Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Błyskotliwa historia rozgrywająca się w międzywojennym Londynie. Wciągająca niczym mroczny półświatek, o którym opowiada.
Jest rok 1926, Wielka Brytania wciąż liże rany po I wojnie światowej, a w jej stolicy kwitnie szalone życie nocne. W klubach Soho członkowie Izby Lordów bawią się z początkującymi aktorkami, zagranicznymi dygnitarzami i gangsterami, a fordanserki inkasują szylinga za taniec.
Nellie Coker w pełni zapracowała sobie na złą sławę królowej pełnego blichtru londyńskiego półświatka. To bezwzględna, a zarazem ambitna matka sześciorga dzieci, która marzy o awansie społecznym dla swego potomstwa. Sukces przysparza jej jednak wrogów i imperium Nellie musi się zmierzyć zarówno z zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi zagrożeniami.
Rozbrzmiewające muzyką i gwarem świątynie rozrywki w Soho kryją mroczne tajemnice, a w podziemnym labiryncie zbrodni łatwo się zagubić…
***
Kate Atkinson to jedna z najwybitniejszych współczesnych powieściopisarek, zdobywczyni nagrody Costa w kategorii Książka Roku za swój debiut Za obrazami w muzeum. Akcja trzech z jej docenionych przez krytykę i nagrodzonych powieści – Jej wszystkie życia (zekranizowanej przez BBC w 2022 roku jako znakomicie przyjęty serial z Thomasin McKenzie w roli głównej), Bóg pośród ruin (obie wyróżnione Costa Novel Award) oraz Transcription – rozgrywa się w czasach II wojny światowej. Jest także autorką serii bestsellerowych kryminałów o prywatnym detektywie Jacksonie Brodiem, obejmującej Zagadki przeszłości, Przysługę, Kiedy nadejdą dobre wieści? oraz O świcie wzięłam psa i poszłam…, na podstawie których powstał serial BBC z Jasonem Isaacsem. Po latach Jackson Brodie powrócił w powieści zatytułowanej Bezkresne niebo, a kolejna część sagi, Death at the Sign of the Rook, ma się ukazać w 2024 roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 568
Będą kogoś wieszać? – dopytywał mały, rozemocjonowany gazeciarz, nie zwracając się do nikogo w szczególności. Niski, zaledwie trzynastoletni, podskakiwał jak na sprężynach, usiłując dojrzeć, co też wywołało tę zgoła wodewilową atmosferę. Dopiero zaczynało świtać i miasto wciąż spowijał mrok, co nie przeszkodziło żądnemu rozrywki tłumowi osób najrozmaitszej proweniencji zebrać się przed bramą więzienia Holloway. Na pierwszy rzut oka połowa z nich wstała wczesnym rankiem specjalnie w tym celu, podczas gdy druga połowa najwyraźniej wcale się nie położyła.
Wielu obecnych miało na sobie stroje wieczorowe: mężczyźni marynarki albo fraki, białe kamizelki i takież muchy, a drżące z chłodu kobiety – cienkie jedwabne suknie z odkrytymi plecami, na które narzuciły kosztowne futra. Chłopak wyczuwał w powietrzu opary przetrawionego alkoholu zmieszane z zapachem perfum i wonią tytoniu. Szychy z wyższych sfer, pomyślał. Zdziwiło go, że tak chętnie tłoczą się tutaj ramię w ramię z ulicznymi latarnikami, mleczarzami i robotnikami w drodze na pierwszą zmianę, nie mówiąc już o zwykłej hołocie i przygodnych gapiach, których zawsze ciągnęło do wszelkich zbiegowisk, nawet jeśli nie mieli pojęcia, o co właściwie chodzi. Mały gazeciarz nie zaliczał się do tej ostatniej grupy; był tylko ciekawym obserwatorem absurdów tego świata.
– To jak? Będą kogoś wieszać? – powtórzył niezrażony brakiem odpowiedzi i szarpnął za rękaw stojącego obok ważniaka: tęgiego, rumianego mężczyznę z cuchnącym cygarem między zębami i otwartą butelką szampana w ręce. Chłopak przypuszczał, że mężczyzna rozpoczął wieczór w nieskazitelnym stroju, lecz teraz sztywny przód białej kamizelki miał cały upstrzony plamami i resztkami jedzenia, a błyszczące lakierki nosiły ślady wymiocin. Czerwony goździk, mocno przywiędły po całonocnych ekscesach, dyndał smętnie w jego butonierce.
– Wręcz przeciwnie – odparł uprzejmie ważniak, chwiejąc się lekko. – Dzisiaj świętujemy. Mateczka Coker wychodzi wreszcie na wolność.
Chłopiec pomyślał, że „mateczka Coker” brzmi jak imię postaci z dziecięcej rymowanki.
Stojąca z jego drugiej strony kobieta w szarym gabardynowym stroju dzierżyła przed sobą kawałek kartonu jak tarczę. Gazeciarz musiał dobrze wyciągnąć szyję, żeby przeczytać, co jest na nim napisane. Na tekturze z furią nabazgrano ołówkiem: „Zapłatą prawego jest życie, niegodziwiec zyskuje karę. Księga Przysłów 10,16”2. Chłopiec bezgłośnie wymawiał czytane słowa, nie starając się nawet dociec ich znaczenia. Przez dziesięć lat równo tydzień w tydzień zmuszony był chodzić do szkółki niedzielnej, gdzie jednak tylko dość powierzchownie zapoznał się z pojęciem grzechu.
– Zdrowie szanownej pani! – zawołał radośnie ważniak z cygarem i wzniósłszy butelkę w kierunku odzianej na szaro kobiety, pociągnął solidny łyk szampana. W odpowiedzi łypnęła na niego spode łba, mamrocząc coś o Sodomie i Gomorze.
Gazeciarz przepchnął się naprzód, skąd miał lepszy widok na budzące grozę drewniane, nabijane żelaznymi ćwiekami więzienne wrota; pasowały bardziej do średniowiecznej fortecy niż do zakładu karnego dla kobiet. Gdyby trzech takich jak on stanęło nawzajem na swoich ramionach niczym chińscy akrobaci, których oglądał w Hipodromie, wówczas ten stojący najwyżej z trudem dosięgnąłby łukowatego zwieńczenia bramy. Holloway budziło w chłopaku romantyczne skojarzenia: wyobrażał sobie uwięzione za grubymi kamiennymi murami piękne, bezradne białogłowy, czekające na swego wybawcę. Chętnie pospieszyłby im na ratunek.
Na miejscu, gotów na bieżąco dokumentować emocje tłumu, był już fotograf z redakcji „Empire News”. Jego profesję zdradzała legitymacja zawadiacko zatknięta za wstążkę kapelusza. Chłopak czuł z nim pewne pokrewieństwo – ostatecznie obaj pracowali w branży informacyjnej. Fotograf pstrykał właśnie zdjęcie grupce ślicznotek. Gazeciarz słyszał wcześniej o takich młodych kobietach; nie uważał, aby przeglądanie egzemplarzy „Tatlera” i „Bystandera”, które raz w tygodniu wrzucał do skrzynek na listy, było poniżej jego godności.
Ślicznotki – rzadko spotykane w tej okolicy miasta – pozowały przed bramą więzienia. Trzy z nich, otulone puszystymi futrami dla ochrony przed porannym chłodem, mogły liczyć sobie około dwudziestu lat, czwarta – zbyt młoda, aby można ją było uznać za przedstawicielkę słynnej złotej młodzieży – nosiła szkolny mundurek z wełny czesankowej. Wszystkie cztery przybierały wyszukane pozy, jak na pokazie mody; wyglądało na to, że nie pierwszy raz stoją przed obiektywem. Chłopak nawet nie próbował ukryć swojego oczarowania. Łatwo ulegał kobiecym wdziękom.
Fotograf zapisał imiona dziewcząt w wyjętym z kieszeni notesie, żeby w jutrzejszym wydaniu gazety opatrzyć zdjęcie właściwym podpisem. Nellie Coker miała kwity na redaktora działu fotograficznego; mężczyzna podejrzewał, że jego szef dał się przyłapać jak zwykły uczniak.
– Śmiało! – zawołał do kogoś, kto znajdował się poza zasięgiem wzroku gazeciarza. – Podejdź do nas, Ramsay! Dołącz do swoich sióstr!
Nie wiadomo skąd pojawił się młody człowiek i pozujące dziewczęta od razu przyciągnęły go do siebie. Sprawiał wrażenie niezadowolonego, lecz na znak dany przez fotografa zmusił się do krzywego uśmiechu w blasku flesza.
A potem osadzone w potężnych więziennych wrotach mniejsze drzwi otworzyły się bez fanfar i niska, sowiooka kobieta wyszła przez nie na spotkanie wolności, mrugając intensywnie w świetle wstającego dnia. Tłum – głównie ci z wyższych sfer – począł wiwatować, wołając: „Brawo, staruszko!” i „Witaj z powrotem, Nellie!”, choć do uszu chłopaka dotarł też dobiegający z głębi tłumu okrzyk: „Jezabel!”. Podejrzewał, że wyrwał się on z ust tamtej kobiety w szarej gabardynie.
Nellie Coker wydała mu się całkiem nijaka i nie potrafił dostrzec w niej żadnego podobieństwa do Jezabel, o której słyszał kiedyś w szkółce niedzielnej. Niemal uginała się pod wielkim bukietem białych lilii i pąsowych róż, który wciśnięto jej w objęcia. Jedna ze ślicznotek zarzuciła na byłą już więźniarkę trzymane w pogotowiu obszerne futro, jakby próbowała ugasić ogień. Matka małego gazeciarza też narzuciła swój płaszcz na jego malutką siostrzyczkę, gdy ta przewróciła się na palenisko i jej luźna sukienka zajęła się od żaru. Obie przeżyły, a siostrze na pamiątkę została tylko niewielka blizna.
Młode piękności tłoczyły się, na zmianę przytulając i całując uwolnioną, więc chłopak domyślił się, że to ich matka. Młodsza przywarła do niej w sposób, który wydał się gazeciarzowi dziwnie sztuczny, rodem ze szmirowatej farsy. Uważał się za znawcę teatru; dzięki temu, że roznosił gazety, znał dobrze wszystkie sceny na West Endzie. W Palace Theatre portier, gadatliwy weteran znad Sommy, podczas popołudniowych spektakli wpuszczał go za darmo na najwyższy balkon. W ten sposób gazeciarz już pięć razy obejrzał No, No, Nanette i był po uszy zakochany w Binnie Hale, olśniewającej gwieździe przedstawienia. Znał też na pamięć słowa do Herbatki dla dwojga oraz Chcę być szczęśliwa i chętnie by je odśpiewał, gdyby go ktoś poprosił. W spektaklu była scena, w której tancerki wraz z Binnie (gazeciarz uważał, że widuje ją wystarczająco często, aby pozwolić sobie w myślach na taką poufałość) wchodziły na scenę w kostiumach kąpielowych. Na ten porywający i skandaliczny widok oczy niemal wychodziły mu z orbit, ilekroć to oglądał.
Jedyny minus był taki, że aby wślizgnąć się niepostrzeżenie na widownię, za każdym razem musiał wysłuchiwać przydługich wojennych wspominków portiera, a także podziwiać kolekcję jego ran odniesionych w Blighty Valley. Kiedy wybuchła wojna, gazeciarz liczył sobie zaledwie rok i nie miał o niej żadnego wyobrażenia, podobnie jak o grzechu.
Ramsay, młodszy syn Nellie, zmuszony był przejąć z rąk matki ciężki bukiet. Fotograf uchwycił go w momencie, gdy tulił kwiaty do piersi niczym zarumieniona panna młoda, i ku irytacji jego sióstr (oraz samego Ramsaya) akurat to zdjęcie trafiło nazajutrz na pierwszą stronę, wprost pod nagłówek obwieszczający: „SYN CIESZĄCEJ SIĘ ZŁĄ SŁAWĄ WŁAŚCICIELKI KLUBU NOCNEGO W SOHO, NELLIE COKER, WITA WYCHODZĄCĄ Z WIĘZIENIA MATKĘ”. Ramsay liczył, że zdoła samodzielnie zapracować na sławę, zamiast wciąż świecić światłem odbitym od swej matki. Duszna woń kwiatów sprawiła, że zakręciło mu się w nosie i wydał z siebie głośną serię kichnięć. Gazeciarz usłyszał jeszcze, jak Nellie burczy na syna: „Ramsay, weź się w garść, na miłość boską!”, i pomyślał, że takich samych słów spodziewałby się z ust własnej matki.
– Chodź, mamo – odezwała się jedna z dziewcząt. – Wracamy do domu.
– Nie – zaprotestowała stanowczo Nellie Coker. – Pojedziemy do Ametystu, żeby świętować. – Pilot w końcu objął stery.
Tłum zaczął rzednąć i mały gazeciarz także ruszył w swoją drogę, podniesiony na duchu myślą, że dane mu było uczestniczyć w tak wiekopomnym wydarzeniu. Nagle przypomniał sobie o jabłku, starym i pomarszczonym, które z samego rana schował na później. Wyjął je teraz z kieszeni i zaczął chrupać głośno jak koń, rozkoszując się cudowną słodyczą.
Ważniak z cygarem spostrzegł go i zagadnął: „Niezłe widowisko, co?”, jakby opinia chłopaka naprawdę się dla niego liczyła, po czym trzepnął go po przyjacielsku w ucho i wręczył mu sześciopensówkę. Uszczęśliwiony gazeciarz oddalił się tanecznym krokiem.
Kiedy odchodził, ktoś z tłumu krzyknął:
– Złodziej!
Obelga mogła w zasadzie dotyczyć każdego, może poza jednym człowiekiem, który obserwował całe zajście z tylnego siedzenia nieoznakowanego auta. Był to nie kto inny jak nadinspektor John Frobisher – „Frobisher z Yardu”, jak nazywano go na łamach „Johna Bulla”, zresztą niezgodnie z prawdą, jako że ostatnio oddelegowano go na posterunek przy Bow Street w Covent Garden, żeby go trochę „posprzątał”. Uznawszy, że na Bow Street pleni się korupcja, szefostwo powierzyło mu zadanie odsiania ziaren od plew.
Jakiś czas wcześniej „John Bull” zlecił temuż Frobisherowi napisanie serii artykułów na podstawie własnych doświadczeń, z zamiarem wydania ich później w postaci książki. Frobisher nie był narcyzem – wręcz przeciwnie – lecz propozycja mile go połechtała. Jako zapalony czytelnik nie mógł przejść obojętnie obok takiego wyzwania. Teraz jednak nie był już pewien, czy dobrze postąpił; zaproponował, żeby zatytułować ów zbiór opowiadań Londyn po zmierzchu, ale redakcja wolała tytuł Noc na ulicach występku. Sam nie wiedział, dlaczego tak go to zaskoczyło; ostatecznie wszystkie brukowce lubowały się w opisywaniu drastycznych historii, takich jak te o cudzoziemcach uwodzących kobiety, chociaż tym ostatnim częściej groziła utrata torebki na ulicy w biały dzień.
Dotychczas żadne z opowiadań nadinspektora nie ukazało się drukiem. Ilekroć składał w redakcji tekst, słyszał, że kolejny ma być bardziej pikantny, bardziej „sensacyjny”, chociaż wszelka wulgarność i upodobanie do sensacji były mu z gruntu obce. Trzeźwo myślący Frobisher nie był pozbawiony psychologicznej głębi i poczucia humoru, lecz służąc w policji metropolitalnej, rzadko miał okazję robić użytek z jednego albo drugiego.
Z roztargnieniem śledził teraz wędrówkę dwóch kobiet, które – starając się nie zwracać na siebie uwagi – przeciskały się przez tłum i zręcznie opróżniały kieszenie gapiów. Frobisher rozpoznał w nich członkinie żeńskiego gangu Czterdziestu Złodziejek, w tej chwili jednak go nie interesowały – to były zwykłe płotki.
Pod więzienie zajechały dwa kremowo-czarne bentleye: jeden prywatny, drugi wynajęty dla większego efektu. Klan Cokerów rozdzielił się na dwie grupy i odjechał, machając do tłumu niczym członkowie rodziny królewskiej. Przestępstwo najwyraźniej popłacało; walka z nim już nie. Jako praworządny obywatel Frobisher poczuł, że wzbiera w nim złość. Zarazem musiał zdusić ukłucie zazdrości na widok bentleyów: sam przymierzał się właśnie do zakupu skromnych czterech kółek – nierzucającego się w oczy modelu austin seven, będącego samochodem dla zwykłych zjadaczy chleba.
Imperium mateczki Coker było domkiem z kart, który Frobisher zamierzał zburzyć. Stołeczne nocne kluby, a zwłaszcza Ametyst, jarmarczny klejnot w samym sercu Soho, dzielnicy nocnych uciech, uważał za brudne, choć niepozbawione blichtru trzewia Londynu. Nadinspektora nie gorszyły przy tym wcale występki natury moralnej – tańce, popijawy czy nawet narkotyki – chodziło mu o dziewczęta. Dziewczęta, które przepadały bez wieści jak Londyn długi i szeroki. Sam wiedział przynajmniej o pięciu, które zaginęły w ciągu ostatnich kilku tygodni. Gdzie się podziały? Podejrzewał, że przekroczyły próg któregoś z klubów w Soho i już stamtąd nie wyszły.
Zwrócił się teraz do kobiety siedzącej obok niego na tylnym siedzeniu nieoznakowanego radiowozu:
– Dobrze im się pani przyjrzała, panno Kelling? Sądzi pani, że da radę zrobić to, o co panią proszę?
– Ależ oczywiście, panie nadinspektorze – odpowiedziała Gwendolen.
W Ametyście szef barmanów Freddie Bassett wręczył Nellie kolejny rozłożysty bukiet.
– Witamy z powrotem, pani Coker – rzekł.
Żadna tam „Nellie”, nigdy nie pozwoliłby sobie na taką poufałość wobec kogokolwiek z tej rodziny. Miał swoje zasady; bądź co bądź praktyki odbywał w Ritzu, zanim stracił tam posadę po niefortunnym incydencie z udziałem dwóch pokojówek i bieliźniarki.
– Ciąg dalszy może sobie pani dośpiewać – oznajmił Nellie, ubiegając się o pracę w Ametyście, a ona odparła:
–Wolałabym nie.
Nellie nie lubiła kwiatów, uważała je za zbyt ostentacyjne. Według niej bukiety powinno się przynosić wyłącznie na śluby i pogrzeby. Byle nie na jej pogrzeb – co to, to nie. Pragnęła opuścić świat równie naga, jak na niego przyszła, bez choćby jednej stokrotki.
Zamiast kwiatów wolałaby dziś dostać pudełko ciastek z mieszczącej się tuż za rogiem, przy Greek Street, cukierni Maison Bertaux – czekoladowych eklerów albo rumowych babeczek, a najchętniej i jednych, i drugich. Miała okropną słabość do słodyczy, zapoczątkowaną przez cierpkie landrynki i miętówki, którymi zajadała się podczas swojego dzieciństwa w Szkocji. Najgorszą rzeczą w więzieniu było jedzenie. Córki dostarczały jej do Holloway słodycze w dni odwiedzin. Podczas odsiadki Nellie snuła wiele przemyśleń na temat reformy więziennictwa, a na szczycie listy plasowała się cotygodniowa porcja słodyczy za dwa pensy – pianek albo kokosanek, do wyboru.
Kiedy pół roku wcześniej przekroczyła próg zakładu karnego, personel Ametystu przesłał jej dar godny święta plonów – wielki bukiet kwiatów oraz kosz egzotycznych owoców, wymyślnie ułożonych przez handlarza z Covent Garden, prywatnie stałego bywalca klubu. Dołączony liścik zawierał tylko jedno słowo: „Powodzenia”; litery wycięto z fantazyjnie tłoczonej srebrnej kartki okolicznościowej, wydobytej z szafki stojącej w jakimś ciemnym kącie i mieszczącej klubowe ozdoby noworoczne.
Ekstrawagancki podarunek został naturalnie zarekwirowany przez strażniczkę, ledwie Nellie przekroczyła złowrogie mury więzienia. Egzotyczne specjały w postaci ananasów, brzoskwiń i fig rozdzielono między pracowników Holloway, Nellie musiała zaś zadowolić się skromną więzienną strawą: codzienną porcją grochówki, puddingiem z łojem oraz gulaszem wołowym – mocno nieświeżym daniem, które nigdy nawet nie stało obok krowy.
Pierwszej nocy, zanim Nellie udała się na spoczynek, przez podajnik w drzwiach celi ktoś wetknął do środka kwiat – czerwoną różę wyjętą z bukietu. Nie było dla niej jasne, co miałby wyrażać ten gest – pogardę czy raczej pocieszenie? Jej towarzyszka z celi, Belgijka, która zastrzeliła kochanka, nie miała takich rozterek. Chwyciła różę i tak długo po niej deptała, aż zimne płyty posadzki pod jej ciężkimi podeszwami zabarwiły się na czerwono.
Klub dopiero co zamknął swe podwoje, lecz większość personelu została, żeby uroczyście powitać na pokładzie szefową, i tylko muzycy z orkiestry jak na złość spakowali się i poszli (na każdym kroku podkreślali swoją niezależność). Ledwie przed godziną grali Boże, chroń króla, podczas gdy ostatnie niedobitki na parkiecie chwiejnie starały się utrzymać postawę na baczność. Nellie surowo przestrzegała zasad (a pod jej nieobecność przestrzegano ich jeszcze surowiej) i nikt, nawet najbardziej pijany, nie ośmieliłby się usiąść podczas hymnu. Teraz w środku było już tylko kilku stałych bywalców, sympatycznych bulwarowych birbantów, którzy do wtóru z posługaczami, portierami, kelnerami i szefem kuchni z porannej zmiany powtarzali chórem za Freddiem:
– Witamy z powrotem, pani Coker!
Wszyscy mieli za sobą kolejną gorącą noc w środku tygodnia, gdy co drugi klient wygląda, jakby wracał z meczu rugby albo studenckiej popijawy. Zmęczone fordanserki otoczyły Nellie ciasnym wianuszkiem. Z bliska roztaczały wokół siebie nieświeżą woń taniego pudru, perfum i potu, lecz po zaduchu w Holloway była to całkiem miła, znajoma mieszanka i Nellie pozwoliła im się wyściskać, po czym przegoniła je do łóżek. O świcie Ametyst zamierał i ożywał ponownie dopiero po zmierzchu. Otwierał wówczas szeroko swą paszczę przed nieprzerwanym korowodem ludzi.
Kucharz specjalnie rozpalił pod kuchnią, żeby przygotować dla Nellie śniadanie. Kury z Norfolk nie narzekały na brak zajęcia, dostarczając Ametystowi jaj, których całe tuziny dowożono co dzień pierwszym porannym pociągiem. Szef kuchni był bardzo ciekaw jej więziennych śniadań.
– Pajda chleba z margaryną i kubek kakao – poinformowała go krótko Nellie.
– Dołożę pani jeszcze kilka kiełbasek. Trzeba panią trochę podtuczyć – odparł z troską.
– Pewnie tak – przyznała.
Rodzina przeszła do jednego z prywatnych pomieszczeń, gdzie czekał już nakryty przez kelnera stół ze świeżym obrusem i srebrnymi sztućcami. Freddie otworzył dla wszystkich szampana: butelkę Dom Perignon dla rodziny, a dla pracowników klubu tańszą markę, kupowaną za siedem szylingów i sześć pensów, a sprzedawaną po trzy gwinee za sztukę, osiem za dwie butelki.
– Czy jest coś milszego niż odgłos strzelającego korka od szampana? – zauważyła Nellie.
– Tylko świadomość, że nie odlicza się go od zysków – odrzekła Edith, w której żyłach krew Cokerów płynęła żywym, wartkim strumieniem.
Potomstwo Nellie Coker wkroczyło na scenę tego świata w następującej kolejności: jako pierwszy Niven – zgodnie z powszechnym oczekiwaniem nieobecny tego ranka pod Holloway – a zaraz po nim Edith. Później nastąpiła chwilowa przerwa: Nellie próbowała walczyć z perspektywą dalszego macierzyństwa, a gdy przegrała, w szybkim tempie urodziła kolejno Betty, Shirley i Ramsaya. Korowód zamykała jedenastoletnia dziś Kitty, najsłabsza z miotu, znana też jako le bébé3, jak nazywała ją matka, gdy wśród tak wielu imion bez powodzenia szukała tego właściwego. Nellie odebrała francuskie wykształcenie – fakt, który można było rozmaicie interpretować.
W akcie urodzenia Kitty widniało nazwisko jej ojca, chociaż według Edith należało ono do majora, który zginął w pierwszej bitwie nad Marną, rok przed narodzinami jej najmłodszej siostry. („Powiedzmy, że zdarzył się cud” – odpierała zarzuty niewzruszona Nellie).
Trzy najstarsze córki stanowiły podporę rodziny. Betty i Shirley studiowały w Cambridge.
– Nie obnoszą się ze swoim wykształceniem – zachwalała je z dumą matka potencjalnym zalotnikom. („Prawie wcale go po nich nie widać” – dorzucał Niven). Czasami Nellie zachowywała się bardziej jak impresario teatralny niż matka.
Edith zrezygnowała z uniwersytetu oraz małżeństwa na rzecz kursu księgowości i rachunkowości. Podczas gdy Nellie była hors de combat4 w Holloway, to ona dzierżyła ster okrętu Cokerów. Ametyst oficjalnie zamknięto, chociaż Edith rzecz jasna otworzyła go ponownie, nazajutrz po skazaniu Nellie, pod nową nazwą Talia Kart, lecz dla bywalców klub pozostał i już zawsze miał być Ametystem.
W osobistym rankingu Nellie Edith zajmowała drugą lokatę – ulepiona z równie twardej gliny, co matka, była jej chef d’affaires5. Znała się na interesach i wykazywała się niezbędną do ich prowadzenia bezwzględnością godną rodu Borgiów. Pieniądze były najważniejsze. Cała rodzina wiedziała, jak to jest mieć ich trochę, potem nie mieć ich wcale, a jeszcze później opływać w dostatki, i żadne nie pragnęło znowu popaść w nędzę. No, może z wyjątkiem Ramsaya, ale akurat on chciał być pisarzem.
– Co za koszmarny pomysł – biadała Nellie.
Ramsay, zaledwie dwudziestojednoletni, stale miał poczucie, że coś go ominęło.
– Tak jakbym wszedł do pokoju, z którego właśnie wszyscy wyszli – próbował to wyjaśnić Shirley, swojej powierniczce.
Niven wyjechał na wojnę, Betty i Shirley do Cambridge, lecz Ramsay był za młody na wojaczkę, a w Oksfordzie wytrwał zaledwie jeden semestr, po czym wylądował w alpejskim sanatorium, ponieważ – zdaniem specjalisty ze szpitala Świętego Bartłomieja – jego płuca przypominały „dwa miechy akordeonowe”. Gwoli ścisłości sam zainteresowany przyjął to z ulgą: w Merton College cierpiał, zastraszany przez kolegów, którzy kończyli przerwane wojną studia. Zahartowani w ogniu walki, byli starsi, niż wskazywałaby data na ich akcie urodzenia, a Ramsay zdawał sobie sprawę, że pod każdym względem przerastają go dojrzałością.
Jego własna rodzina traktowała go tak, jakby był przezroczysty. Z kolei Niven dla wszystkich stanowił zagadkę. Miał udziały w salonie samochodowym na Piccadilly, był wspólnikiem w firmie importującej wina, wystawiał psy w gonitwach w White City i był współwłaścicielem konia, który – przez nikogo niedoceniany – pojawiał się od czasu do czasu na torze wyścigowym, aż nieoczekiwanie zajął pierwsze miejsce. („No proszę” – skwitowała to Nellie). Obracał się wśród przestępców i książąt. („A jest między nimi jakaś różnica?” – chciała wiedzieć Nellie). Prawie wcale nie pił alkoholu, chociaż bywał na wielu przyjęciach. Nie przepadał jednak za ich bywalcami i za ludźmi w ogóle, a głupców wręcz chorobliwie nie znosił. O ile było wiadomo, narkotyków nie tykał, zadawał się za to z Chińczykami, którzy nimi handlowali, i często widywano go w Limehouse. Zanim deportowano owianego złą sławą Genialnego Changa, można ich było spotkać razem w jego chińskiej restauracji na Regent Street przy imbryku herbaty chryzantemowej. Byłby dobrym metodystą, gdyby nie fakt, że Kościół jako taki go drażnił.
Początki samej Nellie ginęły w odmętach czasu, a dokładniej we mgle irlandzkich bagien. Wiadomo było jednak – a przynajmniej tak się mówiło – że jej babkę ze strony matki wygnano z Irlandii za włóczęgostwo, w związku z tym szczęśliwie ominął ją wielki głód i mogła położyć podwaliny swojej dynastii w Glasgow. Zajmowała się tam domokrążnym handlem „miękkimi towarami”, by po pewnym czasie wyjechać na wschód i wkraść się w łaski zamożnego dziedzica z Królestwa Fife, który – choć dopiero drugi w kolejce do spadku – wkrótce wszedł w posiadanie majątku po śmierci swojego starszego brata, zmarłego w tajemniczych okolicznościach. Ciemny lud szeptał, że ktoś rzucił na niego urok.
Odbył się pospieszny ślub, babka Nellie nosiła już bowiem pod sercem słodką tajemnicę, która miała przybrać fizyczną postać matki Nellie. Po narodzinach dziecka świeżo upieczony dziedzic radośnie oddawał się hazardowi i przepuszczaniu swojej schedy, przy okazji zapijając się na śmierć.
Gdy na świecie pojawiła się Nellie, z rodzinnej fortuny niewiele już zostało. We wczesnej młodości wysłano ją do Francji, aby zdobyła wykształcenie w szkole przyklasztornej w Lyonie, a potem do Paryża, aby nabrała ogłady (jakkolwiek to rozumieć). Po powrocie z francuskiej stolicy, gdy najprawdopodobniej była już enceinte6 z Nivenem, trafiła do Edynburga i wyszła za mąż za lekarza z Inverness. Zamieszkali na edynburskim Nowym Mieście, w wystawnym domu, na który nie było ich stać, zwłaszcza że Nellie odkryła, iż jej świeżo poślubiony mąż jest nie tylko pijakiem, ale i hazardzistą. Gdy pieniądze i dobre chęci się skończyły, wzięła sprawy w swoje ręce: zapakowała dzieci do wagonu trzeciej klasy na dworcu Waverley, po czym wypakowała je na stacji King’s Cross – wszystkie oprócz pierworodnego Nivena, którego wcielono tymczasem do Gwardii Szkockiej w Edynburgu i służył już wówczas na froncie.
Nie trafił tam bynajmniej z własnej woli – Niven nigdy nie zgłosiłby się na ochotnika do wojska ani w ogóle nigdzie, skoro już o tym mowa. Wysłano go na front po odmowie przyjęcia stopnia oficerskiego, który przysługiwał mu wyłącznie dlatego, że ukończył Fettes. Brytyjskie szkoły prywatne gorliwie służyły mięsem armatnim, zasilając topniejące szeregi młodszych oficerów. Niven jednak nie życzył sobie żadnych przywilejów i stwierdził, że woli wykazać się na innym szczeblu. Tak też zrobił i przeżył.
Pozostawiwszy resztę potomstwa na peronie, Nellie przykazała im grzecznie siedzieć na kufrach, a sama poszła szukać mieszkania. Znalazła je tuż za rogiem: funt tygodniowo za lokum na pierwszym piętrze przy Great Percy Street. Ponieważ pieniędzy nie starczyło jej nawet na pierwszy tydzień, oddała w depozyt obrączkę. Nie swoją, rzecz jasna – tę jakiś czas wcześniej zgubiła (ktoś mógłby powiedzieć, że wykazała się w tej kwestii znaczną niefrasobliwością) – tylko tanią, dziewięciokaratową, kupioną w lombardzie. W rozmowie z gospodynią domu przy Great Percy Street przedstawiła się jako wdowa wojenna, której mąż zginął pod Ypres. Dzieci przyglądały jej się zdziwione. Betty i Shirley widziały swojego ojca raptem przed tygodniem: wracając ze szkoły zauważyły, jak pijany w sztok zatacza się na placu Świętego Andrzeja.
Nellie odmalowała przed gospodynią barwną panoramę swoich licznych nieszczęść – sześcioro dzieci, w tym jedno nadal (powiedzmy) w wieku niemowlęcym i jedno walczące na froncie. Łatwo skruszyła serce owej dobrej kobiety, która powitała ich serdecznie w swych progach, odmawiając przyjęcia w zastaw obrączki. Była to zacna staruszka, nosząca się zgodnie z modą obowiązującą w minionym stuleciu.
Dom miał cztery piętra. Gospodyni zajmowała parter, piętro wyżej gnieździła się hałaśliwa rodzina uchodźców z Belgii, na poddaszu zaś rezydowało dwóch rosyjskich bolszewików – bardzo miłych, chociaż niechlujnych mężczyzn, którzy wykonywali w domu rozmaite drobne naprawy, a małego Ramsaya nauczyli kilku słów w swoim języku oraz gry zwanej preferansem. Potrafili całymi nocami grać razem w karty, popijając wódkę z ziemniaków kupowaną w nielegalnej bimbrowni w Holborn. Nellie była wściekła, gdy się o tym dowiedziała. Stwierdziła, że hazard już raz doprowadził jej rodzinę do upadku i nie dopuści, aby powtórzyło się to w przyszłości.
Dziewczęta były zachwycone nowym mieszkaniem: gospodyni miała wielkiego kota o ciemnej sierści, zwanego Kruszynką, a one spędzały mnóstwo czasu, niańcząc go, strojąc w sukieneczki i czepki małej Kitty oraz szczotkując jego wspaniałą sierść tak zapamiętale, że biedny Ramsay nieomal wypluwał płuca od kaszlu. Nellie dorabiała szyciem; była znakomitą szwaczką, co zawdzięczała naukom pobieranym u zakonnic w swojej lyońskiej Alma Mater. Gospodyni miała maszynę Singera, której już nie potrzebowała, i bolszewicy wtaszczyli ją na górę do mieszkania Cokerów.
Rodzina musiała zaciskać pasa. Podeszwy butów łatano płynnym roztworem gumy, białe kołnierzyki czyszczono piętką od chleba, a na co dzień żywiono się zupą z wątróbek i zapiekanką z węgorza. Nellie dobrze wiedziała, jak i na czym oszczędzać – pens tu, dwa pensy tam – i przez cały ten czas cyzelowała w swojej głowie plan.
Dzieci z radością zostałyby dłużej przy Great Percy Street, jednak już po kilku miesiącach gospodyni umarła, a jej syn, który na stałe mieszkał w Birmingham i nigdy jej nie odwiedzał, postanowił sprzedać dom i za uzyskane pieniądze urządzić się w Ameryce. Nellie zdążyła polubić gospodynię; zdarzało się, że jadały razem podwieczorek, starsza pani była bowiem mistrzynią domowych wypieków. Jej repertuar sprowadzał się do przepisów zaczerpniętych z książki wydanej przez producenta mąki i proszku do pieczenia i obejmował twarde ciasteczka z rodzynkami, racuchy oraz babeczki z rodzynkami, wszystkie wysoko oceniane przez Nellie.
Przywykła do akompaniamentu odgłosów codziennego życia dobiegających z mieszkania staruszki – ciurkającej wody, trzaskających drzwi i tak dalej – i gdy pewnego dnia z niejakim opóźnieniem dotarło do niej, że na dole panuje głucha cisza, zeszła sprawdzić, co się stało. Dzień wcześniej postawiła gospodyni karty i wyczytała z nich „wielkie zmiany”, jednak nic, co miałoby jakikolwiek związek ze śmiercią.
Zapukała, a gdy nikt jej nie otworzył, nacisnęła klamkę, wiedząc, że drzwi są zawsze otwarte. Mieszkanie wydało jej się opustoszałe, jakby przysypane kurzem ciszy. Ze smutkiem, lecz bez szczególnego zaskoczenia stwierdziła, że gospodyni nie wstała tego ranka z łóżka i nadal w nim leży, pogrążona we śnie wiecznym.
Pierwszą rzeczą, jaką wówczas zrobiła, było doprowadzenie mieszkania staruszki do porządku. Starannie przejrzała zawartość wszystkich półek i szuflad, odstawiając jedne rzeczy na miejsce, a inne wyjmując. Wiedziała, że w puszce na herbatę – pamiątkowej, z okazji koronacji Edwarda VII – jest schowana gotówka, wyjęła więc pieniądze i wsunęła do kieszeni swojego fartucha. Pod mosiężną ramą wysokiego łóżka, na którym godnie spoczywały zwłoki gospodyni, dostrzegła zardzewiałe metalowe pudełko przypominające sporą kasetkę. Za pomocą należącej do staruszki laski wysunęła ją, lecz okazała się zamknięta i Nellie musiała się porządnie naszukać, zanim znalazła klucz ukryty w wazoniku z potpourri.
Spodziewała się w środku pliku pożółkłych, zakurzonych dokumentów – akt dzierżawy, może testamentu – ale na pewno nie skarbu z tysiąca i jednej nocy. Diamentów, rubinów, szafirów, opali i granatów, pierścieni i broszek, bransolet i bransoletek, obręczy i opasek, szmaragdowego diademu w stylu rosyjskim, naszyjnika z pięciu sznurów pereł, kamei, korali, pary długich, delikatnych kolczyków z akwamarynem oraz bransolety z wielu rzędów opali z rubinami i diamentami.
Jakież to sekretne życie musiała wieść ich niczym niewyróżniająca się gospodyni, żeby zgromadzić takie bogactwa? Nellie wolała się nad tym nie zastanawiać. Dopiero później odkryła, że sympatyczna staruszka była w istocie paserką pracującą dla londyńskich gangów, a biżuteria okazała się wielokrotnie kradziona. Nie mogła przy tym nie podziwiać dwulicowości poczciwej gospodyni; była to dla niej świetna lekcja kamuflażu.
Z własnego występku wytłumaczyła się przed wewnętrznym sędzią w następujący sposób: wiedząc, że wkrótce umrze, gospodyni mogła przecież dobrowolnie podarować jej biżuterię. Była to mało prawdopodobna, ale krzepiącą wizja. Nellie wróciła na górę, ze skruchą stąpając po schodach, po czym posłała Edith po lekarza dla starszej pani.
– Jest chora? – spytała ją córka.
– Bardzo – westchnęła Nellie.
Później zastanawiała się, czy aby zamiast przyszłości gospodyni nie wyczytała z kart własnego przeznaczenia, to w ich życiu zaszła bowiem wielka zmiana. Rodzina Cokerów pożegnała się z bolszewikami, którzy ruszyli w podróż powrotną przez Europę, aby wstąpić w szeregi rewolucji, i opuściła dom przy Great Percy Street, zanim syn gospodyni zdążył ich eksmitować, a znajomi staruszki z półświatka zjawili się, aby szukać zrabowanych dóbr. Przez kolejne lata Nellie oglądała się za siebie na ulicy w obawie, że złodzieje odkryli, kto przywłaszczył sobie ich łup, i zechcą się na niej zemścić. Pomimo upływu czasu wciąż jej się to zdarzało.
Wynajęli zawilgoconą, pełną myszy suterenę przy Tottenham Court Road. Zabrali ze sobą Kruszynkę, który świetnie sprawdzał się jako kot łowny i z naddatkiem zarabiał na swoje utrzymanie. W ramach pokuty Nellie postanowiła sprzedać ulubiony klejnot z kolekcji – wspaniały ametystowy naszyjnik z początku XVIII wieku – znajomemu właścicielowi lombardu, przekonawszy go do wypłacenia jej zawrotnej sumy pięćdziesięciu funtów. Była ekspertem w dziedzinie targowania się. Resztę skarbu odłożyła, aby – gdy zajdzie potrzeba – wyprzedawać go po kawałku. W interesach kierowała się daleko posuniętą oszczędnością: uważała, że jedno przedsięwzięcie powinno finansować kolejne. Według niej pieniądz rodził pieniądz.
Jakiś czas wcześniej w „Gazette” wpadło jej w oko ogłoszenie niejakiego Jaegera. Był to ordynarny człowieczek o twarzy łasicy, ale znał się na swojej robocie. Podczas wojny urządzał „podwieczorki z tangiem” w pewnej suterenie w Fitzrovii, ale moda na tango przeminęła i obecnie szukał kogoś do spółki, żeby organizować thés dansants7. Wspólnie z Nellie znaleźli suterenę – a właściwie piwnicę – przy Little Newport Street, nieopodal Leicester Square, i wydali sporo pieniędzy na jej odnowienie, po czym zaczęli rozprowadzać abonamenty na tańce z przekąskami, dwa szylingi za wieczór. Lokal nazwali Salą Taneczną u Jaegera.
W Savoyu – gdzie na porządku dziennym były szampan i orchidee – za podobną usługę liczono sobie pięć szylingów, choć Nellie przypuszczała, że jedzenie istotnie było tam bardziej wykwintne. Sala Taneczna u Jaegera zapewniała bardziej pożywne thés – ciasta z lukrem, kanapki, lemoniadę oraz coś, co nazywało się „Turecka Krew”, miało jasnoróżowy kolor i składało się z lemoniady, angostury i szczypty koszenili. Licencji na sprzedaż alkoholu rzecz jasna nie mieli. Początkowo przestrzegali prawa, z czasem jednak doszli do wniosku, że jeśli nie będą podawać drinków, zrobi to za nich ktoś inny, więc je podawali.
Aby móc swobodnie lawirować na granicy prawa, Jaeger wykupił polisę ubezpieczeniową w postaci usług policjanta – detektywa sierżanta Arthura Maddoxa z posterunku przy Bow Street. Maddox okazał się niezwykle pomocny; w zamian za cotygodniową okrągłą sumkę przymykał oko na przepisy dotyczące obrotu napojami wyskokowymi, a także informował Jaegera i Nellie o planowanych przez policję nalotach.
Lokal szybko zyskał rozgłos. Goście bawili się do utraty tchu przy dźwiękach jazzu i fokstrota wygrywanego przez zespół ragtime’owy – wyglądało na to, że w czasie wojennej zawieruchy ludzie nie marzą o niczym innym jak o dobrej zabawie. Była wiosna 1918 roku i wszyscy mieli już serdecznie dość wojny pozycyjnej.
Dla Nellie było to prawdziwe objawienie. Nie mogła nie zauważyć, że nad ranem wielu mężczyzn wymyka się do domu z partnerką do tańca, której przed kilkoma godzinami jeszcze nie znali.
– Panienki dostają za to sute napiwki – stwierdził flegmatycznie Jaeger. – Więc trudno je winić, no nie?
W noc zawieszenia broni Nellie widziała pary kompletnie obcych ludzi spółkujących ze sobą w ciemnych zakamarkach sali, podczas gdy na ulicach trwała istna orgia.
– Kopulacja – rzekł Jaeger, jeszcze bardziej flegmatycznie. – Dzięki niej ten świat nadal się kręci. Lepsze to niż zabijać się nawzajem. Pieprzenie to naturalna rzecz, no nie?
Nellie wzdrygnęła się, słysząc ten wulgaryzm, lecz chcąc nie chcąc musiała przyznać wspólnikowi rację. Usiłując nadać pozory wyrafinowania prymitywnym popędom, pomyślała, że skoro podczas wojny zginęło tylu ludzi, być może ci, którzy przeżyli, instynktownie ulegają presji odbudowy gatunku. Jak żaby.
Przypuszczała, że powinna się oswoić z koncepcją „dobrej zabawy”. Nie szukała jej dla siebie, lecz z największą przyjemnością była gotowa zapewniać ją innym – za odpowiednią cenę, naturalnie. W dobrej zabawie nie było nic złego, o ile sama nie musiała w niej uczestniczyć.
Tamtej nocy jedna z fordanserek – Irlandka imieniem Maud – zmarła z powodu przedawkowania opium. Nellie znalazła ją godzinę przed świtem, skuloną w kącie za barem. Jaegera nigdzie nie było, zmobilizowała więc kilku nieokrzesanych szeregowych z wojska, żeby wynieśli dziewczynę na zewnątrz, wręczając im po butelce whisky w zamian za pozbycie się ciała.
– Gdzie mamy to zrobić? – zapytał jeden.
– Nie wiem – odparła Nellie. – Użyj mózgu. Może gdzieś nad rzeką. – Przy odrobinie szczęścia dziewczyna spłynie przez bagna Essex i zostanie zmyta do morza. Nellie nigdy więcej nie zobaczyła tych żołnierzy i nie miała pojęcia, czy zastosowali się do jej sugestii. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” – brzmiała jedna z przydatnych życiowych maksym, jakimi się kierowała.
Jaeger był tylko odskocznią do przyszłej kariery Nellie. Wprawką. Jej plany sięgały znacznie dalej. Po zawieszeniu broni sprzedała mu swoje udziały za pięćset funtów. Później został kilkakrotnie napadnięty, uznany za winnego „sprzedaży odurzających trunków” i dopuszczenia do tego, by sala taneczna stała się „matecznikiem upadłych kobiet”, co za każdym razem kosztowało go grzywnę w wysokości trzystu dwudziestu pięciu funtów. Po czwartym nalocie z rzędu uznał swoją porażkę i porzucił branżę rozrywkową.
Dzięki zyskom z prowadzenia lokalu U Jaegera i pod wpływem nostalgii za Paryżem lat swojej młodości Nellie założyła klub kabaretowy (mówiła o nim cabaret intime8) o nazwie Moulin Vert (lub „Moolinvurt”, jak nazywali go ci, którzy nie znali francuskiego).
Wziąwszy w dzierżawę brudną piwnicę przy Brewer Street, Nellie uczyniła z niej istny pałac – złocone wykończenia i amortyzujący parkiet taneczny, a pod ścianami kawiarniane stoliki à la Montparnasse9. Miała swoją wizję – mise en scène10, jak powiedziała weteranowi regimentu Artists Rifles11, którego najęła do pomalowania lokalu, on zaś wykonał dla niej malowidła ścienne w stylu Renoira.
– Można by pomyśleć, że jest się na paryskiej ulicy – stwierdziła Nellie i w ramach podziękowania dała mu dodatkowe pięć funtów, co było do niej całkiem niepodobne.
Nadeszły szalone lata dwudzieste i Moulin Vert z hukiem otworzył swe podwoje. Pomiędzy występami artystów kabaretowych – ściągniętych ze wszystkich scen West Endu – odbywały się tam tańce, a po północy zjawiały się wszystkie tancerki z Gaiety. Nellie zaangażowała cygańską orkiestrę – co prawda nie prosto z Francji, ale wystarczająco egzotyczną dla tłumów okupujących „Moolinvurt”. Alkohol płynął szerokim strumieniem, podobnie jak pieniądze. W lokalu rzadko dochodziło do nalotów; bądź co bądź sierżant Maddox nadal pracował dla Nellie.
Kilka miesięcy po otwarciu klubu Nellie dowiedziała się, że autor jej malowideł ściennych się zastrzelił. Nie był pierwszym żołnierzem, który nie potrafił poradzić sobie w czasach pokoju. Po zamknięciu klubu wypiły z Edith po kieliszku w hołdzie dla niego.
Parę lat później Nellie otrzymała ofertę zbyt dobrą, aby ją odrzucić, i sprzedała klub. Z tej okazji kupiła każdej z córek po sznurze nowych pereł hodowlanych Ciro z małymi diamentowymi zapięciami.
Za pieniądze ze sprzedaży Moulin Vert nabyła lokal, w którym miał powstać jej nowy klub. Szukając dla niego nazwy, pomyślała o skarbie znalezionym na Great Percy Street i kasetce pełnej migotliwych klejnotów. „Diament? – zastanawiała się. – Albo Szafir? A może Rubin?” Potem przypomniała sobie o naszyjniku, dzięki któremu miała od czego zacząć karierę w Londynie, i niczym Złotowłosa wymyśliła nazwę akurat w sam raz: Ametyst.
Obecnie na imperium Nellie składało się pięć klubów nocnych: Pixie, Lisia Jama, Sfinks i Kryształowa Czara, jednak klejnotem w koronie zawsze był i na zawsze miał pozostać Ametyst.
Przed uwięzieniem przez większość wieczorów można ją było zastać w małej, odpornej na przeciągi budce przy wejściu do klubu, w której mieściła się kasa. Stamtąd rządziła swoim królestwem – rozliczała rachunki na koniec każdego wieczoru, wydawała resztę kelnerom, pobierała opłaty za wejście. Wstęp za jednego funta, tylko dla członków, przy czym wystarczyło wpłacić dokładnie funta, żeby zostać członkiem. Klub zgarniał tysiąc funtów tygodniowo – istna kopalnia złota!
Nikogo nie wpuszczano za darmo, choćby był samym księciem Walii. Przed tygodniem w klubie gościł Rudolph Valentino, a tydzień wcześniej młody książę Jerzy. Oczywiście ten drugi nie miał przy sobie pieniędzy – tacy jak on nigdy nie nosili gotówki, więc jego towarzysze musieli przetrząsnąć własne kieszenie, żeby uiścić opłatę. Nellie dawała ludziom odczuć, że robi im przysługę, pozwalając przekroczyć próg Ametystu, a to był dopiero początek łupienia gości. Gdy po skończonej zabawie chciało się przy wyjściu odzyskać swoje okrycie, trzeba było wręczyć szylinga szatniarzowi. Do tego, oczywiście, dochodziły napiwki. Ametyst stał napiwkami. Fordanserki zarabiały trzy funty tygodniowo, ale w dobrą sobotę – podczas regat lub derby – zdarzało im się wracać do domu nawet z osiemdziesięcioma funtami w portmonetce. Nikt z personelu nigdy nie poprosił Nellie o podwyżkę. Nikt by się nie ośmielił.
Ametyst nie snobował się na haut monde12, jak klub Embassy, ale i nie musiał grzebać w rynsztoku w poszukiwaniu klientów, jak niektóre z zapchlonych lokali przy Curzon Street.
Londyńscy gangsterzy, którzy od czasu do czasu tam wpadali, traktowali lokal jak pole bitwy. Hałastra z Elephant and Castle, zabijaki od Darby’ego Sabiniego, Monty Abrahams i jego kumple, gang z Hoxton, Hunowie z Hackney, chłopaki od Frazziniego. Ich przywódca, Luca Frazzini, był schludnym, eleganckim mężczyzną, którego często można było spotkać w Ametyście, gdzie przesiadywał spokojnie przy stoliku w kącie z niemal nietkniętym kieliszkiem (darmowego) szampana. Mógłby uchodzić za maklera giełdowego. Między nim a Nellie obowiązywało swoiste entente cordiale13. Znali się od dawna, jeszcze z czasów Sali Tanecznej u Jaegera, i mieli do siebie całkowite zaufanie. No, prawie całkowite.
„Zwykli” obywatele i szumowiny z gangów obracali się tu w towarzystwie członków rodziny królewskiej, zarówno tych przebywających na wygnaniu, jak i tych, którym na razie udało się zachować tron, obrzydliwie bogatych Amerykanów, hinduskich i afrykańskich książąt, oficerów gwardii królewskiej, pisarzy, artystów, śpiewaków operowych, dyrygentów orkiestr, gwiazd West Endu oraz tancerek i tancerzy. Nigdzie indziej w Anglii, a może i na świecie, nie widywało się przedstawicieli tylu stanów naraz, nawet w Epsom w dniu derby. W przeciwieństwie do wielu osób – a nawet do większości z nich – Nellie raczej nie żywiła uprzedzeń. Nie dyskryminowała nikogo ze względu na jego kolor skóry, rangę czy rasę. Kto miał czym zapłacić za wstęp, mógł wejść do jej królestwa. Uważała, że pieniądze stanowią wyznacznik wartości każdego mężczyzny – oraz kobiety, skoro już o tym mowa.
Minąwszy strzegącego wejścia cerbera w postaci Nellie, przechodziło się za bambusową zasłonę i schodziło po słabo oświetlonych, wąskich stopniach, niepozornych jak schody prowadzące do piwniczki na węgiel. Nellie uważała, że dodają całości „dramatyzmu”, a dramatyzm był w cenie. U dołu schodów gości witał kolejny portier, tym razem w liberii zdobnej w szamerunek, epolety i tak dalej. Strój ten wyglądałby nie od rzeczy na operetkowym kontradmirale. Noszący go osobnik, niejaki Linwood, mistrz umizgów i kłaniania się w pas (zarabiał zaskakująco dużo na napiwkach), był w istocie skompromitowanym kamerdynerem wyrzuconym z jednej z królewskich rezydencji. Nellie była zdania, że każdemu należy się druga szansa – ostatecznie sama z niejednej skorzystała. Zabawnie było obserwować zaskoczone miny niektórych spośród co bardziej arystokratycznych bywalców klubu na widok Linwooda (jak to zwykle z kamerdynerami bywa, znanego wszem i wobec wyłącznie z nazwiska), który w swoim czasie stał na straży wielu szokujących sekretów. Większość tkwiła jednak w błogiej nieświadomości – tak to już jest, że choć niemal wszyscy służący wszędzie rozpoznaliby swoich panów, niewielu panów pamięta twarze swoich służących. Linwood jak gdyby nigdy nic odsuwał więc przed gośćmi zasłaniającą przejście ciężką czarną kotarę z mieszanki jedwabiu oraz wełny i nareszcie można było przekroczyć upragniony próg klubu. Coup de théâtre14. Tadam! Witamy w Ametyście!
Na stół wjechały jajka na bekonie, wraz z obiecanymi kiełbaskami i słodką kawą z mlekiem, a Strażnik, owczarek Nivena, nosem otworzył drzwi jadalni, zwiastując przybycie swojego pana.
Pies był jedynym stworzeniem na ziemi, które Niven zdawał się szanować. Uparcie nazywał go „owczarkiem niemieckim” zamiast „alzackim”, niepomny – lub nieczuły – na złe skojarzenia, jakie wciąż budził ów przymiotnik. Tak jak wielu żołnierzy walczących w okopach, Niven miał okazję widywać psy podobne do Strażnika podczas ich służby, lecz była to jedna z niewielu informacji o czasie spędzonym w szeregach szkockich gwardzistów, jaką był gotów z kimkolwiek się podzielić. W żadnym momencie konfliktu zbrojnego ani po nim, włączając w to dzień zawieszenia broni oraz zawarcia pokoju, Niven nie pomyślał, że którakolwiek ze stron wygrała tę wojnę.
Nie tolerował ludzkich słabości. W ogóle nie miał cierpliwości do ludzi. Religia, skrupuły, uczucia – wszystko to była dla niego strata czasu. Wydawało się, że serce Nivena, wypalone w wojennym tyglu, stwardniało na kamień.
Był strzelcem wyborowym, w okopach trafiał Niemców ze swojego enfielda wzór 1914. Ci nie pozostawali dłużni: pewnego ranka, podczas bitwy pod Passchendaele, stojącemu tuż obok kapralowi, który był obserwatorem artyleryjskim Nivena, wróg odstrzelił głowę. Po południu to samo przydarzyło się innemu obserwatorowi. Trudno się dziwić, że nikt nie palił się, aby go zastąpić. Snajperzy i obserwatorzy zwykle zamieniali się rolami, więc następnym razem, gdy Niven miał służbę, zdecydował się pełnić funkcję obserwatora, choćby po to, aby zademonstrować innym, na czym polega przypadek. Nie zginął; może miał szczęście, a może po prostu wiedział, kiedy wystawiać głowę ponad nasyp, a kiedy lepiej jej nie wychylać.
Obecnie znajdował się bliżej jadalni, niż sądzili jego najbliżsi: wysłuchiwał żalów jednej z fordanserek w składziku na zapleczu klubu, pośród skrzynek z piwem i szampanem oraz beczek wędzonych śledzi, które co tydzień sprowadzano pociągiem z firmy Fortune’s Kippers w Whitby, aby wzbogacić serwowane w Ametyście śniadania. Pragnąc położyć kres płaczliwej opowieści dziewczyny, dał jej dość gotówki, żeby pozbyła się „problemu”. W Covent Garden mieszkała kobieta znana wszystkim dziewczętom. Rozwiązanie bywało często gorsze niż sam problem, jednak fordanserka uznała, że „musi zaryzykować”. Jej „problem” nie był dziełem Nivena; bardzo uważał, żeby nie pozostawić po sobie na tym świecie żadnego śladu.
Wszedł teraz do pokoju i cmoknąwszy Nellie w policzek na modłę kontynentalną, oznajmił:
– A więc nasz ptaszek nareszcie wyleciał z klatki? – Po czym porwał z talerza Betty plaster bekonu i rzucił go zaskoczonemu Strażnikowi.
Jego pocałunek zaniepokoił Nellie. Skojarzył jej się raczej z ogrodem Getsemani niż z wyrazem synowskiej czułości.
– Pora, abyśmy wszyscy położyli się spać – stwierdziła ostro.
Niven zasalutował matce; udało mu się sprawić, że gest ten był jednocześnie dwuznaczny i pełen szacunku. Wyćwiczył się w tym podczas wojny.
– Sofort, mein Kapitän15 – rzucił. Nellie łypnęła na niego gniewnie; chociaż nie znała niemieckiego, potrafiła rozpoznać język wroga, ilekroć go słyszała.
Ma pan dzisiaj wolne, sir. – Sierżant z porannej zmiany wyglądał na zaniepokojonego widokiem Frobishera, który jak burza wpadł do dyżurki posterunku przy Bow Street.
– Wiem o tym, sierżancie. Jeszcze całkiem nie zdziecinniałem.
– Nawet mi to przez myśl nie przeszło, sir.
Dyżurny sierżant dopiero dochodził do siebie nad emaliowanym kubkiem mocnej, obficie posłodzonej herbaty. Zdecydowanie nie był jeszcze gotów do działania, nauczył się jednak wyczuwać nastroje nowego nadinspektora. Frobisher urzędował przy Bow Street od niewiele ponad tygodnia i sierżant wciąż poznawał jego codzienne zwyczaje. Tego ranka z ostrożnym optymizmem zaryzykował pytanie:
– Herbaty, sir?
– Nie, dziękuję, sierżancie – odparł raźnie Frobisher.
Nie uprzedził panny Kelling, że ma dzisiaj wolne. Nie poinformował też swojej małżonki, lecz Lottie i tak nieszczególnie się interesowała tym, kiedy i dokąd wychodzi. Miał zadanie do wykonania: musiał uprzątnąć tę stajnię Augiasza. Plugastwo nie śpi, on zatem również nie zmruży oka, dopóki go nie usunie; nadinspektor lubował się w metaforach.
Posterunek przy Bow Street nie był cichym miejscem. Do uszu Frobishera dobiegało metaliczne pobrzękiwanie i trzaskanie drzwi aresztu oraz głośne protesty więźniów domagających się zwolnienia. Skojarzyły mu się one z krzykiem potępionych dusz dochodzącym z otchłani Hadesu, chociaż cele przy Bow Street znajdowały się powyżej poziomu gruntu. W pewnej chwili z oddziału kobiecego piętro wyżej dobiegło go jękliwe zawodzenie – trudno było stwierdzić, czy wyrażało rozpacz, czy szaleństwo. Jedno od drugiego oddzielała cienka linia. Frobisher pomyślał o swojej żonie.
Tego dnia zerwał się o nieludzkiej porze, żeby pojechać do Holloway, i czuł pustkę w żołądku, który domagał się obfitego posiłku. Myśli nadinspektora powędrowały ku owsiance z miodem świeżo wybranym z plastra i ze śmietanką prosto od krowy, a może i ku jajku dopiero co zniesionym przez tłustą kurę. Marzenie ściętej głowy; Frobisher dorastał na wsi i chociaż skończył czterdzieści lat, w głębi duszy wciąż tęsknił za Shropshire. Kiedy był mały, hodowali kury, które swobodnie biegały po podwórku, a gdy po południu wracał ze szkoły, do niego należało wyszukiwanie jajek. Każde takie odkrycie było małym triumfem, który nieodmiennie sprawiał mu satysfakcję. Od tamtej pory żadne jajko nie smakowało mu już tak samo.
– Jaki mamy bilans po nocy, sierżancie? – zapytał.
– Areszt pęka w szwach, sir. Sąd będzie potrzebował całego dnia, żeby się ze wszystkimi uporać.
– To co zwykle?
– Obawiam się, że tak. Typowe wykroczenia: nagabywanie, kradzieże, upojenie alkoholowe, napaści. Cała gromada pijaków kisi się we własnym sosie. Morderstwo na Greek Street…
– O? – W ciągu ostatnich kilku miesięcy w Londynie doszło do serii zdumiewających zabójstw. Niewyjaśnionych, przypadkowych napaści na niewinnych przechodniów. Oczywiście natychmiast znaleźli się przesądni głupcy, którzy – podjudzani przez brukowce – uznali to za klątwę Tutanchamona. Frobisher pracował w wydziale zabójstw Scotland Yardu i wiedział z pierwszej ręki, jak denerwujące były to sprawy: nic ich ze sobą nie łączyło. Jedyny wniosek, jaki się nasuwał, to że stanowią dzieło szaleńca.
– Nic szczególnego, sir – odrzekł sierżant. – Dwóch nietrzeźwych dżentelmenów postanowiło zatłuc się na śmierć. Sprawę prowadzi Śmiejący się Policjant.
– Sierżant Oakes? Wolałbym, abyście używali jego nazwiska. – Frobisher szczerze nie cierpiał durnej piosenki Charlesa Penrose’a.
– Zgadza się, sir. Ale musi pan przyznać, że Oakes lubi się pośmiać. We wszystkim widzi okazję do żartu.
Oakesowi z pewnością nie brakowało doświadczenia i Frobisher uważał, że można na nim polegać, chociaż wesołkowatość podwładnego powoli zaczynała go męczyć.
– Inspektor Maddox jest dziś na służbie? – spytał.
– Dalej na chorobowym, sir.
– Tyle czasu? – Arthur Maddox przebywał na zwolnieniu od dnia, w którym Frobisher zjawił się na Bow Street, i nadinspektor był przekonany, że to on jest rakiem zżerającym zdrową tkankę posterunku, najbardziej zgniłym jabłkiem w całym koszyku. – Co mu dolega, u licha? Symuluje?
– Ma chyba jakieś kłopoty z kręgosłupem, sir.
Ból pleców nie powinien nikomu przeszkadzać w wykonywaniu jego obowiązków, pomyślał poirytowany Frobisher.
– No cóż, jeżeli jakimś cudem stawi się dzisiejszego ranka w pracy, przekażcie mu, że o niego pytałem.
Podejrzewano, że Maddox, po wojnie awansowany na inspektora, bierze w łapę od tych, których powinien ścigać. Żył ponad stan – duży dom w zabudowie bliźniaczej w Crouch End, żona i pięcioro dzieci. (Pięcioro! Frobisher nie mógł sobie wyobrazić, że ma choćby jedno). Miał też samochód, wolseleya open tourera, jakim jeździli ludzie zamożni i jakiego mógł mu tylko pozazdrościć ktoś przymierzający się do zakupu austina seven. Do tego stać go było na letnie wakacje dla całej rodziny w Bournemouth albo Broadstairs, i to nie w byle jakich pensjonatach, ale w dobrych hotelach. Frobisher był pewien, że Maddox jest w zmowie z Nellie Coker i chroni ją przed wymiarem sprawiedliwości, ale z czego jeszcze czerpał korzyści? Szczwany był z niego lis, a Nellie trzymała całe stadko kur, którym matkowała niczym kwoka. Czyżby zapewniła Maddoxowi swobodny dostęp do swojego kurnika? (Nadinspektor zdecydowanie lubował się w metaforach).
Na sam dźwięk nazwiska Maddoxa dyżurny sierżant wziął głęboki oddech i wyprostował się, co nie umknęło uwadze Frobishera. Ostatnimi czasy zainteresował się tak zwaną mową ciała lub „mową subwokalną”, czyli sytuacjami, podczas których człowieka zdradzają rozmaite drobiazgi. Rzecz jasna, dyżurny sierżant mógł się zwyczajnie wyprostować, żeby rozciągnąć bolący mięsień. Od czasu do czasu można niedomagać – to Frobisher jeszcze by zrozumiał, ale nie cały tydzień zwolnienia, na litość boską!
Pociągnął nosem: skądś doleciał go aromat smażonego bekonu. Czysta poezja! Zaburczało mu w żołądku, a nadinspektor poczuł przypływ zazdrości. Zmarszczył brwi; czyżby funkcjonariusze pod jego nieobecność jedli? I to kanapki z bekonem? Ciekawe, co jeszcze robili, kiedy go nie było. Ogarnęło go dziwne rozczarowanie, jak wówczas, gdy jako młody chłopak był wykluczany z zabaw przez swoich rówieśników. Nie da się ukryć, był niezdarnym, skrytym dzieckiem, które wyrosło na niezręcznego, zamkniętego mężczyznę. Tyle że teraz lepiej to ukrywał pod sztywnym pancerzem.
Łypnął gniewnie na dyżurnego sierżanta, ten zaś, czując, że jego bekon jest zagrożony, próbował ratować się nagłą zmianą tematu.
– Podobno dziś rano wypuścili z więzienia mateczkę Coker. – Sierżant, podobnie jak cały posterunek, doskonale zdawał sobie sprawę z obsesji, jaką Frobisher miał na punkcie rodziny Cokerów, a zwłaszcza Nellie.
– Owszem – mruknął nadinspektor.
– Był pan tam, sir?
– Byłem.
Nie rozwijał tematu, a sierżant wolał nie ryzykować i nie naciskał. Frobisher nie był mistrzem niezobowiązujących pogaduszek; nigdy w nich nie gustował, a to oznaczało, że musiał mierzyć się z niezrozumieniem, uchodząc za nieprzystępnego, wręcz aroganckiego człowieka. Bóg mu świadkiem, że próbował to zmienić i gawędzić o pogodzie, wyścigach konnych, a nawet o filmach, lecz ostatecznie zawsze wypadał jak kiepski aktor teatru amatorskiego. („A zatem, posterunkowy, co tam słychać na waszej działce?”) Jego prawdziwe pasje były zbyt enigmatyczne i mało interesujące dla przeciętnego człowieka czy kolegów z Bow Street, a już na pewno dla jego żony. Traktat berliński między Niemcami a Sowietami (czy to mogło się dobrze skończyć?) albo demonstracja wynalazku zwanego „telewizorem” w Towarzystwie Królewskim, dokonana przez niejakiego Bairda (urządzenie wyglądało jak coś rodem z powieści H.G. Wellsa). Frobisher miał dociekliwy umysł, co zwykle jest przekleństwem, nawet dla detektywa.
W jego domu w Ealing przed koniecznością towarzyskich pogawędek ratował go wzajemny brak zrozumienia. Jego żona miała na imię Charlotte – Lottie – choć nie mogła tego potwierdzić aktem urodzenia, więc nadinspektor miał wątpliwości, czy naprawdę tak się nazywa. Tkwiący w nim detektyw chętnie zbadałby sprawę dokładniej, jako mąż uważał jednak, że rozsądniej będzie nie roztrząsać tej kwestii. Lottie była Francuzką albo Belgijką – niepewna własnego pochodzenia, z pewnością mieszkała na pograniczu. Pod koniec wojny wyszła z gruzów Ypres z główką czosnku w kieszeni, bez żadnych dokumentów, i niczego nie pamiętała. Lekarze nazywali to „amnezją histeryczną”.
Za młodu Frobisher wyobrażał sobie wiele cech swojej potencjalnej przyszłej żony, nie spodziewał się jednak, że będzie cierpiała na amnezję histeryczną. Historia Lottie okazała się równie tragiczna, co skomplikowana – to również było coś, czego nie przewidział, dumając o przyszłej małżonce.
Drzwi otworzyły się i dwóch posterunkowych wciągnęło do środka kobietę, gromkim głosem zapewniającą o swej niewinności, co uchroniło nadinspektora przed dalszymi rozmyślaniami.
– Dolly Pargeter, oskarżona o kradzieże kieszonkowe na Strandzie – zwrócił się do dyżurnego jeden z mundurowych, którzy usiłowali poskromić zatrzymaną.
– Ranny ptaszek z ciebie, Dolly – zauważył przyjaźnie sierżant. – Zaraz zakwaterujemy cię w naszym hoteliku. – Jego nozdrza rozszerzyły się, łowiąc woń przypalającego się bekonu, lecz pójście na zaplecze byłoby równoznaczne z przyznaniem się Frobisherowi, że pichci tam śniadanie dla siebie i kolegów.
– Pójdę już – rzucił niechętnie nadinspektor. Wolał posterunek od swego domu w Ealing, co wiele mówiło o tym ostatnim. Odwrócił się do wyjścia i usłyszał, jak sierżant mówi:
– Byłbym zapomniał, sir. Mamy topielicę. Wyłowili ją przy nabrzeżu obok Tower Bridge. Pewnie nadal jest w Dziupli Umarlaka16. Uznałem, że chciałby pan o tym wiedzieć. – W opinii całego posterunku przy Bow Street Frobisher wykazywał niemal niezdrowe zainteresowanie martwymi młodymi kobietami.
– Dziękuję, sierżancie – odparł nadinspektor, odczuwając wdzięczność na myśl, że chwilowo oszczędzono mu konieczności powrotu do Ealing. – Sprawdzę to.
– Ma pan dziś wolne, sir – przypomniał mu dyżurny.
– Przestępcy nie śpią – burknął Frobisher. Wiedział, że brzmi jak bufon. – Nawiasem mówiąc, sierżancie…
– Tak, sir?
– Chyba przypaliliście bekon.
Opuszczając posterunek, nadinspektor nie mógł powstrzymać uśmiechu. Dobrze im tak, skoro go nie zapraszają.
Podczas przechodzenia przez ulicę musiał wykonać gwałtowny unik, żeby nie wpaść pod nadjeżdżający motocykl marki Enfield, prowadzony przez mężczyznę w skórzanym kasku, z twarzą ukrytą za parą gogli. Tak łatwo było zginąć na ulicach Londynu – za sprawą przypadku lub umyślnego działania.
Zanim Cokerowie wsiedli do swoich bentleyów przed Holloway, czternastoletnią Fredę wyrwały ze snu krzyki i fałszywe przyśpiewki nocnych tragarzy na targu w Covent Garden, rozładowujących ciężarówki, które od północy ściągały tam z łoskotem z całego kraju, zwożąc jabłka z Evesham, grzyby z Suffolk oraz egzotyczne towary z całego świata.
Odkąd uciekła z domu, Freda – a właściwie Alfreda Murgatroyd – wynajmowała pokój na poddaszu w obskurnym pensjonacie przy Henrietta Street, tak blisko targu, że mogłaby przysiąc, iż czuje smród gnijących kapuścianych liści, rozdeptywanych codziennie setkami stóp. Przyjechała do Londynu, żeby zrobić karierę i zostać gwiazdą na West Endzie. Na razie nikt jeszcze nie odkrył jej talentu, ale nie traciła otuchy i w najbliższą sobotę wybierała się na przesłuchanie. Była pewna, że wkrótce jej los się odmieni.
Pomimo drobnej budowy ciała wyglądała na starszą, niż była w rzeczywistości, a jak na tak ładną dziewczynę była zaskakująco pozbawiona próżności, traktując swoją urodę raczej jak dzieło przypadku. Albo jak dar od Boga – o ile ktoś wierzył, że Bóg rozdaje urodę w prezencie, co Fredzie wydawało się mało prawdopodobne. Uważała piękno za rodzaj psikusa, jakiego greccy bogowie płatali śmiertelnikom, bardziej za przekleństwo niż dar. Jedną z niewielu książek, które w życiu przeczytała, była ilustrowana antologia mitów greckich (wydanie dla dzieci), którą znalazła porzuconą na siedzeniu w pociągu, gdy miała dziesięć lat. Trudno ją było uznać za dobry przewodnik po dorosłym życiu.
Odkąd nauczyła się samodzielnie siedzieć, Freda czuła się jak eksponat. W domu miała cały album zdjęć katalogujących jej postępy – od udziału w konkursach na najładniejsze niemowlę po występy w spektaklu Dziadek do orzechów w minione Boże Narodzenie, wystawianym przez zawodowy teatr objazdowy; dostrzeżono ją wówczas wśród innych miejscowych dziewcząt i zaangażowano do roli Klary. Jej matka Gladys, niegdysiejsza kronikarka rozkwitającej urody córki, ostatnio straciła nią zainteresowanie i całą energię wkładała w poszukiwania nowego męża, który finansowałby jej gnuśny styl życia. W przeszłości wykorzystywała wygląd Fredy w celach zarobkowych, lecz z czasem ta inwestycja przestała jej się opłacać.
– Straciłaś swój blask – oznajmiła kiedyś Fredzie. Dziewczyna zmarszczyła brwi; coś jej mówiło, że jeszcze na dobre nie rozbłysła.
Prawdziwym powodem do dumy był dla niej talent, a nie wygląd. Godziny spędzane na kręceniu się, wirowaniu, stepowaniu, obciąganiu palców i wykonywaniu podskoków. Od trzeciego roku życia uczęszczała do szkoły tańca, z której co roku Teatr Królewski wybierał najlepsze uczennice na tancerki do muzycznych przedstawień gwiazdkowych. Podobnie robiły ekipy objazdowych spektakli baletowych i operowych, które odwiedzały York – stąd też rola Klary („Dziewczyna z Groves urzeka widownię”). Groves było dzielnicą Yorku; nazwa kojarzyła się z gajem i Fredzie bardzo podobała się myśl, że w publicznej świadomości może uchodzić za leśną nimfę, a nie za osobę zamieszkującą zapuszczony domek na końcu szeregowca stojącego za zakładem Rowntree. Kiedyś mieszkali w znacznie lepszym domu przy Wigginton Road, naprzeciwko zakładu, w którym ojciec Fredy pracował, zanim umarł, i skąd przed trzema laty eksmitował je z matką komornik.
W swoim krótkim życiu Freda zdążyła wcielić się w dziesiątki kotów, psów, niedźwiadków, śnieżynek oraz wróżek, miała też w swoim repertuarze liczne (choć jakby wciąż takie same) role „wiejskich dzieci” tańczących, śpiewających i podskakujących wokół słupa majowego. Wyglądało na to, że żadne przedstawienie bożonarodzeniowe nie może się obyć bez sceny rozgrywającej się na wiejskim placu. Freda miała naturalną grację ruchów i skrzętnie wykonywała polecenia, co czyniło ją popularną wśród dorosłych.
Uważała, że na całym świecie nie ma nic lepszego od występowania na scenie. Było w tym coś wyjątkowego, co wykraczało poza nijaką codzienność. Serce rosło w jej piersi na samą myśl o tym.
Pomiędzy siódmym a trzynastym rokiem życia Freda pozowała jako modelka ręcznie dzierganej odzieży dla producenta przędzy. I to nie tylko do zdjęć ilustrujących publikowane w czasopismach wzory – wykonywanych w zimnym studio na poddaszu gdzieś w Manchesterze – ale także podczas pokazów na żywo, z którymi modelki objeżdżały północ kraju na zaproszenie lokalnych sklepów z wełną, oferujących wzory robótek ręcznych, druty i kłębki wełny, z których można było wykonać prezentowane ubrania.
Te sporadyczne pokazy organizowano głównie w przygnębiających salkach parafialnych i z reguły dla publiczności złożonej z samych kobiet, które nie doszły jeszcze do siebie po okropieństwach wojny, bardzo często pogrążonych w żałobie. W dodatku z jakiegoś powodu zawsze odbywały się w zimie! „Taki już chyba urok wełny” – mawiała Vanda.
Vanda stale podkreślała, że stanowią zespół. Było ich troje: Duncan, Vanda i Freda, plus Adele, która „pracowała dla firmy” i odpowiadała za ich podróże oraz zakwaterowanie. Gdy przesiadali się z jednego zadymionego wagonu trzeciej klasy do drugiego, w jednej ręce zawsze ściskała swój rozkład jazdy Bradshawa, a w drugiej taszczyła walizę pełną „Dzianin”, jak o nich mówiła (bezsprzecznie przez duże „D”). Żadne z nich, nawet Adele, nie umiało robić na drutach; ich umiejętności nie wybiegały poza ścieg gładki prawy i lewy, chociaż Duncan twierdził, że jest całkiem niezły w ściegu francuskim. Vanda śmiała się wtedy i mówiła: „Przestań świntuszyć”. Podczas wojny Duncan służył w marynarce; najwyraźniej marynarze lubili dziergać w wolnych chwilach.
Podczas prezentacji wyrobów nieodmiennie padały pytania:
– Jak to jest wykończone? Czy to jest ścieg jodełkowy?
Vanda zręcznie odbijała piłeczkę, zamieniając wątpliwości w pochlebstwa:
– Ależ ma pani bystre oko, brawo! Jak pani myśli, jaki to rodzaj ściegu? Chętnie poznam zdanie specjalistki. – I tak dalej, i tak dalej.
„Zmiana kostiumów”, jak Adele określała przebieranie się z jednego dzianinowego stroju w drugi, odbywała się zwykle w półmroku zaplecza sali, które służyło jako składzik śpiewników, sfatygowanych jasełkowych żłóbków i innych nieużywanych na co dzień akcesoriów kościelnych.
Podczas pokazów nie wchodzili na scenę (o ile w ogóle była tam jakaś scena, bo często wcale jej nie było), tylko paradowali gęsiego między rzędami rozchwianych krzeseł zajmowanych przez publiczność. Po dojściu do ściany w głębi wykonywali powolny obrót, po czym wracali tą samą drogą.
– Im wolniej, tym lepiej – doradzała Adele. – Te kobiety nie przychodzą tutaj w deszczowy środowy wieczór z powodu robótek ręcznych, tylko dlatego, że mają okazję przeżyć coś wyjątkowego.
Freda prezentowała kardigany i swetry o misternych wzorach oraz trzyczęściowe komplety z plisowanymi spódnicami i szetlandzkimi beretami. Przy tym wszystkim nie brakowało pomponów.
– Wyglądasz w nich bardzo pociągająco – twierdziła Vanda.
Freda szybko nauczyła się spoglądać prosto przed siebie z łagodnym uśmiechem na ustach, podczas gdy publiczność wyciągała ręce, żeby dotknąć jej rękawów, pomacać ścieg ściągaczowy albo, od czasu do czasu, samą Fredę – podszczypując skórę na grzbiecie jej dłoni lub poklepując łydkę, która uwypuklała się, jędrna i zachęcająca, nad białymi skarpetkami i czarnymi lakierkami. Freda zdejmowała je natychmiast po pokazie, żeby przypadkiem ich nie porysować, i zastępowała zwykłymi brązowymi skórzanymi oksfordkami.
Często nieśmiało ją oklaskiwano, co nie miało nic wspólnego z „Dzianinami”, tylko raczej z tym, że promieniała obietnicą przyszłości – przyszłości, która musiała być lepsza niż przeszłość. To sprawiało, że publiczność patrzyła na nią jak na świętą. Gdyby mogli zachować kawałek Fredy jako relikwię – kość palca, pukiel włosów czy choćby jakiś pompon – uczyniliby to bez wahania.
Vanda była wysoka i koścista, z włosami koloru ciasteczek imbirowych, efektowna, choć w dość tandetny sposób. Spryskiwała się Habanitą Molinarda tak obficie, że każdy, kto podszedł zbyt blisko, zaczynał się dusić. Perfumowała nawet swoje papierosy marki Sarony, z którymi się nie rozstawała, co sprawiało, że jej głos, pobrzmiewający akcentem z Teesdale, przypominał „krakanie wrony”, jak zwykł mawiać Duncan. Vanda stale częstowała Fredę papierosami („Śmiało, nie krępuj się, złotko”), a chrapliwy, mokry kaszel zwiastował jej nadejście na długo przed tym, nim się pojawiła.
Duncan, który przed wojną „wycierał deski teatralne”, dzielił niegdyś scenę z początkującą Edith Evans w Haymarket – „wtedy nosiła jeszcze halabardę”, twierdził lekceważąco. Oba te sformułowania były dla Fredy niezrozumiałe; uczyła się jednak przez swego rodzaju osmozę i często to, co usłyszała jednego dnia, nazajutrz nabierało dla niej sensu. Uznała, że „noszenie halabardy” brzmi jak bardzo szlachetne zajęcie.
Zadaniem Duncana było prezentowanie na pokazach swetrów, kardiganów i kamizelek, z których wiele wydziergano w skomplikowane wzory z Fair Isle. Jako rekwizyt często towarzyszyła mu niezapalona fajka, żeby wydawał się bardziej męski. Pomimo młodego wieku Freda była już świadoma, że męskość niekoniecznie jest cechą, na której eksponowaniu zależałoby Duncanowi. Miał dziwny akcent, według Vandy „liverpoolski z wyższych sfer”, który bardzo podobał się Fredzie i przez większość czasu starała się go naśladować.
Vanda również była doświadczoną artystką, która niegdyś występowała na scenie – co wieczór lewitowała w music-hallu jako asystentka magika.
– To się nie działo naprawdę, złotko – wyjaśniła Fredzie, gdy ta głośno wyraziła swój podziw. – To tylko taka sztuczka. – W oczach Fredy czyniło to tylko ten wyczyn jeszcze bardziej fascynującym.
Vanda paradowała w „damskich dodatkach”, co według niej obejmowało „liczne grzechy mody”, od bolerek po dzianinowe sukienki i babcine kardigany. Niemowlęta i małe dzieci były na pokazach pomijane, chociaż Vanda od czasu do czasu nosiła w objęciach dużą lalkę w pełnym przyodziewku. Pojawiała się nie wiadomo skąd, zbyt duża, aby zmieścić się w walizce Adele. Mówili na nią Dorothy.
– Bardziej matką już nie będę – mawiała Vanda, a z jej tonu przebijał raczej triumf niż smutek, gdy poprawiała wstążki na czepeczku nieruchomej Dorothy.
W przeciwieństwie do własnej matki, z miesiąca na miesiąc coraz bardziej chaotycznej, Freda była wyjątkowo schludnym i uporządkowanym dzieckiem. (Nawet „pedantycznym” zdaniem Duncana). Każdego wieczoru przed snem zakręcała włosy na papiloty i nacierała piegi sodą oczyszczoną, ponieważ ktoś kiedyś powiedział jej, że dzięki temu zbledną. Zanim położyła się do łóżka, które zwykle dzieliła z Vandą, składała wszystkie ubrania i układała je w piramidkę na krześle – spódnica na dole, majtki na górze, a na wierzchu skarpetki, wszystko gotowe na kolejny dzień. Rano rozmontowywała piramidę w odwrotnej kolejności.
– Ależ ty jesteś grzeczna! – chwaliła ją Vanda.
Dzieliły ze sobą sypialnie w różnych pensjonatach. Vanda, podobnie jak matka Fredy, była niechlujna: ubrania zrzucała tam, gdzie stała, i wszędzie rozsypywała puder do twarzy. Freda jej nie osądzała – uczyła się od niej kobiecości. Jak powiedziałby Duncan, trzeba korzystać z tego, co ma się pod ręką.
Freda była też bardzo dobra w pakowaniu; w swojej małej walizeczce potrafiła upchnąć dwa razy więcej niż Vanda w wielkiej walizie, więc czasami ją wyręczała. Cała sztuka polegała na tym, żeby właściwie poskładać ubrania. „To jak z geometrią”, mówił Duncan. Znajomość geometrii Fredy, podobnie jak jakiejkolwiek innej dziedziny matematyki, była godna pożałowania. Czasami przychodziło jej do głowy, że może powinna częściej chodzić do szkoły.
– Nie przejmuj się, złotko – pocieszała ją Vanda. – Tancerce wystarczy, jeśli będzie umiała zliczyć do ośmiu.
Vanda miała futro – rzekomo podarunek od wielbiciela – uszyte ze skór trzydziestu sześciu gronostajów. Przypominało puszysty śnieżnobiały obłok i podczas niekończących się podróży koleją Freda często zasypiała z głową na miękkim ramieniu Vandy. Według Duncana futro było z królików, a nie gronostajów. Freda nie miała pojęcia, co to jest gronostaj; wiedziała tylko, że to rodzaj zwierzęcia, chociaż jej wiedza w tym zakresie była mocno ograniczona. Nigdy nie miała własnego zwierzątka, nie była na farmie ani w ogrodzie zoologicznym. Krowy i owce stanowiły jedynie element dekoracyjny, który urozmaicał rozpościerający się za oknem wagonu krajobraz północy. Teraz wstydziła się swojej dawnej niewiedzy, lecz kiedyś bardzo się zdumiała, słysząc od Vandy, że „Dzianiny” pochodzą od owiec.
Wieczorami w pensjonatach, gdzie się zatrzymywali, Duncan wyjmował z walizki butelkę. Zawsze miał jakąś w zanadrzu i proponował Fredzie „kropelkę”, a ona grzecznie odmawiała. Raz spróbowała i poczuła się tak, jakby jej wnętrzności zapłonęły żywym ogniem.
– To rum Old Navy – wyjaśnił jej Duncan. – Zmyłby farbę z okrętu wojennego. Tam się w nim rozsmakowałem, w starej, dobrej Królewskiej Marynarce Wojennej.
Czasami przy takich okazjach Vanda (która wolała porto) z zaskakująco lubieżnym uśmiechem na ustach prosiła:
– Opowiedz nam coś o swoich wojennych przygodach, Duncan.
Na co ten wybuchał śmiechem i odpowiadał:
– Takiego wała, moja droga. – Po czym mimo wszystko raczył je opowieścią o tym, jak w 1915 roku na pokładzie statku Jego Królewskiej Mości „Formidable”, który zatonął w kanale La Manche, nadział się na maszt, by po chwili „ześliznąć się z niego jakby nigdy nic”.
Co w tym takiego wulgarnego? – zastanawiała się Freda. Przypuszczała, że historia z masztem to jakiś żart albo magiczna sztuczka. Duncan rzadko wspominał o blisko pięciuset marynarzach, którzy nie mieli tyle szczęścia co on. Wojna należała do przeszłości, ta zaś nie interesowała Fredy, ponieważ jej nie dotyczyła. Żyła teraźniejszością i była głodna przyszłości. Vanda na początku wojny „straciła swojego faceta”. Freda początkowo sądziła, że zginął w jakiejś bitwie, ale Duncan wyjaśnił, że uciekł do Barnsley z barmanką.
– Aliteracyjne adulterium – dodał.
– Co za uczone słowo – powiedziała Vanda.
– Które? – odparł Duncan.
Podczas tych miłych wieczorów w pensjonacie, czasami spędzanych w „ogólnodostępnej sali” przed syczącym gazowym kominkiem, a częściej w sypialni, którą Freda dzieliła z Vandą, Duncan rozkładał na narzucie talię kart i uczył Fredę, jak grać, a także jak oszukiwać, co było jeszcze ciekawsze – szachrowania przy tasowaniu, rozdawaniu oraz wielu innych „sztuczek”, jak je nazywał. Twierdził, że Freda ma do tego smykałkę.
– Ach, te zwinne paluszki – cmokał z uznaniem. Powiedział Vandzie, że Freda jest nad wiek rozwinięta, a ona usłyszała: „rozgarnięta”. Grali na zapałki i gdy się rozstawali, Duncan miał u niej spory dług. Żartował, że będzie musiał splądrować któryś z magazynów Kreugera, Króla Zapałek, żeby ją spłacić. Freda zastanawiała się, czy gdyby poślubiła Króla Zapałek, zostałaby Królową Zapałek?
Vanda też nieźle grała w karty – jako asystentka magika poznała najróżniejsze sztuczki i chętnie objaśniła Fredzie, jak przeciąć kogoś na pół (zwykle kobietę) albo sprawić, żeby ktoś zniknął (również zwykle kobieta). Zdaniem Fredy była to bardzo przydatna wiedza. Vanda powtarzała jej, że kluczem do sukcesu jest skutecznie odwrócić uwagę widza.
Nie miała też nic przeciwko temu, aby zdradzić Fredzie sekrety Magicznego Kręgu – „za co najpewniej grozi mi kara śmierci”, powtarzała wesoło – ale za nic w świecie nie wyjawiłaby nikomu swojego wieku. („Słodka tajemnica damy”). Freda dawała jej dwadzieścia pięć lat, choć głośno nigdy tego nie powiedziała.
– Pomnóż to przez dwa i odejmij dziesięć – doradził jej Duncan.
A co w tym czasie działo się z matką Fredy? Najczęściej widywano ją, jak chwiejnym krokiem zmierzała z dzbankiem do sklepu spółdzielczego i wracała, napełniwszy go sherry „leżakowaną w drewnie”, co brzmiało wytwornie, podczas gdy w istocie chodziło o zwykłą beczkę z kurkiem na zapleczu spółdzielni.
Ojciec Fredy, znacznie starszy od matki, umarł pewnego dnia w pracy („Kopnął w kalendarz”). Ze względu na słaby wzrok udało mu się uniknąć wyjazdu na front, za to serce zawiodło go, gdy Freda miała zaledwie pięć lat.
– I tak był sztywniakiem – twierdziła Gladys. – Stary nudziarz. Nie wiem, czego się właściwie spodziewałam. – W istocie dobrze wiedziała, że jedyne, na czym jej zależało, to nie musieć codziennie chodzić do pracy w Rowntree. Właśnie w tamtejszym biurze poznała ojca Fredy, wdowca „na kierowniczym stanowisku”. W uszach Fredy „kierownicze stanowisko” brzmiało bardzo majestatycznie. Ilekroć myślała o ojcu, czuła zapach czekolady, tweedu oraz tytoniu. Co tydzień przynosił do domu torbę czekoladek z odrzutu, które to dostawy tragicznie przerwała jego śmierć.
Odkąd przeniósł się w zaświaty, jego imię rzadko gościło na ustach Gladys. Zwracając się do Fredy, mówiła o nim po prostu „twój ojciec” albo częściej „ta świnia”, przydając mu w oczach córki cech niemal mitycznych, jakby zszedł z Olimpu specjalnie po to, żeby zapłodnić Gladys przed powrotem do swego boskiego królestwa. W jej wydaniu mitów greckich dziewczętom niemal stale zdawało się grozić porwanie przez nadpobudliwego Zeusa pod postacią łabędzia albo byka, a nawet mrówki. Dlaczego zatem nie świni?
W świecie doczesnym ojcu Fredy po prostu pochlebiało zainteresowanie młodszej kobiety. Z początku dzięki Gladys poczuł się młody, a wkrótce potem, również za jej sprawą, bardzo leciwy. Historia stara jak świat, odwieczna jak greccy bogowie.
– Dlaczego ten Zeus musiał zakładać przebranie? – zastanawiała się Vanda, kartkując książkę Fredy w wagonie kolejowym, na ziemi niczyjej między Rotherham a Sheffield. – Osobiście wolałabym, żeby puknął mnie król bogów niż jakaś mrówka. I jak, u licha, mrówka miałaby mnie puknąć? Ma za małe żądełko. To jakiś absurd.
– Żądełko? – parsknął Duncan. – Co to ma być, droga Vando? Fiut to fiut. Nazywaj rzeczy po imieniu.
Rozmowa ta odbywała się, niestety, pod nieobecność Fredy, która stała na korytarzu i przewieszona przez okno narażała się na dekapitację, nie zważając na to, że w oczy raz po raz wpadają jej płatki sadzy z komina parowozu. Lubiła dreszczyk emocji.
W sytuacji braku opieki rodzicielskiej – wynikającego zarówno ze świadomego zaniechania, jak i okoliczności życiowych – Vanda i Duncan, na ile mogli, odgrywali wobec Fredy role przyzwoitek. Adele się w to nie angażowała – jej domeną było planowanie i pilnowanie terminów.
– Zabawna z nas rodzinka, prawda? – śmiała się Vanda.
– Trzeba brać, co dają – mówił Duncan.
Aż w końcu pewnego dnia Adele wzięła Fredę na bok i oznajmiła jej, że stała się „zbyt kobieca” na dzianiny dziecięce i jej usługi nie będą już potrzebne.
– Słucham? – nie zrozumiała Freda. Jak jej obecność mogła być niepożądana? Uważała się za bardzo pożądaną.
– Zostałaś zdemobilizowana, kochanie – wyjaśniła Adele z większym niż zwykle uczuciem (rzadko pozwalała sobie na jakiekolwiek emocje). Nie ulegało wątpliwości, że pomimo rysów elfa i sposobu bycia filuternego chochlika Freda dorobiła się aż nadto widocznego biustu i już jakiś czas temu zaczęła przyjmować comiesięczne „wizyty ciotki” pod okiem matkującej Vandy, która twierdziła, że Freda ma „bóle wzrostowe”. Dziewczyna zastanawiała się, co też miałoby to oznaczać. Wyobraźnia podsuwała jej obraz własnego ciała rozciąganego na łożu tortur.
– Jesteś nad wiek rozwinięta, moja droga – stwierdziła Adele. – Pod każdym względem.
– Będziemy za tobą tęsknić – zapewniła Vanda, tuląc Fredę do moherowego swetra przesiąkniętego zapachem tytoniu i Habanity. Przetrząsnęła torebkę w poszukiwaniu jakiegoś prezentu na pożegnanie i znalazła tylko chustkę do nosa z wyhaftowanym inicjałem „V” – wymiętą, ale „nieużywaną”, jak zapewniła Fredę. Duncan podarował jej swoją talię (znaczonych) kart. Od tamtego dnia minął już prawie rok i Freda początkowo odczuwała żal na myśl, że jej towarzysze kontynuują bez niej pokazy w zmoczonym mżawką Darlington albo innym Doncaster. Jednak przed kilkoma tygodniami, natknąwszy się na Adele w zabytkowym centrum Yorku, odkryła, że „Dzianin” już nie ma, bo Vanda niespodziewanie wyszła za mąż za niejakiego Waltera, właściciela firmy budowlanej, i zamieszkała w Grantham.
– Dalej już się nie dało – dodała Adele takim tonem, jakby chodziło o Timbuktu. Jeszcze bardziej nieprawdopodobna okazała się nowina, że Vanda oczekuje dziecka. (Z radością czy smutkiem? – zastanawiała się Freda).