Światło wschodu - Adam Heller,Izabela Stanek - ebook + audiobook

Światło wschodu ebook i audiobook

Adam Heller, Izabela Stanek

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest to pierwsza część trylogii Światło Wschodu. Akcja powieści rozgrywa się w 99% w Ukrainie w latach 2004- 2005 rok. Jest to opowieść o facecie, który wymyślił sobie, że czas najwyższy zmienić swoje życie z tego nieuczciwego na uczciwe i zgodne z tym co mu zaleca jego serce i dusza. 

Jednak czy Ukraina to dobry kraj do takich zmian, do takich decyzji? A to dopiero początek.

 

Co zrobisz, kiedy w swojej zacisznej uliczce zobaczysz uciekającego człowieka? Uciekinier, z rozczochraną głową, ma na sobie poszarpany garnitur. Ścigająca go grupa - nienaganne mundury,nieznane żadnej ziemskiej formacji. Możesz uchylić furtkę i otworzyć uciekinierowi szansę ocalenia, możesz podstawić mu nogę i oddać w ręce goniących. Jeśli podstawiłbyś mu nogę, kończąc tragiczny pościg, nie czytaj tej książki. Twoje wyobrażenie o świecie jest bowiem zasadniczo inne, niż wyobrażenia przedstawionego w niej bohatera.

Jeśli uchyliłbyś uciekinierowi furtkę, możesz bez lęku zacząć lekturę. Spotkasz się bowiem z człowiekiem, który wie, że droga może być celem, a sama wędrówka stanowić sens istnienia, lecz przeciwko takiemu pojmowaniu życia nieustannie buntuje się, szukając oparcia w Bogu. Na każdej z dróg, które przemierza, na krętych ścieżkach i szerokich autostradach, w zaułkach ukraińskich miast i na rozległych przestrzeniach stepu, w holach wielogwiazdkowych hoteli Lwowa i na przaśnych bazarkach prowincjonalnych Czerkasów, przy więziennym murze kijowskiej ciurmy i na wyzwolicielskim placu kijowskiego Majdanu – stara się dążyć do swojego trwałego celu, nadać mocny sens przebywanej drodze. Modli się jak mnich i klnie jak szewc, kłamie jak z nut i śpiewnie głosi kult prawdy, docenia erotyczny profesjonalizm dziwek, ale chce żyć z madonną w uduchowionym związku. I – co najważniejsze – nie podstawia nogi uciekinierom, raczej szeroko uchyla furtkę, wierząc w moc chybotliwej wolności, nie w spokój zamrożonego zniewolenia.

W tle szeroka, wbrew pozorom mało znana, panorama społeczna i polityczna Ukrainy początku XXI wieku. Musora i wory w zakonie, Zakarpacki koniak i trudno dostępna gandzia, patrioci nazywani faszystami, pederasty polityczni i mafijni pryncypałowie, narodowe sentymenty i europejskie złudzenia; reminiscencje wołyńskiej rzezi i wielkiego głodu, żydowskiego Krymu, skażonego Czarnobyla. Kawał historii widziany oczami swojskiego bratuszki, nawracającego się na uczciwość byłego aferzysty. 

 

Jeśli uchylisz furtkę pierwszemu tomowi trylogii – sięgniesz po drugi…

 

O Autorach:

 

Życie, miłość, prawda i wiara w naszą wyjątkowość jako para (14 lat razem). To była nasza inspiracja, podnosiliśmy się z kolan, na które rzuciła nas proza życia. To nasze zwycięstwo i odkrywanie samych siebie, w czasie pisania tej powieści wykorzystywaliśmy momenty aby obydwoje się w nią przenosić uciekając przed światem zewnętrznym.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 553

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 14 godz. 3 min

Lektor: Robert Michalak
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Adam Heller Izabela Stanek

Światło Wschodu

Redakcja: Ewa Sawicka, Marek Zaborowski

Korekta: Robert Żebrowski

© Adam Heller, 2021

© Izabela Stanek, 2021

Wydawnictwo Literackie „I się wydało”

www.isiewydalo.pl

Legionowo 2023

ISBN 978–83–8245–890–9

Skład i łamanie:

STUDIO

www.grafpa.pl

Czy wraz z płodem rodzi się sumienie,czy z chwilą popełnienia zbrodni?

Dedykuję tę książkę mojej ukochanej Mamie Syn

Dedykuję tę książkę mojej Córeczce, która jest dla mnie najwspanialszym darem od Boga Mama

Wstęp

Co zrobisz, kiedy w swojej zacisznej uliczce zobaczysz uciekającego człowieka? Uciekinier, z rozczochraną głową, ma na sobie poszarpany garnitur. Ścigająca go grupa – nienaganne mundury, nieznane żadnej ziemskiej formacji. Możesz uchylić furtkę i otworzyć uciekinierowi szansę ocalenia, możesz podstawić mu nogę i oddać w ręce goniących.

Jeśli podstawiłbyś mu nogę, kończąc tragiczny pościg, nie czytaj tej książki. Twoje wyobrażenie o świecie jest bowiem zasadniczo inne, niż wyobrażenia przedstawionego w niej bohatera.

Jeśli uchyliłbyś uciekinierowi furtkę, możesz bez lęku zacząć lekturę. Spotkasz się bowiem z człowiekiem, który wie, że droga może być celem, a sama wędrówka stanowić sens istnienia, lecz przeciwko takiemu pojmowaniu życia nieustannie buntuje się, szukając oparcia w Bogu. Na każdej z dróg, które przemierza, na krętych ścieżkach i szerokich autostradach, w zaułkach ukraińskich miast i na rozległych przestrzeniach stepu, w holach wielogwiazdkowych hoteli Lwowa i na przaśnych bazarkach prowincjonalnych Czerkas, przy więziennym murze kijowskiej ciurmy i na wyzwolicielskim placu kijowskiego Majdanu – stara się dążyć do swojego trwałego celu, nadać mocny sens przebywanej drodze. Modli się jak mnich i klnie jak szewc, kłamie jak z nut i śpiewnie głosi kult prawdy, docenia erotyczny profesjonalizm dziwek, ale chce żyć z madonną w uduchowionym związku. I – co najważniejsze – nie podstawia nogi uciekinierom, raczej szeroko uchyla furtkę, wierząc w moc chybotliwej wolności, nie w spokój zamrożonego zniewolenia.

W tle szeroka, wbrew pozorom mało znana, panorama społeczna i polityczna Ukrainy początku XXI wieku. Musora i wory w zakonie, Zakarpacki koniak i trudno dostępna gandzia, patrioci nazywani faszystami, pederasty polityczni i mafijni pryncypowie, narodowe sentymenty i europejskie złudzenia; reminiscencje wołyńskiej rzezi i wielkiego głodu, żydowskiego Krymu, skażonego Czernobyla. Kawał historii widziany oczami swojskiego bratuszki, nawracającego się na uczciwość byłego aferzysty.

Jeśli uchylisz furtkę pierwszemu tomowi trylogii – sięgniesz po drugi.

Bratuszanie z Zachodu

Pociąg powoli wjeżdżał do Tarnopola. Temu co za oknem, jakie to miasto, nowe czy stare (co mnie zwykle ciekawiło), tym razem w ogóle nie poświęciłem uwagi. Skoncentrowałem się na najbliższym spotkaniu z Iwanem i zapewne z Tarasem lub dwoma Tarasami. Byłem skupiony, jakbym finalizował aferę. Spokojny i skoncentrowany. Działo się tak zawsze, kiedy przychodził dzień, w którym miałem wykonać decydujący ruch, czyli zamienić tworzoną historię w pieniądze. W takich momentach byłem najbardziej spokojny i opanowany. W trakcie tworzenia legendy mogłem się wkurwiać, mieć obawy, mogły mi się trząść ze strachu ręce, ale w finale zachowywałem się jak pokerzysta. Nie rozumiałem tego do końca. Dziękowałem jednak losowi, że posiadałem taką umiejętność. Bez niej niczego nie doprowadziłbym do końca. To nie były transakcje handlowe, a ja nie sprzedawałem lodówek, ryzykowałem więc więcej niż włożoną w to pracę i czas. Dopiero po wszystkim, gdy czułem się już bezpiecznie i nikt nie widział, zaczynałem trząść się cały, a często nawet rzygałem. No, ale tu nie jechałem, aby kogoś przewalić. Jechałem przeprowadzić rozmowę, która miała wyjaśnić, co odpierdolił Witalik. Bardzo mi się spodobało, że umiejętność bycia tak opanowanym działa także przy zwykłych rozmowach z niezwykłymi ludźmi.

Wyszedłem z dworca, rozejrzałem się wokół, starając się przypomnieć sobie, jak wygląda Iwan. Pamiętałem tylko jego spojrzenie. Podszedłem więc do sprawy z innej strony. Na dworcowym parkingu uważnie przyjrzałem się drogim i nowym samochodom. Niestety nie było sposobu, żeby zobaczyć, kto w nich siedzi, ponieważ, co zauważyłem jeszcze w Czerkasach, trzy czwarte samochodów miało tu ciemne szyby. Od taksówkarzy wiem, że to nie kwestia mody, tylko ostrożności. Po co inni mają wiedzieć kogo wieziesz i z kim rozmawiasz? Podobnie było z barami, kawiarniami, w których często bywałem. Chyba w każdym z nich zawsze było wydzielone miejsce, jedno lub kilka, zamykanych lub odseparowanych od pozostałej części lokalu. Stworzone były po to, aby nikt postronny nie widział, kto z kim się spotyka i robi interesy. Takie czasy, taka Ukraina. W Polsce nie było tego, a jeśli było, to ja widocznie nie chodziłem do takich lokali.

Wtedy usłyszałem swoje imię. Wołał mnie Iwan, stojąc obok nowiutkiego Jaguara z czarnymi szybami. Przywitałem się i zostałem zaproszony do samochodu na przednie siedzenie, obok niego. Z tylnego siedzenia przywitał mnie, również po polsku, z naprawdę dobrym akcentem, facet przedstawiający się jako Wrrrrona. Po paru zdaniach wiedziałam już skąd ta ksywa. Wrrrrona miał jakąś skazę fonetyczną, jeśli mogę to tak niefachowo nazwać. W każdym słowie, w którym pojawiała się literka r, nie potrafił się zatrzymać i z jednego r robił rrrr, zupełnie jak wrrrrona. Wyjechaliśmy z parkingu, Iwan prowadził i równocześnie rozmawiał telefonicznie z kimś, kto kierował innym autem, w którym, jeśli dobrze zrozumiałem, siedział Witalik. Jechaliśmy powoli, częściej staliśmy w korkach niż jechaliśmy, jak to się dzieje o tej porze pewnie w każdym większym mieście na Ukrainie. Rozmowa była konkretna. Tak tak, nie nie, ale tylko prawda. Jak się dowiedziałem, Witalik jedzie w drugim samochodzie, bo Iwan chce od razu skonfrontować jego wersję z moją. Mam się niczego nie obawiać, ponieważ chodzi o Bratuszkę, a nie o mnie. Ja jestem gościem, lecz czy nadal będę mile widziany, zależy od tego, co usłyszy. Powiedziałem jak jest, nie miałem nic do ukrycia, starałem się jednak nie pogrążać jeszcze bardziej Bratuszki. Nie wiedziałem, jakie panują zasady wśród chłopaków z Zachodniej Ukrainy i co im nagadał ten mój opiekun.

Zatrzymaliśmy się w jakiejś zatoczce czy na parkingu dla tirów. Czekaliśmy chwilę na samochód wiozący Bratuchę. Iwan kazał czekać w samochodzie i zakazał w nim palenia. To mnie nie zdziwiło. Samochód nie tylko był nowy, ale też czysty jak sala operacyjna w szpitalu. Kartki, które leżały w schowku koło rączki zmiany biegów, były równo ułożone, a długopisy leżały skuwka w skuwkę. Troszkę mnie to przeraziło, bo co prawda nie jestem bałaganiarzem, ale tak pedantyczni ludzie kojarzą mi się z psychopatami. Wiele razy oglądałem ,,Milczenie Owiec” i pamiętam postać Hannibala Lectera, który również był pedantyczny, lecz nie przeszkadzało mu to w degustacji ludzkiego mięsa. Może uciekłbym z samochodu i pobiegł przed siebie z krzykiem, gdyby siedzący z tyłu Wrrrona, kompletnie nie pasujący do makabrycznego obrazu, który sobie w głowie wyświetliłem. Wrrrona przez całą drogę siedział cichutko, po wyjściu Iwana z auta zaczął nawijać jak katarrrynka. A jak, a kiedy, a po co, a za ile i tak dalej – dublował pytania Iwana, jakby pragnął być nim i choć przez moment zagrać rolę bossa. Wiedziałem, że nic mi nie grozi z jego strony, wszak jego szefem był Iwan, dlatego dałem mu do zrozumienia, że co najwyżej może mi przynieść kawę, a jak chce bawić się dalej w policjanta, to i pączka.

Wiedząc, że muszę trzymać fason i pokazać na wejściu, że należy mi się szacunek, przejąłem inicjatywę i zacząłem go odpytywać, o co chodzi. Było mi łatwiej, bo w końcu mogłem swobodnie mówić po polsku i być zrozumianym, gdyż Wrrrona naprawdę doskonale rozumiał polski, sprawnie też po polsku mówił. Okazało się, że przesiedział w polskim więzieniu osiem lat i, jak nietrudno się domyślić, były to Wronki. Ale ksywę miał od wady wymowy, choć kto wie? Jeżeli chodzi o Witalika, to mu pizda jeżeli się okaże, że kłamał, że nie dawał z zarobionych ode mnie pieniędzy na tak zwane wspólne. A jeżeli, jak mówi Iwan, należy mi się respekt za to, że z szacunkiem traktowałem chłopaków w Polsce, dawałem zawsze im zarobić i dzieliłem się sprawiedliwie, to pizda będzie za mało. Bratuszanin powinien wiedzieć, że jak przekroczyłem granicę polsko-ukraińską choć na pięć metrów, to jestem gościem Iwana. Jeżeli mi tego nie powiedział, a nie powiedział, to nie okazał szacunku Iwanowi, z którym się zna od dzieciństwa i nie raz Iwan ratował mu dupę, choć nie musiał tego robić.

Wrócił Iwan, wyjął szmatkę i przejechał nią po obwodzie kierownicy, poprawił karteczki i długopisy, aby były równo ułożone, choć wydawało mi się, że równiej już ich nie można ułożyć i nakazał:

– Wrona, zadzwoń do ,,Fajnego Miasta” i powiedz, że przyjeżdżam z ważnym gościem, niech wszystko będzie gotowe. Adam, jesteś moim gościem, przepraszam cię za całe zamieszanie, ale sam rozumiesz, porządek musi być. Nie ma porządku, robi się burdel, a ja nie lubię kurew.

Przytaknąłem i uśmiechnąłem się jakbym miał płakać, bo zobaczyłem, że samochód z Bratuchą odjeżdża w innym kierunku. A cały czas miałem w pamięci ostatnie słowa Bratuszki usłyszane w telefonie: Adam, oni mnie zabiją, oni mnie zabiją. Chciałem zapytać, co z nim, ale nie odezwałem się ani słowem. ,,Fajne Miasto” okazało się najlepszą restauracją w Tarnopolu. Stół, do którego usiedliśmy, był najbardziej suto zastawionym stołem, przy jakim usiadłem od momentu zamieszkania na Ukrainie. Czy jadłem? Czy korzystałem z tego suto zastawionego stołu? Nie pamiętam, pewnie było pyszne. Czy piłem? Czy korzystałem z tego mocno zakrapianego stołu? Nie pamiętam, pewnie też było pyszne i różnorakie jak kolory moich wymiocin, które ujrzałem, gdy na moment odzyskałem świadomość. Zanotowałem jeszcze w strzępach obraz przed ponownym urwaniem filmu, jak podtrzymywało mnie za ramiona dwóch Tarasów. Kiedy się pojawili przy stole? Nie pamiętam. Niczego więcej nie pamiętam. Za to po przebudzeniu równocześnie z otwarciem oczu pojawiła się panika, strach i bezradność. Nie udało mi się nad nimi zapanować, więc w akcie obrony odruchowo zamknąłem z powrotem oczy. Strach odpowiadał za moją niepamięć tego, co się wydarzyło w ,,Fajnym Mieście”. Panika za to, co mogłem tam zrobić. A bezradność była reakcją na sytuację i moje położenie i na to, że nic już nie mogłem zrobić. Czasu nie umiem cofnąć i mogę tylko liczyć na to, że moja druga natura, która budzi się po wypiciu o jeden kieliszek za dużo, nie wpakuje mnie niebawem na tylne siedzenie tamtego samochodu, którym odwieziono, nie wiadomo dokąd, Bratuchę.

Kiedy ponownie otworzyłem oczy, zacząłem rejestrować obraz miejsca, w którym się znalazłem. Nie znajdowałem się w ciemnej piwnicy, lecz w słonecznym pokoju. Nie leżałem w płytkim grobie, tylko w dużym wygodnym łóżku. Nie obudziłem się przy zwłokach Bratuszki, tylko przy pięknej, młodej dziewczynie, która leżała obok mnie i patrzyła na mnie swoimi ogromnymi, brązowymi oczyma, nieśmiało, a zarazem kusząco mnie nimi kokietowała. Strach, panika i bezradność, które pojawiły się wraz z otwarciem oczu, zniknęły przy pierwszym, namiętnym pocałunku nieznajomej. Wraz z jej dotykiem, coraz śmielszym, gwałtowniejszym i głębszym pocałunkiem, ogarnęła mnie błogość, spokój i chuć, która wybuchła gwałtownie po miesiącach życia w celibacie. Kiedy zsunąłem z niej jedwabną pościel i ujrzałem piękno jej nagiego ciała oraz poczułem jego zapach, uwierzyłem w istnienie aniołów. Po tym, co robiła i jak się zachowywała, jak przeżywała stan uniesienia, uwierzyłem, że to anioł z diabelską duszą. Nie wiem, ile czasu trwała ta anielska miłość i to diabelskie pierdolenie się opętanej pary. Czas nie grał roli, liczyło się tylko nasycenie emocji, pożądanie i dzikość. Kochałem i nienawidziłem, chciałem przytulać i chronić, a jednocześnie zniewalać i rządzić jej ciałem. To wszystko jak odpuszczenie moich grzechów poprzez grzech.

Gdy ponownie otworzyłem oczy, anioła już nie było, lecz moc, którą mi przekazał, pozwoliła mi wstać i zmierzyć się ze wszystkim, co miało mnie spotkać, a czego nie mogłem sobie przypomnieć od wejścia do ,,Fajnego Miasta” aż do momentu, kiedy znalazłem się z tą zjawiskową dziewczyną w łóżku. Rozejrzałem się po pokoju. Był ogromny, urządzony w stylu rustykalnym, jakbym znajdował się gdzieś wysoko w górach. Był kominek, wygodne wielkie fotele i wielka drewniana ława. Dużo drewna i kamienia. Całość sprawiała wrażenie komfortowej wiejskiej chaty. Jak się tu znalazłem? Gdzie jestem? Mimo usilnych starań i klepania się w głowę z nadzieją, że wstrząsy pomogą, aby coś sobie przypomnieć, choć jakiś szczegół, nie udało mi się nic wyłuskać z pamięci. Wstałem kierując się do pierwszych drzwi z nadzieją, że znajdę za nimi odpowiedź, gdzie jestem. Znalazłem się nie na zewnątrz, ale w pokoju kąpielowym, który można spotkać tylko w apartamentach bardzo drogich i dobrych hoteli. Takie udogodnienia nie przysługują zwykłym gościom w standardowych pokojach. Przeszklona kabina, na moje oko parę metrów kwadratowych, posadzka z naturalnego kamienia, prysznic deszczowy, cała łazienka wykończona w kamieniu i drewnie, z dużymi lustrami i przeszkleniami. Szukałem na szlafroku i ręcznikach jakiegoś monogramu, loga hotelu, lecz nie doszukałem się. Kabina kusiła, ale cały czas czułem zapach tej tajemniczej kobiety, nie miałem więc ochoty brać prysznica. Gdyby nie ten zapach, który jeszcze czułem na swojej skórze, z pewnością uznałbym jej obecność za sen na jawie. A jednak to było realne, choć magiczne. Trzeba jednak wracać do życia i to nie tego tworzonego przez magię, lecz tego prozaicznego.

Za następnymi drzwiami znalazłem kuchnię, którą uznałem za ideał. Nawet nie ze względu na wyposażenie i design, który świadczył o tym, że zaprojektował ją utalentowany dekorator, a dlatego, że stał w niej fantastyczny wielofunkcyjny ekspres do kawy, taki, jakie można spotkać na zachodzie Europy w cafe barach i Starbucksie. Wystarczyło pod odpowiednią dyszę wsadzić filiżankę lub kubek, wybrać rodzaj kawy: normalna, latte, espresso i nacisnąć przycisk z odpowiednią ikoną. Usiadłem wygodnie na stołku kuchennym, który nic nie miał wspólnego z moim taboretem w Czerkasach. No może prócz tego, że obydwa miały cztery nogi. Pierwszej kawy, którą zaczynam dzień, nie pijam bez papierosa. Wszedłem więc do pokoju, by rozejrzeć się za garniturem, w którym przyjechałem, miałem w nim na pewno paczkę papierosów. Rozejrzałem się po krzesłach, fotelach, spojrzałem na podłogę, nie znalazłem. No to, kurwa, nieźle, pomyślałem. Jestem nie wiem gdzie, nie pamiętam nic i w dodatku na golasa. Już chciałem wrócić do łazienki po ręcznik, by nie świecić gołą dupą, gdy zauważyłem przenośny hebanowy wieszak na kółeczkach, nazywany czasem cichym sługą, na którym wisiała moja wyprasowana koszula wraz z odświeżonym garniturem, a obok stały wyglancowane na połysk pantofle. Na półeczce zobaczyłem portfel, paszport i papierosy. Odkryłem też garderobę, gdzie znalazłem swoją walizkę, czyli jedną czwartą dobytku. A za łazienką saunę, tak zwaną banię.

Domyśliłem się, że nie jestem w hotelu, tylko w czyjejś rezydencji, zapewne w domku dla gości, a nie domu właściciela. Facet ma klasę i gust, i wie jak zamieniać pieniądze w rzeczy i serwis, który nie jest nachalny, lecz dyskretnie dba o wygodę gości. Domyśliłem się, że jestem gościem Iwana. Zatem nic strasznego nie mogłem nawywijać w czasie mojego przywitania w ,,Fajnym Mieście”. No prócz tego, że na pewno schlałem się jak świnia i rzygałem jak kot.

Otworzyłem drzwi na ganek, widok z niego oczarował mnie bardziej niż wnętrze domku. Miałem przed sobą starodrzew: klony, dęby i gatunki, których nie umiałem nazwać, a ich wielkość budziła respekt. Zauroczyła mnie wszechogarniająca cisza, w którą wplatał się delikatny szum tych majestatycznych drzew. Na ganku, jak to na porządnym ganku, była ława, krzesła i troszkę przerysowany w swej doskonałości bujany fotel. Dobrze, że nie było kapelusza wiszącego na gwoździu i winchestera, poza tym wszystko pięknie się komponowało. Każdy normalny człowiek chciałby mieć taki ,,domek”, pomyślałem, mając świadomość, że zwykłych, uczciwie zarabiających na chleb gdziekolwiek na świecie ludzi po prostu na takie cudo nie stać. Domek zewsząd otaczały drzewa, jakbym znajdował się w starym lesie. Z daleka między drzewami dostrzegłem dom gospodarza, architektonicznie przypominający dom w stylu kolonialnym. Trzeba mieć nie lada wyobraźnię, by wybudować sobie dom w takim stylu na Ukrainie. Przy froncie domu zauważyłem kilka samochodów i krzątających się ludzi. Usiadłem na ganku, zapaliłem papierosa i popatrzyłem na drzewa, które wywoływały we mnie poczucie, że wszystko mija i wszystko poza teraźniejszością to miszmasz. Zacząłem ponownie myśleć o Bratuszcze, o tym, co się z nim stało. A jeżeli stało się to, czego starałem się nie dopuszczać do siebie, to… poczułem się winny. Przecież to ja doprowadziłem do takiego finału, dzwoniąc do chłopaków z Zachodniej Ukrainy. I w tym momencie kompletnie przestało mi się podobać miejsce, którym zachwycałem się chwilę wcześniej. Dotarło do mnie, że te piękne domy, te aranże, wykończenia z najdroższych materiałów, kryształowe szklanki i porcelanowe kubki, to ładnie pomalowane łajno stworzone kosztem ludzkich tragedii.

Jedynym czystym pięknem, prawdą i siłą w tym miejscu, są te kilkusetletnie drzewa. Postanowiłem jak najszybciej stąd wyjechać, nie tylko z tego miejsca, lecz z tego miasta i kraju. Wiedziałem też, że nawet kiedy opuszczę Ukrainę, wyjadę jak najdalej, to i tak zawsze będzie mi towarzyszyło Bratuszkowe tarataratara. Cokolwiek bym nie robił, jak żył i ile czasu chodził po tym świecie. Przypaliłem następnego papierosa, zaciągnąłem się porządnie i usłyszałem głos:

– Tu się nie pali, hahahaha.

– Taras.

Przywitaliśmy się ciepło, obejmując i poklepując po plecach jak starzy znajomi. Spotykasz w życiu ludzi, których widzisz dosłownie parę minut, możesz z nimi również nie zamienić zbyt dużo słów, a czujesz jakbyś tą osobę znał przynajmniej połowę swojego życia i wzbudza ona w tobie na dzień dobry najlepsze uczucia: bliskość, ciepło, zaufanie, dobro. Poznałem się z Tarasem w Warszawie, kiedy przyjechał na negocjacje z Gruzinami. Pewnego razu zrobiło się nerwowo. Na tyle nerwowo, że wszystko wisiało, w przenośni i dosłownie, na ostrzu noża. Wtedy kazano mi wyjść i poczekać na zewnątrz. Sytuacja była dla mnie trudna, w razie niepowodzenia rozmów z problemem wrogiego przejęcia biznesu zostałbym sam z Gruzinami, a to skończyłoby się dla mnie naprawdę źle. Wtedy wyszedł do mnie Taras, który przecież nie musiał mnie pocieszać i uspokajać, a jednak to zrobił. Powiedział, że wszystko będzie w porządku i chłopaki zrobią wszystko, by ten burdel zakończył się dla mnie pozytywnie. I tak się stało. Nigdy mu tego nie zapomnę. Zdecydowałem się więc zapytać go wprost, co się stało z Bratuszką.

– Taras, co się stało z Witalijem? Tylko powiedz jak jest.

– Adam, ja zawsze mówię jak jest i zawsze mówię prawdę.

– To mów, bo Bóg mi świadkiem, że zwariuję.

– Jak co? Witalik zajmuje się królami.

– Kurwa, jakimi królami?

– No, królikami. Z ojcem.

– Królikami?!

– Ty nic nie pamiętasz z ,,Fajnego Miasta”? W sumie jak masz pamiętać, skoro piłeś wódkę jak wodę, hahahaha. Mówiliśmy ci, że jak chce ci się pić, to pij wodę albo soki, a nie wódkę.

– Kurwa, Taras! To Witalik żyje?

– Myślisz, że Iwan go odjebał? Hahaha. Ty to masz wyobraźnię, hahahaha. Bratucha z Iwanem się zna jeszcze ze szkoły, dlatego nawet nie dostał wpierdolu. No, ale został odsunięty.

– Kurwa, ale mi napędziliście strachu, ja już chciałem wypierdalać z Ukrainy. Uff...

– Przecież rozmawiałeś na ten temat chyba z wszystkimi przy stole.

– Jakimi wszystkimi? Pamiętam tylko jak przyszliśmy do restauracji i jak ty i drugi Taras trzymaliście mnie za ramiona.

– No, też pamiętam jak rzygałeś, a Taras długo nie zapomni ci, że obrzygałeś mu nowe pantofle.

– Chuj, kupię mu nowe pantofelki, nawet z dożywotnim serwisem szewca. Najważniejsze, że Bratuszka żyje.

– Adam, głupku, Iwan jest złodziejem po waszemu, po naszemu biznesmenem, ale nie mordercą. Pojebało cię? Jakby trzeba było zabijać za takie rzeczy, jakie zrobił Bratuszanin, to na Ukrainie brakowałoby facetów. Witalik został odsunięty, czyli wykluczony. Nie ma go już w grupie, nie ma ochrony ani nie ma dostępu do pieniędzy i pracy. Dlatego powiedziałem, że hoduje króliki na mięso i skórki. Robi to, co jego ojciec. Jesteś z Polski, nie rozumiesz zwyczajów i naszego cik cik cik, ale wczoraj mówiłeś, że będziesz jeszcze troszkę tutaj, to zdążysz wszystko poznać i zrozumieć. Teraz jesteś gościem Iwana i ciesz się tym. Nie każdy może nim zostać, a ty jesteś chyba pierwszym z Polski. Podobała ci się Weronika?

– Jaka Weronika?

– Ta Polka, którą Iwan specjalnie sprowadził dla ciebie z Kijowa. Piękna, co? Marzenie, pierwsza klasa.

– To ten anioł o diabelskim kuszeniu to Polka?

Pierwszy raz od prawie pół roku miałem tak blisko rodaczkę i nie zamieniłem z nią ani jednego słowa.

– Dobra, ja uciekam. Iwan dziś wieczorem wraca z Kijowa i ma jeszcze jakieś plany związane z tobą. A jak z Gruzinami, spokój? Jak już wszystko ogarniecie, zapraszam cię do siebie. Mówiłem tacie, że przyjechał Polak i tato bardzo chce spotkać się z tobą.

– Jasne, że tak. Taras, jak zobaczysz Bratuszkę powiedz mu, że go zabiję, jak go spotkam.

– Spotkasz, spotkasz. Bratucha żyje w tym samym miasteczku, co ja.

Witalik żyje. Jak dotarło do mnie, że on żyje, to ja też zacząłem żyć i cieszyć się luksusem, za którym się stęskniłem, a o którym już prawie zupełnie zapomniałem. Skoro Iwan jest biznesmenem, cokolwiek to znaczy w języku ukraińskim, to nie ma nic gorszącego w tym, abym się zabawił, abym korzystał w pełni z danego mi luksusu. Uspokojony przeszedłem się po posiadłości, podziwiając pracę ogrodnika, który umiejętnie wkomponował między stare drzewa wyłożone kamieniem małe chodniczki i takimi samymi ułożonymi w kwadrat kamieniami otoczył każde drzewo. Posiadłość okalał wysoki mur, pokryty starannie przyciętym żywopłotem. Kiedy tak zwiedzałem i podziwiałem ten prywatny park, zadzwonił Iwan z pytaniem, jak się czuję i informacją, że w nocy będzie z powrotem. Jeśli chcę jechać do Lwowa, to mogę przejść się do bramy wjazdowej, gdzie wartownik da mi klucze do samochodu, a jeśli chcę zjeść coś na miejscu, to Sasza zamówi coś do jedzenia z miasta. Domyśliłem się, że Sasza to człowiek, który siedzi w budyneczku koło bramy wjazdowej.

Nie podchodziłem pod sam dom Iwana, starając trzymać się na uboczu. Zapaliłem więc i postanowiłem odpocząć na ganku. Może nie w bujanym fotelu, bo ze mnie żaden chłopak z prerii, lecz w wygodnym wiklinowym koszu. Zadbano nawet o taki szczegół jak skrzynia z kocami. Wciąż była wiosna, a nie lato, dosyć szybko zrobiło się zimno i szaro, ale tylko przez chwilę. Nim słońce całkiem zgasło, w całej posiadłości pojawiła się iluminacja. Podświetlony był nie tylko domek, ale także każde większe drzewo i alejki. Fantastyczny widok i świetna praca. Podziwiając ten widok zastanawiałem się, kiedy Iwan zarobił aż takie pieniądze. Przecież to wszystko, co widzę, warte jest miliony, i to nie hrywien. A nie widziałem jeszcze wnętrza domu gospodarza. Starałem przypomnieć sobie, jak dawno Iwan był w Polsce. Dostał wtedy chyba zlecenie nastraszenia jakiś Ruskich, którzy nękali znajomego biznesmena pana Władysława. A może miał rozkręcać jakiś biznes na Litwie czy gdzieś tam? Albo został nowym „właścicielem” czy prezesem zadłużonej spółki, w której trzeba było zmienić zarząd? Ale za taką robotę raczej nie kupisz takiej rezydencji. Chyba że w tym czasie, jak się nie widzieliśmy, wygrał w totolotka? Jeśli tak, to raczej w USA, a nie na Ukrainie.

Moje dywagacje przerwał klakson podjeżdżającego samochodu, domyśliłem się, że to Iwan. Odłożyłem koc i podszedłem do niego. Zamieniliśmy parę słów, Iwan przeprosił mnie, że nie może się mną zająć, bo musi jeszcze wrócić do miasta. Na moje pytanie, czy do Tarnopola, powiedział, że nie, ponieważ jesteśmy pod Lwowem. Nie okazałem swojego zdziwienia, nie chcąc pokazać, że nie pamiętam, jak z Tarnopola znalazłem się pod Lwowem, przecież to kawał drogi. Iwan tylko roześmiał się:

– Nie pamiętasz? Zobaczymy się jutro rano i pogadamy, a jak będziesz czegoś potrzebować, to poproś Szaszkę. On ci we wszystkim pomoże. Spokojnego wieczoru.

– Spokojnego, Iwan.

Posiedziałem sobie jeszcze na westernowym ganku zastanawiając się, czego może chcieć ode mnie Iwan, skoro mnie tak gości, że czuję się jak ktoś wyjątkowy? Przecież nie łączyło nas nic tak istotnego, by poświęcał mi tyle uwagi i udzielał takiej gościny. To, o czym mówił Wrrrona, czyli że Iwan zwrócił uwagę na to, jak traktowałem chłopaków z Ukrainy w Polsce, że dawałem zarobić i dzieliłem sprawiedliwie, to chyba nie powód do goszczenia mnie jak króla. Poza tym dzieliłem równo i sprawiedliwie, bo zawsze bałem się takich ludzi, słysząc różne historie o brutalności i bezwzględności grup ze Wschodu. Pewnie dlatego nigdy nie zdecydowałem się, aby ich w jakikolwiek sposób wyrolować na kasę, jednak strach powstrzymywał mnie przed tym skutecznie. Skończyły mi się papierosy, więc żeby się nie wkurwiać, że nie mam co palić i nie szukać po nocy Saszki, wróciłem do łóżka, gdzie znów poczułem zapach Weroniki, tajemniczej Polki z Ukrainy.

Jamki luksusu

Świetna sprawa taki prysznic deszczowy, kąpiesz się, myjesz włosy, jesteś cały w pianie, naciskasz jakiś guzik i pada na ciebie wiosenny deszczyk, wybierasz inną opcję i z boku uderza dzika ulewa. Fantastyczny bajer. I jeszcze kawka, taka, na jaką masz danego ranka ochotę, bez stania w kolejce w Starbucksie. Szkoda, że nie ma automatu z fajkami, no, ale jest pewnie Saszka, który, jak zauważyłem, pali i zanim wziąłem pierwszego łyka porannego espresso wyskoczyłem, aby go obsępić z papierosów. Żyć, nie umierać, jeszcze tylko przydałyby się jajka na bekonie. Jak w jakiejś bajce, ledwo o tym pomyślałem, zawołał mnie Iwan mówiąc, że zjemy śniadanie na mieście. Otworzyła się brama i po pięciu minutach znaleźliśmy się tam, gdzie znajduje się większość Ukrainy, czyli w czarnej, biednej dupie. Siedząc w tym luksusowym samochodzie czułem jakbym znajdował się w ochronnym kokonie, który odgradzał mnie przed szarą rzeczywistością i prozą życia zwykłych ludzi. Jednak nawet ten śliczny, nowy jaguar nie uchronił nas przed tak zwanymi jamkami na głównej drodze do Lwowa. Jamki, inaczej dziury w jezdni, w porównaniu do polskich, są tak z pięć razy większe i dwadzieścia razy częstsze. Tutaj, aby uniknąć wjechania w dziurę, trzeba chyba poruszać się albo poduszkowcem, albo BTR-em (Bojowym Transporterem Opancerzonym), albo latać helikopterem. Choć może tak zwane dziury powietrzne też były tu częstsze niż gdzie indziej. Od razu znalazłem analogię między luksusem Jaguara i drogami, jakimi musi się poruszać, a zajebistą dyskoteką i zasraną toaletą. Piętnaście kilometrów do Lwowa było prawdziwą drogą przez mękę dla tego auta i dla mnie, wciąż nieprzyzwyczajonego do ukraińskich dróg. Nagrodą były jajka na bekonie, które w końcu zjadłem. Wątpiłem w to, że na Ukrainie można zjeść prawdziwe angielskie śniadanie, lecz jeśli masz pieniądze i znasz właściwe do zasobności portfela miejsca, wszystko jest możliwe. Jeżeli od pierwszego dnia pobytu na Ukrainie mieszkałbym u Iwana lub jemu podobnego bogacza i poruszałbym się szlakami bogatych, to pewnie do samego końca pobytu nic bym nie wiedział o prawdziwym życiu Ukrainy (poza kiepską jakością dróg) i będąc już w Polsce, czy gdziekolwiek poza granicami tego kraju, rozpowiadałbym, że ten kraj i ludzie tam mieszkający są bogaci i nie ma żadnej biedy, a to, co się mówi, to tylko wroga propaganda.

Z Iwanem nie miałem jak porozmawiać, bo od mojego wejścia do samochodu facet nic innego nie robił, tylko nawijał przez telefon. Nie jeden, ale trzy lub cztery. Cały czas albo on dzwonił, albo dzwoniono do niego. Czasem dzwoniły wszystkie na raz. To wywoływało u mnie hipochondryczną paranoję, że jeszcze chwila, a dostanę guza mózgu. Macając się co jakiś czas po głowie, sprawdzałem, czy czasem mi już nie wyrasta. Podczas przejażdżki do Lwowa i z powrotem Iwan odbył około piętnastu spotkań w konwencji kina samochodowego. Samochód stawał na jakimś parkingu przy drugim samochodzie, otwierały się okna kierowców i po wymianie krótkich informacji, rozjeżdżały się w przeciwnych kierunkach. Pomiędzy spotkaniami samochód też zatrzymywał się, wysiadał z niego Iwan i kupował karty sim. Kupował je nie w jednym punkcie, kilku czy kilkunastu, lecz w każdym mijanym kiosku i sklepie, po jednej. Ten rytuał też znałem z Polski. Sam tego nie stosowałem, ale kilka razy spotkałem się z ludźmi, którzy po każdej rozmowie wyjmowali kartę sim, niszczyli i wkładali nową. To wszystko wyglądało jak w sensacyjnym filmie o szpiegach i pomyśleć, że kiedyś takie tempo i takie zachowania mi imponowały, a teraz najchętniej uciekłbym z tego samochodu i przesiadł się do marszrutki. Być może tak mnie to irytowało, bo chciało mi się palić, a w samochodzie nie można było. Non stop więc pytałem Iwana, czy mógłbym wyjść z samochodu, skoro już stoimy, ponieważ muszę zapalić. To z kolei jego irytowało i zawsze dodawał: ile można palić? Trwało to wszystko okropnie długo, nawet obiad zjedliśmy w samochodzie. Oczywiście nie w McDrive, tylko na parkingu, na który podjechał dostawca z restauracji. Do domu wróciliśmy późnym popołudniem, Iwan podrzucił mnie do domku i przeprosił, że nie mieliśmy czasu porozmawiać.

– Jutro podjedziemy na granicę. Chcę ci coś pokazać – obiecał, i już go nie było.

Jak powiedział, ma jeszcze trochę spraw do załatwienia. Kurwa, co za życie. Jak można tak żyć? Przypomniałem sobie, że przecież niedawno też tak się zachowywałem i tak żyłem. Pracowałem może nie na cztery telefony, lecz na dwa, ale przy każdej rozmowie musiałem udawać kogoś innego, pamiętając, w jaką grę gram i kim jestem dla każdego z rozmówców. Tak wygląda życie aferzysty. Czy to piękne miejsce, ten bogaty dom, w którym gospodarz zapewne jest tylko gościem, jest tego warte? Jeśli nawet jest w nim częściej niż myślę, to czy przebywa w nim mentalnie, duchowo, czy jest tylko ciałem, powłoką jakby w tym domu był przedmiotem? To nie dla mnie, uznałem, mieć aby mieć. Im więcej masz, tym więcej tracisz.

Usiadłem na ganku z dwoma najładniejszymi kubkami, jakie znalazłem. W jednym parowała kawa, do drugiego nalałem wody i  zrobiłem z niego popielniczkę. Przy takim życiu, jakie prowadzi Iwan, tylko do tego nadaje się ten drogi fajans, a raczej szajs. Podsumowując wycieczkę, którą odbyłem dziś z Iwanem, doszedłem do wniosku, że poza miłym akcentem wypalenia jointa po późnym obiedzie na parkingu, dzień był dla mnie męczący i nudny. Nie mój biznes, nie moje małpy, lecz i tak wyssało to ze mnie energię, jakbym przebiegł maraton z telefonem przy uchu i informował po każdym pokonanym kilometrze żonę, co robię i gdzie jestem; kurwa mać!!! Przez jeden dzień poznałem chyba wszystkie parkingi wokół Lwowa i w jego centrum! Lwów, nawet oglądany z perspektywy samochodu, bardzo się różnił od Czerkas. Jak całe Czerkasy można porównać, prócz paru osiedli nad Dnieprem, do wielkiego blokowiska z wielkiej płyty, tak Lwów to mały Kraków. Wreszcie zobaczyłem na własne oczy historyczną architekturę tego pięknie zachowanego miasta, ale też, zupełnie jak w Czerkasach, oczywiście milion ludzi na ulicach.

Pomyślałem, że może będzie szansa na rozmowę z Iwanem jutro, lecz jeżeli ma być tak, jak dziś, to muszę położyć się wcześniej i nabrać sił. W samochodzie byłem tylko pasażerem i ani nie uczestniczyłem w rozmowach, ani się nimi nie przejmowałem, ani nie denerwowałem, po prostu wisiało mi to, a mimo tego jestem emocjonalnie wypompowany. Dopiero gdy przyłożyłem głowę do poduszki, doszło do mnie, że w pewien sposób reinkarnowałem się w swoje poprzednie życie. Nie w kolejny byt i przyszłość, tylko mentalnie znów znalazłem się w swojej przeszłości, której nienawidziłem. Ten dzień upewnił mnie, że podjąłem słuszną decyzję, by jak najdalej spierdalać od takiego stylu życia i sposobu zarabiania pieniędzy. Mimo codziennego komfortu spania w świeżej pościeli, bo ktoś z obsługi wymienia ją co rano na nową.

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć, myśląc o spędzonym z Iwanem dniu i o życiu, które kiedyś prowadziłem. O decyzjach, które powoli podejmowałem, a jeszcze przed samym sobą nie przyznawałem się do nich. Być może bałem się swojej reakcji. Czułem się jak, kurwa, jakiś doktor Jekyll i pan Hyde. Dwie osobowości, dwie postaci w jednej, czyli we mnie. Zastanawiałem się, czy poprosić Iwana o pomoc w sprzedaży kontenera z armaturą z Chin, skoro Bratuszka zajął się, nie ze swojej woli, hodowaniem króli. Już widziałem, jak na parkingu sprzedaje ze swojego Jaguara te krany, niczym jakiś komiwojażer. A tak na poważnie, chyba nie chcę go o nic prosić, ani o pomoc w biznesie, ani o cokolwiek. Postanowiłem, że poradzę sobie sam. Z doświadczenia wiedziałem, że za takimi pieniędzmi stoją mocni i ważni ludzie. Niebezpieczni ludzie. Lepiej kontakt wpisać do notesu i użyć, gdy naprawdę jakaś życiowa sytuacja będzie tego wymagać. Takiego kontaktu nie rozmienia się na przysłowiowe drobne. W ostatniej chwili przed zaśnięciem zastanawiałem się, co takiego Iwan chce mi jutro pokazać, a przede wszystkim o czym chce ze mną porozmawiać i czemu jestem tak goszczony. Zacząłem też w jakiś przedziwny, niezrozumiały dla mnie sposób tęsknić za tą tajemniczą, piękną kobietą.

Weronika... nie mogłem przestać o niej myśleć. Co wieczór, gdy zbliżała się noc i czułem, że już ostatni raz przymykam powieki, aby przeskoczyć do innego świata, z całych sił starałem się przypomnieć sobie jej twarz. Chciałem, aby był to ostatni obraz, który ujrzę przed zaśnięciem i w sen go ze sobą zabiorę. I będę chociaż w ten sposób mógł z nią obcować. Bardzo za nią tęskniłem. Tamtego ranka, gdy zobaczyłem, że jej nie ma obok mnie, poczułem się jakby ktoś wyrwał mi kawałek duszy i skradł mi serce. Kiedy sobie uświadomiłem, że serce mnie boli nie od jointów, ale z tęsknoty, zadzwoniłem do Iwana i powiedziałem, że muszę jak najszybciej zobaczyć się z nim w bardzo ważnej sprawie. Musiałem mieć bardzo poważny ton głosu, ponieważ po niecałych trzech godzinach podjechał Iwan. Kiedy mu wytłumaczyłem, jaka to poważna sprawa, spojrzał na mnie w taki sposób, że pomyślałem przez moment, iż wyjmie broń i mnie zastrzeli. Jak nie lugerem, z którym się nie rozstawał, to na pewno swoją miną. Szczególnie po tym, co usłyszał na końcu. A usłyszał, że zakochałem się w Weronice i nie wyobrażam sobie, że jej już nie spotkam. A on musi mi w tym pomóc. Długo starał się mi to wybić z głowy, tłumacząc, że nie jestem pierwszym facetem, którego opętała i zaczarowała. Ostrzegł mnie, że to nie jest zwykła kobieta, a jakiś demon, którego jedynym zadaniem jest łamanie męskich serc. Kiedy się pojawia – zawsze to robi. A potem oni cierpią straszliwie, odrzuceni przez nią, jak się wyraził: ,,niezauważalni”. Co prawda, jak przyznał, jestem pierwszym facetem, z którym Weronika spędziła całą noc, ale to pewnie jeszcze gorzej dla mnie. Nic z tego co mówił nie obchodziło mnie, jedyne czego chciałem, to znów zobaczyć kobietę, bez przerwy obecną w moich myślach.

We Lwowie w każdej napotkanej kobiecie widziałem ją, a raczej starałem się odtworzyć jej twarz. Najpiękniejszą, najbardziej kobiecą, zmysłową, tajemniczą. Nie porównywałem jej, bo drugiej takiej nie było. Od jednej dziewczyny pożyczałem piękne, czarne włosy, od innej szlachetne rysy twarzy, a jeszcze od innej oczy, wielkie i brązowe. Tylko podobne, ponieważ spojrzenie Weroniki i wyraz jej oczu oraz sposób uwodzenia nimi był jedyny, wynikający z jej niepowtarzalnej kobiecości. Przedziwne, ale tego jej idealnego obrazu i piękna nie pamiętałem w sposób klasyczny. To nie było tak, że ujrzałem Weronikę, zapamiętałem ją i teraz próbowałem odtworzyć w pamięci jej obraz. Tamtego wieczoru pamięć straciłem dość szybko z powodu nadmiaru alkoholu. To było coś znacznie głębszego, a jednocześnie niematerialnego. Pamiętałem ją duszą, dlatego mogłem ją sobie wyobrażać i wizualizować przed zaśnięciem, będąc przy tym pewnym, że jak mi się przyśni, rozpoznam ją na pewno. Wiedziałem to i czułem, ponieważ zapamiętało ją moje serce i, połączona z jej duszą, moja dusza.

Iwan, widząc moje rozgorączkowanie, machnął w końcu ręką i zaprosił mnie do samochodu, mówiąc, że zawiezie mnie tam, gdzie zapomnę o tej kobiecie. Pokaże mi raj pełen „Weronik”, pięknych aniołów, nimf i prawdziwych piękności.

Pojechaliśmy do ekskluzywnego burdelu. Nie zaprzeczę, było tam mnóstwo pięknych i bardzo seksownych kobiet. Moją szczególną uwagę zwrócił bar z bardzo długim blatem, przy którym stało, na moje oko, ponad dwadzieścia wysokich barowych krzeseł. A na każdym z nich siedziała dziewczyna. Fantastyczna i ekskluzywna. Każda wyjątkowej urody, ale wszystkie, jak je nazywał Iwan, nimfy siedzące na wysokich, barowych stołkach dotykały stopami posadzki, podczas gdy ja, nie należąc do z metra ciętych, usiadłszy na takim stołku, machałem nogami pięćdziesiąt centymetrów nad ziemią. Iwan tylko się zaśmiał i powiedział, że też nie lubi siedzieć przy barze, ponieważ czuje się wtedy malutki jak turysta w Grecji na osiołku. Domyśliłem się, że wysoki wzrost obok nieprzeciętnej urody to jeden z podstawowych warunków, które muszą spełniać pracujące tu dziewczyny. Nie dziwiłem się tym wyśrubowanym kryteriom, skoro godzina spędzona z dowolną z nich kosztowała pięćset dolarów. Dopiero po chwili zauważyłem, że każda z dziewczyn ma inny odcień skóry. Patrząc na nie przekonałem się, jak bardzo ten świat jest kolorowy. Byłem oczywiście świadomy, że różnimy się kolorem, lecz, kolokwialnie to ujmując, nie wiedziałem, że tych kolorów jest aż tak wiele.

Dopiłem drinka i powiedziałem, że wychodzę. Iwan spojrzał na mnie jakby chciał mnie postrzelić w pierś za wzgardzenie jego prezentem. Sam się zastanawiałem, czy rezygnując z zabawy z takimi nimfami nie będę, jak tylko stąd wyjdę, żałował tego do końca życia. A jednak nie mogłem tu zostać. Absurdalna sytuacja. Przecież w żaden sposób nie przestałbym być wierny Weronice. Spędziłem z nią tylko jedną noc. A ona pewnie już nawet nie pamięta, jak wyglądam, jak mam na imię i kim jestem. Mimo wszystko miałem poczucie, że gdybym zabawił się z tymi dziewczynami, to bym ją zdradził. Czułem podniecenie, twardego fiuta w spodniach i patrząc na te dziewczyny widziałem obrazy dzikiego pierdolenia, bo Iwan powiedział, że mogę zamówić sobie ich ile tylko chcę, nawet pełen prężnych dup pokój.

Dziwne ciało, chce i pragnie, a wystarczy, że serce jest wbrew, i klapa. Jak kastrat, jak eunuch, tylko nie z wyciętymi jajami, a z wyciętą radością z seksu. Wychodząc z burdelu uwierzyłem Iwanowi, że kobieta, z którą kilka dni temu spędziłem zaledwie jedną noc, jest czarownicą lub jakimś demonem, który mnie opanował i zaczarował.

Iwan wsiadł do samochodu, wyjął baterie ze schowka i poczekał, aż telefon zacznie działać. Nie odezwał się do mnie ani słowem, nawet nie popatrzył w moją stronę. Wbił numer i zadzwonił. Wysiadłem, żeby zapalić. Gdy wróciłem, powiedział, że Weroniki w tej chwili nie ma na Ukrainie i że będzie trudno ją szybko zlokalizować, lecz to zrobi dla mnie. Muszę tylko być cierpliwy. Przynajmniej tak cierpliwy jak głupi, że nie próbując żadnej z tych długonogich nimf. Dopytywałem Iwana o Weronikę przez całą powrotną drogę, skąd ją zna, kto to jest. Iwan jak to Iwan, zawsze oszczędny w słowach i konkretny, powiedział tylko że zna Weronikę już kilka lat, bo pracuje dla pewnego oligarchy, z którym on współpracuje, a z którym nie może się z pewnych względów spotykać osobiście. Z tego, co wie, Weronika jest Polką. To znaczy matka Polka, ojciec Ukrainiec. A poza tym ta kobieta to prawdziwa femme fatale i lepiej, żebym przestał o niej myśleć, bo stanę się następną ofiarą. Dodał na koniec, że mam już do niego w tej sprawie nie dzwonić, bo jak będę dalej wył z płaczu i żalił się, to mi wpierdoli. Zapytałem, co ma na myśli mówiąc: następną ofiarą. Wtedy prawie ryknął na mnie, że wystarczy, że Weronika popatrzy na faceta tymi swoimi oczyma i facet przepadł. Zrozumiałem, że jego też musiała kiedyś zaczarować. Iwan nigdy nie podnosił głosu. Reszta drogi minęła nam w milczeniu, a następnego dnia rano, jakby nie było tej nieudanej wyprawy do burdelu i rozmowy, Iwan podjechał pod mój domek terenowym mercedesem.

Znam je, nazywam je kwadratami. To była klasa G, fantastyczny samochód. Pewnie ciekawa droga nas czeka, skoro z miejskiej limuzyny przesiadł się do terenówki. Sądząc po pełnym bagażniku i wypełnionej tylnej części samochodu domyśliłem się, że czeka nas dłuższa wycieczka po wiejskich drogach, bo musimy coś przewieźć i dostarczyć. Co, gdzie i komu, o to już nie pytałem. Bardziej byłem ciekaw, jak mercedes sprawdzi na się bezdrożach Ukrainy. Jestem fanem mercedesów, a ta marka sama w sobie to legenda motoryzacji. Tak jak myślałem, kwadrat zachowywał się na ukraińskich drogach dużo lepiej niż jaguar. Jechaliśmy naprawdę parszywymi drogami. Niby asfaltowymi, ale wyglądało to jak końcowy test przed wyprawą Paryż-Dakar. Co do przebiegu podróży, prócz zmiany marki samochodu oraz komfortu jazdy, nie zmieniło się nic. Iwan znów odbierał rozmowy z wszystkich czterech aparatów i cały czas gadał. Po blisko godzinie zajechaliśmy do jakiegoś małego miasteczka, a może dużej wsi. Niewielka różnica. Zatrzymaliśmy się w pobliżu kolejowej stacji rozrządu otoczonej budynkami, które wydawały się nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do jej przeznaczenia. Choć kto wie, jakie było? Tak czy inaczej jej świetność skończyła się dawno temu, co dało się zauważyć gołym okiem. Stacja była obecnie w tragicznym stanie, zagrażającym zdrowiu i życiu. Stanęliśmy tuż obok wjazdu na dawną rampę kolejową, gdzie straszyły trzy stare, zdezelowane wagony.

W końcu mogłem wyjść z samochodu i zapalić papierosa, a także przyjrzeć się z bliska wagonom. Wyglądały jak stare wagony do przewozu biedoty wraz z inwentarzem na początku dwudziestego wieku, ale miały zakratowane okna. Czyżby Iwan mnie przywiózł do jakiegoś muzeum kolejnictwa? Nie, nie sądzę, bo jak chciałem podejść bliżej, by je dokładniej obejrzeć, zawołał, abym nie podchodził. Zauważyłem z daleka, że jakiś samochód jedzie w naszą stronę. Iwan też musiał go zauważyć, ponieważ wyszedł z mercedesa, oczywiście trzymając telefon w ręku, a mnie poprosił, abym wsiadł i już nie wychodził. Sam został na zewnątrz. Samochód, który z daleka ginął w ciągnącym się za nim tumanie kurzu, podjechał i zatrzymał się obok mercedesa Iwana. To też była terenówka, ale taka, jaką ostatni raz widziałem w filmie ,,Czterej pancerni i pies”. Jeździł nią jakiś generał z brygady czołgu Rudy 102. Z niej wyszedł facet w mundurze. Przywitał się z Iwanem i pomógł mu przenieść kartony z mercedesa do swojego dzyhpa. Iwan odliczył jakąś kasę i wręczył temu komuś z gwiazdkami na pagonach. Czy to był generał, tak jak w serialu? Nie wiem, nie znam się na dystynkcjach wojskowych ani na mundurach. Rozpoznaję starszego szeregowego po jednej belce i sierżanta po ukośniku, dalej czarna magia. Jaką formację reprezentował mundurowy, też nie wiedziałem i nie interesowało mnie to. Doceniłem za to czarne szyby w samochodzie. Ja widziałem wszystko, ale mnie nie można było zobaczyć. Nie tyle niepokoiłem się, ile zastanawiałem, dlaczego Iwan naraża mnie na niebezpieczeństwo. Co kombinuje i po co mnie tu przywiózł? Dobrze zdawałem sobie sprawę z charakteru jego pracy, z jakimi problemami może się to wiązać i jakie byłyby konsekwencje dla mnie, gdyby w kartonach było coś śmierdzącego – i byłby nalot. Ledwo o tym pomyślałem, gdy pojawił się konwój z włączonymi kogutami. To pizda, jęknąłem cicho na widok sznura policyjnych aut jadących w naszą stronę.

– Spokojno, Adam, obserwuj i nie denerwuj się.

– Nie denerwuję się, tak tylko dla hecy mam panikę w oczach i nogi gotowe do biegu – odpowiedziałem Iwanowi, który wcale nie zamierzał wsiadać do mercedesa.

Stał na widoku, jakby czekał na tych wszystkich musorów. Sznur samochodów policyjnych, którego tak się wystraszyłem, przejechał nam pod nosem. Minęło nas kilka samochodów osobowych i pięć ciężarówek z budami. Przejechały przez tory i stanęły jakieś sto pięćdziesiąt metrów od nas. Nawet jak już wszystkie karnie, niczym na parkingu, stanęły obok siebie, nadal miały włączone koguty. Na samym końcu zaparkowała znana mi już terenówka. Gdy tylko ,,generał” wysiadł, z aut osobowych wysypali się policjanci i zebrali wokół dowódcy zarządzającego tym przedstawieniem. Jeden z nich machnął ręką w stronę ciężarówek z budami z zielonego brezentu. Na ten znak zaczęli z nich wyskakiwać policjanci czy żołnierze, nie mogłem ich zakwalifikować do żadnej mi formacji. Wyglądali trochę jak polskie ZOMO, które rozganiało manifestantów na ulicach miast w czasie stanu wojennego. Mieli na sobie ciężki sprzęt, jakieś dziwne kamizelki i przyłbice. Co ciekawe, połowa z nich biegła w stronę trzech zdezelowanych wagonów i stawała jeden przy drugim, na przeciwko siebie, w odległości jakiś dwóch metrów, jakby tworzyli szpaler honorowy. Kilku pobiegło do busów, z których wypuszczano owczarki niemieckie. Następnie taki, nazwijmy go, zomowiec, biegł razem z psem w stronę szpaleru i uszczelniał go stając z psem jako co trzeci. Wszystko to trwało najwyżej pięć minut. Widać, że chłopaki mieli w tym wprawę. Szpaler był długi na około pięćdziesiąt metrów i zaczynał się obok trzech ciężarówek, które wyglądały jak blaszane puszki. W zdezelowanych wagonach, które zamiast okien miały kraty, otwarto drzwi i usłyszałem dźwięk gwizdka. Nie lokomotywy, ale takiego zwykłego, używanego przez sędziów na meczu piłki nożnej. Po trzecim gwizdku z pierwszej puszki zaczęły wyskakiwać jakieś postacie. Już wiedziałem, o co chodzi i kim są ci ludzie. Psy zresztą też, bo strasznie zaczęły ujadać i wściekłe próbowały zerwać się ze smyczy. To był transport więźniów w trakcie przeładunku. Jeden samochód rozładowany, drugi samochód rozładowany. Patrzyłem na tych więźniów, jak biegną pomiędzy psami, skuleni i uważający, aby przez przypadek lub nieuwagę nie znaleźć się w zasięgu pyska ujadającego psa, tego na czterech łapach, a nie tego, który go trzymał na smyczy. Psy na dwóch nogach też ujadały, tylko po ludzku, krzycząc:

– Bystro, bystro, bystro.

Więźniowie nie mieli na sobie ani więziennych uniformów w stylu pasiaków, ani jaskrawych strojów, czerwonych bądź pomarańczowych, aby przy ewentualnej próbie ucieczki można było ich z dala zobaczyć. Pewnie ukraińskie władze wyszły z założenia, że nikomu nie przyszedłby do głowy tak szaleńczy pomysł, by uciekać w sąsiedztwie tych bestii, które na miejscu rozszarpałyby człowieka. Każdy z więźniów był ubrany w tak zwane cywilki, czyli swoje prywatne ubranie i nie było wśród nich żadnych modnisiów ubranych w garnitur od Armaniego czy jeansy od Versacego. Większość z nich miała dresy, a na nogach zwykłe, gumowe, najczęściej niebieskie, klapki. Każdy z więźniów trzymał kurczowo swoją reklamówkę. Jak się domyślałem, niósł w niej swój dobytek, czyli papier toaletowy, szczoteczkę do zębów, ręcznik i pewnie jakieś gacie i skarpetki na zmianę. Po ostatnim więźniu, który został zapakowany do jednego z trzech wagonów, całe to towarzystwo musorów więziennych zaczęło się zwijać, już po maleńku, bez pośpiechu. Zanim zamknęły się drzwi wagonów, podjechała jeszcze terenówka ,,generała”, z której wypakowano kartony. Te same, które przekazał Iwan, po czym zapakowano je do ostatniego wagonu. Drzwi się zamknęły, koniec akcji, koniec przedstawienia. Samochody policyjno-więzienne, już bez sygnałów i bez włączonych kogutów, powoli zaczęły się rozjeżdżać. Po pięciu minutach zapadła cisza i wszystko wróciło do normalności. Popatrzyłem na Iwana. Miałem wrażenie, że gdybym głębiej spojrzał, zobaczyłbym w jego oczach łzy, ale to był twardy facet, który dużo przeżył i dawno nauczył się płakać bez uronienia łzy. Trzy wagony nadal stały na bocznym torze, teraz wypełnione ludźmi i ich życiorysami. Jakimi? Nie mnie to oceniać. Na pewno czeka ich daleka droga. Tylko gdzie? Tam, gdzie poprowadzą ich tory, te żelazne i te życiowe. Popatrzyłam na Iwana i wydało mi się, że w kąciku oka jednak zobaczyłem łzę.

– Widziałeś, Adam, widziałeś to?

– Jestem w szoku. Nie wiem nawet co powiedzieć, o co pytać.

– Więcej niż połowa z tych ludzi to skończone pederasty, donosiciele, alimenciarze, ci co biją kobiety, okradają lub zabijają staruszków dla paru hrywien, czy co gorsza sprzedali własną matkę dla paru karbowańców. Chuj im w dupę. Jednak reszta to porządne chłopaki. Bratuszki z zasadami, honorem i swoim kodeksem, złodzieje, aferzyści, ofiary musorów, którzy tak jak my są z samego dołu tego zasranego życia. Nikt im nigdy nic nie dał, chyba że po ryju, ale są na tyle wolni w duszy i głowie, inteligentni, że przejrzeli ten pieprzony system społeczny, te układy i nie dali się zamknąć w fabrykach za kawałek skórki od chleba, nie dali się wydymać przez ten system i próbują różnymi metodami jego wydymać.

Przyznałem rację Iwanowi, nie do końca się z nim zgadzałem, ale co do filarów tej tezy zgodziłem się w stu procentach.

– Przywiozłem cię w to miejsce z paru powodów. Po pierwsze musiałem przywieźć dla Bratuszków papierosy, mydło, szampony, takie tam, aby mieli co palić w więzieniu i czym się myć. Parę telefonów też się znalazło i dobre jointy na stres. To z tak zwanego wspólnego, na co nie oddał Witalij, zarabiając u ciebie pieniądze. Skąpiec pierdolony miał oddać dziesięć procent, jak każdy z nas, Bratuszków. To są pieniądze na takie rzeczy, ale też na prawników, pomoc rodzinie na wolności i takie tam. Powinien dostać ostry wpierdol, żeby sobie przypomniał, że można żyć, ale można też to życie szybko stracić. Ale jest jeszcze jeden powód, dla którego cię tu zabrałem. Nie musiałem przyjeżdżać. Od tego są ludzie, ale chciałem ci to pokazać i podziękować.

– Za co, Iwan, masz mi dziękować?

– Pamiętasz jak przyjechałem do ciebie do Warszawy na robotę? Można powiedzieć, że przywiózł mnie do ciebie właśnie taki pociąg. Oczywiście nie do Warszawy, ale tu, do tego miejsca. Przywieziono nas ze Wschodniej Ukrainy po odbyciu kary. Ktoś mi nagrał robotę dla ciebie, kiedy jeszcze siedziałem i prosto stąd, po pięciu latach odsiadki, na fałszywym paszporcie i wizie, przyjechałem do ciebie, do cywilizacji. Prócz tego fałszywego paszportu miałem pieniądze na autobus do Warszawy i taką reklamówkę jak ci więźniowie, z tą różnicą, że oni jadą siedzieć i dostali od państwa niezbędne przedmioty do odsiadki, a ja dostałem od państwa reklamówkę z kanapkami na drogę i nic poza tym. Nie wiedziałem, co robić, jak zacząć, jak wrócić do normalnego życia na wolności po przesiedzianych pięciu latach. Los tak chciał, że nasze drogi się zeszły. Byłeś pierwszym, można by powiedzieć, normalnym człowiekiem, prócz Witalika, i pierwszym, przy którym poczułem się jak człowiek, a nie numer z pierdla. Nigdy nie zapomnę, jak mnie ugościłeś i że pozwoliłeś zarobić mi pierwsze duże pieniądze. Nie zapomnę pierwszego smacznego obiadu, na który mnie zaprosiłeś do ,,Harendy”. Wszystko w moim życiu zmieniło się na dobre dzięki tobie. Bóg ci zapłać, Adam. Jestem twoim dłużnikiem, ale proszę cię, żeby to zostało między nami.

Słuchałem i łzy ciekły mi po policzkach. Nie zwracałem na to uwagi, facet musi czasem popłakać, nawet ze wzruszenia. Nic nie odpowiedziałem, nie skomentowałem. Nie trzeba było, sam widział. Wtedy nie wiedziałem, skąd przyjechał, w jakiej był sytuacji, że wyszedł z więzienia i takie tam. Wielki szacunek za to, jak wtedy trzymał fason i jak się zachowywał. Objęliśmy się tylko i po męsku klepaliśmy po plecach, to wystarczyło. Nawet nie zauważyłem tego, że wszystkie telefony były wyciszone. Zamiast wiercić mi dziurę w mózgu swoimi drin drin i innymi tonami, świeciły jak lampy stroboskopowe, krzycząc za pomocą światełek: odbierz mnie, odbierz, dzwonimy do ciebie. Iwan nie odbierał. Włączył silnik i usłyszałem charakterystyczne bulgotanie z rur tego sześćset konnego potwora.

– Ale właściwie dlaczego staliśmy tak na widoku? Nie lepiej było się gdzieś schować z tym samochodem? Rzuca się w oczy jak cholera, po co mają wiedzieć?

– Bratuszkowie mieli widzieć, że ktoś o nich myśli i dba. Że nie są sami. A musorom chuj w dupę. Dostali pieniądze, niech siedzą cicho. Przy okazji, mam pewną propozycję dla ciebie. Robotę, ale nie taką, o jakiej myślisz.

– Iwan, ja nic nie myślę. Żadnej roboty nie wezmę, zanim nie poznam, co to za robota.

– Zapłacę ci tyle samo, co zarobiłem u ciebie: piętnaście tysięcy dolarów, ale o samym zleceniu opowiem ci później.

Wieczorem ponownie siedziałem sam na ganku, przykryty kocem, popijając czystą wódkę dla rozgrzania się i przepędzenia emocji. Iwan, do czego się już powoli przyzwyczajałem, po przywiezieniu mnie do domku natychmiast odjechał, przepraszając i zapewniając, że jutro na pewno porozmawiamy o jego propozycji, ale teraz musi jechać do miasta, bo ma ważne spotkanie. Tym razem, po tak wyczerpującym dniu pełnym emocji i poruszających scen, nawet mi pasowało, że zostałem sam i mogę na spokojnie to wszystko ogarnąć. To nie do końca prawda, że nie rozważam propozycji współpracy, zanim nie wysłucham konkretów. Moją uwagę przykuło zdanie: Mam pewną propozycję, ale nie taką, o jakiej myślisz. A o jakiej ja myślę? Czy pomyślałem? Sam, kurwa, nie wiem, co on miał na myśli. Teraz, pomyślałem, to co najwyżej muszę sobie nalać jeszcze wódki. Jednak propozycja Iwana nie dawała mi spokoju. Piętnaście tysięcy dolarów to już są jakieś pieniądze, szczególnie jak tych pieniędzy nie mam, a tysiąc dolarów miesięcznie, które dostaję od pana Władysława, to nie jest suma, którą można zainwestować czy pomnożyć, chyba, że w kasynie będziesz miał farta i dobrze obstawisz w ruletce. Kwota podana przez Iwana to dobra suma. Można ją przywieźć do Polski, by zacząć od nowa. Te piętnaście tysięcy dolarów fajnie mieć, ale też można je fajnie przepierdolić, z czym niedawno jeszcze bym nie miał żadnych problemów, wydając krocie na głupoty i zabawę.

Problem w tym, aby, jak już Iwan mi je wypłaci, zainwestować w jakiś biznes. Pytanie jaki? Armaturę z Chin? Burdel z kozami? Czy może otworzyć sklepik, ale z czym? Z warzywami? Z ciastkami? Ani na jednym, ani na drugim, ani na reszcie nie znam się, chyba poza ciastkami, o których tyle mogę powiedzieć, że są złe lub mi smakują. Nie jestem żadnym biznesmenem ani przedsiębiorcą. Z dnia na dzień nie przemienię się z aferzysty w biznesmena, cokolwiek to znaczy. Poza tym, co tak naprawdę oznaczają te słowa? I czy w ogóle przyjmę propozycję Iwana? Na pewno nie każdą, na pewno nie taką, która znowu mnie cofnie w czasie i sprawi, że będę musiał zejść z drogi, którą już obrałem. Jedno jest pewne, w żadne afery i oszustwa już nie wejdę, z tym koniec. Po wypiciu trzeciego kieliszka wódki postanowiłem dłużej nie zastanawiać się i nie kalkulować, ponieważ to tylko domysły i szkoda na nie głowy. Zacznę o tym myśleć, jak usłyszę konkret.

Konkretny to był ból głowy i kac, z jakim obudziłem się rano. Głowa bolała, gardło suche, nawet kawa nie pomogła, a woda w lodówce skończyła się. Mieszkam tu już czwarty dzień i nawet jeśli codziennie wymienia mi się pościel i uzupełnia mleko w ekspresie, to czas zrobić jakieś zakupy: woda, jajka, chleb i coś do chleba. Wygodnie zamawiać jedzenie z fast food-ów, czy jadać w restauracji, lecz po jakimś czasie brakuje ci zrobienia sobie zwykłego sadzonego czy jajecznicy. Nie chodzi tu tylko o smak, bardziej o czynności, które są synonimem i namiastką domu. Nawet nie tego rodzinnego, ale swojego miejsca, gdzie walają się po podłodze brudne skarpetki czy stoją w zlewie brudne naczynia. Bycie wiecznym gościem też może męczyć. Czekałem na Iwana, bo zwykle o tej porze zjawiał się i informował, jaki jest plan dnia.

Zamiast Iwana przyszedł Sasza, sam nie wiem jaką pełniący rolę. Ochroniarza? Zarządcy domu? Poinformował mnie, że Iwan musiał pilnie polecieć do Charkowa na Wschodniej Ukrainie i nie będzie go kilka dni. Sasza położył kluczyki od Jaguara i papiery mówiąc, że jak będę chciał przejechać się do Lwowa lub zwiedzić okolicę, to lepiej samochodem Iwana. Wszyscy znają ten samochód i raczej z musorami nie powinienem mieć problemów, nikt mnie nie zatrzyma do kontroli drogowej, przynajmniej w tej okolicy.

Spodobała mi się ta propozycja, chociaż kierowca ze mnie żaden i wstyd się przyznać, ale w życiu prowadziłem samochód może z pięć razy, a za piątym razem wpadłem do rowu, jadąc do domu mojej mamy na jakieś rodzinne spotkanie. Chciałem wtedy zrobić dobre wrażenie i pochwalić się moim nowym mercedesem. Żeby było śmieszniej, całą drogę z Warszawy na Mazury, do miejscowości, gdzie mieszkała moja babuszka, prowadził mąż mojej siostry ciotecznej. Dopiero jakiś kilometr przed miejscem docelowym usiadłem za kierownicą i sto metrów przed domem, na oczach całej rodziny, która grillowała, mając świetny widok na drogę, wjebałem się do tego rowu. Na szczęście odbyło się bez ofiar i rannych, ale z nowego mercedesa zrobiłem nowego grata. Najważniejsze, że nikomu nic się nie stało. Popatrzyłem więc na kluczyki przyniesione przez Saszę podejrzliwie, zawahałem się moment, ale przecież nie będę czekał, aż ktoś uzupełni lodówkę, skoro sklep znajdował się nie dalej niż pięć kilometrów od bramy posiadłości Iwana. Postanowiłem więc przejechać się po produkty, których mi brakowało. Wsiadłem do samochodu, zlokalizowałem miejsce na kluczyk, popatrzyłem na dźwignię biegów i ruszyłem. Całe szczęście, że to automat, inaczej pewnie nie udałoby mi się ruszyć. Nawet byłem zadowolony z mojego stylu jazdy, ale ruch na drodze, brawura i szaleństwo kierowców, same mnie prowokowały, żebym i tym razem skończył w rowie. Kurwa, koszmar nie jazda wypasioną bryką. Z jednej strony anarchia na drodze, żadnych zasad, dosłownie żadnych, z drugiej strony, ja za kierownicą z godzinnym wcześniejszym doświadczeniem w prowadzeniu samochodu na cywilizowanych drogach, a z trzeciej strony jamki, dołki i wszystko, co może przeszkadzać na drodze, co trzeba wyminąć i poczucie, że prowadzisz nowy, drogi i nie swój samochód. Cudem dojechałem do sklepu bez wypadku. Wysiadłem i jeden po drugim wypaliłem trzy papierosy.

Chodząc z koszykiem po sklepie, bardziej zastanawiałem się nad strategią powrotu aniżeli nad tym, co mam do niego włożyć. Nagle wyrósł przede mną może nie zdenerwowany, ale zakłopotany Saszka. Zapytał, czy wszystko w porządku i że było mu powiedzieć, że jestem pijany, to sam by mnie zawiózł do sklepu lub zrobił zakupy. Zdziwiony i jeszcze bardziej niż on zakłopotany, zapytałem retorycznie: jaki najebany? Przez szybę w sklepie zauważyłem koło jaguara policyjny samochód i dwóch musorów z drogówki. Kompletnie zaskoczony, nie wiedząc, o co chodzi, tak jak stałem, wyszedłem z Saszką na parking. Saszka pogadał z musorami parę minut.

Gdy odjechali powiedział, że mówiąc, iż nikt z tutejszej policji mnie nie zatrzyma, nie miał na myśli jazdy slalomem po dwóch pasach. Dobrze, że mieli numer do Saszki i wiedzieli, czyj to samochód, bo inaczej już bym siedział w komisariacie za jazdę po pijaku i za kradzież samochodu. A z tego nawet Iwan z trudem mógłby mnie wyciągnąć. O co Saszce chodzi? Przecież wypiłem trzy wódki i to wczoraj wieczorem, więc jaki najebany? Uświadomiłem sobie, że możliwe, a raczej na pewno, jeździłem z lewej na prawą stronę, żeby ominąć dziury i jamki na tej gminnej drodze. Bo w końcu jak miałem jechać? Można być dobrym aferzystą, twardym facetem, ale to nie oznacza, że trzeba być dobrym kierowcą. Zrobiło mi się wstyd i żeby nie robić z siebie ofermy nieumiejącej prowadzić samochodu, wolałem udać najebanego. O zakupach już nie myślałem. Oddałem kluczyki Saszce, zdziwiony tym, że nie ma żadnego wozu. Jak się tu dostał?

– Musora po mnie przyjechali – wyjaśnił szorstko.

Kurwa, co za kraj, z jednej strony wygodny dla ustawionych i bogatych, z drugiej, jak nie masz ani poważania, ani pieniędzy, to mogą cię zjeść na śniadanie. W drodze powrotnej postanowiłem, że skoro Iwana nie będzie przez kilka najbliższych dni, to odwiedzę Tarasa i w końcu wyjaśnię sprawę kranów, które są głównym powodem mojego przyjazdu na Zachodnią Ukrainę. Chciałem też zobaczyć się z Bratuszką i popatrzeć mu w oczy. Poprosiłem Saszkę, aby poszukał mi pociągów ze Lwowa do Tarnopola. Odpowiedział, że mnie zawiezie, ale nie zostawi mi samochodu, bo jestem nieodpowiedzialny.

Od razu zabrałem się za przygotowania do wyjazdu. Wybierając ciuchy na zmianę starałem się wybrać coś ciepłego, ponieważ pomimo wiosny nad ranem zdarzały się przymrozki, temperatura spadała poniżej zera. Chciałem też dostosować ubrania do miejsca i ludzi, do których się wybierałem. Intuicyjnie czułem, że garnitur, który tutaj noszę, nie będzie pasował. Kiedy już miałem wszystko przygotowane do wyjazdu, przyszedł Saszka i oznajmił, że rozmawiał z Iwanem. Mam oczywiście pozdrowienia i przez ten czas, gdy będę u Tarasa, Sasza będzie mi towarzyszył i zostanie moim kierowcą. Pojedziemy w nocy lub nad ranem, ponieważ po drodze Saszka musi od kogoś coś odebrać. Zgodziłem się. Jeden dzień nie robił mi różnicy. Ucieszyłem się, że będę miał transport i to przez cały pobyt w Tarnopolu. Zapytałem, czy Saszka wspominał Iwanowi o tym moim, nazwijmy to, alkoholowo-samochodowym incydencie. Odpowiedział, że nie musiał, ponieważ Iwan już wiedział. Zrozumiałem, że przed Iwanem na jego ziemi niczego nie da się ukryć. Poprosiłem jeszcze Saszkę, by załatwił mi jakąś torbę, bo nie chcę zabierać ze sobą walizki, a reklamówka będzie za mała. Po dziesięciu minutach przyniósł mi torbę. Oczywiście płócienną w kratę, jakiej używa cała Ukraina, bez względu na grubość portfela. Odbierając ją z rąk Saszki poczułem, jakbym dostał honorowe obywatelstwo tego kraju. Wreszcie mam swoją płócienną torbę w kratę. Teraz nikt nie pozna, że jestem obcokrajowcem.

Zjadłem, tradycyjnie zamówiony przez telefon, posiłek, popiłem wodą z lodówki, która w czasie mojej nieobecności została uzupełniona. Resztę dnia spędziłem przy laptopie na przeglądaniu stron z kranami, starając się coś wymyślić, licząc na to, że coś mi wpadnie do głowy podczas ich oglądania. Uruchamiając laptopa nie wątpiłem ani przez sekundę, że w domku może nie być wi-fi. Było i świetnie działało, bez żadnego zabezpieczenia i hasła. Zresztą, kto by chciał podpinać się i okradać Iwana? Niestety, nie wpadłem na żaden pomysł, który mógłby mi pomóc w dystrybucji armatury.

Tarnopolska gościnność

Wyjechaliśmy o drugiej w nocy. Było mroźno, jakby wciąż była zima. Gdybym nie był umówiony z Tarasikiem, olałbym tę wycieczkę i odwiedziny, i schował się w domku. No, ale już wszystko ustalone, poza tym, jak za starych dobrych czasów, miałem do dyspozycji kierowcę i opiekuna. Czułem, że Saszka w tej roli będzie bardziej odpowiedzialny niż Witalik. Nawet wyglądem i posturą różnił się od niego. Bratuszka ważył z kieszeniami pełnymi monet maksymalnie pięćdziesiąt pięć kilogramów, Saszka bez tych monet sto pięćdziesiąt. Bratuszka był z metra cięty, Saszka mierzył około dwóch metrów. No i mógł śmiało mówić: jestem Spartak. Brakowało mi tylko, jak bym to nazwał, bratuszkowych podśpiewajek, jego radosnego tarataratara. Nawet na zachętę sam ze dwa razy zanuciłem, lecz Sasza nie podchwycił melodii. Postanowiłem więc się przespać. Dochodziła czwarta nad ranem, gdy się w końcu zatrzymaliśmy. Nie w Tarnopolu, tylko... właśnie, gdzie? Prócz drogi, szronu na drzewach i lodu na drodze, nic nie zobaczyłem. Temperatura na zewnątrz wynosiła minus trzynaście stopni, przynajmniej taka wyświetlała się na desce rozdzielczej jaguara. Już chciałem znów zasnąć, kiedy ujrzałem na drodze, która w tym miejscu wznosiła się pod dosyć dużym nachyleniem, jakąś postać, która… mimo mrozu otworzyłem okno, bo nie wierzyłem w to, co widzę... wylewała na drogę wiadra wody, jedno, drugie, trzecie, wszystkie tuż pod podjazdem na górę. Szybko zamknąłem okno, bo piździło jak w dniu mojego przyjazdu do Czerkas. Postać z wiaderkiem skończyła wylewać wodę na drogę i schowała się w naczepie samochodu ciężarowego, który stał obok. Samochód przypominał starego jelcza, który pełnił rolę warsztatu-biura na czterech kółkach. Wiem, co to za samochód i jakie miał przeznaczenie, ponieważ mój świętej pamięci ojciec pracował jako mechanik-drogowiec i często wyjeżdżał z ekipą w dalekie trasy, tam, gdzie prawie nic nie mogło dojechać i potrzebny był, nazwijmy go, przenośny warsztat do drobnych napraw.

Mając nadzieję, że wyjaśnię po chuj facet w taki mróz lał wodę na pustą drogę, wysiadłem za Saszką i najszybciej, jak się dało, dobiegłem do jelcza. Już na progu budy warsztatowej prawie mnie przewrócił smród samogonu. Abstynenci do tego typu pracy się nie nadawali. Tak w Polsce, jak i na Ukrainie. W samochodzie prócz wyposażenia małego warsztatu, szafek i drewnianego biurka, zastałem dwóch pijanych drogowców i prawie trzeźwego kierownika. Widząc to wszystko, przypomniałem sobie zawsze pijanego ojca i odechciało mi się o cokolwiek pytać. Saszce chyba podobnie, ponieważ po kurtuazyjnym priviet szybko odebrał paczkę i już nas nie było.

Zanim ruszyliśmy, mój nowy opiekun rozdarł papier i zaczął liczyć pieniądze, które były w paczce. Oprócz ukraińskich hrywien było sporo dolarów, euro, a nawet rubli. Na moje oko równowartość paru tysięcy dolarów. Nie pytałem, co to za pieniądze, w końcu nie były moje. Odwróciłem głowę, żeby nie patrzeć mu na ręce. Przez szybę zobaczyłem zbliżające się z naprzeciwka światła. Z przydrożnego warsztatu wyszedł kierownik, zapalił papierosa i spokojnie obserwował nadjeżdżającego tira, jak się okazało, z polskimi numerami rejestracyjnymi. Tir stanął dokładnie w miejscu, w którym dopiero co pijany facet z warsztatu wylewał wiadra wody. Słyszałem, jak kierowca szybko i często redukuje biegi, a mimo to nie daje rady podjechać pod górkę. Im bardziej próbował, tym mocniej buksowały koła, a tir zaczął zsuwać się w dół. Zrezygnowany zapalił światła awaryjne i wyszedł z kabiny. Podszedł do kierownika, z którym zamienił parę słów i coś mu wsunął do ręki, po czym wrócił do kabiny. Z budy wyszedł ten sam najebany pracownik, który teraz uruchomił stojący na poboczu ciężki traktor i wjechał nim niemal pod maskę tira, podczepił linę. Tir, który wcześniej ślizgał się na oblodzonej drodze, teraz pokonał ten odcinek jak po sznurku, a raczej ciągnięty na stalowej linie. Uwolniony z lodowej pułapki kierowca zatrąbił i odjechał.

– I dwadzieścia dolarów jest – zaśmiał się zadowolony Saszka.

Dopiero wtedy połączyłem fakty, czyli ujemną temperaturę, faceta polewającego wodą drogę, aby zamarzła, traktor, tira i dwadzieścia dolarów. Genialne! Następny przykład ukraińskiej przedsiębiorczości.

Saszka doliczył pieniądze do końca. Chyba był zadowolony z utargu.

– Adam, ty paniał?

– Paniał.

– Mołodiec.

Samochód drogowców był oddelegowany na newralgiczny odcinek drogi międzynarodowej po to, aby w czasie zimy i wczesnej wiosny, gdy zdarzają się minusowe temperatury i droga może być oblodzona, a są wzniesienia lub inne tego typu przeszkody, pomagać kierowcom ciężarówek i profilaktycznie ten kawałek drogi posypywać piaskiem. A gdy to nie pomoże, wyciągać ciężarówki za pomocą ciężkiego sprzętu. Nim parę lat temu drogowcy wpadli na pomysł polewania wodą takich miejsc, bo jest ich dużo więcej, (tylko na tej drodze jest kilka, a gdzie inne strategiczne drogi w tak wielkim kraju jak Ukraina!), rzadko się zdarzało, aby nowoczesny tir nie podjechał pod taką górkę. Zarabiało się wtedy grosze i to fartownie. Natomiast teraz, po zamianie piasku na wodę, jedno takie miejsce przynosiło od dwustu do czterystu dolarów dziennie, a mnożąc to średnio przez pięćdziesiąt, a to przez osiem takich miejsc w województwie, którymi zarządza Iwan, rok w rok zarabia na tym od osiemdziesięciu do stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów w sezonie. Nie mówiąc już o tym, ile jego firma drogowa zarabia oficjalnie, wygrywając kontrakty na odśnieżanie i oczyszczanie dróg. Nawet po odliczeniu działek dla urzędników są to niezłe pieniądze. Ot, Ukraina. Żeby jeszcze rząd wprowadził jakąś, jak to powiedział Saszka, innowację i zaangażował się w łatanie jamek i dziur, to Ukraina od dawna miałaby najlepsze drogi w Europie.

– To co? Do Tarnopola? Tarataratara.

– Do Tarasa i Bratuszki, Saszka!!! Tarataratara!

A jednak usłyszałem bratuszkowe tararararara w wykonaniu Saszki. Jak widać to kwestia odpowiedniego bodźca. U Bratuchy tym bodźcem najczęściej było odkapslowanie piwa Obołoń, u Saszki najwyraźniej widok gotówki. Tarararara jest w pewnych kręgach jak międzynarodówka. Jestem przekonany, że nie jeden folklorysta dorobił by się doktoratu na badaniu tej przyśpiewki. Na mnie to charakterystyczne tarararara podziałało uspokajająco i poczułem się na tyle bezpiecznie, że dalszą podróż spokojnie przespałem.

Tarnopol, oprócz ukształtowania terenu, który nazwałbym pagórkowatym, niczym szczególnym się nie wyróżniał. Tak jak w Czerkasach, znajdowały się tam bloki, bloczki, blokowiska. Jedynie centrum miasta różniło się nie tylko od tego w Czerkasach, ale od większości centrów miast, jakie widziałem do tej pory na Ukrainie. W centralnej części Tarnopola, ku mojemu zaskoczeniu, ujrzałem niezbyt duże, pewnie sztuczne, jezioro. Jego usytuowanie było bardzo atrakcyjne dla mieszkańców i turystów. Poprosiłem Saszkę, byśmy przejechali się dookoła tego jeziorka, aby przyjrzeć się dokładniej tej wodnej atrakcji, wokół której były niewysokie budynki, małe parki, plaża, sklepy, urzędy, normalna infrastruktura miejska. Latem musi być tu cudownie. Jednak teraz, pomimo wczesnej wiosny i zielonych drzew, termometr w samochodzie nadal pokazywał poniżej zera.

Pod względem architektonicznym centrum Tarnopola bardzo różniło się od Czerkas. Było w nim więcej zachowanych lub odbudowanych gmachów w stylu przedwojennej Polski. Nie dużo, a jednak wprowadzały jakiś ład, estetykę, troszkę europejskości, której kompletnie pozbawione są Czerkasy. Tu socrealizm, którego w architekturze nie cierpię, był jakby mniej widoczny, nie narzucający się tak nachalnie i przytłaczający. Przypomniałem sobie, że Tarnopol to jedno ze stu sześćdziesięciu miast na Wschodzie, które straciła Polska po układzie jałtańskim. Pederasty, Moskale, ale też Amerykanie i Anglicy, spotkali się tysiące kilometrów od granic mojego kraju, napili się, nażarli i podziałkowali Polskę w taki sposób, że straciliśmy połowę terytorium, ale nie mi oceniać historię, niech oceniają ją historycy. Ja mogę tylko zgadzać się z tym, co się stało, lub nie, a w skrajnych przypadkach „iść do lasu”.

Tu także, jak w Czerkasach, był milion ludzi na ulicach. To chyba fenomen tego kraju. Skąd i dokąd ci ludzie idą? Nadal było to dla mnie wielką zagadką. I oczywiście transport miejski, nieśmiertelne marszrutki wypełnione ludźmi po sam sufit, widocznie tutaj też uczestniczą w jakimś tajemniczym państwowym konkursie czy eksperymencie pod tytułem: ile osób może zmieścić się w miejskim autobusie; były też powolne, przeniesione w czasie z lat sześćdziesiątych, trolejbusy i motoryzacyjna moda przeniesiona żywcem z Kuby. Miałem już tego trochę dość, ucieszyłem się więc, że wyjechaliśmy ze stolicy oblasti (województwa).