywało i tak.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Redaktor

Dariusz Wojtczak

Projekt graficzny okładki

Agnieszka Herman

Opracowanie graficzne i techniczne

Barbara i Przemysław Kida

Copyright © by Lech Jęczmyk 2013

All rights reserved

Wydanie I

ISBN 978-83-7785-414-3

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com