Światło, którego nie widać - Anthony Doerr - ebook + książka

Światło, którego nie widać ebook

Anthony Doerr

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kultowa i oszałamiająca powieść.

Niewidoma Marie-Laure mieszka w Paryżu w okolicy Muzeum Historii Naturalnej, gdzie pracuje jej ojciec. Ma dwanaście lat, kiedy naziści okupują jej miasto i wraz z ojcem musi uciekać do Saint-Malo w Bretanii. Traf chce, że mają przy sobie pewien klejnot, jeden z najcenniejszych zabytków muzeum.

W górniczym miasteczku w Niemczech osierocony chłopiec, Werner Pfenning, oczarowany słucha radia, które dostarcza mu wiedzy na temat świata i przenosi w odległe krainy. Wkrótce Werner stanie się ekspertem w budowaniu i naprawianiu urządzeń i zostanie wcielony do elitarnej jednostki nazistowskiej, której zadaniem jest namierzanie wrogich radiostacji.

Zręcznie przeplatając życie Marie-Laure i Wernera, Doerr unaocznia, w jaki sposób, wbrew wszelkim przeciwnościom, ludzie starają się być dla siebie dobrzy i przetrwać okrucieństwo wojny.

Czy młodzi ludzie doświadczeni nieszczęściem wojny potrafią zachować w sobie światło? Czy ono może rozproszyć nawet największy mrok? Bohaterowie tej powieści udowadniają, że tak, i wierzę, że przez to staną się wam bardzo bliscy. To niezwykle ważna książka na te trudne czasy.

Justyna Suchecka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 551

Oceny
4,6 (345 ocen)
236
76
22
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marysia_Mol

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Ogromnie polecam!
20
Patikus

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała, wzruszająca, wciągająca, serdecznie polecam
20
Ewunia051180

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z najlepszych książek jakie dane było mi czytać w życiu. Wzruszająca, smutna ale piękna jednocześnie. Skłania do głębszych refleksji. Ciężko dojść do siebie po lekturze. Polecam każdemu
20
paulaserafiin

Nie oderwiesz się od lektury

5/5 ⭐️ Przepiękna opowieść. Czytało się ją tak płynnie i przyjemnie. Styl Doerr’a bardzo przypadł mi do gustu. Marie-Laure i jej siła tak bardzo mi zaimponowała. A historie Fredericka i Wernera złamały mi serce na pół. Książka którą naprawdę warto przeczytać!
20
krzysztofik71

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła książka! Piękna, wzruszająca, pozostająca na długo w sercu i w pamięci...
10



Ty­tuł ory­gi­nału: All The Li­ght We Can­not See
Co­py­ri­ght © by An­thony Do­err, 2014 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by To­masz Wy­żyń­ski, 2023
Re­dak­to­rzy ini­cju­jący • Ad­rian Tom­czyk, Pau­lina Sur­niak
Re­dak­to­rzy pro­wa­dzący • Ma­te­usz Wit­czak, An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja • Ka­ta­rzyna Koń­czal
Re­dak­cja • Mi­ro­sław Gra­bow­ski
Ko­rekta • Ewa Ja­strun, Jo­lanta Ogo­now­ska
Ko­rekta tego wy­da­nia • Anna Zien­tek
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza • Ma­te­usz Cze­kała
Ła­ma­nie • Grze­gorz Ka­li­siak
Pro­jekt okładki • Ur­szula Gi­reń
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67176-29-3
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Wendy Weil1940–2012

W sierp­niu 1944 roku pra­wie w ca­ło­ści spa­lono hi­sto­ryczne mia­sto Sa­int-Malo, oto­czone mu­rami obron­nymi, naj­wspa­nial­szy klej­not bre­toń­skiego Szma­rag­do­wego Wy­brzeża. [...] Spo­śród 865 bu­dyn­ków znaj­du­ją­cych się w ob­rę­bie mu­rów oca­lały za­le­d­wie 182, wszyst­kie w róż­nym stop­niu uszko­dzone.

Phi­lip Beck

Bez ra­dia nie mo­gli­by­śmy zdo­być wła­dzy ani spra­wo­wać jej tak, jak to ro­bimy.

Jo­seph Go­eb­bels

ZERO

7 SIERP­NIA 1944

Ulotki

Spa­dają z nieba o zmierz­chu. Fru­wają nad mu­rami obron­nymi, tań­czą nad da­chami, wi­rują w głę­bo­kich wą­wo­zach mię­dzy ka­mie­ni­cami. Całe ulice po­kry­wają kartki pa­pieru, śnież­no­białe na tle ko­cich łbów. Pilna wia­do­mość dla miesz­kań­ców! – in­for­mują. Na­tych­miast opuść­cie mia­sto i schroń­cie się na te­re­nie nie­za­bu­do­wa­nym!

Za­czyna się przy­pływ. Na nie­bie świeci mały żółty księ­życ mię­dzy peł­nią a trze­cią kwa­drą. Na wscho­dzie, na da­chach nad­mor­skich ho­teli i w ogro­dach na ich ty­łach, żoł­nie­rze sze­ściu ba­te­rii ame­ry­kań­skiej ar­ty­le­rii wrzu­cają do luf moź­dzie­rzy po­ci­ski za­pa­la­jące.

Bom­bowce

O pół­nocy prze­la­tują nad ka­na­łem La Man­che. Jest ich dwa­na­ście i no­szą na­zwy pio­se­nek: Star­dust, Stormy We­ather, In the Mood, Pi­stol-Pac­kin’ Mama. Da­leko w dole wi­dać mo­rze po­kryte nie­zli­czo­nymi grzbie­tami spie­nio­nych fal. Na­wi­ga­to­rzy wkrótce za­uważą na wid­no­kręgu za­rysy pła­skich wysp za­la­nych świa­tłem księ­życa. Fran­cja.

W słu­chaw­kach roz­le­gają się trza­ski. Zgod­nie z pla­nem bom­bowce le­ni­wie scho­dzą na niż­szy pu­łap. Ze sta­no­wisk ar­ty­le­rii prze­ciw­lot­ni­czej roz­miesz­czo­nych wzdłuż wy­brzeża strze­lają w niebo snopy czer­wo­nego świa­tła. Wi­dać czarne wraki okrę­tów za­to­pio­nych przez za­łogę lub znisz­czo­nych przez nie­przy­ja­ciela. Je­den ma urwany dziób, a drugi pło­nie – wi­dać mi­go­ta­nie pło­mieni. Na wy­spie po­ło­żo­nej naj­da­lej od lądu bie­gają mię­dzy ska­łami prze­ra­żone owce.

W każ­dym sa­mo­lo­cie bom­bar­dier spo­gląda przez ce­low­nik i li­czy do dwu­dzie­stu. Cztery, pięć, sześć, sie­dem. Ufor­ty­fi­ko­wane mia­sto na gra­ni­to­wym pół­wy­spie jest co­raz bli­żej i bom­bar­die­rzy mają wra­że­nie, że wi­dzą ze­psuty ząb, czarny i groźny, na­brzmiały wrzód, który na­leży prze­ciąć.

Dziew­czyna

Na jed­nym z krań­ców mia­sta, na pią­tym, ostat­nim pię­trze wy­so­kiej, wą­skiej ka­mie­nicy przy rue Vau­bo­rel nu­mer 4 klę­czy Ma­rie-Laure Le­Blanc, nie­wi­doma szes­na­sto­let­nia dziew­czyna. Po­chyla się nad ni­skim sto­łem, w ca­ło­ści za­ję­tym przez do­kładny mo­del Sa­int-Malo z mi­nia­tu­ro­wymi re­pli­kami se­tek do­mów, skle­pów i ho­teli, oto­czo­nych mu­rami obron­nymi. Wi­dać ka­te­drę z wy­smu­kłą wieżą, ma­sywne, stare Château de Sa­int-Malo i dłu­gie sze­regi nad­brzeż­nych ka­mie­nic ze ster­czą­cymi ko­mi­nami. Z plaży du Môle bie­gnie w mo­rze smu­kłe, drew­niane molo o łu­ko­wa­tym kształ­cie, nad tar­giem ryb­nym wznosi się de­li­katna, ażu­rowa ko­puła, na ma­leń­kich pla­cach miej­skich wi­dać mi­kro­sko­pijne ławki, naj­mniej­sze o roz­mia­rach pe­stek ja­błek.

Ma­rie-Laure prze­suwa czub­kami pal­ców po sze­ro­kiej na cen­ty­metr ko­ro­nie mu­rów obron­nych, które ota­czają mo­del jak asy­me­tryczna gwiazda. Znaj­duje w nich lukę, skąd ce­lują w mo­rze cztery ar­cha­iczne działa. „Ba­stion de la Hol­lande” – szepce i jej palce po­dą­żają w dół po ma­leń­kich scho­dach. „Rue des Cor­diers. Rue Ja­cques-Car­tier”.

W ką­cie po­koju stoją dwa ocyn­ko­wane wia­dra z wodą. Za­wsze je na­peł­niaj, je­śli tylko mo­żesz, upo­mi­nał ją stry­jeczny dzia­dek. I wannę na dru­gim pię­trze. Ni­gdy nie wia­domo, kiedy znowu za­brak­nie wody.

Palce Ma­rie-Laure wę­drują z po­wro­tem do wieży ka­te­dry. Po­dą­żają na po­łu­dnie, do Bramy Di­nań­skiej. Przez cały wie­czór do­ty­kała opusz­kami pal­ców mo­delu mia­sta, cze­ka­jąc na Étienne’a, stry­jecz­nego dziadka, wła­ści­ciela tej ka­mie­nicy, który wy­szedł po­przed­niej nocy, gdy spała, i nie wró­cił. Te­raz znowu jest noc, wska­zówki ze­gara po raz ko­lejny okrą­żyły tar­czę, w domu pa­nuje ci­sza, a Ma­rie-Laure nie może spać.

Sły­szy bom­bowce, gdy są w od­le­gło­ści pię­ciu ki­lo­me­trów. Na­ra­sta­jący szmer. Szum w muszli.

Kiedy otwiera okno sy­pialni, war­kot sa­mo­lo­tów staje się gło­śniej­szy. Poza tym noc jest prze­ra­ża­jąco ci­cha: żad­nych mo­to­rów, gło­sów, grze­cho­tów. Nie wyją sy­reny. Nikt nie stąpa po ko­cich łbach. Nie sły­chać na­wet mew. Tylko plusk wody u pod­nóża mu­rów obron­nych, prze­cznicę da­lej i pięć pię­ter w dół. Jest przy­pływ.

Ma­rie-Laure sły­szy jesz­cze je­den dźwięk.

Bar­dzo bli­sko coś le­ciutko sze­le­ści. Otwiera lewą okien­nicę i do­tyka pal­cami pra­wej. Mię­dzy de­secz­kami tkwi kartka pa­pieru.

Unosi ją do nosa. Pach­nie świeżą farbą dru­kar­ską. Może ben­zyną? Pa­pier jest nowy, wisi na oknie od nie­dawna.

Ma­rie-Laure waha się, sto­jąc w poń­czo­chach przy oknie. Za ple­cami ma sy­pial­nię, na szczy­cie ozdob­nej szafy stoją rzę­dem muszle mor­skie, a na li­stwach przy­po­dło­go­wych drobne oto­czaki. W rogu znaj­duje się biała la­ska, na łóżku leży grzbie­tem do góry gruba po­wieść w al­fa­be­cie Bra­ille’a. War­kot sa­mo­lo­tów na­ra­sta.

Chło­piec

Pięć ulic da­lej, na pół­noc od rue Vau­bo­rel, ci­chy stu­kot wy­rywa ze snu ja­sno­wło­sego, osiem­na­sto­let­niego nie­miec­kiego sze­re­gowca, Wal­tera Pfen­niga. Za­le­d­wie sze­lest. W od­le­głą szybę ude­rzają mu­chy.

Gdzie jest? Słodki, che­miczny za­pach smaru do dział, woń świeżo zbi­tych drew­nia­nych skrzyń na po­ci­ski, stare prze­ście­ra­dła pach­nące naf­ta­liną – jest w ho­telu. Oczy­wi­ście. Hôtel des Abe­il­les, Dom Psz­czół.

Cią­gle noc. Cią­gle wcze­śnie.

Od strony mo­rza sły­chać świst i huk, ar­ty­le­ria prze­ciw­lot­ni­cza otwiera ogień.

Ko­ry­ta­rzem śpie­szy ka­pral jed­nostki OPL, zmie­rza­jąc w stronę klatki scho­do­wej.

– Zejdź do piw­nicy! – woła przez ra­mię, a Wer­ner włą­cza la­tarkę po­lową, zwija koc, chowa do ple­caka i ru­sza za star­szym stop­niem.

Jesz­cze nie tak dawno Dom Psz­czół wy­da­wał się sym­pa­tyczny. Ele­wa­cję zdo­biły ja­sno­nie­bie­skie okien­nice, w re­stau­ra­cji po­da­wano mro­żone ostrygi, a za szynk­wa­sem czy­ścili kie­liszki bre­toń­scy bar­mani w musz­kach. Miał dwa­dzie­ścia je­den po­koi z wi­do­kiem na ocean i foyer z gi­gan­tycz­nym ko­min­kiem. Po­pi­jali tu ape­ri­tify pa­ry­ża­nie spę­dza­jący week­endy w Sa­int-Malo, a wcze­śniej od czasu do czasu no­ta­ble z okresu Re­pu­bliki – mi­ni­stro­wie, wi­ce­mi­ni­stro­wie, opaci, ad­mi­ra­ło­wie. W po­przed­nich wie­kach ogo­rzali kor­sa­rze: mor­dercy, ra­bu­sie, gra­bieżcy, że­gla­rze.

Wcze­śniej, jesz­cze za­nim po­wstał ho­tel, pięć­set lat temu, był to dom za­moż­nego ka­pi­tana, który zre­zy­gno­wał z kor­sar­stwa i za­jął się ba­da­niem ży­cia psz­czół na pa­stwi­skach wo­kół Sa­int-Malo. No­to­wał ich zwy­czaje i ży­wił się świe­żym mio­dem. Nad nad­pro­żem wciąż znaj­dują się wy­rzeź­bione w dę­bo­wym drew­nie wi­ze­runki psz­czół, a po­ro­śnięta blusz­czem fon­tanna na dzie­dzińcu ma kształt ula. Wer­ner naj­bar­dziej lubi pięć spło­wia­łych pla­fo­nów w naj­wspa­nial­szych po­miesz­cze­niach na gór­nych pię­trach, gdzie na nie­bie­skim tle la­tają psz­czoły wiel­ko­ści dzieci, ogromne le­niwe trut­nie i ro­bot­nice z żył­ko­wa­nymi skrzy­dłami, a nad sze­ścio­kątną wanną kro­czy po su­fi­cie trzy­me­trowa kró­lowa z wiel­kimi oczyma i brzu­chem po­kry­tym zło­ci­stym mesz­kiem.

W ciągu ostat­nich czte­rech ty­go­dni ho­tel stał się czymś no­wym – twier­dzą. Żoł­nie­rze au­striac­kiej jed­nostki OPL za­bili de­skami okna, znisz­czyli łóżka. Za­ba­ry­ka­do­wali wej­ście, za­sta­wili klatki scho­dowe skrzy­niami po­ci­sków ar­mat­nich. Na trze­cim pię­trze, gdzie z po­koi z bal­ko­nami wi­dać mury obronne, usta­wiono stare działo prze­ciw­lot­ni­cze ka­li­bru 88 mm, które może wy­strze­li­wać dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowe po­ci­ski na od­le­głość pięt­na­stu ki­lo­me­trów.

Au­striacy na­zy­wają swoją ar­matę Ihre Ma­je­stät i przez ostat­nie ty­go­dnie zaj­mują się nią jak psz­czoły ro­bot­nice opie­ku­jące się kró­lową. Kar­mią ją sma­rami, po­ma­lo­wali lufę, na­oli­wili koła, uło­żyli u pod­nóża worki z pia­skiem jak ofiary dla bó­stwa.

Kró­lew­ska acht acht, mor­der­cza wład­czyni ma­jąca wszyst­kich bro­nić.

Wer­ner jest na scho­dach, w po­ło­wie drogi na par­ter, gdy działo ka­li­bru 88 mm szybko od­daje dwa strzały. Po raz pierw­szy sły­szy je z tak bli­skiej od­le­gło­ści i ma wra­że­nie, że górne pię­tra ho­telu wy­la­tują w po­wie­trze. Za­ta­cza się i za­tyka uszy. Ściany prze­nika drże­nie, naj­pierw z góry na dół, do fun­da­men­tów, a po­tem z dołu do góry.

Sły­szy tu­pot bu­tów Au­stria­ków, któ­rzy znowu ła­dują działo. Z od­dali do­cho­dzi cich­nące wy­cie dwóch wy­strze­lo­nych po­ci­sków le­cą­cych nad oce­anem: są już w od­le­gło­ści czte­rech lub pię­ciu ki­lo­me­trów. Zdaje so­bie sprawę, że je­den z żoł­nie­rzy śpiewa. Może wszy­scy śpie­wają? Ośmiu żoł­nie­rzy Luft­waffe, z któ­rych ża­den nie prze­żyje naj­bliż­szej go­dziny, śpiewa pieśń mi­ło­sną dla swo­jej kró­lo­wej.

Wer­ner oświe­tla foyer la­tarką. Wiel­kie działo strzela po raz trzeci, gdzieś w po­bliżu sły­chać brzęk tłu­czo­nego szkła, w ko­mi­nie roz­lega się szum spa­da­ją­cych pła­tów sa­dzy, ściany ho­telu dźwię­czą jak dzwon. Wer­ner mar­twi się, że od huku wy­padną mu zęby.

Otwiera drzwi piw­nicy i przy­staje. Dwoi mu się w oczach.

– To już dziś? – pyta. – Na­prawdę przy­le­cieli?

Ale kto miałby od­po­wie­dzieć?

Sa­int-Malo

W ca­łym mie­ście bu­dzą się ostatni miesz­kańcy, któ­rzy nie zdą­żyli się ewa­ku­ować, ję­czą, wzdy­chają. Stare panny, pro­sty­tutki, męż­czyźni, któ­rzy prze­kro­czyli sześć­dzie­siątkę. Le­nie, ko­la­bo­ranci, ate­iści, pi­jacy. Sio­stry za­konne z róż­nych zgro­ma­dzeń. Ubo­dzy. Upar­ciu­chy. Ślepcy.

Nie­któ­rzy śpie­szą do schro­nów prze­ciw­lot­ni­czych, inni wma­wiają so­bie, że to tylko ćwi­cze­nia. Część zwleka, by za­brać koc, mo­dli­tew­nik albo ta­lię kart.

Dwa mie­siące wcze­śniej alianci wy­lą­do­wali w Nor­man­dii. Wy­zwo­lono Cher­bo­urg, Caen i Ren­nes. Po­łowa za­chod­niej Fran­cji jest wolna. Na wscho­dzie So­wieci od­bili Mińsk, w Pol­sce Ar­mia Kra­jowa roz­po­częła w War­sza­wie po­wsta­nie, kilka ga­zet ośmie­liło się za­su­ge­ro­wać, że losy wojny są prze­są­dzone.

Ale tu jest ina­czej. Sa­int-Malo to ostatni ba­stion na krańcu kon­ty­nentu, ostatni nie­miecki punkt oporu na wy­brzeżu Bre­ta­nii.

Lu­dzie szepcą, że w Sa­int-Malo Niemcy wy­re­mon­to­wali dwu­ki­lo­me­trowe pod­ziemne ko­ry­ta­rze pod śre­dnio­wiecz­nymi mu­rami, zbu­do­wali nowe for­ty­fi­ka­cje, nowe tu­nele, nowe chod­niki ewa­ku­acyjne, nie­wia­ry­god­nie skom­pli­ko­wane kom­pleksy bun­krów ukry­tych pod zie­mią. Krążą plotki, że pod for­tem de La Cité, po­ło­żo­nym na przy­lądku i od­dzie­lo­nym rzeką od sta­rego mia­sta, znaj­dują się ma­ga­zyny środ­ków opa­trun­ko­wych, amu­ni­cji, a na­wet pod­ziemny szpi­tal. Jest tam kli­ma­ty­za­cja, zbior­nik na wodę o po­jem­no­ści dwóch ty­sięcy li­trów, bez­po­śred­nie po­łą­cze­nie z Ber­li­nem. Są mio­ta­cze ognia słu­żące jako pu­łapki, sieć sta­lo­wych ko­puł ob­ser­wa­cyj­nych i za­pasy amu­ni­cji po­zwa­la­jące dzień po dniu ostrze­li­wać mo­rze przez cały rok.

Po­dobno jest tam ty­siąc Niem­ców go­to­wych na śmierć. Albo pięć ty­sięcy. Może wię­cej.

Sa­int-Malo: mia­sto z czte­rech stron oto­czone przez mo­rze. Ko­mu­ni­ka­cja z resztą Fran­cji jest utrud­niona: gro­bla, most, ła­wica pia­sku. Przede wszyst­kim je­ste­śmy oby­wa­te­lami Sa­int-Malo, mó­wią miesz­kańcy. Póź­niej Bre­toń­czy­kami. Je­żeli jesz­cze coś zo­staje, Fran­cu­zami.

W świe­tle bły­ska­wic gra­nit wy­daje się błę­kitny. Kiedy przy­pływ osiąga mak­si­mum, w piw­ni­cach w środku mia­sta po­ja­wia się woda. W cza­sie od­pływu ster­czą z mo­rza po­kryte pą­klami wręgi ty­siąca wra­ków. W ciągu trzech ty­sięcy lat ten nie­wielki przy­lą­dek wi­dział wiele ob­lę­żeń.

Ale nie ta­kie jak to.

Bab­cia bie­rze na ręce pła­czące dziecko. Pi­jak, który sika w za­ułku na przed­mie­ściach Sa­int-Se­vran pół­tora ki­lo­me­tra da­lej, wyj­muje z ży­wo­płotu kartkę pa­pieru. Pilna wia­do­mość dla miesz­kań­ców! – czyta. Na­tych­miast opuść­cie mia­sto i schroń­cie się na te­re­nie nie­za­bu­do­wa­nym!

Na oko­licz­nych wy­spach bły­skają działa prze­ciw­lot­ni­cze, a w Sa­int-Malo wiel­kie nie­miec­kie ar­maty wy­strze­li­wują ko­lejne po­ci­ski, które lecą z wy­ciem nad wodą. Na wy­spie po­ło­żo­nej czte­ry­sta me­trów od brzegu trzy­stu osiem­dzie­się­ciu fran­cu­skich więź­niów prze­trzy­my­wa­nych w for­cie Na­tio­nal kuli się w świe­tle księ­życa na dzie­dzińcu i spo­gląda w niebo.

Cztery lata oku­pa­cji, więc co ozna­cza ryk nad­la­tu­ją­cych bom­bow­ców? Oca­le­nie? Eks­tyr­pa­cję?

Grze­chot strze­la­ją­cych ka­ra­bi­nów. Huk dział prze­ciw­lot­ni­czych przy­po­mi­na­jący ostre dźwięki wer­bli. Z gniazd na wieży ka­te­dry sfruwa stadko go­łębi i od­la­tuje w stronę mo­rza.

Rue Vau­bo­rel nu­mer 4

Ma­rie-Laure Le­Blanc stoi sa­mot­nie w swo­jej sy­pialni, wdy­cha­jąc za­pach ulotki, któ­rej nie może prze­czy­tać. Wyją sy­reny. Za­myka okien­nice i blo­kuje okno. Sa­mo­loty są z każdą chwilą co­raz bli­żej, każda se­kunda spę­dzona w po­koju jest stra­cona. Ma­rie-Laure po­winna po­biec na dół, do­trzeć do kąta kuchni, gdzie w pod­ło­dze znaj­duje się nie­wielka klapa – wej­ście do piw­nicy peł­nej ku­rzu, dy­wa­nów po­gry­zio­nych przez my­szy i sta­rych ku­frów, któ­rych od dawna nikt nie otwie­rał.

Za­miast tego wraca do stołu obok łóżka i klęka przed mo­de­lem mia­sta.

Znów od­naj­duje pal­cami mury obronne, Ba­stion de la Hol­lande, nie­wiel­kie schody pro­wa­dzące w dół. W tym domu, wła­śnie w tym miej­scu, w rze­czy­wi­stym mie­ście, co nie­dziela trze­pie dy­wany ja­kaś ko­bieta. Z tam­tego okna krzyk­nął kie­dyś chło­piec: „Uwa­żaj, co ro­bisz! Je­steś ślepa?!”.

We fra­mu­gach brzę­czą szyby. Działa prze­ciw­lot­ni­cze od­dają ko­lejną salwę. Zie­mia stop­niowo ob­raca się wo­kół osi.

Pod pal­cami Ma­rie-Laure mi­nia­tu­rowa rue d’Es­trées prze­cina mi­nia­tu­rową rue Vau­bo­rel. Palce skrę­cają w prawo, li­czą drzwi wej­ściowe. Je­den, dwa, trzy. Cztery. Ile razy to ro­biła?

Dom nu­mer 4 to wy­soka, odra­pana ka­mie­nica na­le­żąca do stry­jecz­nego dziadka Étienne’a. Ma­rie-Laure mieszka tu od czte­rech lat. Klę­czy sa­mot­nie na pią­tym pię­trze, a tym­cza­sem w jej stronę leci z ry­kiem dwa­na­ście ame­ry­kań­skich bom­bow­ców.

Na­ci­ska ma­leń­kie drzwi fron­towe, zwal­nia­jąc ukryty za­trzask, i unosi re­plikę domu. W jej dło­niach ma ona wiel­kość pu­dełka pa­pie­ro­sów ojca.

Bom­bowce są te­raz tak bli­sko, że pod ko­la­nami Ma­rie-Laure za­czyna drżeć pod­łoga. Na ko­ry­ta­rzu brzę­czą krysz­ta­łowe ozdoby ży­ran­dola wi­szą­cego nad klatką scho­dową. Ma­rie-Laure prze­kręca o dzie­więć­dzie­siąt stopni ko­min mi­nia­tu­ro­wej ka­mie­nicy. Póź­niej wyj­muje trzy drew­niane de­seczki two­rzące dach i ob­raca dom do góry no­gami.

Na jej dłoń wy­pada ka­mień.

Jest chłodny. Ma wiel­kość go­łę­biego jaja. Kształt łzy.

Ma­rie-Laure trzyma w jed­nej ręce mi­nia­tu­rowy dom, a w dru­giej ka­mień. Ściany dy­gocą od huku. Ma wra­że­nie, że za chwilę prze­biją je ogromne palce.

– Tato? – szepce.

Piw­nica

Pod foyer Domu Psz­czół wy­kuto dla kor­sa­rza piw­nicę w li­tej skale. Pod gra­ni­to­wymi ścia­nami stoją skrzynki, szafy i wie­szaki na na­rzę­dzia. Su­fit pod­pie­rają trzy ogromne, ręcz­nie ocio­sane belki z pni drzew ścię­tych setki lat wcze­śniej w sta­ro­żyt­nym bre­toń­skim le­sie i prze­trans­por­to­wa­nych do Sa­int-Malo przez konne za­przęgi.

W świe­tle po­je­dyn­czej ża­rówki w po­miesz­cze­niu tań­czą chy­bo­tliwe cie­nie.

Przy warsz­ta­cie sie­dzi na skła­da­nym krze­śle Wal­ter Pfen­nig, spraw­dza na­pię­cie aku­mu­la­tora i wkłada słu­chawki. Ma do dys­po­zy­cji wy­po­sa­żone w an­tenę urzą­dze­nie nadaw­czo-od­bior­cze w sta­lo­wej obu­do­wie, dzia­ła­jące na fa­lach o dłu­go­ści 1,6 me­tra. Po­zwala ono ko­mu­ni­ko­wać się z iden­tycz­nym urzą­dze­niem na gór­nych pię­trach domu, z dwiema in­nymi ba­te­riami prze­ciw­lot­ni­czymi w mu­rach mia­sta oraz z pod­ziem­nym schro­nem do­wódz­twa gar­ni­zonu po prze­ciw­nej stro­nie uj­ścia rzeki.

Ra­dio bu­czy lekko, gdy się roz­grzewa. Ob­ser­wa­tor od­czy­tuje współ­rzędne do mi­kro­fonu, a ar­ty­le­rzy­sta je po­wta­rza. Wer­ner prze­ciera oczy. Za jego ple­cami aż do su­fitu wzno­szą się skon­fi­sko­wane skarby: zwi­nięte go­be­liny, ze­gary sto­jące, ozdobne szafy, ogromny olejny pej­zaż po­kryty kra­ke­lurą. Na półce na­prze­ciwko Wer­nera znaj­duje się osiem lub dzie­więć gip­so­wych głów, któ­rych prze­zna­cze­nia nie może się do­my­ślić.

Po wą­skich drew­nia­nych scho­dach, po­chy­la­jąc głowę pod bel­kami, scho­dzi ogromny sier­żant szta­bowy Frank Vol­khe­imer. Uśmie­cha się do­bro­dusz­nie do Wer­nera i siada w wy­so­kim fo­telu obi­tym zło­ci­stym je­dwa­biem. Umiesz­cza ka­ra­bin mię­dzy po­tęż­nymi udami, gdzie wy­daje się on śmiesz­nie mały.

– Za­czyna się? – pyta Wer­ner.

Vol­khe­imer kiwa głową. Włą­cza la­tarkę i trze­poce w pół­mroku dziw­nie dziew­czę­cymi rzę­sami.

– Jak długo to po­trwa?

– Nie­długo. Je­ste­śmy tu bez­pieczni.

Ostatni przy­cho­dzi Bernd, tech­nik, ni­ski męż­czy­zna z my­simi wło­sami i lek­kim ze­zem. Za­myka za sobą i ry­gluje drzwi piw­nicy, po czym z po­nu­rym wy­ra­zem twa­rzy siada w po­ło­wie drew­nia­nych schod­ków. Trudno po­wie­dzieć, czy jego ob­li­cze wy­raża strach, czy mę­stwo.

Po za­mknię­ciu drzwi cich­nie wy­cie sy­ren. Na su­fi­cie miga ża­rówka.

Woda, my­śli Wer­ner. Za­po­mnia­łem o wo­dzie.

W od­le­głym krańcu mia­sta strzela druga ba­te­ria prze­ciw­lot­ni­cza, po czym znów roz­lega się huk osiem­dzie­siąt­kió­semki na pię­trze ka­mie­nicy, ogłu­sza­jący, śmier­cio­no­śny. Wer­ner słu­cha wy­cia po­ci­sków prze­la­tu­ją­cych na nie­bie. Z su­fitu spa­dają ka­skady pyłu. Mimo słu­cha­wek Wer­ner w dal­szym ciągu sły­szy śpiew Au­stria­ków.

...auf d’Wulda, auf d’Wulda, da sche­int d’Sunn a so gulda...

Vol­khe­imer sen­nie do­tyka plamy na swo­ich spodniach. Bernd dmu­cha w zło­żone ręce. W słu­chaw­kach roz­le­gają się dane o pręd­ko­ści wia­tru, ci­śnie­niu at­mos­fe­rycz­nym, tra­jek­to­riach. Wer­ner my­śli o domu. Frau Elena po­chyla się nad jego nie­wiel­kimi bu­tami, dwu­krot­nie wiąże każde sznu­ro­wa­dło. Za oknem po­koju na pod­da­szu prze­su­wają się gwiazdy. Młod­sza sio­stra Wer­nera, Jutta, sie­dzi okrę­cona koł­drą, ze słu­chawką ra­dia przy­ci­śniętą do le­wego ucha.

Cztery pię­tra wy­żej Au­striacy wpro­wa­dzają na­stępny po­cisk do dy­mią­cego zamka osiem­dzie­siąt­kió­semki, do­kład­nie spraw­dzają kąt na­chy­le­nia lufy i za­ty­kają uszy, gdy ar­mata od­daje strzał, ale tu, na dole, Wer­ner sły­szy tylko dźwięki ra­dia z dzie­ciń­stwa. Na zie­mię spoj­rzała Bo­gini Hi­sto­rii. Tylko naj­go­ręt­szy ogień po­zwala osią­gnąć oczysz­cze­nie. Wi­dzi las więd­ną­cych sło­necz­ni­ków. Wi­dzi stado wron zry­wa­ją­cych się do lotu z ko­rony drzewa.

Bomby zrzuć!

Sie­dem­na­ście, osiem­na­ście, dzie­więt­na­ście, dwa­dzie­ścia. Pod ce­low­ni­kami pę­dzi mo­rze. Te­raz da­chy. Dwa mniej­sze sa­mo­loty ozna­czają świe­cami dym­nymi cel, pierw­szy bom­bo­wiec zrzuca swój ła­du­nek, a je­de­na­ście po­zo­sta­łych idzie za jego przy­kła­dem. Bomby lecą uko­śnie, sa­mo­loty na­bie­rają wy­so­ko­ści i for­mują szyk.

Niebo po­krywa się czar­nymi cęt­kami. Stry­jeczny dzia­dek Ma­rie-Laure, za­mknięty wraz z kil­ku­set więź­niami za bramą fortu Na­tio­nal, spo­gląda w górę i my­śli: Sza­rań­cza, po czym przy­po­mina mu się sta­ro­te­sta­men­towe przy­sło­wie prze­cho­wy­wane w za­ka­mar­kach pa­mięci od cza­sów, gdy cho­dził do szkółki pa­ra­fial­nej: Sza­rań­cza, choć nie ma króla, cała wy­ru­sza w po­rządku[1].

De­mo­niczna horda. Roz­sy­pany wo­rek fa­soli. Sto ro­ze­rwa­nych ró­żań­ców. Można użyć ty­siąca me­ta­for i żadna nie od­daje rze­czy­wi­sto­ści: każdy sa­mo­lot zrzuca czter­dzie­ści bomb, łącz­nie czte­ry­sta osiem­dzie­siąt, trzy­dzie­ści i pół tony ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych.

Na mia­sto spada la­wina. Hu­ra­gan. Fi­li­żanki do her­baty ze­śli­zgują się z pó­łek, ob­razy spa­dają ze ścian. Po ko­lej­nym ułamku se­kundy sy­reny prze­stają być sły­szalne. Wszystko prze­staje być sły­szalne. Ryk staje się tak po­tężny, że lu­dziom pę­kają bę­benki w uszach.

Działa prze­ciw­lot­ni­cze wy­strze­li­wują ostat­nie po­ci­ski. Dwa­na­ście nie­usz­ko­dzo­nych bom­bow­ców za­wraca i od­la­tuje w błę­kitny mrok.

Na pią­tym pię­trze ka­mie­nicy przy rue Vau­bo­rel nu­mer 4 Ma­rie-Laure wczoł­guje się pod łóżko i przy­ci­ska do piersi ka­mień i mo­del domu.

Pod su­fi­tem piw­nicy Domu Psz­czół ga­śnie po­je­dyn­cza ża­rówka.

JE­DEN

1934

Mu­séum Na­tio­nal d’Hi­sto­ire Na­tu­relle

Ma­rie-Laure Le­Blanc jest wy­soką, pie­go­watą sze­ścio­latką o bły­ska­wicz­nie po­gar­sza­ją­cym się wzroku, gdy pew­nego dnia oj­ciec każe jej do­łą­czyć do kil­ku­na­sto­oso­bo­wej grupy dzieci zwie­dza­ją­cych mu­zeum, w któ­rym pra­cuje. Prze­wod­nik to stary, gar­baty straż­nik, nie­wiele wyż­szy od swo­ich pod­opiecz­nych. Stuka czub­kiem la­ski w po­sadzkę, pro­sząc o ci­szę, po czym pro­wa­dzi wy­cieczkę przez ogrody do sal wy­sta­wo­wych.

Dzieci pa­trzą na tech­ni­ków, któ­rzy pod­no­szą kość udową di­no­zaura, po­słu­gu­jąc się li­nami i wie­lo­krąż­kami. Od­wie­dzają salę, gdzie stoi wy­pchana ży­rafa z li­nie­ją­cymi pła­tami sier­ści na grzbie­cie. Za­glą­dają do szu­flad w pra­cow­niach tak­sy­der­mii, peł­nych piór, pta­sich szpo­nów i szkla­nych oczu; prze­glą­dają dwu­stu­let­nie her­ba­ria z po­do­bi­znami or­chi­dei, sto­kro­tek i ziół.

W końcu wspi­nają się po szes­na­stu schod­kach i do­cie­rają do działu mi­ne­ra­lo­gii. Prze­wod­nik po­ka­zuje agat z Bra­zy­lii, fio­le­towe ame­ty­sty i sto­jący na po­stu­men­cie me­te­oryt, który, jak twier­dzi, jest rów­nie stary jak Układ Sło­neczny. Póź­niej pro­wa­dzi dzieci gę­siego krę­co­nymi scho­dami w dół, a po­tem znowu w dół, na­stęp­nymi krę­co­nymi scho­dami. Wresz­cie, po przej­ściu kilku ko­ry­ta­rzy, wy­cieczka za­trzy­muje się przed że­la­znymi drzwiami z dziurką od klu­cza.

– Ko­niec zwie­dza­nia – mówi prze­wod­nik.

– Co jest za tymi drzwiami? – pyta jedna z dziew­cząt.

– Na­stępne za­mknięte drzwi, nieco mniej­sze.

– A za nimi?

– Trze­cie za­mknięte drzwi, jesz­cze mniej­sze.

– A da­lej?

– Czwarte drzwi, po­tem piąte, aż w końcu do­cho­dzi się do trzy­na­stych, ma­leń­kich, nie więk­szych od buta.

Dzieci po­chy­lają się do przodu.

– Co jest za nimi?

– Za trzy­na­stymi drzwiami – prze­rywa prze­wod­nik i unosi strasz­li­wie po­marsz­czoną dłoń – znaj­duje się Mo­rze Ognia.

Zdzi­wie­nie. Dzieci spo­glą­dają na sie­bie.

– Nie żar­tuj­cie! Nie sły­sze­li­ście o Mo­rzu Ognia?!

Kręcą gło­wami. Ma­rie-Laure zerka na na­gie ża­rówki wi­szące w me­tro­wych od­stę­pach pod su­fi­tem. Wi­dzi je jako wi­ru­jące tę­czowe kule.

Prze­wod­nik unosi la­skę na pę­tli opa­su­ją­cej nad­gar­stek i za­ciera ręce.

– To długa opo­wieść. Chce­cie po­słu­chać dłu­giej opo­wie­ści?

Dzieci ki­wają gło­wami. Prze­wod­nik od­chrzą­kuje i za­czyna mó­wić:

– Przed wie­kami, na wy­spie, którą dziś na­zy­wamy Bor­neo, pe­wien książę zna­lazł na dnie wy­schnię­tej rzeki nie­bie­ski ka­mień. Spodo­bał mu się, więc go za­brał. Ale kiedy wra­cał do pa­łacu, za­ata­ko­wali go konni ra­bu­sie i prze­bili mu serce włócz­nią.

– Prze­bili serce?

– Czy to prawda?

– Tss! – szepce je­den z chłop­ców.

– Ban­dyci zra­bo­wali pier­ście­nie księ­cia, ko­nia, wszystko. Ale nie za­uwa­żyli ma­łego nie­bie­skiego ka­mie­nia, bo za­ci­skał go w dłoni. Umie­ra­jący książę zdo­łał się do­czoł­gać do pa­łacu i przez dzie­sięć dni był nie­przy­tomny. Dzie­sią­tego dnia, ku zdu­mie­niu ko­biet, które go pie­lę­gno­wały, usiadł, otwo­rzył dłoń i ich oczom uka­zał się ka­mień.

Me­dycy suł­tana orze­kli, że stał się cud, bo po od­nie­sie­niu tak cięż­kiej rany książę nie miał prawa prze­żyć. Opie­ku­jące się nim ko­biety utrzy­my­wały, że ka­mień musi mieć wła­ści­wo­ści uzdro­wi­ciel­skie. Ju­bi­le­rzy suł­tana stwier­dzili coś in­nego: oświad­czyli, że jest to naj­więk­szy dia­ment, jaki kie­dy­kol­wiek wi­dzieli. Przez osiem­dzie­siąt dni ob­ra­biał go naj­zdol­niej­szy szli­fierz, a kiedy skoń­czył pracę, ka­mień przy­brał ja­sno­błę­kitny ko­lor mórz po­łu­dnio­wych, ale w środku znaj­do­wała się czer­wona iskra, jak pło­mień w kro­pli wody. Suł­tan ka­zał wpra­wić bry­lant w ko­ronę księ­cia i mó­wiono, że kiedy sie­dzi on na tro­nie w pro­mie­niach słońca, bije od niego tak ośle­pia­jąca ja­sność, jakby skła­dał się ze świa­tła.

– Jest pan pe­wien, że to prawda? – pyta dziew­czynka.

– Tss! – uci­sza ją chło­piec.

– Bry­lant na­zwano Mo­rze Ognia. Nie­któ­rzy lu­dzie wie­rzyli, że książę jest bó­stwem i do­póki po­siada klej­not, nie można go za­bić. Ale za­częło się dziać coś dziw­nego: im dłu­żej no­sił ko­ronę, tym wię­cej nie­szczęść go spo­ty­kało. W ciągu mie­siąca je­den z jego braci uto­nął, a drugi zmarł od uką­sze­nia węża. Po pół roku za­cho­ro­wał i od­szedł z tego świata oj­ciec księ­cia. Co gor­sza, zwia­dowcy do­nie­śli, że na wscho­dzie gro­ma­dzi się ogromna ar­mia.

Książę zwo­łał do­rad­ców zmar­łego suł­tana. Wszy­scy stwier­dzili, że po­wi­nien się szy­ko­wać do wojny... wszy­scy z wy­jąt­kiem jed­nego – ka­płana, który oznaj­mił, że miał sen. A w nim Bo­gini Ziemi po­wie­działa, że stwo­rzyła Mo­rze Ognia jako po­da­rek dla swo­jego uko­cha­nego, Boga Mo­rza, i wy­słała klej­not w nur­tach rzeki. Kiedy rzeka wy­schła i książę od­na­lazł dia­ment, bo­gini wpa­dła we wście­kłość. Rzu­ciła klą­twę na ka­mień i wszyst­kich jego po­sia­da­czy.

Dzieci po­chy­lają się do przodu, Ma­rie-Laure wraz z nimi.

– Dzia­ła­nie klą­twy jest na­stę­pu­jące: wła­ści­ciel ka­mie­nia bę­dzie żyć wiecz­nie, ale na wszyst­kich, któ­rych ko­cha, spad­nie deszcz nie­szczęść.

– Żyć wiecz­nie?

– Ale gdyby wrzu­cił go do mo­rza i w ten spo­sób prze­ka­zał pra­wo­wi­temu wła­ści­cie­lowi, Bo­gini Ziemi cof­nę­łaby klą­twę. Książę, te­raz już suł­tan, za­sta­na­wiał się przez trzy dni i trzy noce, aż w końcu po­sta­no­wił za­trzy­mać ka­mień. Ura­to­wał mu on ży­cie i książę wie­rzył, że czyni go nie­po­ko­na­nym. Roz­ka­zał ob­ciąć ka­pła­nowi ję­zyk.

– Auć! – wzdy­cha naj­młod­szy chło­piec.

– Po­ważny błąd – za­uważa naj­wyż­sza dziew­czynka.

– Na kraj na­pa­dli wro­go­wie – cią­gnie prze­wod­nik – znisz­czyli pa­łac i wy­mor­do­wali wszyst­kich jego miesz­kań­ców. Księ­cia ni­gdy wię­cej nie wi­dziano i przez dwie­ście lat nikt nie sły­szał o Mo­rzu Ognia. Nie­któ­rzy twier­dzili, że po­cięto go na mniej­sze bry­lanty; inni opo­wia­dali, że książę w dal­szym ciągu jest wła­ści­cie­lem ka­mie­nia, że żyje w Ja­po­nii lub Per­sji jako ubogi rol­nik i że w ogóle się nie sta­rzeje. W ten spo­sób ka­mień znik­nął z kart hi­sto­rii. Aż pew­nego dnia fran­cu­ski han­dlarz ka­mieni szla­chet­nych, który od­wie­dził ko­pal­nie Gol­kondy w In­diach, uj­rzał ogromny oszli­fo­wany bry­lant w kształ­cie gruszki. Sto trzy­dzie­ści trzy ka­raty. Pra­wie ide­alna czy­stość. Wiel­ko­ści go­łę­biego jaja, pi­sał, błę­kitny jak mo­rze, ale z iskrą ognia w środku. Po­dróż­nik wy­ko­nał od­lew bry­lantu i wy­słał do lo­ta­ryń­skiego księ­cia, wiel­kiego mi­ło­śnika klej­no­tów, ostrze­ga­jąc go o klą­twie. Książę za­pra­gnął zo­stać wła­ści­cie­lem ka­mie­nia, więc ku­piec przy­wiózł go do Eu­ropy, a książę ka­zał go osa­dzić w gałce la­ski i ni­gdy się z nim nie roz­sta­wał.

– Ach...

– Po mie­siącu księżna za­cho­ro­wała na raka krtani. Dwóch ulu­bio­nych słu­żą­cych spa­dło z da­chu i skrę­ciło kark. Póź­niej je­dyny syn księ­cia zgi­nął w wy­padku pod­czas jazdy kon­nej. Cho­ciaż wszy­scy mó­wili, że książę ni­gdy nie wy­glą­dał le­piej, on sam bał się wy­cho­dzić z pa­łacu i przyj­mo­wać go­ści. W końcu uwie­rzył, że bry­lant to prze­klęte Mo­rze Ognia, i po­pro­sił króla, by umie­ścił ka­mień w mu­zeum, w spe­cjal­nie zbu­do­wa­nym skarbcu, który miał być za­mknięty przez dwie­ście lat.

– I co da­lej?

– I mi­nęło sto dzie­więć­dzie­siąt sześć lat.

Dzieci stoją przez chwilę w mil­cze­niu. Kil­koro li­czy na pal­cach. Póź­niej uno­szą ręce.

– Mo­żemy zo­ba­czyć bry­lant?

– Nie.

– Nie wolno otwo­rzyć na­wet pierw­szych drzwi?

– Nie.

– Wi­dział go pan?

– Nie.

– Więc skąd pan wie, że na­prawdę tam jest?

– Trzeba wie­rzyć w tę opo­wieść.

– Ile warte jest Mo­rze Ognia, mon­sieur? Można by za niego ku­pić wieżę Eif­fla?

– Za tak duży i rzadki bry­lant praw­do­po­dob­nie można by ku­pić pięć wież Eif­fla.

Ochy i achy.

– Te wszyst­kie drzwi są po to, by do środka nie za­kra­dli się zło­dzieje?

– Może po to, by klą­twa nie wy­do­stała się na ze­wnątrz? – od­po­wiada prze­wod­nik i mruga.

Dzieci milkną. Kil­koro cofa się o krok. Ma­rie-Laure zdej­muje oku­lary i świat staje się bez­kształtny.

– Dla­czego nie wziąć bry­lantu i nie wrzu­cić do mo­rza? – pyta.

Prze­wod­nik spo­gląda na nią, dzieci także.

– Kiedy ostatni raz wi­dzia­łaś, jak ktoś wrzuca do mo­rza pięć wież Eif­fla?

Roz­le­gają się śmie­chy. Ma­rie-Laure marsz­czy brwi. To tylko że­la­zne drzwi z mo­siężną dziurką od klu­cza.

Zwie­dza­nie mu­zeum do­biega końca, dzieci się roz­cho­dzą, a Ma­rie-Laure wraca z oj­cem do Wiel­kiej Ga­le­rii. Oj­ciec po­pra­wia jej oku­lary i wyj­muje liść z wło­sów.

– Do­brze się ba­wi­łaś, ma chérie?

Z be­lek pod su­fi­tem sfruwa brą­zowy wró­bel do­mowy i siada na ka­mien­nych pły­tach u stóp dziew­czynki. Ma­rie-Laure wy­ciąga otwartą dłoń. Wró­bel prze­krzy­wia głowę i za­sta­na­wia się. Po chwili od­la­tuje.

Mie­siąc póź­niej Ma­rie-Laure jest już ślepa.

Zol­lve­rein

Wer­ner Pfen­nig do­ra­sta pięć­set ki­lo­me­trów na pół­nocny wschód od Pa­ryża, w mie­ście o na­zwie Zol­lve­rein, ośrodku gór­ni­czym o po­wierzchni pół­tora ki­lo­me­tra kwa­dra­to­wego po­ło­żo­nym w po­bliżu Es­sen w Niem­czech. To kra­ina stali, an­tra­cytu, miej­sce pełne dziur w ziemi. Dy­mią ko­miny, po wy­so­kich na­sy­pach ko­le­jo­wych jeż­dżą tam i z po­wro­tem lo­ko­mo­tywy, bez­listne drzewa sto­jące na szczy­tach hałd żużlu przy­wo­dzą na myśl szkie­lety rąk, które wy­nu­rzyły się z pod­ziem­nego świata.

Wer­ner i jego młod­sza sio­stra Jutta wy­cho­wują się w domu dziecka, dwu­kon­dy­gna­cyj­nym sie­ro­cińcu z ce­gły klin­kie­ro­wej na Vik­to­ria­strasse. W jego po­ko­jach sły­chać ka­szel cho­rych dzieci i płacz nie­mow­ląt; wi­dać ku­fry z reszt­kami do­bytku zmar­łych ro­dzi­ców: po­ła­tane su­kienki, spa­ty­no­wane sztućce otrzy­mane w pre­zen­cie ślub­nym, spło­wiałe am­bro­typy oj­ców, któ­rzy zgi­nęli pod zie­mią.

Wcze­sne dzie­ciń­stwo Wer­nera to okres głodu. Męż­czyźni wal­czą o pracę przed bra­mami ko­palni, ku­rze jajko kosz­tuje dwa mi­liony re­ich­sma­rek, w domu dziecka pa­nuje gruź­lica, skra­da­jąc się po sa­lach jak wilk. Owoce są tylko wspo­mnie­niem. Nie ma ma­sła ani mięsa. W nie­które wie­czory kie­row­niczka musi kar­mić dwu­nastkę swo­ich pod­opiecz­nych ciast­kami ze zmie­lo­nego ziarna gor­czycy.

Ale sied­mio­letni Wer­ner ja­koś so­bie ra­dzi. Jest ni­ski, ma od­sta­jące uszy i mówi wy­so­kim, ład­nym gło­sem; wszy­scy pa­trzą ze zdu­mie­niem na jego białe włosy. Ko­ja­rzą się ze śnie­giem, mle­kiem, kredą. Ko­lor, któ­rego istotą jest nie­obec­ność ko­loru. Każ­dego ranka za­wią­zuje buty, okręca się ga­zetą, by nie czuć zimna, wkłada palto i za­czyna ba­dać świat. Chwyta płatki śniegi, ki­janki, hi­ber­nu­jące żaby; wy­łu­dza chleb od pie­ka­rzy, któ­rzy nie mają nic do sprze­da­nia; re­gu­lar­nie przy­nosi do kuchni mleko dla nie­mow­ląt. Robi różne rze­czy: pa­pie­rowe pu­dełka, pry­mi­tywne dwu­pła­towce, drew­niane sta­teczki z ru­cho­mymi ste­rami.

Co kilka dni za­daje kie­row­niczce za­ska­ku­jące py­ta­nia, na które nikt nie zna od­po­wie­dzi:

– Dla­czego mamy czkawkę, Frau Eleno? – Albo: – Skoro Księ­życ jest taki wielki, Frau Eleno, to dla­czego wy­daje się taki mały? – Albo: – Frau Eleno, czy psz­czoła wie, że musi umrzeć, je­śli ko­goś użą­dli?

Frau Elena to pro­te­stantka z Al­za­cji, stara panna, która lubi dzieci i trak­tuje je wy­ro­zu­miale. Śpiewa ochry­płym fal­se­tem fran­cu­skie pio­senki lu­dowe, ma sła­bość do sherry i stale za­sy­pia na sto­jąco. W nie­które wie­czory po­zwala pod­opiecz­nym sie­dzieć do późna i opo­wiada hi­sto­rie o swoim dzie­ciń­stwie spę­dzo­nym w ci­chej wio­sce u pod­nóża gór, o pół­to­ra­me­tro­wej war­stwie śniegu na da­chach, o he­rol­dach miej­skich, stru­mie­niach pa­ru­ją­cych od mrozu i win­ni­cach po­kry­tych szro­nem: o świe­cie ko­lęd bo­żo­na­ro­dze­nio­wych.

– Czy głusi sły­szą bi­cie swo­jego serca, Frau Eleno? Dla­czego klej nie przy­le­pia się do wnę­trza bu­telki?

Frau Elena wy­bu­cha śmie­chem. Gła­dzi Wer­nera po gło­wie i szepce:

– Mó­wią, że je­steś mały, Wer­ne­rze, że po­cho­dzisz zni­kąd, że nie po­wi­nie­neś mieć wiel­kich ma­rzeń. Ale ja w cie­bie wie­rzę. My­ślę, że do­ko­nasz cze­goś wy­jąt­ko­wego.

Póź­niej każe mu iść spać na ma­łej pry­czy pod oknem, którą Wer­ner za­jął dla sie­bie na pod­da­szu.

Cza­sem Wer­ner i Jutta ry­sują. Sio­stra ukrad­kiem przy­cho­dzi do brata, leżą obok sie­bie na brzu­chu i wy­mie­niają się jed­nym ołów­kiem. Jutta, choć dwa lata młod­sza, ma ta­lent. Naj­bar­dziej lubi ry­so­wać Pa­ryż, mia­sto, które wi­działa raz na fo­to­gra­fii na tyl­nej stro­nie okładki jed­nego z ro­man­sów Frau Eleny: da­chy man­sar­dowe, ka­mie­nice oto­czone le­ciutką mgiełką, że­la­zne kra­tow­nice da­le­kiej wieży. Ry­suje spi­ralne białe wie­żowce, skom­pli­ko­wane mo­sty, tłumy lu­dzi nad brze­giem rzeki.

W inne dni, po szkole, Wer­ner cią­gnie młod­szą sio­strę w wózku skle­co­nym z czę­ści zna­le­zio­nych na wy­sy­pi­sku śmieci. Jadą z tur­ko­tem po­kry­tymi żwi­rem dro­gami, mi­jają nędzne za­bu­do­wa­nia miesz­kalne, pło­nące stosy śmieci, bez­ro­bot­nych gór­ni­ków, któ­rzy ca­łymi dniami sie­dzą na od­wró­co­nych do góry no­gami drew­nia­nych skrzyn­kach, nie­ru­chomi jak po­sągi. Jedno z kół re­gu­lar­nie od­pada, a Wer­ner cier­pli­wie kuca obok wózka i wkręca śruby. Wo­kół wcho­dzą do ce­chowni tłumy gór­ni­ków z dru­giej zmiany, gdy tym­cza­sem gór­nicy z pierw­szej wloką się do do­mów, zgar­bieni, głodni, z si­nymi no­sami, z twa­rzami jak czarne czaszki pod oka­pami heł­mów.

– Dzień do­bry! – mówi we­so­łym to­nem Wer­ner, lecz gór­nicy zwy­kle mi­jają go bez słowa, może na­wet go nie za­uwa­żają. Wbi­jają wzrok w błoto, ugi­nają się pod cię­ża­rem kry­zysu go­spo­dar­czego i nie pa­trzą na su­rową geo­me­trię fa­bryk wi­docz­nych na tle nieba.

Wer­ner i Jutta prze­sie­wają lśniące hałdy miału wę­glo­wego, wspi­nają się na góry rdze­wie­ją­cych ma­szyn. Zry­wają je­żyny i mle­cze ro­snące na po­lach. Cza­sami znaj­dują w ko­szach na śmieci obierki ziem­nia­ków lub na­tkę mar­chewki, w inne dni zbie­rają po­po­łu­dniami pa­pier, by na nim ry­so­wać, albo stare tubki pa­sty do zę­bów, z któ­rych da się jesz­cze coś wy­ci­snąć i prze­ro­bić na kredę. Nie­kiedy Wer­ner wie­zie Juttę aż do bramy szybu nu­mer 9, naj­więk­szego, ha­ła­śli­wego, oświe­tlo­nego pło­mie­niami jak piec ga­zowy. W gó­rze wznosi się czte­ro­pię­trowa wieża wy­cią­gowa, ko­ły­szą się liny, walą młoty, krzy­czą męż­czyźni, ze wszyst­kich stron roz­cią­gają się za­bu­do­wa­nia fa­bryczne o da­chach z bla­chy fa­li­stej. Wer­ner i Jutta pa­trzą na wa­go­niki z wę­glem wy­jeż­dża­jące spod ziemi i na gór­ni­ków, który wy­cho­dzą z ce­chowni, trzy­ma­jąc w rę­kach za­wi­niątka z je­dze­niem; po­dą­żają ku wej­ściom do kla­tek wy­cią­go­wych jak owady zmie­rza­jące w stronę pu­łapki.

– To tu zgi­nął oj­ciec – szepce Wer­ner do sio­stry.

Kiedy za­pada zmrok, Wer­ner w mil­cze­niu cią­gnie małą Juttę przez po­nure osie­dla Zol­lve­rein: dwoje dzieci o bia­łych wło­sach w bez­den­nej, czar­nej ot­chłani. Niosą swoje bez­war­to­ściowe skarby na Vik­to­ria­strasse nu­mer 3, gdzie Frau Elena gapi się w pa­le­ni­sko kuchni wę­glo­wej, śpie­wa­jąc zmę­czo­nym gło­sem fran­cu­ską ko­ły­sankę, gdy tym­cza­sem je­den brzdąc szar­pie za troczki jej far­tu­cha, a drugi sie­dzi na ko­la­nach i drze się wnie­bo­głosy.

Ma­ga­zyn klu­czy

Za­ćma wro­dzona. Obu­oczna. Nie­ule­czalna. „Wi­dzisz?” – py­tają le­ka­rze. „Wi­dzisz?” Ma­rie-Laure już ni­gdy ni­czego nie zo­ba­czy. Miej­sca, które daw­niej wy­da­wały się zna­jome – czte­ro­po­ko­jowe miesz­ka­nie dzie­lone z oj­cem, kwa­dra­towy, oto­czony drze­wami pla­cyk na końcu ulicy – stały się la­bi­ryn­tami peł­nymi nie­bez­pie­czeństw. Szu­flady za­wsze są nie tam, gdzie po­winny. To­a­leta to ot­chłań. Szklanka wody jest za bli­sko, za da­leko; palce Ma­rie-Laure są za duże, za­wsze za duże.

Czym jest śle­pota? Dło­nie Ma­rie-Laure na­po­ty­kają pustkę w miej­scu, gdzie po­winna być ściana. Tam, gdzie po­winna być pustka, ka­le­czy ją w go­leń noga stołu. Na jezdni war­czą sa­mo­chody, w gó­rze szepcą li­ście, sły­chać szum krwi w uchu we­wnętrz­nym. Na klatce scho­do­wej, w kuchni, na­wet obok łóżka Ma­rie-Laure roz­le­gają się głosy zroz­pa­czo­nych do­ro­słych:

– Biedne dziecko...

– Biedny mon­sieur Le­Blanc...

– Nie miał ła­twego ży­cia. Jego oj­ciec po­legł na woj­nie, żona zmarła w cza­sie po­rodu, a te­raz to!

– Chyba ciąży na nich klą­twa...

– Po­pa­trz­cie na nią i na niego...

– Po­wi­nien ją od­dać do domu opieki...

Mie­siące si­nia­ków, mie­siące nie­szczęść: po­koje ko­ły­szą się jak ło­dzie na fa­lach, uchy­lone drzwi ude­rzają Ma­rie-Laure w twarz. Je­dy­nym sank­tu­arium jest łóżko, gdy leży z koł­drą pod brodą, a oj­ciec sie­dzi obok w fo­telu, pali ko­lej­nego pa­pie­rosa i struga je­den ze swo­ich ma­leń­kich mo­deli. Sły­chać stu­kot mło­teczka – stuk-puk – i ryt­miczny, uspo­ka­ja­jący sze­lest pa­pieru ścier­nego.

Roz­pacz nie trwa długo. Ma­rie-Laure jest zbyt młoda, a oj­ciec zbyt cier­pliwy. Za­pew­nia ją, że klą­twy nie ist­nieją. Ow­szem, czło­wiek miewa pe­cha albo szczę­ście. Może od tego za­le­żeć, czy dzień skoń­czy się suk­ce­sem lub po­rażką. Ale klą­twy to fik­cja.

Sześć razy w ty­go­dniu bu­dzi ją przed świ­tem. Ma­rie-Laure unosi ręce, a oj­ciec ją ubiera. Poń­czo­chy, su­kienka, swe­ter. Je­śli jest dość czasu, każe jej sa­mo­dziel­nie za­wią­zać buty. Póź­niej wy­pi­jają w kuchni fi­li­żankę kawy: go­rą­cej, moc­nej i bar­dzo słod­kiej.

O szó­stej trzy­dzie­ści Ma­rie-Laure bie­rze białą la­skę sto­jącą w ką­cie, chwyta ojca za szlufkę pa­ska od spodni, po czym idzie z nim do mu­zeum: naj­pierw scho­dami cztery pię­tra w dół, a po­tem sześć prze­cznic wzdłuż ulicy.

Punk­tu­al­nie o siód­mej oj­ciec otwiera drzwi nu­mer 2. We­wnątrz czuć zna­jome za­pa­chy: ta­śmy ma­szyn do pi­sa­nia, wo­sko­wane par­kiety, skalny pył. Kiedy idą Wielką Ga­le­rią, roz­lega się zna­jome echo kro­ków. Oj­ciec po­zdra­wia noc­nego straż­nika, po­tem ku­sto­sza, za­wsze te same dwa słowa po­wta­rzane w od­po­wie­dzi: Bon­jour, bon­jour.

Dwa skręty w lewo, je­den w prawo. Brzęk klu­czy na kółku. Szczęk otwie­ra­nego zamka, skrzyp uchy­la­nych drzwi.

W ma­ga­zy­nie klu­czy, w sze­ściu prze­szklo­nych sza­fach, wi­szą na ha­czy­kach ty­siące klu­czy. Klu­cze su­rowe, wy­try­chy, klu­cze do kłó­dek, klu­cze do zam­ków bę­ben­ko­wych, klu­cze do wind i biu­rek. Klu­cze dłu­gie jak przed­ra­mię Ma­rie-Laure i krót­sze od jej kciuka.

Oj­ciec Ma­rie-Laure jest głów­nym ślu­sa­rzem Mu­zeum Hi­sto­rii Na­tu­ral­nej. Ob­li­czył, że w ca­łym kom­plek­sie mu­ze­al­nym jest dwa­na­ście ty­sięcy zam­ków: w la­bo­ra­to­riach, ma­ga­zy­nach, czte­rech bu­dyn­kach wy­sta­wo­wych, zwie­rzyńcu, szklar­niach, na te­re­nie wie­lo­hek­ta­ro­wego Jar­din des Plan­tes, peł­nego ro­ślin lecz­ni­czych i de­ko­ra­cyj­nych, w kil­ku­na­stu bra­mach i pa­wi­lo­nach. Nikt inny nie zna się na tym do­sta­tecz­nie do­brze, by za­kwe­stio­no­wać tę ocenę.

Przez cały ra­nek oj­ciec stoi przy la­dzie w ma­ga­zy­nie i wrę­cza klu­cze pra­cow­ni­kom: naj­pierw po­ja­wiają się opie­ku­no­wie zwie­rząt w zoo, około ósmej śpiesz­nie przy­bywa per­so­nel ad­mi­ni­stra­cyjny, póź­niej la­bo­ranci, bi­blio­te­ka­rze i asy­stenci, w końcu na­ukowcy. Każdy klucz jest ozna­czony nu­me­rem i od­po­wied­nim ko­lo­rem.

Wszyst­kim pra­cow­ni­kom, od ku­sto­sza do dy­rek­tora, nie wolno się roz­sta­wać z przy­na­leż­nymi im klu­czami. Nikt nie może wy­no­sić klu­czy poza te­ren swo­jego bu­dynku i ni­komu nie wolno zo­sta­wiać ich na biurku. W końcu mu­zeum po­siada bez­cenną trzy­na­sto­wieczną rzeźbę z ja­de­itu, ca­van­syt z In­dii i ro­do­chro­zyt z Ko­lo­rado; w ga­blotce z zam­kiem za­pro­jek­to­wa­nym przez ojca znaj­duje się flo­rencka czara ap­teczna wy­rzeź­biona z la­pis-la­zuli, którą co roku ba­dają spe­cja­li­ści przy­byli z od­le­gło­ści ty­sięcy ki­lo­me­trów.

Oj­ciec ją eg­za­mi­nuje. Klucz do sejfu czy do kłódki, Ma­rie? Klucz do szafy czy klucz do zamka ry­glo­wego? Pyta o lo­ka­li­za­cję wy­staw, o za­war­tość ga­blo­tek. Nie­ustan­nie wkłada jej do rąk dziwne przed­mioty: ża­rówkę, ska­mie­niałą rybę, pióro fla­minga.

Każ­dego ranka przez go­dzinę – na­wet w nie­dziele – każe jej stu­dio­wać pod­ręcz­nik al­fa­betu Bra­ille’a. A to jedna kropka w gór­nym rogu. B to dwie kropki umiesz­czone pio­nowo. Jean. Idzie. Do. Pie­karni. Jean. Idzie. Do. Rzeź­nika.

Wie­czo­rami za­biera córkę na ob­chód. Oliwi ry­gle, na­pra­wia ga­bloty, po­le­ruje tar­cze her­bowe. Pro­wa­dzi ją ko­lej­nymi ko­ry­ta­rzami, ko­lej­nymi ga­le­riami. Wą­skie przej­ścia wiodą do gi­gan­tycz­nych bi­blio­tek, za szkla­nymi drzwiami znaj­dują się cie­plar­nie pełne za­pa­chu kom­po­stu, wil­got­nych ga­zet i lo­be­lii. W mu­zeum są sto­lar­nie, pra­cow­nie tak­sy­der­mii, hek­tary pó­łek i szu­flad z oka­zami, mu­zea we­wnątrz mu­zeum.

W nie­które po­po­łu­dnia oj­ciec zo­sta­wia Ma­rie-Laure w la­bo­ra­to­rium dok­tora Gef­farda, sta­rego spe­cja­li­sty od mię­cza­ków, któ­rego broda za­wsze pach­nie jak wil­gotna wata. Dok­tor Gef­fard prze­rywa pracę, otwiera bu­telkę wina Mal­bec i ci­chym gło­sem opo­wiada Ma­rie-Laure o ra­fach ko­ra­lo­wych, które od­wie­dził jako młody czło­wiek na Se­sze­lach, w Be­lize, w Zan­zi­ba­rze. Na­zywa ją Lau­rette i co­dzien­nie o trze­ciej po po­łu­dniu je pie­czoną kaczkę; prze­cho­wuje w pa­mięci nie­wy­czer­pany ka­ta­log ła­ciń­skich nazw ga­tun­ko­wych.

Na tyl­nej ścia­nie la­bo­ra­to­rium dok­tora Gef­farda znaj­dują się szafki za­wie­ra­jące nie­zli­czone szu­flady. Uczony po ko­lei je otwiera i po­zwala Ma­rie-Laure brać do rąk muszle – trą­biki, oliwki, ce­sar­skie zwójki z Taj­lan­dii, skrzy­del­niki z Po­li­ne­zji – mu­zeum po­siada prze­szło dzie­sięć ty­sięcy oka­zów, po­nad po­łowę zna­nych ga­tun­ków, i Ma­rie-Laure po­znaje więk­szość z nich do­ty­kiem.

– Ta muszla, Lau­rette, na­le­żała do tra­tew­nika jan­tina, śle­pego śli­maka, który spę­dza całe ży­cie na po­wierzchni mo­rza. Kiedy tra­fia do oce­anu, bu­rzy wodę, two­rząc bą­belki, po czym łą­czy je ślu­zem i bu­duje tra­twę. Pływa na niej, ży­wiąc się na­po­tka­nymi bez­krę­gow­cami mor­skimi. Je­śli straci tra­twę, to­nie i umiera...

Muszla róż­no­noga z ro­dzaju Ca­ri­na­ria jest jed­no­cze­śnie lekka i ciężka, twarda i miękka. Roz­ko­lec, któ­rego dok­tor Gef­fard trzyma na biurku, zaj­muje Ma­rie-Laure przez pół go­dziny: za­głę­biony szew, spi­ralne że­bra po­kryte guz­kami, głę­bo­kie uj­ście; las kol­ców, ja­skiń i nie­rów­nych po­wierzchni – to praw­dziwe kró­le­stwo. Piórka na piersi wy­pcha­nej si­korki są nie­wia­ry­god­nie mięk­kie, a dziób ostry jak igła. Py­łek tu­li­pa­nów wy­daje się zło­żony z mi­kro­sko­pij­nych ku­lek ole­istej cie­czy. Ma­rie-Laure po­znaje do­ty­kiem różne przed­mioty – korę sy­ko­moru w parku, chrząsz­cza je­lonka prze­bi­tego szpilką w dziale en­to­mo­lo­gii, ide­al­nie gład­kie wnę­trze muszli prze­grzebka w la­bo­ra­to­rium dok­tora Gef­farda – i uczy się je ko­chać.

W domu, wie­czo­rem, oj­ciec sta­wia jej buty w tym sa­mym miej­scu, wie­sza ubra­nia na tych sa­mych ha­czy­kach. Ma­rie-Laure idzie do stołu w kuchni po wy­ło­żo­nej ka­fel­kami pod­ło­dze, do któ­rej przy­kle­jono w rów­nych od­stę­pach sześć pa­sków prze­ciw­po­śli­zgo­wych, a póź­niej po­dąża do to­a­lety wzdłuż sznurka roz­pię­tego mię­dzy sto­łem a drzwiami. Oj­ciec po­daje obiad na okrą­głym ta­le­rzu i wy­ja­śnia, gdzie leżą różne czę­ści po­siłku, po­rów­nu­jąc ta­lerz do tar­czy ze­gara. Go­dzina szó­sta to ziem­niaki, ma chérie. Go­dzina trze­cia to grzyby. Póź­niej za­pala pa­pie­rosa, siada przy stole ro­bo­czym w rogu kuchni i za­biera się do pracy nad swo­imi mi­nia­tur­kami. Bu­duje zmniej­szony mo­del ca­łej oko­licy: ka­mie­nice o wy­so­kich oknach, kratki ście­kowe w jezd­niach, la­ve­rie, bo­ulan­ge­rie i koń­czący ulicę nie­wielki pla­cyk z czte­rema ław­kami i dzie­się­cioma drze­wami. W cie­płe dni Ma­rie-Laure otwiera okno sy­pialni i słu­cha dźwię­ków wie­czoru, który za­pada nad bal­ko­nami, da­chami i ko­mi­nami, senny i spo­kojny, aż w jej wy­obraźni za­ciera się róż­nica mię­dzy rze­czy­wi­sto­ścią a mi­nia­turą.

We wtorki mu­zeum jest za­mknięte. Ma­rie-Laure i oj­ciec śpią do późna; piją kawę gę­stą od cu­kru. Idą do Pan­te­onu, na targ kwia­towy, spa­ce­rują wzdłuż Se­kwany. Od czasu do czasu od­wie­dzają księ­gar­nię. Oj­ciec wrę­cza jej słow­nik, cza­so­pi­smo, ma­ga­zyn z fo­to­gra­fiami.

– Ile stron, Ma­rie-Laure?

Dziew­czynka prze­suwa pa­znok­ciem po grzbie­cie.

– Pięć­dzie­siąt dwie? Sie­dem­set pięć? Sto trzy­dzie­ści dzie­więć?

Oj­ciec od­gar­nia jej włosy z uszu, huśta wy­soko. Na­zywa ją swoim éme­rve­il­le­ment. Mówi, że jej nie opu­ści na­wet za mi­lion lat.

Ra­dio

Ośmio­letni Wer­ner grze­bie w śmie­ciach na ty­łach szopy słu­żą­cej jako skła­dzik i znaj­duje coś, co przy­po­mina dużą szpulkę nici. Przed­miot skła­da­jący się z bębna z na­wi­nię­tym dru­ci­kiem i dwóch dys­ków z so­sno­wego drewna. Z gór­nej czę­ści wy­cho­dzą trzy po­strzę­pione prze­wody elek­tryczne. Na końcu jed­nego z nich wisi nie­wielka słu­chawka.

Obok brata kuca sze­ścio­let­nia Jutta z okrą­głą bu­zią i zmierz­wio­nymi ja­snymi wło­sami.

– Co to ta­kiego?

– Chyba zna­leź­li­śmy ra­dio – od­po­wiada Wer­ner, który czuje się tak, jakby otwo­rzyły się przed nimi wrota ja­skini peł­nej skar­bów.

Do­tych­czas wi­dy­wał ra­dia tylko prze­lot­nie: duże od­bior­niki za ko­ron­ko­wymi fi­ran­kami w do­mach urzęd­ni­ków, prze­no­śny apa­rat w ho­telu gór­ni­czym, inny w re­fek­ta­rzu ko­ścioła. Ni­gdy żad­nego nie do­ty­kał.

Wer­ner i Jutta prze­my­cają urzą­dze­nie na Vik­to­ria­strasse nu­mer 3 i oglą­dają je przy świe­tle lampy elek­trycz­nej. Czysz­czą, roz­plą­tują prze­wody, usu­wają błoto ze słu­chawki.

Nie działa. Przy­cho­dzą inne dzieci, stają nad nimi, dzi­wią się, po czym uznają, że sprawa jest bez­na­dziejna, i stop­niowo tracą za­in­te­re­so­wa­nie. Ale Wer­ner za­nosi od­bior­nik do swo­jej sy­pialni na pod­da­szu i przy­gląda mu się ca­łymi go­dzi­nami. Odłą­cza wszystko, co da się odłą­czyć, kła­dzie czę­ści na pod­ło­dze i stu­diuje w świe­tle.

Trzy ty­go­dnie po od­na­le­zie­niu ra­dia, w sło­neczne po­po­łu­dnie, gdy wszyst­kie inne dzieci w Zol­lve­rein praw­do­po­dob­nie prze­by­wają na dwo­rze, Wer­ner za­uważa, że naj­dłuż­szy prze­wód, cie­niutka mie­dziana nić na­wi­nięta setki razy na główny bę­ben, jest prze­rwany w kilku miej­scach. Po­woli, skru­pu­lat­nie od­wija dru­cik, za­nosi splą­tany kłąb mie­dzi na par­ter i woła Juttę, by mu po­mo­gła. Łą­czy dru­cik w jedną ca­łość i znów na­wija go na bę­ben.

– Spró­bujmy te­raz – szepce, przy­ci­ska słu­chawkę do ucha i po­ru­sza su­wa­kiem, który uznał za przy­rząd do stro­je­nia ra­dia.

Sły­szy szum i trza­ski. Póź­niej z głębi słu­chawki pły­nie stru­mień sa­mo­gło­sek. Wer­ne­rowi prze­staje bić serce, ma wra­że­nie, że głos od­bija się echem w jego gło­wie.

Dźwięki zni­kają rów­nie szybko, jak się po­ja­wiły. Po­py­cha su­wak o kilka mi­li­me­trów. Co­raz sil­niej­szy szum. Ko­lejne mi­li­me­try. Nic.

W kuchni Frau Elena ugniata cia­sto na chleb. W za­ułku krzy­czą chłopcy. Wer­ner po­ru­sza su­wa­kiem tam i z po­wro­tem.

Biały szum, trza­ski.

Już ma za­miar od­dać słu­chawkę Jut­cie, gdy na­gle – czy­sto i wy­raź­nie, gdzieś w po­ło­wie cewki – sły­szy szyb­kie, ostre tony smyczka prze­su­wa­ją­cego się po stru­nach skrzy­piec. Stara się trzy­mać su­wak zu­peł­nie nie­ru­chomo. Do pierw­szych skrzy­piec do­łą­czają dru­gie. Jutta pod­cho­dzi do Wer­nera, pa­trzy na niego roz­sze­rzo­nymi oczyma.

Roz­le­gają się dźwięki for­te­pianu. Póź­niej klar­ne­tów i obo­jów. Skrzypce przy­śpie­szają, klar­nety po­dą­żają za nimi. Sły­chać ko­lejne in­stru­menty. Flety? Harfy? Mu­zyka staje się co­raz szyb­sza, wy­daje się za­pę­tlać wo­kół sie­bie.

– Wer­ner? – szepce Jutta.

Chło­piec mruga, prze­łyka łzy. Kuch­nia wy­gląda tak samo jak za­wsze: dwa kru­cy­fiksy, pył wi­ru­jący w otwar­tym pa­le­ni­sku kuchni, kil­ka­na­ście warstw farby łusz­czą­cych się na li­stwach przy­po­dło­go­wych. Nad zle­wem wisi haft przed­sta­wia­jący za­śnie­żoną wio­skę Frau Eleny w Al­za­cji. A te­raz po­ja­wiła się mu­zyka. Jakby w gło­wie Wer­nera ożyła mi­kro­sko­pijna or­kie­stra.

Ma wra­że­nie, że po­kój za­czyna po­woli wi­ro­wać. Sio­stra po­wta­rza gło­śniej jego imię, a on przy­ci­ska słu­chawkę do jej ucha.

– Mu­zyka – mówi Jutta.

Sy­gnał jest tak słaby, że wy­star­czy od­su­nąć słu­chawkę na pięt­na­ście cen­ty­me­trów, by nie do­bie­gały z niej żadne dźwięki. Wer­ner stara się trzy­mać su­wak w zu­peł­nym bez­ru­chu. Ale ob­ser­wuje twarz za­słu­cha­nej sio­stry, która mruga po­wie­kami, a w kuchni Frau Elena unosi ręce białe od mąki, prze­krzy­wia głowę i przy­gląda się Wer­ne­rowi. Do domu wpa­dają dwaj starsi chłopcy i stają jak wryci, wy­czu­wa­jąc zmianę na­stroju. Sto­jące nie­ru­chomo na pod­ło­dze nie­wiel­kie ra­dio z czte­rema prze­wo­dami i długą an­teną wy­daje się wszyst­kim czymś cu­dow­nym.

Za­bierz­cie nas do domu

Ma­rie-Laure zwy­kle po­trafi roz­wią­zać ła­mi­główki przy­go­to­wy­wane przez ojca na uro­dziny. Czę­sto są to drew­niane domki za­wie­ra­jące ukryty pre­zent. Aby je otwo­rzyć, trzeba wy­ko­nać ciąg skom­pli­ko­wa­nych czyn­no­ści: wy­czuć pa­znok­ciem spo­je­nie, prze­su­nąć pod­stawę w prawą stronę, wy­jąć po­ręcz, zna­leźć umiesz­czony w niej klu­czyk, otwo­rzyć górną część i wy­do­być z jej wnę­trza bran­so­letkę.

Na siódme uro­dziny Ma­rie-Laure do­staje ma­leńką drew­nianą chatkę, która stoi na środku stołu w kuchni za­miast cu­kier­nicy. Wy­suwa tajną szu­fladkę w pod­sta­wie, od­szu­kuje pod nią scho­wek, wyj­muje drew­niany klu­czyk i wsuwa do ko­mina. W domku znaj­duje się kwa­dra­towa szwaj­car­ska cze­ko­ladka.

– Cztery mi­nuty – mówi ze śmie­chem oj­ciec. – W przy­szłym roku mu­szę się bar­dziej sta­rać!

Jed­nak, ina­czej niż w przy­padku ła­mi­głó­wek, Ma­rie-Laure długi czas nie ro­zu­mie zbu­do­wa­nego przez ojca mo­delu naj­bliż­szej oko­licy. Na przy­kład mi­nia­tu­rowe skrzy­żo­wa­nie rue de Mir­bel i rue Monge, po­ło­żone za­le­d­wie prze­cznicę od ich miesz­ka­nia, zu­peł­nie nie przy­po­mina praw­dzi­wego. Na rze­czy­wi­stej ulicy Ma­rie-Laure czuje się jak w am­fi­te­atrze peł­nym dźwię­ków i za­pa­chów: je­sie­nią do­ciera do niej woń sa­mo­cho­dów i oleju ry­cy­no­wego, chleba z pie­karni, kam­fory z ap­teki Aventa, ostró­żek, groszku pach­ną­cego i róż ze stra­ganu z kwia­tami. W zi­mowe dni w po­wie­trzu unosi się za­pach pie­czo­nych kasz­ta­nów, w let­nie wie­czory ulica staje się le­niwa i senna, sły­chać ci­che roz­mowy i szu­ra­nie cięż­kich że­la­znych fo­teli.

Ale mo­del tego sa­mego skrzy­żo­wa­nia zbu­do­wany przez ojca pach­nie tylko za­schnię­tym kle­jem i tro­ci­nami. Ulice są pu­ste, chod­niki sta­tyczne; mo­del sta­nowi za­le­d­wie mi­kro­sko­pijną, nie­do­sko­nałą ko­pię. Oj­ciec na­lega, by Ma­rie-Laure do­ty­kała pal­cami po­szcze­gól­nych ele­men­tów, roz­po­zna­wała domy, za­pa­mię­ty­wała kąty mię­dzy uli­cami. Pew­nego zim­nego wtorku w grud­niu, kiedy Ma­rie-Laure jest nie­wi­doma już od roku, pro­wa­dzi ją rue Cu­vier do skraju Jar­din des Plan­tes.

– Oto droga, którą cho­dzimy co­dzien­nie rano, ma chérie. Z przodu, za ce­drami, jest Wielka Ga­le­ria.

– Wiem, tato.

Oj­ciec pod­nosi córkę i ob­raca ją trzy razy.

– A te­raz za­pro­wadź nas do domu – mówi.

Ma­rie-Laure ze zdzi­wie­nia otwiera usta.

– Przy­po­mnij so­bie wy­gląd mo­delu, Ma­rie.

– Nie mogę!

– Będę szedł je­den krok za tobą. Nic ci nie grozi. Masz la­skę. Wiesz, gdzie je­steś.

– Nie wiem!

– Wiesz.

Roz­pacz. Ma­rie-Laure nie po­trafi na­wet po­wie­dzieć, czy ogród jest z przodu, czy z tyłu.

– Uspo­kój się, Ma­rie. Cen­ty­metr po cen­ty­me­trze.

– To da­leko, tato. Co naj­mniej sześć prze­cznic.

– Zga­dza się, sześć prze­cznic. Sta­raj się my­śleć lo­gicz­nie. Do­kąd naj­pierw po­win­ni­śmy iść?

Świat wi­ruje, wszę­dzie roz­le­gają się ha­łasy. Kra­czą kruki, pisz­czą ha­mulce, ktoś po le­wej stro­nie Ma­rie-Laure ude­rza w me­tal ja­kimś na­rzę­dziem, praw­do­po­dob­nie młot­kiem. Dziew­czynka po­suwa się po­woli do przodu, aż czu­bek jej la­ski za­wisa w po­wie­trzu. Skraj kra­węż­nika? Staw, schody, prze­paść? Ma­rie-Laure ob­raca się o dzie­więć­dzie­siąt stopni. Trzy kroki do przodu. Na­gle la­ska na­po­tyka pod­stawę ściany.

– Tato?

– Je­stem przy to­bie.

Sześć kro­ków, sie­dem kro­ków, osiem. Gło­śny ha­łas – z domu wy­jeż­dża z ry­kiem sa­mo­chód firmy de­zyn­sek­cyj­nej i wy­prze­dza ich. Po dwu­na­stu kro­kach dźwię­czy dzwo­nek przy­wią­zany do klamki drzwi sklepu, na ulicę wy­cho­dzą dwie ko­biety i po­trą­cają Ma­rie-Laure.

Dziew­czynka upusz­cza la­skę; za­czyna pła­kać. Oj­ciec obej­muje córkę, tuli do wą­skiej piersi.

– Gu­bię się... – szepce Ma­rie-Laure.

– Dasz so­bie radę, dziecko.

Nie po­trafi.

Ro­dzi się coś no­wego

Kiedy po­zo­stałe dzieci grają na ulicy w klasy albo ką­pią się w ka­nale, Wer­ner sie­dzi sa­mot­nie w sy­pialni na pod­da­szu i eks­pe­ry­men­tuje z od­bior­ni­kiem ra­dio­wym. Po ty­go­dniu po­trafi go roz­mon­to­wać i zło­żyć z za­mknię­tymi oczami. Kon­den­sa­tor, wzbud­nik, cewka, słu­chawki. Je­den drut sta­nowi uzie­mie­nie, drugi an­tenę. Jesz­cze ni­gdy Wer­ner nie miał do czy­nie­nia z czymś rów­nie sen­sow­nym.

Znaj­duje w ru­pie­ciarni po­trzebne rze­czy: ka­wałki mie­dzia­nego drutu, śruby, zgięty śru­bo­kręt. Od żony ap­te­ka­rza wy­łu­dza ze­psutą słu­chawkę, wy­kręca so­le­noid ze sta­rego dzwonka i bu­duje gło­śnik. Po mie­siącu udaje mu się zu­peł­nie zmie­nić kon­struk­cję od­bior­nika; do­daje w kilku miej­scach nowe czę­ści i pod­łą­cza urzą­dze­nie do źró­dła prądu.

Każ­dego wie­czoru znosi ra­dio na par­ter, a Frau Elena po­zwala swoim pod­opiecz­nym słu­chać przez go­dzinę. Od­bie­rają dzien­niki ra­diowe, kon­certy, opery, wy­stępy chóru na­ro­do­wego i ze­spo­łów lu­do­wych. W po­koju sie­dzi tu­zin dzieci i Frau Elena, drobna i kru­cha jak dziecko.

Ży­jemy w cie­ka­wych cza­sach – mówi ra­dio. Nie skar­żymy się. Sto­imy mocno no­gami na ziemi i nie zła­mie nas ża­den nie­przy­ja­ciel­ski atak.

Star­sze dziew­częta lu­bią kon­kursy pio­sen­kar­skie, gim­na­stykę przy mu­zyce, stałą au­dy­cję za­ty­tu­ło­waną Wio­senne rady dla za­ko­cha­nych, któ­rej nie zno­szą młod­sze dzieci. Chłop­com po­do­bają się słu­cho­wi­ska, dzien­niki, pio­senki woj­skowe. Jutta lubi jazz. Wer­ner lubi wszystko. Skrzypce, rogi, bębny, mowa – czy­jeś usta mó­wiące w tej sa­mej chwili do da­le­kiego mi­kro­fonu – fa­scy­nuje go ma­gia ra­dia.

Czy to dziwne, że na­ród nie­miecki wy­peł­nia co­raz więk­sza od­waga, pew­ność i opty­mizm? – pyta głos do­bie­ga­jący z gło­śnika. Czy z ofiar­nej go­to­wo­ści nie ro­dzi się pło­mień no­wej wiary?

I rze­czy­wi­ście, w miarę upływu ty­go­dni Wer­ner ma wra­że­nie, że ro­dzi się coś no­wego. Wzra­sta wy­do­by­cie ko­palni, spada bez­ro­bo­cie. W nie­dzielę na ko­la­cję po­ja­wia się mięso. Ja­gnię­cina, ba­ra­nina, sznycle – luk­susy, o któ­rych wcze­śniej nikt nie sły­szał. Frau Elena ku­puje nową ka­napę obitą po­ma­rań­czo­wym sztruk­sem i kuch­nię z czar­nymi fa­jer­kami. Kon­sy­storz w Ber­li­nie przy­syła trzy nowe Bi­blie, ro­bot­nicy do­star­czają od za­ple­cza boj­ler, w któ­rym pod­grzewa się wodę do pra­nia. Wer­ner do­staje nowe spodnie, a Jutta wła­sną parę bu­tów. W do­mach są­sia­dów dzwo­nią te­le­fony.

Pew­nego po­po­łu­dnia, wra­ca­jąc ze szkoły do domu, Wer­ner za­trzy­muje się przed dro­ge­rią i przy­ci­ska nos do wy­so­kiej wy­stawy: usta­wiono na niej ma­sze­ru­jącą ko­lumnę sześć­dzie­się­ciu sztur­mow­ców SA o wy­so­ko­ści dwóch i pół cen­ty­me­tra. Każdy nosi bru­natną ko­szulę, a na ra­mie­niu ma mi­kro­sko­pijną czer­woną opa­skę ze swa­styką. Nie­któ­rzy trzy­mają flety, inni bębny, kilku ofi­ce­rów je­dzie na lśnią­cych czar­nych ogie­rach. Nad nimi kręci się w kółko nie­wielki bla­szany sa­mo­lo­cik za­wie­szony na dru­tach; ma pły­waki i ob­ra­ca­jące się śmi­gło; cią­gły ruch robi hip­no­ty­zu­jące wra­że­nie. Wer­ner długo ob­ser­wuje go przez szybę, usi­łu­jąc zro­zu­mieć za­sadę dzia­ła­nia za­bawki.

Za­pada noc, jest je­sień 1936 roku. Wer­ner za­nosi ra­dio na par­ter i sta­wia je na kre­den­sie. Po­zo­stałe dzieci wiercą się nie­cier­pli­wie. Sły­chać lek­kie bu­cze­nie roz­grze­wa­ją­cego się od­bior­nika. Wer­ner robi krok do tyłu, trzy­ma­jąc ręce w kie­sze­niach. Z gło­śnika do­biega pio­senka śpie­wana przez chór dzie­cięcy: Chcemy tylko pra­co­wać, pra­co­wać, pra­co­wać, pra­co­wać, chcemy pra­co­wać na chwałę Oj­czy­zny. Póź­niej roz­po­czyna się słu­cho­wi­sko nada­wane przez pań­stwową roz­gło­śnię w Ber­li­nie: opo­wieść o na­jeźdź­cach, któ­rzy za­kra­dają się w nocy do wio­ski.

Dwa­na­ścioro dzieci słu­cha z otwar­tymi ustami. Na­jeźdźcy to lu­dzie o ha­czy­ko­wa­tych no­sach: wła­ści­ciele do­mów to­wa­ro­wych, ju­bi­le­rzy oszu­ści, nie­uczciwi ban­kie­rzy. Sprze­dają bez­war­to­ściowe świe­ci­dełka, po­zba­wiają pracy skle­pi­ka­rzy od dawna han­dlu­ją­cych we wsi. Wkrótce pla­nują mor­do­wa­nie nie­miec­kich dzieci we śnie. W końcu czujna, skromna są­siadka za­czyna poj­mo­wać, co się dzieje. Po­ja­wia się po­li­cja: po­tęż­nie zbu­do­wani, przy­stojni funk­cjo­na­riu­sze o wspa­nia­łych gło­sach. Wy­ła­mują drzwi i aresz­tują na­jeźdź­ców. Or­kie­stra gra marsz pa­trio­tyczny. Wszy­scy są znowu szczę­śliwi.

Świa­tło

Przez wiele ko­lej­nych wtor­ków Ma­rie-Laure nie daje so­bie rady. Pro­wa­dzi roz­gnie­wa­nego, sfru­stro­wa­nego ojca okręż­nymi dro­gami, aż mi­jają kilka prze­cznic i znaj­dują się da­lej od domu niż w miej­scu, z któ­rego wy­ru­szyli. Ale zimą, gdy ma osiem lat, ku swo­jemu zdu­mie­niu za­czyna się orien­to­wać w to­po­gra­fii mia­sta. Do­tyka pal­cami mo­delu w kuchni, li­cząc mi­nia­tu­rowe ła­weczki, drzewa, lampy, bramy. Każ­dego dnia po­ja­wia się ja­kiś nowy de­tal – każda kratka ście­kowa, ławka w parku i hy­drant w mo­delu ma swój od­po­wied­nik w rze­czy­wi­stym świe­cie.

Nim Ma­rie-Laure po­peł­nia błąd, do­pro­wa­dza ojca co­raz bli­żej domu. Cztery prze­cznice, trzy prze­cznice, dwie. I pew­nego śnież­nego ranka w marcu, gdy oj­ciec pro­wa­dzi ją do no­wego miej­sca, bar­dzo bli­sko brzegu Se­kwany, ob­raca trzy razy i mówi: „Za­pro­wadź nas do domu”, Ma­rie-Laure po raz pierw­szy nie czuje przy­pływu lęku.

Kuca na chod­niku.

Ota­cza ją ci­chutki, me­ta­liczny od­głos pa­da­ją­cego śniegu. Uspo­kój się. Słu­chaj.

Uli­cami jadą sa­mo­chody, roz­chla­pu­jąc wodę zmie­szaną ze śnie­giem, która chlu­poce w błot­ni­kach. Ma­rie-Laure sły­szy płatki śniegu ude­rza­jące w ga­łę­zie drzew. Czuje za­pach ce­drów w Jar­din des Plan­tes w od­le­gło­ści czte­ry­stu me­trów. Pod zie­mią roz­lega się ło­skot prze­jeż­dża­ją­cego po­ciągu me­tra: to quai Sa­int-Ber­nard. W gó­rze sły­chać sze­lest ga­łęzi: to wą­ski pas drzew za dzia­łem pa­le­on­to­lo­gii. Ma­rie-Laure zdaje so­bie sprawę, że musi się znaj­do­wać na rogu na­brzeża Se­kwany i rue Cu­vier.

Sześć prze­cznic, czter­dzie­ści bu­dyn­ków, dzie­sięć ma­lut­kich drze­wek two­rzą­cych kwa­drat. Te ulice się krzy­żują, tamte się krzy­żują. Cen­ty­metr po cen­ty­me­trze.

Oj­ciec po­ru­sza klu­czami w kie­sze­niach. Z przodu wzno­szą się wy­so­kie, piękne domy, które cią­gną się wzdłuż parku. Dźwięki od­bi­jają się echem od ich ścian.

– Skręćmy w lewo – mówi Ma­rie-Laure.

Ru­szają rue Cu­vier. Zbli­żają się do nich trzy kaczki, które lecą w stronę Se­kwany, ma­cha­jąc skrzy­dłami w iden­tycz­nym ryt­mie. Kiedy znaj­dują się nad ich gło­wami, Ma­rie-Laure wy­obraża so­bie, że czuje świa­tło pa­da­jące na ich skrzy­dła, mu­ska­jące każde pióro z osobna.

W lewo, w rue Geof­froy-Sa­int-Hi­la­ire. W prawo, w rue Dau­ben­ton. Trzy kratki ście­kowe, cztery kratki, pięć. Po le­wej stro­nie po­winno być że­la­zne ogro­dze­nie Jar­din des Plan­tes, któ­rego cien­kie pręty przy­wo­dzą na myśl wielką klatkę dla pta­ków.

Po dru­giej stro­nie ulicy: pie­kar­nia, rzeź­nik, de­li­ka­tesy.

– Mo­żemy przejść przez jezd­nię, tato?

– Tak.

W prawo. Po­tem pro­sto. Są już na ulicy, przy któ­rej miesz­kają; Ma­rie-Laure jest tego pewna. Oj­ciec, idący krok za nią, unosi głowę i sze­roko uśmie­cha się do nieba. Ma­rie-Laure wie o tym, choć jest od­wró­cona ple­cami, cho­ciaż oj­ciec mil­czy, cho­ciaż jest ślepa – jego gę­ste włosy są mo­kre od śniegu i ster­czą we wszyst­kich kie­run­kach, na ra­mio­nach prze­krzy­wił mu się sza­lik, na roz­pro­mie­nio­nej twa­rzy osia­dają płatki śniegu.

Są w po­ło­wie rue des Pa­triar­ches. Do­tarli przed swój dom. Ma­rie-Laure od­naj­duje pień kasz­tana, który ro­śnie przed jej oknem na trze­cim pię­trze, i pal­cami do­tyka kory.

Stary przy­ja­ciel.

Po upły­wie pół se­kundy oj­ciec chwyta ją w ob­ję­cia i unosi w po­wie­trze. Ma­rie-Laure uśmie­cha się, a oj­ciec śmieje się czy­stym, za­raź­li­wym śmie­chem, który córka za­pa­mięta do końca ży­cia. Oboje wi­rują na chod­niku przed swoim do­mem i śmieją się ra­zem, ob­sy­py­wani płat­kami śniegu prze­la­tu­ją­cego przez ga­łę­zie nad ich gło­wami.

Ło­poce przed nami nasz sztan­dar

W Zol­lve­rein, wio­sną, gdy Wer­ner ma dzie­sięć lat, dwaj naj­starsi chłopcy z domu dziecka – trzy­na­sto­letni Hans Schil­zer i czter­na­sto­letni Her­ri­bert Po­msel – za­rzu­cają na ra­miona stare ple­caki i idą do lasu. Kiedy wra­cają, są człon­kami Hi­tler­ju­gend.

Mają proce i re­pliki włóczni, ćwi­czą za­sadzki, ukry­wa­jąc się za za­spami śniegu. Do­łą­czają do gangu zbun­to­wa­nych gór­ni­czych sy­nów, któ­rzy w krót­kich spodniach i z pod­wi­nię­tymi rę­ka­wami sie­dzą na placu tar­go­wym.

– Dzień do­bry! – wrzesz­czą do prze­chod­niów. – Albo Heil Hi­tler, je­śli wo­li­cie!

Hans i Her­ri­bert strzygą się w po­dobny spo­sób, upra­wiają za­pasy i cheł­pią się ćwi­cze­niami strze­lec­kimi, do któ­rych się przy­go­to­wują, opo­wia­dają o szy­bow­cach, na któ­rych będą la­tać, i wie­życz­kach czoł­gów, które będą ob­słu­gi­wać. Nasz sztan­dar to sym­bol no­wej ery – śpie­wają. Nasz sztan­dar pro­wa­dzi nas do wiecz­no­ści. W cza­sie po­sił­ków karcą młod­sze dzieci za po­dziw dla rze­czy po­cho­dzą­cych z za­gra­nicy: re­klamy bry­tyj­skiego sa­mo­chodu, fran­cu­skiej książki z ob­raz­kami.

Po­zdra­wiają się w ko­miczny spo­sób, ich mun­dury wy­glą­dają śmiesz­nie. Ale Frau Elena ob­ser­wuje chłop­ców z nie­po­ko­jem: jesz­cze tak nie­dawno byli dzi­kimi dziećmi, sie­dzieli w łó­żecz­kach i pła­kali za mat­kami. Te­raz stali się na­sto­let­nimi ban­dzio­rami o po­ra­nio­nych pię­ściach, no­szą­cymi w kie­sze­niach na piersi pocz­tówki z wi­ze­run­kiem Füh­rera.

W obec­no­ści Hansa i Her­ri­berta Frau Elena co­raz rza­dziej mówi po fran­cu­sku. Pa­mięta o swoim ak­cen­cie. Każde spoj­rze­nie któ­rejś z są­sia­dek wy­wo­łuje w niej nie­po­kój.

Wer­ner stara się nie zwra­cać na sie­bie uwagi. Ska­kać przez ogni­ska, na­cie­rać po­liczki po­pio­łem, cze­piać się ma­łych dzieci? Nisz­czyć ry­sunki Jutty? Do­cho­dzi do wnio­sku, że znacz­nie le­piej nie rzu­cać się w oczy, po­zo­sta­wać w cie­niu. Czy­tał w miej­sco­wym skle­piku po­pu­larne ma­ga­zyny o te­ma­tyce na­uko­wej; in­te­re­sują go tur­bu­len­cja fal, chod­niki bie­gnące do wnę­trza Ziemi, ni­ge­ryj­ski spo­sób prze­ka­zy­wa­nia wia­do­mo­ści na od­le­głość za po­mocą bęb­nów. Ku­puje no­tat­nik i ry­suje plany ko­mór pa­ro­wych, de­tek­to­rów jo­nów, oku­la­rów rent­ge­now­skich. A może za­in­sta­lo­wać w ko­ły­sce nie­wielki mo­to­rek, by huś­tał nie­mowlę i po­ma­gał mu za­snąć? Albo przy­mo­co­wać re­sory do osi wózka, by ła­twiej go było cią­gnąć pod górę?

Do domu dziecka przy­cho­dzi urzęd­nik Mi­ni­ster­stwa Pracy, by opo­wie­dzieć o per­spek­ty­wach za­trud­nie­nia w ko­pal­niach. Dzieci sie­dzą u jego stóp w naj­czyst­szych ubra­niach. Męż­czy­zna wy­ja­śnia, że w wieku pięt­na­stu lat wszy­scy chłopcy bez wy­jątku roz­poczną pracę pod zie­mią. Opo­wiada o chwale pracy i o tym, że są szczę­ścia­rzami, gdyż mają za­pew­nione za­trud­nie­nie. Kiedy bie­rze do rąk ra­dio Wer­nera i bez słowa od­sta­wia je na stół, chło­piec ma wra­że­nie, że ob­niża się su­fit i że zbli­żają się do sie­bie ściany.

Jego oj­ciec zgi­nął w ko­palni, pół­tora ki­lo­me­tra pod zie­mią. Ciała ni­gdy nie od­na­le­ziono. Duch ojca w dal­szym ciągu krąży po wy­ro­bi­skach.

– Wasz re­gion, wa­sza zie­mia to źró­dło po­tęgi na­rodu – mówi urzęd­nik. – Stal, wę­giel, koks. Ber­lin, Frank­furt, Mo­na­chium nie mo­głyby ist­nieć bez Zol­lve­rein. Two­rzy­cie fun­da­menty no­wego ładu, do­star­cza­cie po­ci­ski do ar­mat i pan­ce­rze na czołgi.

Hans i Her­ri­bert spo­glą­dają oszo­ło­mio­nym wzro­kiem na skó­rzaną ka­burę z pi­sto­le­tem, którą nosi urzęd­nik. Na kre­den­sie gra ra­dio Wer­nera.

Mówi: W ciągu ostat­nich trzech lat nasz przy­wódca od­waż­nie sta­wił czoło Eu­ro­pie, któ­rej gro­ził kry­zys...

Mówi: Tylko jemu po­win­ni­śmy być wdzięczni za to, że nie­miec­kie dzieci czują, iż w na­szej oj­czyź­nie znowu warto żyć.

W osiem­dzie­siąt dni do­okoła świata

Szes­na­ście kro­ków do fon­tanny, szes­na­ście z po­wro­tem. Czter­dzie­ści dwa do scho­dów, czter­dzie­ści dwa z po­wro­tem. Ma­rie-Laure ry­suje w mó­zgu mapy, roz­wija sto me­trów wy­obra­żo­nej nici, a po­tem od­wraca się i z po­wro­tem ją zwija. Bo­ta­nika pach­nie kle­jem, bi­bułą i za­su­szo­nymi ro­śli­nami. Pa­le­on­to­lo­gia pach­nie py­łem skal­nym, py­łem kost­nym. Bio­lo­gia pach­nie for­ma­liną i sta­rymi owo­cami; w dziale tym stoi mnó­stwo cięż­kich, chłod­nych sło­jów, w któ­rych pły­wają dziwne rze­czy znane jej tylko z opisu: blade zwoje grze­chot­ni­ków, ucięte łapy go­ryli. En­to­mo­lo­gia pach­nie oliwą i kul­kami na mole; dok­tor Gef­fard wy­ja­śnia, że jest to śro­dek kon­ser­wu­jący o na­zwie che­micz­nej „naf­ta­len”. Biura pachną kalką do pa­pieru, dy­mem cy­gar, ko­nia­kiem lub per­fu­mami. Albo wszyst­kim na­raz.

Ma­rie-Laure po­dąża wzdłuż prze­wo­dów i rur, po­rę­czy i lin, ży­wo­pło­tów i chod­ni­ków. Za­ska­kuje lu­dzi. Ni­gdy nie wie, czy palą się świa­tła.

Dzieci, z któ­rymi roz­ma­wia, za­dają mnó­stwo py­tań. Czy to boli? Czy za­my­kasz oczy we śnie? Skąd wiesz, która go­dzina?

Śle­pota nie boli, wy­ja­śnia Ma­rie-Laure. I nie ma mroku, jak so­bie wy­obra­żają. Wszystko składa się z pa­ję­czyn i sieci zmie­nia­ją­cych się dźwię­ków, po­wierzchni o róż­nej gład­ko­ści. Ma­rie-Laure okrąża Wielką Ga­le­rię, stą­pa­jąc po skrzy­pią­cych de­skach; sły­szy kroki lu­dzi wcho­dzą­cych lub scho­dzą­cych po scho­dach, sły­szy płacz dziecka, wes­tchnie­nie zmę­czo­nej babci sia­da­ją­cej na ławce.

Barwy – to inna rzecz, któ­rej nie spo­dzie­wają się lu­dzie. W wy­obraźni, w snach Ma­rie-Laure wszystko jest ko­lo­rowe. Bu­dynki mu­zeum są be­żowe, kasz­ta­nowe, orze­chowe. Na­ukowcy są fio­le­towi, cy­try­no­wo­żółci i ru­dzi jak lisy. W gło­śniku ra­dia w war­towni od­zy­wają się akordy for­te­pianu i w stronę ma­ga­zynu klu­czy płyną fale głę­bo­kiej czerni i błę­kitu. Dzwony ko­ścio­łów wy­peł­niają okna brą­zową po­światą. Psz­czoły są srebrne, go­łę­bie rude i brą­zowe, nie­kiedy zło­ci­ste. Ogromne cy­prysy, które Ma­rie-Laure i jej oj­ciec mi­jają w cza­sie po­ran­nego spa­ceru, przy­po­mi­nają lśniące ka­lej­do­skopy: każda igła jest świe­tli­stym wie­lo­ką­tem.

Ma­rie-Laure nie pa­mięta matki, ale wy­obraża ją so­bie jako białą, ci­chą, świe­tli­stą istotę. Oj­ciec mieni się ty­sią­cem barw: opal, tru­skawka, czer­wień, ciemny brąz, dzika zie­leń, woń oliwy i me­talu, szczęk za­padki zamka wska­ku­ją­cej na miej­sce, brzęk klu­czy na kółku, gdy idzie. Kiedy roz­ma­wia z kie­row­ni­kiem działu, jest oliw­ko­wo­zie­lony; w cza­sie po­ga­wędki z ma­de­mo­iselle Fleury ze szklarni staje się po­ma­rań­czowy; gdy pró­buje go­to­wać, robi się ja­sno­czer­wony. Pra­cu­jąc wie­czo­rami przy warsz­ta­cie, lśni jak sza­fir; pra­wie nie­do­sły­szal­nie nuci pod no­sem ja­kąś me­lo­dię, a czu­bek jego pa­pie­rosa przy­po­mina nie­bie­ski krysz­tał.

Ma­rie-Laure gubi się w mu­zeum, po czym różne osoby – se­kre­tarki, bo­ta­nicy, a raz na­wet je­den z asy­sten­tów dy­rek­tora – od­pro­wa­dzają ją do ma­ga­zynu klu­czy. Jest cie­kawa, chce wie­dzieć, czym się róż­nią algi i po­ro­sty, czym się różni Di­plo­don char­ru­anus od Di­plo­don de­lo­don­tus. Sławni lu­dzie biorą ją za ło­kieć, pro­wa­dzą po ogro­dach albo po­ma­gają wejść scho­dami.

– Ja też mam córkę – mó­wią. Albo: – Zna­la­złem ją wśród ko­li­brów.

– To­utes mes excu­ses – od­po­wiada oj­ciec. Za­pala pa­pie­rosa, wyj­muje z kie­szeni córki ko­lejne klu­cze. – Co mam z tobą po­cząć? – szepce.

Kiedy Ma­rie-Laure bu­dzi się w dniu swo­ich dzie­wią­tych uro­dzin, znaj­duje dwa pre­zenty. Pierw­szy to drew­niane pu­dełko; nie po­trafi go otwo­rzyć. Ob­raca je w dło­niach w różne strony. Po dłuż­szej chwili zdaje so­bie sprawę, że w środku znaj­duje się ukryta sprę­żyna; na­ci­ska ściankę we wła­ści­wym miej­scu i pu­dełko się otwiera. W środku jest kostka sera ca­mem­bert, który Ma­rie-Laure wkłada na­tych­miast do ust.

– To było zbyt ła­twe! – mówi oj­ciec i wy­bu­cha śmie­chem.

Drugi pre­zent jest ciężki, owi­nięty w pa­pier i prze­wią­zany sznur­kiem. W środku znaj­duje się ogromna książka opra­wiona jak sko­ro­szyt. W al­fa­be­cie Bra­ille’a.

– Mó­wili, że to po­wieść dla chłop­ców. Albo bar­dzo awan­tur­ni­czych dziew­czy­nek. – Ma­rie-Laure sły­szy, że oj­ciec się uśmie­cha.

Prze­suwa czub­kami pal­ców po wy­pu­kło­ściach na stro­nie ty­tu­ło­wej. W. Osiem­dzie­siąt. Dni. Do­okoła. Świata.

– To za drogi pre­zent, tato.

– Nie przej­muj się tym.

Tego ranka Ma­rie-Laure wśli­zguje się pod ladę ma­ga­zynu klu­czy, kła­dzie się na brzu­chu i do­tyka dzie­się­cioma pal­cami pierw­szej li­nijki książki. Fran­cu­ski wy­daje się sta­ro­świecki, Ma­rie-Laure jest nie­przy­zwy­cza­jona do tak bli­sko wy­dru­ko­wa­nych kro­pek. Ale po ty­go­dniu czy­ta­nie staje się ła­twe. Znaj­duje wstążkę słu­żącą jako za­kładka, otwiera książkę i mu­zeum znika.

Ta­jem­ni­czy pan Fogg pro­wa­dzi upo­rząd­ko­wane ży­cie. Jego słu­żą­cym zo­staje po­słuszny Jean Pas­se­par­tout. Kiedy po dwóch mie­sią­cach Ma­rie-Laure do­ciera do ostat­niego zda­nia po­wie­ści, wraca na pierw­szą stronę i za­czyna od nowa. W nocy do­tyka pal­cami mo­delu ojca: dzwon­nica, wy­stawy skle­pów. Wy­obraża so­bie Ju­liu­sza Verne’a, jak cho­dzi uli­cami, ga­wę­dzi ze sprze­daw­cami w skle­pach; cen­ty­me­trowy pie­karz wkłada do pieca bo­chenki wiel­ko­ści zia­re­nek maku, trzech mi­kro­sko­pij­nych wła­my­wa­czy ob­my­śla plany kra­dzieży, ja­dąc po­woli obok sklepu ju­bi­ler­skiego; rue de Mir­bel wy­peł­niają ha­ła­śliwe sa­mo­cho­dziki z po­ru­sza­ją­cymi się wy­cie­racz­kami. Na rue des Pa­triar­ches, za oknem na trze­cim pię­trze, przy mi­nia­tu­ro­wym warsz­ta­cie sie­dzi mi­nia­tu­rowy so­bo­wtór ojca, po­dob­nie jak w praw­dzi­wym ży­ciu, i szli­fuje pa­pie­rem ścier­nym mi­kro­sko­pijny ka­wa­łek drewna. Po dru­giej stro­nie po­koju sie­dzi mi­nia­tu­rowa dziew­czynka, ko­ści­sta i in­te­li­gentna, z otwartą książką na ko­la­nach. W jej piersi bije coś ogrom­nego, peł­nego tę­sk­noty, po­zba­wio­nego lęku.

Pro­fe­sor

– Mu­sisz przy­rzec – mówi Jutta. – Przy­rze­kasz?

Wśród za­rdze­wia­łych be­czek, dziu­ra­wych dę­tek i ro­ją­cych się od ro­ba­ków zwa­łów śmieci le­żą­cych na brzegu stru­mie­nia zna­la­zła dzie­sięć me­trów mie­dzia­nego drutu. Oczy ma jak gwiazdy.

Wer­ner spo­gląda na drzewa, stru­mień, z po­wro­tem na sio­strę.

– Przy­rze­kam.

Ra­zem prze­my­cają drut do domu i roz­pi­nają go na gwoź­dziach na oka­pie obok okna. Póź­niej pod­łą­czają do ra­dia. Pra­wie na­tych­miast na fa­lach krót­kich roz­lega się głos czło­wieka mó­wią­cego dziw­nym ję­zy­kiem peł­nym sze­lesz­czą­cych dźwię­ków.

– To ro­syj­ski?

Wer­ner uważa, że wę­gier­ski. Jutta otwiera sze­roko oczy. Na pod­da­szu pa­nuje pół­mrok, jest go­rąco.

– Jak da­leko jest stąd do Wę­gier?

– Ty­siąc ki­lo­me­trów?

Jutta otwiera sze­roko usta.

Oka­zuje się, że do Zol­lve­rein do­cie­rają głosy z ca­łego kon­ty­nentu, przez chmury, pył wę­glowy, dach. Aż roi się od nich w po­wie­trzu. Obok skali za­zna­czo­nej przez Wer­nera na cewce re­gu­lu­ją­cej czę­sto­tli­wość Jutta sta­ran­nie za­pi­suje na­zwy miast, które mogą od­bie­rać. We­rona 65, Dre­zno 88, Lon­dyn 100. Rzym. Pa­ryż. Lyon. Fale krót­kie w nocy: kra­ina ma­rzy­cieli i fan­ta­stów, sza­leń­ców i ma­nia­ków.

Po mo­dli­twie wie­czor­nej i zga­sze­niu świa­teł Jutta za­krada się do po­ko­iku brata; leżą obok sie­bie, sty­ka­jąc się bio­drami, i słu­chają aż do pół­nocy, do pierw­szej, dru­giej. Słu­chają bry­tyj­skich ser­wi­sów in­for­ma­cyj­nych, któ­rych nie ro­zu­mieją, słu­chają głosu ko­biety z Ber­lina, która wy­gła­sza na­pu­szoną po­ga­dankę na te­mat ma­ki­jażu od­po­wied­niego na kok­tajl party.

Pew­nego wie­czoru Wer­ner i Jutta ła­pią au­dy­cję pełną trza­sków. Młody czło­wiek mó­wiący dziw­nym, nie­na­tu­ral­nym gło­sem opo­wiada po fran­cu­sku o świe­tle.

Mózg jest po­grą­żony w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, to oczy­wi­ste, dzieci – mówi. Unosi się w czaszce w przej­rzy­stej cie­czy w zu­peł­nym mroku. A jed­nak two­rzy wy­obra­że­nie świata, w któ­rym ist­nieją świa­tło, barwy i ruch. A za­tem, dzieci, jak to się dzieje, że mózg, który nie zna świa­tła, po­trafi stwo­rzyć świat pe­łen świa­tła?

Roz­le­gają się syki i trza­ski.

– Co to ta­kiego? – szepce Jutta.

Wer­ner nie od­po­wiada. Fran­cuz mówi ak­sa­mit­nym gło­sem. Jego ak­cent różni się od ak­centu Frau Eleny, a jed­nak ów czło­wiek prze­ma­wia z taką pa­sją, w tak hip­no­ty­zu­jący spo­sób, że Wer­ner ro­zu­mie każde słowo. Fran­cuz opo­wiada o złu­dze­niach optycz­nych, elek­tro­ma­gne­ty­zmie; na­stę­puje pauza i po­ja­wiają się za­kłó­ce­nia, jakby od­wra­cano płytę gra­mo­fo­nową, a po­tem mówi z en­tu­zja­zmem o wę­glu:

Za­sta­nów­cie się nad ka­wał­kiem wę­gla pło­ną­cym w piecu w wa­szym domu. Wi­dzi­cie go, dzieci? Ta bryła wę­gla była kie­dyś zie­loną ro­śliną, pa­pro­cią lub trzciną, która żyła przed mi­lio­nem lat, może dwa mi­liony lat temu, a może sto mi­lio­nów. Po­tra­fi­cie so­bie wy­obra­zić sto mi­lio­nów lat? Ro­ślina ro­sła tylko przez je­den rok, jej li­ście po­chła­niały świa­tło i prze­kształ­cały ener­gię sło­neczną w ma­te­rię or­ga­niczną. W korę, ga­łązki, ło­dygi. Ro­śliny ży­wią się świa­tłem, po­dob­nie jak my je­dze­niem. Ale póź­niej ro­ślina umarła i prze­wró­ciła się, praw­do­po­dob­nie do wody, po czym zmie­niła się w torf, który przez wiele lat tkwił w głę­bi­nach ziemi – przez wiele eonów, przy któ­rych mie­siące, de­kady, a na­wet całe ludz­kie ży­cie to tylko mgnie­nie oka, pstryk­nię­cie pal­cami. W końcu torf zmie­nił się w ka­mień, ktoś go wy­ko­pał, wę­glarz przy­wiózł go do wa­szych do­mów, może wło­ży­li­ście go do pieca wy sami i dziś wie­czo­rem wasz dom jest ogrze­wany przez świa­tło sło­neczne sprzed stu mi­lio­nów lat...

Czas zwal­nia. Pod­da­sze znika. Po­dob­nie Jutta. Czy ktoś kie­dy­kol­wiek opo­wia­dał tak cie­ka­wie o rze­czach, które naj­bar­dziej in­te­re­sują Wer­nera?

Otwórz­cie oczy i po­pa­trz­cie na to, co mo­że­cie zo­ba­czyć, nim za­mknie­cie je na za­wsze – koń­czy Fran­cuz.