Świątynie rozrywki - Kate Atkinson - ebook + książka

Świątynie rozrywki ebook

Kate Atkinson

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Błyskotliwa historia rozgrywająca się w międzywojennym Londynie. Wciągająca niczym mroczny półświatek, o którym opowiada.

Jest rok 1926, Wielka Brytania wciąż liże rany po I wojnie światowej, a w jej stolicy kwitnie szalone życie nocne. W klubach Soho członkowie Izby Lordów bawią się z początkującymi aktorkami, zagranicznymi dygnitarzami i gangsterami, a fordanserki inkasują szylinga za taniec.

Nellie Coker w pełni zapracowała sobie na złą sławę królowej pełnego blichtru londyńskiego półświatka. To bezwzględna, a zarazem ambitna matka sześciorga dzieci, która marzy o awansie społecznym dla swego potomstwa. Sukces przysparza jej jednak wrogów i imperium Nellie musi się zmierzyć zarówno z zewnętrznymi, jak i wewnętrznymi zagrożeniami.

Rozbrzmiewające muzyką i gwarem świątynie rozrywki w Soho kryją mroczne tajemnice, a w podziemnym labiryncie zbrodni łatwo się zagubić…

***

Kate Atkinson to jedna z najwybitniejszych współczesnych powieściopisarek, zdobywczyni nagrody Costa w kategorii Książka Roku za swój debiut Za obrazami w muzeum. Akcja trzech z jej docenionych przez krytykę i nagrodzonych powieści – Jej wszystkie życia (zekranizowanej przez BBC w 2022 roku jako znakomicie przyjęty serial z Thomasin McKenzie w roli głównej), Bóg pośród ruin (obie wyróżnione Costa Novel Award) oraz Transcription – rozgrywa się w czasach II wojny światowej. Jest także autorką serii bestsellerowych kryminałów o prywatnym detektywie Jacksonie Brodiem, obejmującej Zagadki przeszłości, Przysługę, Kiedy nadejdą dobre wieści? oraz O świcie wzięłam psa i poszłam…, na podstawie których powstał serial BBC z Jasonem Isaacsem. Po latach Jackson Brodie powrócił w powieści zatytułowanej Bezkresne niebo, a kolejna część sagi, Death at the Sign of the Rook, ma się ukazać w 2024 roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 568

Oceny
3,6 (24 oceny)
8
4
9
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
martuna

Nie polecam

okropna nuda
00
Kiddo75

Nie oderwiesz się od lektury

Zdecydowanie warto,ale ja uwielbiam wszystkie książki Autorki.
00
Anmanika

Dobrze spędzony czas

bardzo intensywna książka opisująca fikcja postać właścicielki klubów nocnych w Londynie .
00
Anna-Maria-Trzpis

Całkiem niezła

Nic szczególnego. powieść jakic h wiele. Może lektura pozostałych pozwoli mi zrozumieć, za co ten Order Imperium.
00

Popularność




Rok 1926

Więzienie Holloway

Będą kogoś wie­szać? – dopy­ty­wał mały, roz­e­mo­cjo­no­wany gaze­ciarz, nie zwra­ca­jąc się do nikogo w szcze­gól­no­ści. Niski, zale­d­wie trzy­na­sto­letni, pod­ska­ki­wał jak na sprę­ży­nach, usi­łu­jąc doj­rzeć, co też wywo­łało tę zgoła wode­wi­lową atmos­ferę. Dopiero zaczy­nało świ­tać i mia­sto wciąż spo­wi­jał mrok, co nie prze­szko­dziło żąd­nemu roz­rywki tłu­mowi osób naj­roz­ma­it­szej pro­we­nien­cji zebrać się przed bramą wię­zie­nia Hol­lo­way. Na pierw­szy rzut oka połowa z nich wstała wcze­snym ran­kiem spe­cjal­nie w tym celu, pod­czas gdy druga połowa naj­wy­raź­niej wcale się nie poło­żyła.

Wielu obec­nych miało na sobie stroje wie­czo­rowe: męż­czyźni mary­narki albo fraki, białe kami­zelki i takież muchy, a drżące z chłodu kobiety – cien­kie jedwabne suk­nie z odkry­tymi ple­cami, na które narzu­ciły kosz­towne futra. Chło­pak wyczu­wał w powie­trzu opary prze­tra­wio­nego alko­holu zmie­szane z zapa­chem per­fum i wonią tyto­niu. Szy­chy z wyż­szych sfer, pomy­ślał. Zdzi­wiło go, że tak chęt­nie tło­czą się tutaj ramię w ramię z ulicz­nymi latar­ni­kami, mle­cza­rzami i robot­ni­kami w dro­dze na pierw­szą zmianę, nie mówiąc już o zwy­kłej hoło­cie i przy­god­nych gapiach, któ­rych zawsze cią­gnęło do wszel­kich zbie­go­wisk, nawet jeśli nie mieli poję­cia, o co wła­ści­wie cho­dzi. Mały gaze­ciarz nie zali­czał się do tej ostat­niej grupy; był tylko cie­ka­wym obser­wa­to­rem absur­dów tego świata.

– To jak? Będą kogoś wie­szać? – powtó­rzył nie­zra­żony bra­kiem odpo­wie­dzi i szarp­nął za rękaw sto­ją­cego obok waż­niaka: tęgiego, rumia­nego męż­czy­znę z cuch­ną­cym cyga­rem mię­dzy zębami i otwartą butelką szam­pana w ręce. Chło­pak przy­pusz­czał, że męż­czy­zna roz­po­czął wie­czór w nie­ska­zi­tel­nym stroju, lecz teraz sztywny przód bia­łej kami­zelki miał cały upstrzony pla­mami i reszt­kami jedze­nia, a błysz­czące lakierki nosiły ślady wymio­cin. Czer­wony goź­dzik, mocno przy­wię­dły po cało­noc­nych eks­ce­sach, dyn­dał smęt­nie w jego buto­nierce.

– Wręcz prze­ciw­nie – odparł uprzej­mie waż­niak, chwie­jąc się lekko. – Dzi­siaj świę­tu­jemy. Mateczka Coker wycho­dzi wresz­cie na wol­ność.

Chło­piec pomy­ślał, że „mateczka Coker” brzmi jak imię postaci z dzie­cię­cej rymo­wanki.

Sto­jąca z jego dru­giej strony kobieta w sza­rym gabar­dy­no­wym stroju dzier­żyła przed sobą kawa­łek kar­tonu jak tar­czę. Gaze­ciarz musiał dobrze wycią­gnąć szyję, żeby prze­czy­tać, co jest na nim napi­sane. Na tek­tu­rze z furią naba­zgrano ołów­kiem: „Zapłatą pra­wego jest życie, nie­go­dzi­wiec zyskuje karę. Księga Przy­słów 10,16”2. Chło­piec bez­gło­śnie wyma­wiał czy­tane słowa, nie sta­ra­jąc się nawet dociec ich zna­cze­nia. Przez dzie­sięć lat równo tydzień w tydzień zmu­szony był cho­dzić do szkółki nie­dziel­nej, gdzie jed­nak tylko dość powierz­chow­nie zapo­znał się z poję­ciem grze­chu.

– Zdro­wie sza­now­nej pani! – zawo­łał rado­śnie waż­niak z cyga­rem i wznió­sł­szy butelkę w kie­runku odzia­nej na szaro kobiety, pocią­gnął solidny łyk szam­pana. W odpo­wie­dzi łyp­nęła na niego spode łba, mam­ro­cząc coś o Sodo­mie i Gomo­rze.

Gaze­ciarz prze­pchnął się naprzód, skąd miał lep­szy widok na budzące grozę drew­niane, nabi­jane żela­znymi ćwie­kami wię­zienne wrota; paso­wały bar­dziej do śre­dnio­wiecz­nej for­tecy niż do zakładu kar­nego dla kobiet. Gdyby trzech takich jak on sta­nęło nawza­jem na swo­ich ramio­nach niczym chiń­scy akro­baci, któ­rych oglą­dał w Hipo­dro­mie, wów­czas ten sto­jący naj­wy­żej z tru­dem dosię­gnąłby łuko­wa­tego zwień­cze­nia bramy. Hol­lo­way budziło w chło­paku roman­tyczne sko­ja­rze­nia: wyobra­żał sobie uwię­zione za gru­bymi kamien­nymi murami piękne, bez­radne bia­ło­głowy, cze­ka­jące na swego wybawcę. Chęt­nie pospie­szyłby im na ratu­nek.

Na miej­scu, gotów na bie­żąco doku­men­to­wać emo­cje tłumu, był już foto­graf z redak­cji „Empire News”. Jego pro­fe­sję zdra­dzała legi­ty­ma­cja zawa­diacko zatknięta za wstążkę kape­lu­sza. Chło­pak czuł z nim pewne pokre­wień­stwo – osta­tecz­nie obaj pra­co­wali w branży infor­ma­cyj­nej. Foto­graf pstry­kał wła­śnie zdję­cie grupce ślicz­no­tek. Gaze­ciarz sły­szał wcze­śniej o takich mło­dych kobie­tach; nie uwa­żał, aby prze­glą­da­nie egzem­pla­rzy „Tatlera” i „Bystan­dera”, które raz w tygo­dniu wrzu­cał do skrzy­nek na listy, było poni­żej jego god­no­ści.

Ślicz­notki – rzadko spo­ty­kane w tej oko­licy mia­sta – pozo­wały przed bramą wię­zie­nia. Trzy z nich, otu­lone puszy­stymi futrami dla ochrony przed poran­nym chło­dem, mogły liczyć sobie około dwu­dzie­stu lat, czwarta – zbyt młoda, aby można ją było uznać za przed­sta­wi­cielkę słyn­nej zło­tej mło­dzieży – nosiła szkolny mun­du­rek z wełny cze­san­ko­wej. Wszyst­kie cztery przy­bie­rały wyszu­kane pozy, jak na poka­zie mody; wyglą­dało na to, że nie pierw­szy raz stoją przed obiek­ty­wem. Chło­pak nawet nie pró­bo­wał ukryć swo­jego ocza­ro­wa­nia. Łatwo ule­gał kobie­cym wdzię­kom.

Foto­graf zapi­sał imiona dziew­cząt w wyję­tym z kie­szeni note­sie, żeby w jutrzej­szym wyda­niu gazety opa­trzyć zdję­cie wła­ści­wym pod­pi­sem. Nel­lie Coker miała kwity na redak­tora działu foto­gra­ficz­nego; męż­czy­zna podej­rze­wał, że jego szef dał się przy­ła­pać jak zwy­kły uczniak.

– Śmiało! – zawo­łał do kogoś, kto znaj­do­wał się poza zasię­giem wzroku gaze­cia­rza. – Podejdź do nas, Ram­say! Dołącz do swo­ich sióstr!

Nie wia­domo skąd poja­wił się młody czło­wiek i pozu­jące dziew­częta od razu przy­cią­gnęły go do sie­bie. Spra­wiał wra­że­nie nie­za­do­wo­lo­nego, lecz na znak dany przez foto­grafa zmu­sił się do krzy­wego uśmie­chu w bla­sku fle­sza.

A potem osa­dzone w potęż­nych wię­zien­nych wro­tach mniej­sze drzwi otwo­rzyły się bez fan­far i niska, sowio­oka kobieta wyszła przez nie na spo­tka­nie wol­no­ści, mru­ga­jąc inten­syw­nie w świe­tle wsta­ją­cego dnia. Tłum – głów­nie ci z wyż­szych sfer – począł wiwa­to­wać, woła­jąc: „Brawo, sta­ruszko!” i „Witaj z powro­tem, Nel­lie!”, choć do uszu chło­paka dotarł też dobie­ga­jący z głębi tłumu okrzyk: „Jeza­bel!”. Podej­rze­wał, że wyrwał się on z ust tam­tej kobiety w sza­rej gabar­dy­nie.

Nel­lie Coker wydała mu się cał­kiem nijaka i nie potra­fił dostrzec w niej żad­nego podo­bień­stwa do Jeza­bel, o któ­rej sły­szał kie­dyś w szkółce nie­dziel­nej. Nie­mal ugi­nała się pod wiel­kim bukie­tem bia­łych lilii i pąso­wych róż, który wci­śnięto jej w obję­cia. Jedna ze ślicz­no­tek zarzu­ciła na byłą już więź­niarkę trzy­mane w pogo­to­wiu obszerne futro, jakby pró­bo­wała uga­sić ogień. Matka małego gaze­cia­rza też narzu­ciła swój płaszcz na jego malutką sio­strzyczkę, gdy ta prze­wró­ciła się na pale­ni­sko i jej luźna sukienka zajęła się od żaru. Obie prze­żyły, a sio­strze na pamiątkę została tylko nie­wielka bli­zna.

Młode pięk­no­ści tło­czyły się, na zmianę przy­tu­la­jąc i cału­jąc uwol­nioną, więc chło­pak domy­ślił się, że to ich matka. Młod­sza przy­warła do niej w spo­sób, który wydał się gaze­cia­rzowi dziw­nie sztuczny, rodem ze szmi­ro­wa­tej farsy. Uwa­żał się za znawcę teatru; dzięki temu, że roz­no­sił gazety, znał dobrze wszyst­kie sceny na West Endzie. W Palace The­atre por­tier, gada­tliwy wete­ran znad Sommy, pod­czas popo­łu­dnio­wych spek­ta­kli wpusz­czał go za darmo na naj­wyż­szy bal­kon. W ten spo­sób gaze­ciarz już pięć razy obej­rzał No, No, Nanette i był po uszy zako­chany w Bin­nie Hale, olśnie­wa­ją­cej gwieź­dzie przed­sta­wie­nia. Znał też na pamięć słowa do Her­batki dla dwojga oraz Chcę być szczę­śliwa i chęt­nie by je odśpie­wał, gdyby go ktoś popro­sił. W spek­ta­klu była scena, w któ­rej tan­cerki wraz z Bin­nie (gaze­ciarz uwa­żał, że widuje ją wystar­cza­jąco czę­sto, aby pozwo­lić sobie w myślach na taką poufa­łość) wcho­dziły na scenę w kostiu­mach kąpie­lo­wych. Na ten pory­wa­jący i skan­da­liczny widok oczy nie­mal wycho­dziły mu z orbit, ile­kroć to oglą­dał.

Jedyny minus był taki, że aby wśli­zgnąć się nie­po­strze­że­nie na widow­nię, za każ­dym razem musiał wysłu­chi­wać przy­dłu­gich wojen­nych wspo­min­ków por­tiera, a także podzi­wiać kolek­cję jego ran odnie­sio­nych w Bli­ghty Val­ley. Kiedy wybu­chła wojna, gaze­ciarz liczył sobie zale­d­wie rok i nie miał o niej żad­nego wyobra­że­nia, podob­nie jak o grze­chu.

Ram­say, młod­szy syn Nel­lie, zmu­szony był prze­jąć z rąk matki ciężki bukiet. Foto­graf uchwy­cił go w momen­cie, gdy tulił kwiaty do piersi niczym zaru­mie­niona panna młoda, i ku iry­ta­cji jego sióstr (oraz samego Ram­saya) aku­rat to zdję­cie tra­fiło naza­jutrz na pierw­szą stronę, wprost pod nagłó­wek obwiesz­cza­jący: „SYN CIE­SZĄ­CEJ SIĘ ZŁĄ SŁAWĄ WŁA­ŚCI­CIELKI KLUBU NOC­NEGO W SOHO, NEL­LIE COKER, WITA WYCHO­DZĄCĄ Z WIĘ­ZIE­NIA MATKĘ”. Ram­say liczył, że zdoła samo­dziel­nie zapra­co­wać na sławę, zamiast wciąż świe­cić świa­tłem odbi­tym od swej matki. Duszna woń kwia­tów spra­wiła, że zakrę­ciło mu się w nosie i wydał z sie­bie gło­śną serię kich­nięć. Gaze­ciarz usły­szał jesz­cze, jak Nel­lie bur­czy na syna: „Ram­say, weź się w garść, na miłość boską!”, i pomy­ślał, że takich samych słów spo­dzie­wałby się z ust wła­snej matki.

– Chodź, mamo – ode­zwała się jedna z dziew­cząt. – Wra­camy do domu.

– Nie – zapro­te­sto­wała sta­now­czo Nel­lie Coker. – Poje­dziemy do Ame­ty­stu, żeby świę­to­wać. – Pilot w końcu objął stery.

Tłum zaczął rzed­nąć i mały gaze­ciarz także ruszył w swoją drogę, pod­nie­siony na duchu myślą, że dane mu było uczest­ni­czyć w tak wie­ko­pom­nym wyda­rze­niu. Nagle przy­po­mniał sobie o jabłku, sta­rym i pomarsz­czo­nym, które z samego rana scho­wał na póź­niej. Wyjął je teraz z kie­szeni i zaczął chru­pać gło­śno jak koń, roz­ko­szu­jąc się cudowną sło­dy­czą.

Waż­niak z cyga­rem spo­strzegł go i zagad­nął: „Nie­złe wido­wi­sko, co?”, jakby opi­nia chło­paka naprawdę się dla niego liczyła, po czym trzep­nął go po przy­ja­ciel­sku w ucho i wrę­czył mu sze­ścio­pen­sówkę. Uszczę­śli­wiony gaze­ciarz odda­lił się tanecz­nym kro­kiem.

Kiedy odcho­dził, ktoś z tłumu krzyk­nął:

– Zło­dziej!

Obe­lga mogła w zasa­dzie doty­czyć każ­dego, może poza jed­nym czło­wie­kiem, który obser­wo­wał całe zaj­ście z tyl­nego sie­dze­nia nie­ozna­ko­wa­nego auta. Był to nie kto inny jak nad­in­spek­tor John Fro­bi­sher – „Fro­bi­sher z Yardu”, jak nazy­wano go na łamach „Johna Bulla”, zresztą nie­zgod­nie z prawdą, jako że ostat­nio odde­le­go­wano go na poste­ru­nek przy Bow Street w Covent Gar­den, żeby go tro­chę „posprzą­tał”. Uznaw­szy, że na Bow Street pleni się korup­cja, sze­fo­stwo powie­rzyło mu zada­nie odsia­nia zia­ren od plew.

Jakiś czas wcze­śniej „John Bull” zle­cił temuż Fro­bi­she­rowi napi­sa­nie serii arty­ku­łów na pod­sta­wie wła­snych doświad­czeń, z zamia­rem wyda­nia ich póź­niej w postaci książki. Fro­bi­sher nie był nar­cy­zem – wręcz prze­ciw­nie – lecz pro­po­zy­cja mile go połech­tała. Jako zapa­lony czy­tel­nik nie mógł przejść obo­jęt­nie obok takiego wyzwa­nia. Teraz jed­nak nie był już pewien, czy dobrze postą­pił; zapro­po­no­wał, żeby zaty­tu­ło­wać ów zbiór opo­wia­dań Lon­dyn po zmierz­chu, ale redak­cja wolała tytuł Noc na uli­cach występku. Sam nie wie­dział, dla­czego tak go to zasko­czyło; osta­tecz­nie wszyst­kie bru­kowce lubo­wały się w opi­sy­wa­niu dra­stycz­nych histo­rii, takich jak te o cudzo­ziem­cach uwo­dzą­cych kobiety, cho­ciaż tym ostat­nim czę­ściej gro­ziła utrata torebki na ulicy w biały dzień.

Dotych­czas żadne z opo­wia­dań nad­in­spek­tora nie uka­zało się dru­kiem. Ile­kroć skła­dał w redak­cji tekst, sły­szał, że kolejny ma być bar­dziej pikantny, bar­dziej „sen­sa­cyjny”, cho­ciaż wszelka wul­gar­ność i upodo­ba­nie do sen­sa­cji były mu z gruntu obce. Trzeźwo myślący Fro­bi­sher nie był pozba­wiony psy­cho­lo­gicz­nej głębi i poczu­cia humoru, lecz słu­żąc w poli­cji metro­po­li­tal­nej, rzadko miał oka­zję robić uży­tek z jed­nego albo dru­giego.

Z roz­tar­gnie­niem śle­dził teraz wędrówkę dwóch kobiet, które – sta­ra­jąc się nie zwra­cać na sie­bie uwagi – prze­ci­skały się przez tłum i zręcz­nie opróż­niały kie­sze­nie gapiów. Fro­bi­sher roz­po­znał w nich człon­ki­nie żeń­skiego gangu Czter­dzie­stu Zło­dzie­jek, w tej chwili jed­nak go nie inte­re­so­wały – to były zwy­kłe płotki.

Pod wię­zie­nie zaje­chały dwa kre­mowo-czarne ben­tleye: jeden pry­watny, drugi wyna­jęty dla więk­szego efektu. Klan Coke­rów roz­dzie­lił się na dwie grupy i odje­chał, macha­jąc do tłumu niczym człon­ko­wie rodziny kró­lew­skiej. Prze­stęp­stwo naj­wy­raź­niej popła­cało; walka z nim już nie. Jako pra­wo­rządny oby­wa­tel Fro­bi­sher poczuł, że wzbiera w nim złość. Zara­zem musiał zdu­sić ukłu­cie zazdro­ści na widok ben­tleyów: sam przy­mie­rzał się wła­śnie do zakupu skrom­nych czte­rech kółek – nie­rzu­ca­ją­cego się w oczy modelu austin seven, będą­cego samo­cho­dem dla zwy­kłych zja­da­czy chleba.

Impe­rium mateczki Coker było dom­kiem z kart, który Fro­bi­sher zamie­rzał zbu­rzyć. Sto­łeczne nocne kluby, a zwłasz­cza Ame­tyst, jar­marczny klej­not w samym sercu Soho, dziel­nicy noc­nych uciech, uwa­żał za brudne, choć nie­po­zba­wione blich­tru trze­wia Lon­dynu. Nad­in­spek­tora nie gor­szyły przy tym wcale występki natury moral­nej – tańce, popi­jawy czy nawet nar­ko­tyki – cho­dziło mu o dziew­częta. Dziew­częta, które prze­pa­dały bez wie­ści jak Lon­dyn długi i sze­roki. Sam wie­dział przy­naj­mniej o pię­ciu, które zagi­nęły w ciągu ostat­nich kilku tygo­dni. Gdzie się podziały? Podej­rze­wał, że prze­kro­czyły próg któ­re­goś z klu­bów w Soho i już stam­tąd nie wyszły.

Zwró­cił się teraz do kobiety sie­dzą­cej obok niego na tyl­nym sie­dze­niu nie­ozna­ko­wa­nego radio­wozu:

– Dobrze im się pani przyj­rzała, panno Kel­ling? Sądzi pani, że da radę zro­bić to, o co panią pro­szę?

– Ależ oczy­wi­ście, panie nad­in­spek­to­rze – odpo­wie­działa Gwen­do­len.

Królowa Nocy

W Ame­ty­ście szef bar­ma­nów Fred­die Bas­sett wrę­czył Nel­lie kolejny roz­ło­ży­sty bukiet.

– Witamy z powro­tem, pani Coker – rzekł.

Żadna tam „Nel­lie”, ni­gdy nie pozwo­liłby sobie na taką poufa­łość wobec kogo­kol­wiek z tej rodziny. Miał swoje zasady; bądź co bądź prak­tyki odby­wał w Ritzu, zanim stra­cił tam posadę po nie­for­tun­nym incy­den­cie z udzia­łem dwóch poko­jó­wek i bie­liź­niarki.

– Ciąg dal­szy może sobie pani dośpie­wać – oznaj­mił Nel­lie, ubie­ga­jąc się o pracę w Ame­ty­ście, a ona odparła:

–Wola­ła­bym nie.

Nel­lie nie lubiła kwia­tów, uwa­żała je za zbyt osten­ta­cyjne. Według niej bukiety powinno się przy­no­sić wyłącz­nie na śluby i pogrzeby. Byle nie na jej pogrzeb – co to, to nie. Pra­gnęła opu­ścić świat rów­nie naga, jak na niego przy­szła, bez choćby jed­nej sto­krotki.

Zamiast kwia­tów wola­łaby dziś dostać pudełko cia­stek z miesz­czą­cej się tuż za rogiem, przy Greek Street, cukierni Maison Ber­taux – cze­ko­la­do­wych ekle­rów albo rumo­wych babe­czek, a naj­chęt­niej i jed­nych, i dru­gich. Miała okropną sła­bość do sło­dy­czy, zapo­cząt­ko­waną przez cierp­kie lan­drynki i mię­tówki, któ­rymi zaja­dała się pod­czas swo­jego dzie­ciń­stwa w Szko­cji. Naj­gor­szą rze­czą w wię­zie­niu było jedze­nie. Córki dostar­czały jej do Hol­lo­way sło­dy­cze w dni odwie­dzin. Pod­czas odsiadki Nel­lie snuła wiele prze­my­śleń na temat reformy wię­zien­nic­twa, a na szczy­cie listy pla­so­wała się coty­go­dniowa por­cja sło­dy­czy za dwa pensy – pia­nek albo koko­sa­nek, do wyboru.

Kiedy pół roku wcze­śniej prze­kro­czyła próg zakładu kar­nego, per­so­nel Ame­ty­stu prze­słał jej dar godny święta plo­nów – wielki bukiet kwia­tów oraz kosz egzo­tycz­nych owo­ców, wymyśl­nie uło­żo­nych przez han­dla­rza z Covent Gar­den, pry­wat­nie sta­łego bywalca klubu. Dołą­czony liścik zawie­rał tylko jedno słowo: „Powo­dze­nia”; litery wycięto z fan­ta­zyj­nie tło­czo­nej srebr­nej kartki oko­licz­no­ścio­wej, wydo­by­tej z szafki sto­ją­cej w jakimś ciem­nym kącie i miesz­czą­cej klu­bowe ozdoby nowo­roczne.

Eks­tra­wa­gancki poda­ru­nek został natu­ral­nie zare­kwi­ro­wany przez straż­niczkę, led­wie Nel­lie prze­kro­czyła zło­wro­gie mury wię­zie­nia. Egzo­tyczne spe­cjały w postaci ana­na­sów, brzo­skwiń i fig roz­dzie­lono mię­dzy pra­cow­ni­ków Hol­lo­way, Nel­lie musiała zaś zado­wo­lić się skromną wię­zienną strawą: codzienną por­cją gro­chówki, pud­din­giem z łojem oraz gula­szem woło­wym – mocno nie­świe­żym daniem, które ni­gdy nawet nie stało obok krowy.

Pierw­szej nocy, zanim Nel­lie udała się na spo­czy­nek, przez podaj­nik w drzwiach celi ktoś wetknął do środka kwiat – czer­woną różę wyjętą z bukietu. Nie było dla niej jasne, co miałby wyra­żać ten gest – pogardę czy raczej pocie­sze­nie? Jej towa­rzyszka z celi, Bel­gijka, która zastrze­liła kochanka, nie miała takich roz­te­rek. Chwy­ciła różę i tak długo po niej dep­tała, aż zimne płyty posadzki pod jej cięż­kimi pode­szwami zabar­wiły się na czer­wono.

Klub dopiero co zamknął swe podwoje, lecz więk­szość per­so­nelu została, żeby uro­czy­ście powi­tać na pokła­dzie sze­fową, i tylko muzycy z orkie­stry jak na złość spa­ko­wali się i poszli (na każ­dym kroku pod­kre­ślali swoją nie­za­leż­ność). Led­wie przed godziną grali Boże, chroń króla, pod­czas gdy ostat­nie nie­do­bitki na par­kie­cie chwiej­nie sta­rały się utrzy­mać postawę na bacz­ność. Nel­lie surowo prze­strze­gała zasad (a pod jej nie­obec­ność prze­strze­gano ich jesz­cze suro­wiej) i nikt, nawet naj­bar­dziej pijany, nie ośmie­liłby się usiąść pod­czas hymnu. Teraz w środku było już tylko kilku sta­łych bywal­ców, sym­pa­tycz­nych bul­wa­ro­wych bir­ban­tów, któ­rzy do wtóru z posłu­ga­czami, por­tie­rami, kel­ne­rami i sze­fem kuchni z poran­nej zmiany powta­rzali chó­rem za Fred­diem:

– Witamy z powro­tem, pani Coker!

Wszy­scy mieli za sobą kolejną gorącą noc w środku tygo­dnia, gdy co drugi klient wygląda, jakby wra­cał z meczu rugby albo stu­denc­kiej popi­jawy. Zmę­czone for­dan­serki oto­czyły Nel­lie cia­snym wia­nusz­kiem. Z bli­ska roz­ta­czały wokół sie­bie nie­świeżą woń taniego pudru, per­fum i potu, lecz po zadu­chu w Hol­lo­way była to cał­kiem miła, zna­joma mie­szanka i Nel­lie pozwo­liła im się wyści­skać, po czym prze­go­niła je do łóżek. O świ­cie Ame­tyst zamie­rał i oży­wał ponow­nie dopiero po zmierz­chu. Otwie­rał wów­czas sze­roko swą pasz­czę przed nie­prze­rwa­nym koro­wo­dem ludzi.

Kucharz spe­cjal­nie roz­pa­lił pod kuch­nią, żeby przy­go­to­wać dla Nel­lie śnia­da­nie. Kury z Nor­folk nie narze­kały na brak zaję­cia, dostar­cza­jąc Ame­ty­stowi jaj, któ­rych całe tuziny dowo­żono co dzień pierw­szym poran­nym pocią­giem. Szef kuchni był bar­dzo cie­kaw jej wię­zien­nych śnia­dań.

– Pajda chleba z mar­ga­ryną i kubek kakao – poin­for­mo­wała go krótko Nel­lie.

– Dołożę pani jesz­cze kilka kieł­ba­sek. Trzeba panią tro­chę pod­tu­czyć – odparł z tro­ską.

– Pew­nie tak – przy­znała.

Rodzina prze­szła do jed­nego z pry­wat­nych pomiesz­czeń, gdzie cze­kał już nakryty przez kel­nera stół ze świe­żym obru­sem i srebr­nymi sztuć­cami. Fred­die otwo­rzył dla wszyst­kich szam­pana: butelkę Dom Peri­gnon dla rodziny, a dla pra­cow­ni­ków klubu tań­szą markę, kupo­waną za sie­dem szy­lin­gów i sześć pen­sów, a sprze­da­waną po trzy gwi­nee za sztukę, osiem za dwie butelki.

– Czy jest coś mil­szego niż odgłos strze­la­ją­cego korka od szam­pana? – zauwa­żyła Nel­lie.

– Tylko świa­do­mość, że nie odli­cza się go od zysków – odrze­kła Edith, w któ­rej żyłach krew Coke­rów pły­nęła żywym, wart­kim stru­mie­niem.

Potom­stwo Nel­lie Coker wkro­czyło na scenę tego świata w nastę­pu­ją­cej kolej­no­ści: jako pierw­szy Niven – zgod­nie z powszech­nym ocze­ki­wa­niem nie­obecny tego ranka pod Hol­lo­way – a zaraz po nim Edith. Póź­niej nastą­piła chwi­lowa prze­rwa: Nel­lie pró­bo­wała wal­czyć z per­spek­tywą dal­szego macie­rzyń­stwa, a gdy prze­grała, w szyb­kim tem­pie uro­dziła kolejno Betty, Shir­ley i Ram­saya. Koro­wód zamy­kała jede­na­sto­let­nia dziś Kitty, naj­słab­sza z miotu, znana też jako le bébé3, jak nazy­wała ją matka, gdy wśród tak wielu imion bez powo­dze­nia szu­kała tego wła­ści­wego. Nel­lie ode­brała fran­cu­skie wykształ­ce­nie – fakt, który można było roz­ma­icie inter­pre­to­wać.

W akcie uro­dze­nia Kitty wid­niało nazwi­sko jej ojca, cho­ciaż według Edith nale­żało ono do majora, który zgi­nął w pierw­szej bitwie nad Marną, rok przed naro­dzi­nami jej naj­młod­szej sio­stry. („Powiedzmy, że zda­rzył się cud” – odpie­rała zarzuty nie­wzru­szona Nel­lie).

Trzy naj­star­sze córki sta­no­wiły pod­porę rodziny. Betty i Shir­ley stu­dio­wały w Cam­bridge.

– Nie obno­szą się ze swoim wykształ­ce­niem – zachwa­lała je z dumą matka poten­cjal­nym zalot­ni­kom. („Pra­wie wcale go po nich nie widać” – dorzu­cał Niven). Cza­sami Nel­lie zacho­wy­wała się bar­dziej jak impre­sa­rio teatralny niż matka.

Edith zre­zy­gno­wała z uni­wer­sy­tetu oraz mał­żeń­stwa na rzecz kursu księ­go­wo­ści i rachun­ko­wo­ści. Pod­czas gdy Nel­lie była hors de com­bat4 w Hol­lo­way, to ona dzier­żyła ster okrętu Coke­rów. Ame­tyst ofi­cjal­nie zamknięto, cho­ciaż Edith rzecz jasna otwo­rzyła go ponow­nie, naza­jutrz po ska­za­niu Nel­lie, pod nową nazwą Talia Kart, lecz dla bywal­ców klub pozo­stał i już zawsze miał być Ame­tystem.

W oso­bi­stym ran­kingu Nel­lie Edith zaj­mo­wała drugą lokatę – ule­piona z rów­nie twar­dej gliny, co matka, była jej chef d’affa­ires5. Znała się na inte­re­sach i wyka­zy­wała się nie­zbędną do ich pro­wa­dze­nia bez­względ­no­ścią godną rodu Bor­giów. Pie­nią­dze były naj­waż­niej­sze. Cała rodzina wie­działa, jak to jest mieć ich tro­chę, potem nie mieć ich wcale, a jesz­cze póź­niej opły­wać w dostatki, i żadne nie pra­gnęło znowu popaść w nędzę. No, może z wyjąt­kiem Ram­saya, ale aku­rat on chciał być pisa­rzem.

– Co za kosz­marny pomysł – bia­dała Nel­lie.

Ram­say, zale­d­wie dwu­dzie­sto­jed­no­letni, stale miał poczu­cie, że coś go omi­nęło.

– Tak jak­bym wszedł do pokoju, z któ­rego wła­śnie wszy­scy wyszli – pró­bo­wał to wyja­śnić Shir­ley, swo­jej powier­niczce.

Niven wyje­chał na wojnę, Betty i Shir­ley do Cam­bridge, lecz Ram­say był za młody na wojaczkę, a w Oks­for­dzie wytrwał zale­d­wie jeden semestr, po czym wylą­do­wał w alpej­skim sana­to­rium, ponie­waż – zda­niem spe­cja­li­sty ze szpi­tala Świę­tego Bar­tło­mieja – jego płuca przy­po­mi­nały „dwa mie­chy akor­de­onowe”. Gwoli ści­sło­ści sam zain­te­re­so­wany przy­jął to z ulgą: w Mer­ton Col­lege cier­piał, zastra­szany przez kole­gów, któ­rzy koń­czyli prze­rwane wojną stu­dia. Zahar­to­wani w ogniu walki, byli starsi, niż wska­zy­wa­łaby data na ich akcie uro­dze­nia, a Ram­say zda­wał sobie sprawę, że pod każ­dym wzglę­dem prze­ra­stają go doj­rza­ło­ścią.

Jego wła­sna rodzina trak­to­wała go tak, jakby był prze­zro­czy­sty. Z kolei Niven dla wszyst­kich sta­no­wił zagadkę. Miał udziały w salo­nie samo­cho­do­wym na Pic­ca­dilly, był wspól­ni­kiem w fir­mie impor­tu­ją­cej wina, wysta­wiał psy w goni­twach w White City i był współ­wła­ści­cie­lem konia, który – przez nikogo nie­do­ce­niany – poja­wiał się od czasu do czasu na torze wyści­go­wym, aż nie­ocze­ki­wa­nie zajął pierw­sze miej­sce. („No pro­szę” – skwi­to­wała to Nel­lie). Obra­cał się wśród prze­stęp­ców i ksią­żąt. („A jest mię­dzy nimi jakaś róż­nica?” – chciała wie­dzieć Nel­lie). Pra­wie wcale nie pił alko­holu, cho­ciaż bywał na wielu przy­ję­ciach. Nie prze­pa­dał jed­nak za ich bywal­cami i za ludźmi w ogóle, a głup­ców wręcz cho­ro­bli­wie nie zno­sił. O ile było wia­domo, nar­ko­ty­ków nie tykał, zada­wał się za to z Chiń­czy­kami, któ­rzy nimi han­dlo­wali, i czę­sto widy­wano go w Lime­ho­use. Zanim depor­to­wano owia­nego złą sławą Genial­nego Changa, można ich było spo­tkać razem w jego chiń­skiej restau­ra­cji na Regent Street przy imbryku her­baty chry­zan­te­mo­wej. Byłby dobrym meto­dy­stą, gdyby nie fakt, że Kościół jako taki go draż­nił.

Początki samej Nel­lie ginęły w odmę­tach czasu, a dokład­niej we mgle irlandz­kich bagien. Wia­domo było jed­nak – a przy­naj­mniej tak się mówiło – że jej babkę ze strony matki wygnano z Irlan­dii za włó­czę­go­stwo, w związku z tym szczę­śli­wie omi­nął ją wielki głód i mogła poło­żyć pod­wa­liny swo­jej dyna­stii w Glas­gow. Zaj­mo­wała się tam domo­krąż­nym han­dlem „mięk­kimi towa­rami”, by po pew­nym cza­sie wyje­chać na wschód i wkraść się w łaski zamoż­nego dzie­dzica z Kró­le­stwa Fife, który – choć dopiero drugi w kolejce do spadku – wkrótce wszedł w posia­da­nie majątku po śmierci swo­jego star­szego brata, zmar­łego w tajem­ni­czych oko­licz­no­ściach. Ciemny lud szep­tał, że ktoś rzu­cił na niego urok.

Odbył się pospieszny ślub, babka Nel­lie nosiła już bowiem pod ser­cem słodką tajem­nicę, która miała przy­brać fizyczną postać matki Nel­lie. Po naro­dzi­nach dziecka świeżo upie­czony dzie­dzic rado­śnie odda­wał się hazar­dowi i prze­pusz­cza­niu swo­jej schedy, przy oka­zji zapi­ja­jąc się na śmierć.

Gdy na świe­cie poja­wiła się Nel­lie, z rodzin­nej for­tuny nie­wiele już zostało. We wcze­snej mło­do­ści wysłano ją do Fran­cji, aby zdo­była wykształ­ce­nie w szkole przy­klasz­tor­nej w Lyonie, a potem do Paryża, aby nabrała ogłady (jak­kol­wiek to rozu­mieć). Po powro­cie z fran­cu­skiej sto­licy, gdy naj­praw­do­po­dob­niej była już ence­inte6 z Nive­nem, tra­fiła do Edyn­burga i wyszła za mąż za leka­rza z Inver­ness. Zamiesz­kali na edyn­bur­skim Nowym Mie­ście, w wystaw­nym domu, na który nie było ich stać, zwłasz­cza że Nel­lie odkryła, iż jej świeżo poślu­biony mąż jest nie tylko pija­kiem, ale i hazar­dzi­stą. Gdy pie­nią­dze i dobre chęci się skoń­czyły, wzięła sprawy w swoje ręce: zapa­ko­wała dzieci do wagonu trze­ciej klasy na dworcu Waver­ley, po czym wypa­ko­wała je na sta­cji King’s Cross – wszyst­kie oprócz pier­wo­rod­nego Nivena, któ­rego wcie­lono tym­cza­sem do Gwar­dii Szkoc­kiej w Edyn­burgu i słu­żył już wów­czas na fron­cie.

Nie tra­fił tam by­naj­mniej z wła­snej woli – Niven ni­gdy nie zgło­siłby się na ochot­nika do woj­ska ani w ogóle ni­gdzie, skoro już o tym mowa. Wysłano go na front po odmo­wie przy­ję­cia stop­nia ofi­cer­skiego, który przy­słu­gi­wał mu wyłącz­nie dla­tego, że ukoń­czył Fet­tes. Bry­tyj­skie szkoły pry­watne gor­li­wie słu­żyły mię­sem armat­nim, zasi­la­jąc top­nie­jące sze­regi młod­szych ofi­ce­rów. Niven jed­nak nie życzył sobie żad­nych przy­wi­le­jów i stwier­dził, że woli wyka­zać się na innym szcze­blu. Tak też zro­bił i prze­żył.

Pozo­sta­wiw­szy resztę potom­stwa na pero­nie, Nel­lie przy­ka­zała im grzecz­nie sie­dzieć na kufrach, a sama poszła szu­kać miesz­ka­nia. Zna­la­zła je tuż za rogiem: funt tygo­dniowo za lokum na pierw­szym pię­trze przy Great Percy Street. Ponie­waż pie­nię­dzy nie star­czyło jej nawet na pierw­szy tydzień, oddała w depo­zyt obrączkę. Nie swoją, rzecz jasna – tę jakiś czas wcze­śniej zgu­biła (ktoś mógłby powie­dzieć, że wyka­zała się w tej kwe­stii znaczną nie­fra­so­bli­wo­ścią) – tylko tanią, dzie­wię­cio­ka­ra­tową, kupioną w lom­bar­dzie. W roz­mo­wie z gospo­dy­nią domu przy Great Percy Street przed­sta­wiła się jako wdowa wojenna, któ­rej mąż zgi­nął pod Ypres. Dzieci przy­glą­dały jej się zdzi­wione. Betty i Shir­ley widziały swo­jego ojca rap­tem przed tygo­dniem: wra­ca­jąc ze szkoły zauwa­żyły, jak pijany w sztok zata­cza się na placu Świę­tego Andrzeja.

Nel­lie odma­lo­wała przed gospo­dy­nią barwną pano­ramę swo­ich licz­nych nie­szczęść – sze­ścioro dzieci, w tym jedno na­dal (powiedzmy) w wieku nie­mow­lę­cym i jedno wal­czące na fron­cie. Łatwo skru­szyła serce owej dobrej kobiety, która powi­tała ich ser­decz­nie w swych pro­gach, odma­wia­jąc przy­ję­cia w zastaw obrączki. Była to zacna sta­ruszka, nosząca się zgod­nie z modą obo­wią­zu­jącą w minio­nym stu­le­ciu.

Dom miał cztery pię­tra. Gospo­dyni zaj­mo­wała par­ter, pię­tro wyżej gnieź­dziła się hała­śliwa rodzina uchodź­ców z Bel­gii, na pod­da­szu zaś rezy­do­wało dwóch rosyj­skich bol­sze­wi­ków – bar­dzo miłych, cho­ciaż nie­chluj­nych męż­czyzn, któ­rzy wyko­ny­wali w domu roz­ma­ite drobne naprawy, a małego Ram­saya nauczyli kilku słów w swoim języku oraz gry zwa­nej pre­fe­ran­sem. Potra­fili całymi nocami grać razem w karty, popi­ja­jąc wódkę z ziem­nia­ków kupo­waną w nie­le­gal­nej bim­browni w Hol­born. Nel­lie była wście­kła, gdy się o tym dowie­działa. Stwier­dziła, że hazard już raz dopro­wa­dził jej rodzinę do upadku i nie dopu­ści, aby powtó­rzyło się to w przy­szło­ści.

Dziew­częta były zachwy­cone nowym miesz­ka­niem: gospo­dyni miała wiel­kiego kota o ciem­nej sier­ści, zwa­nego Kru­szynką, a one spę­dzały mnó­stwo czasu, niań­cząc go, stro­jąc w sukie­neczki i czepki małej Kitty oraz szczot­ku­jąc jego wspa­niałą sierść tak zapa­mię­tale, że biedny Ram­say nie­omal wyplu­wał płuca od kaszlu. Nel­lie dora­biała szy­ciem; była zna­ko­mitą szwaczką, co zawdzię­czała naukom pobie­ra­nym u zakon­nic w swo­jej lyoń­skiej Alma Mater. Gospo­dyni miała maszynę Sin­gera, któ­rej już nie potrze­bo­wała, i bol­sze­wicy wtasz­czyli ją na górę do miesz­ka­nia Coke­rów.

Rodzina musiała zaci­skać pasa. Pode­szwy butów łatano płyn­nym roz­two­rem gumy, białe koł­nie­rzyki czysz­czono piętką od chleba, a na co dzień żywiono się zupą z wątró­bek i zapie­kanką z węgo­rza. Nel­lie dobrze wie­działa, jak i na czym oszczę­dzać – pens tu, dwa pensy tam – i przez cały ten czas cyze­lo­wała w swo­jej gło­wie plan.

Dzieci z rado­ścią zosta­łyby dłu­żej przy Great Percy Street, jed­nak już po kilku mie­sią­cach gospo­dyni umarła, a jej syn, który na stałe miesz­kał w Bir­ming­ham i ni­gdy jej nie odwie­dzał, posta­no­wił sprze­dać dom i za uzy­skane pie­nią­dze urzą­dzić się w Ame­ryce. Nel­lie zdą­żyła polu­bić gospo­dynię; zda­rzało się, że jadały razem pod­wie­czo­rek, star­sza pani była bowiem mistrzy­nią domo­wych wypie­ków. Jej reper­tuar spro­wa­dzał się do prze­pi­sów zaczerp­nię­tych z książki wyda­nej przez pro­du­centa mąki i proszku do pie­cze­nia i obej­mo­wał twarde cia­steczka z rodzyn­kami, racu­chy oraz babeczki z rodzyn­kami, wszyst­kie wysoko oce­niane przez Nel­lie.

Przy­wy­kła do akom­pa­nia­mentu odgło­sów codzien­nego życia dobie­ga­ją­cych z miesz­ka­nia sta­ruszki – ciur­ka­ją­cej wody, trza­ska­ją­cych drzwi i tak dalej – i gdy pew­nego dnia z nie­ja­kim opóź­nie­niem dotarło do niej, że na dole panuje głu­cha cisza, zeszła spraw­dzić, co się stało. Dzień wcze­śniej posta­wiła gospo­dyni karty i wyczy­tała z nich „wiel­kie zmiany”, jed­nak nic, co mia­łoby jaki­kol­wiek zwią­zek ze śmier­cią.

Zapu­kała, a gdy nikt jej nie otwo­rzył, naci­snęła klamkę, wie­dząc, że drzwi są zawsze otwarte. Miesz­ka­nie wydało jej się opu­sto­szałe, jakby przy­sy­pane kurzem ciszy. Ze smut­kiem, lecz bez szcze­gól­nego zasko­cze­nia stwier­dziła, że gospo­dyni nie wstała tego ranka z łóżka i na­dal w nim leży, pogrą­żona we śnie wiecz­nym.

Pierw­szą rze­czą, jaką wów­czas zro­biła, było dopro­wa­dze­nie miesz­ka­nia sta­ruszki do porządku. Sta­ran­nie przej­rzała zawar­tość wszyst­kich pó­łek i szu­flad, odsta­wia­jąc jedne rze­czy na miej­sce, a inne wyj­mu­jąc. Wie­działa, że w puszce na her­batę – pamiąt­ko­wej, z oka­zji koro­na­cji Edwarda VII – jest scho­wana gotówka, wyjęła więc pie­nią­dze i wsu­nęła do kie­szeni swo­jego far­tu­cha. Pod mosiężną ramą wyso­kiego łóżka, na któ­rym god­nie spo­czy­wały zwłoki gospo­dyni, dostrze­gła zardze­wiałe meta­lowe pudełko przy­po­mi­na­jące sporą kasetkę. Za pomocą nale­żą­cej do sta­ruszki laski wysu­nęła ją, lecz oka­zała się zamknięta i Nel­lie musiała się porząd­nie naszu­kać, zanim zna­la­zła klucz ukryty w wazo­niku z potpo­urri.

Spo­dzie­wała się w środku pliku pożół­kłych, zaku­rzo­nych doku­men­tów – akt dzier­żawy, może testa­mentu – ale na pewno nie skarbu z tysiąca i jed­nej nocy. Dia­men­tów, rubi­nów, sza­fi­rów, opali i gra­na­tów, pier­ścieni i bro­szek, bran­so­let i bran­so­letek, obrę­czy i opa­sek, szma­rag­do­wego dia­demu w stylu rosyj­skim, naszyj­nika z pię­ciu sznu­rów pereł, kamei, korali, pary dłu­gich, deli­kat­nych kol­czy­ków z akwa­ma­ry­nem oraz bran­so­lety z wielu rzę­dów opali z rubi­nami i dia­men­tami.

Jakież to sekretne życie musiała wieść ich niczym nie­wy­róż­nia­jąca się gospo­dyni, żeby zgro­ma­dzić takie bogac­twa? Nel­lie wolała się nad tym nie zasta­na­wiać. Dopiero póź­niej odkryła, że sym­pa­tyczna sta­ruszka była w isto­cie paserką pra­cu­jącą dla lon­dyń­skich gan­gów, a biżu­te­ria oka­zała się wie­lo­krot­nie kra­dziona. Nie mogła przy tym nie podzi­wiać dwu­li­co­wo­ści poczci­wej gospo­dyni; była to dla niej świetna lek­cja kamu­flażu.

Z wła­snego występku wytłu­ma­czyła się przed wewnętrz­nym sędzią w nastę­pu­jący spo­sób: wie­dząc, że wkrótce umrze, gospo­dyni mogła prze­cież dobro­wol­nie poda­ro­wać jej biżu­te­rię. Była to mało praw­do­po­dobna, ale krze­piącą wizja. Nel­lie wró­ciła na górę, ze skru­chą stą­pa­jąc po scho­dach, po czym posłała Edith po leka­rza dla star­szej pani.

– Jest chora? – spy­tała ją córka.

– Bar­dzo – wes­tchnęła Nel­lie.

Póź­niej zasta­na­wiała się, czy aby zamiast przy­szło­ści gospo­dyni nie wyczy­tała z kart wła­snego prze­zna­cze­nia, to w ich życiu zaszła bowiem wielka zmiana. Rodzina Coke­rów poże­gnała się z bol­sze­wi­kami, któ­rzy ruszyli w podróż powrotną przez Europę, aby wstą­pić w sze­regi rewo­lu­cji, i opu­ściła dom przy Great Percy Street, zanim syn gospo­dyni zdą­żył ich eks­mi­to­wać, a zna­jomi sta­ruszki z pół­światka zja­wili się, aby szu­kać zra­bo­wa­nych dóbr. Przez kolejne lata Nel­lie oglą­dała się za sie­bie na ulicy w oba­wie, że zło­dzieje odkryli, kto przy­własz­czył sobie ich łup, i zechcą się na niej zemścić. Pomimo upływu czasu wciąż jej się to zda­rzało.

Wyna­jęli zawil­go­coną, pełną myszy sute­renę przy Tot­ten­ham Court Road. Zabrali ze sobą Kru­szynkę, który świet­nie spraw­dzał się jako kot łowny i z nad­dat­kiem zara­biał na swoje utrzy­ma­nie. W ramach pokuty Nel­lie posta­no­wiła sprze­dać ulu­biony klej­not z kolek­cji – wspa­niały ame­ty­stowy naszyj­nik z początku XVIII wieku – zna­jo­memu wła­ści­cie­lowi lom­bardu, prze­ko­naw­szy go do wypła­ce­nia jej zawrot­nej sumy pięć­dzie­się­ciu fun­tów. Była eks­per­tem w dzie­dzi­nie tar­go­wa­nia się. Resztę skarbu odło­żyła, aby – gdy zaj­dzie potrzeba – wyprze­da­wać go po kawałku. W inte­re­sach kie­ro­wała się daleko posu­niętą oszczęd­no­ścią: uwa­żała, że jedno przed­się­wzię­cie powinno finan­so­wać kolejne. Według niej pie­niądz rodził pie­niądz.

Jakiś czas wcze­śniej w „Gazette” wpa­dło jej w oko ogło­sze­nie nie­ja­kiego Jaegera. Był to ordy­narny czło­wie­czek o twa­rzy łasicy, ale znał się na swo­jej robo­cie. Pod­czas wojny urzą­dzał „pod­wie­czorki z tan­giem” w pew­nej sute­re­nie w Fit­zro­vii, ale moda na tango prze­mi­nęła i obec­nie szu­kał kogoś do spółki, żeby orga­ni­zo­wać thés dan­sants7. Wspól­nie z Nel­lie zna­leźli sute­renę – a wła­ści­wie piw­nicę – przy Lit­tle New­port Street, nie­opo­dal Leice­ster Squ­are, i wydali sporo pie­nię­dzy na jej odno­wie­nie, po czym zaczęli roz­pro­wa­dzać abo­na­menty na tańce z prze­ką­skami, dwa szy­lingi za wie­czór. Lokal nazwali Salą Taneczną u Jaegera.

W Savoyu – gdzie na porządku dzien­nym były szam­pan i orchi­dee – za podobną usługę liczono sobie pięć szy­lin­gów, choć Nel­lie przy­pusz­czała, że jedze­nie istot­nie było tam bar­dziej wykwintne. Sala Taneczna u Jaegera zapew­niała bar­dziej pożywne thés – cia­sta z lukrem, kanapki, lemo­niadę oraz coś, co nazy­wało się „Turecka Krew”, miało jasno­ró­żowy kolor i skła­dało się z lemo­niady, ango­stury i szczypty kosze­nili. Licen­cji na sprze­daż alko­holu rzecz jasna nie mieli. Począt­kowo prze­strze­gali prawa, z cza­sem jed­nak doszli do wnio­sku, że jeśli nie będą poda­wać drin­ków, zrobi to za nich ktoś inny, więc je poda­wali.

Aby móc swo­bod­nie lawi­ro­wać na gra­nicy prawa, Jaeger wyku­pił polisę ubez­pie­cze­niową w postaci usług poli­cjanta – detek­tywa sier­żanta Arthura Mad­doxa z poste­runku przy Bow Street. Mad­dox oka­zał się nie­zwy­kle pomocny; w zamian za coty­go­dniową okrą­głą sumkę przy­my­kał oko na prze­pisy doty­czące obrotu napo­jami wysko­ko­wymi, a także infor­mo­wał Jaegera i Nel­lie o pla­no­wa­nych przez poli­cję nalo­tach.

Lokal szybko zyskał roz­głos. Goście bawili się do utraty tchu przy dźwię­kach jazzu i foks­trota wygry­wa­nego przez zespół rag­time’owy – wyglą­dało na to, że w cza­sie wojen­nej zawie­ru­chy ludzie nie marzą o niczym innym jak o dobrej zaba­wie. Była wio­sna 1918 roku i wszy­scy mieli już ser­decz­nie dość wojny pozy­cyj­nej.

Dla Nel­lie było to praw­dziwe obja­wie­nie. Nie mogła nie zauwa­żyć, że nad ranem wielu męż­czyzn wymyka się do domu z part­nerką do tańca, któ­rej przed kil­koma godzi­nami jesz­cze nie znali.

– Panienki dostają za to sute napiwki – stwier­dził fleg­ma­tycz­nie Jaeger. – Więc trudno je winić, no nie?

W noc zawie­sze­nia broni Nel­lie widziała pary kom­plet­nie obcych ludzi spół­ku­ją­cych ze sobą w ciem­nych zaka­mar­kach sali, pod­czas gdy na uli­cach trwała istna orgia.

– Kopu­la­cja – rzekł Jaeger, jesz­cze bar­dziej fleg­ma­tycz­nie. – Dzięki niej ten świat na­dal się kręci. Lep­sze to niż zabi­jać się nawza­jem. Pie­prze­nie to natu­ralna rzecz, no nie?

Nel­lie wzdry­gnęła się, sły­sząc ten wul­ga­ryzm, lecz chcąc nie chcąc musiała przy­znać wspól­ni­kowi rację. Usi­łu­jąc nadać pozory wyra­fi­no­wa­nia pry­mi­tyw­nym popę­dom, pomy­ślała, że skoro pod­czas wojny zgi­nęło tylu ludzi, być może ci, któ­rzy prze­żyli, instynk­tow­nie ule­gają pre­sji odbu­dowy gatunku. Jak żaby.

Przy­pusz­czała, że powinna się oswoić z kon­cep­cją „dobrej zabawy”. Nie szu­kała jej dla sie­bie, lecz z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią była gotowa zapew­niać ją innym – za odpo­wied­nią cenę, natu­ral­nie. W dobrej zaba­wie nie było nic złego, o ile sama nie musiała w niej uczest­ni­czyć.

Tam­tej nocy jedna z for­dan­se­rek – Irlandka imie­niem Maud – zmarła z powodu przedaw­ko­wa­nia opium. Nel­lie zna­la­zła ją godzinę przed świ­tem, sku­loną w kącie za barem. Jaegera ni­gdzie nie było, zmo­bi­li­zo­wała więc kilku nie­okrze­sa­nych sze­re­go­wych z woj­ska, żeby wynie­śli dziew­czynę na zewnątrz, wrę­cza­jąc im po butelce whi­sky w zamian za pozby­cie się ciała.

– Gdzie mamy to zro­bić? – zapy­tał jeden.

– Nie wiem – odparła Nel­lie. – Użyj mózgu. Może gdzieś nad rzeką. – Przy odro­bi­nie szczę­ścia dziew­czyna spły­nie przez bagna Essex i zosta­nie zmyta do morza. Nel­lie ni­gdy wię­cej nie zoba­czyła tych żoł­nie­rzy i nie miała poję­cia, czy zasto­so­wali się do jej suge­stii. „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal” – brzmiała jedna z przy­dat­nych życio­wych mak­sym, jakimi się kie­ro­wała.

Jaeger był tylko odskocz­nią do przy­szłej kariery Nel­lie. Wprawką. Jej plany się­gały znacz­nie dalej. Po zawie­sze­niu broni sprze­dała mu swoje udziały za pięć­set fun­tów. Póź­niej został kil­ka­krot­nie napad­nięty, uznany za win­nego „sprze­daży odu­rza­ją­cych trun­ków” i dopusz­cze­nia do tego, by sala taneczna stała się „matecz­ni­kiem upa­dłych kobiet”, co za każ­dym razem kosz­to­wało go grzywnę w wyso­ko­ści trzy­stu dwu­dzie­stu pię­ciu fun­tów. Po czwar­tym nalo­cie z rzędu uznał swoją porażkę i porzu­cił branżę roz­ryw­kową.

Dzięki zyskom z pro­wa­dze­nia lokalu U Jaegera i pod wpły­wem nostal­gii za Pary­żem lat swo­jej mło­do­ści Nel­lie zało­żyła klub kaba­re­towy (mówiła o nim caba­ret intime8) o nazwie Moulin Vert (lub „Mooli­nvurt”, jak nazy­wali go ci, któ­rzy nie znali fran­cu­skiego).

Wziąw­szy w dzier­żawę brudną piw­nicę przy Bre­wer Street, Nel­lie uczy­niła z niej istny pałac – zło­cone wykoń­cze­nia i amor­ty­zu­jący par­kiet taneczny, a pod ścia­nami kawiar­niane sto­liki à la Mont­par­nasse9. Miała swoją wizję – mise en scène10, jak powie­działa wete­ra­nowi regi­mentu Arti­sts Rifles11, któ­rego najęła do poma­lo­wa­nia lokalu, on zaś wyko­nał dla niej malo­wi­dła ścienne w stylu Reno­ira.

– Można by pomy­śleć, że jest się na pary­skiej ulicy – stwier­dziła Nel­lie i w ramach podzię­ko­wa­nia dała mu dodat­kowe pięć fun­tów, co było do niej cał­kiem nie­po­dobne.

Nade­szły sza­lone lata dwu­dzie­ste i Moulin Vert z hukiem otwo­rzył swe podwoje. Pomię­dzy wystę­pami arty­stów kaba­re­to­wych – ścią­gnię­tych ze wszyst­kich scen West Endu – odby­wały się tam tańce, a po pół­nocy zja­wiały się wszyst­kie tan­cerki z Gaiety. Nel­lie zaan­ga­żo­wała cygań­ską orkie­strę – co prawda nie pro­sto z Fran­cji, ale wystar­cza­jąco egzo­tyczną dla tłu­mów oku­pu­ją­cych „Mooli­nvurt”. Alko­hol pły­nął sze­ro­kim stru­mie­niem, podob­nie jak pie­nią­dze. W lokalu rzadko docho­dziło do nalo­tów; bądź co bądź sier­żant Mad­dox na­dal pra­co­wał dla Nel­lie.

Kilka mie­sięcy po otwar­ciu klubu Nel­lie dowie­działa się, że autor jej malo­wi­deł ścien­nych się zastrze­lił. Nie był pierw­szym żoł­nie­rzem, który nie potra­fił pora­dzić sobie w cza­sach pokoju. Po zamknię­ciu klubu wypiły z Edith po kie­liszku w hoł­dzie dla niego.

Parę lat póź­niej Nel­lie otrzy­mała ofertę zbyt dobrą, aby ją odrzu­cić, i sprze­dała klub. Z tej oka­zji kupiła każ­dej z córek po sznu­rze nowych pereł hodow­la­nych Ciro z małymi dia­men­to­wymi zapię­ciami.

Za pie­nią­dze ze sprze­daży Moulin Vert nabyła lokal, w któ­rym miał powstać jej nowy klub. Szu­ka­jąc dla niego nazwy, pomy­ślała o skar­bie zna­le­zio­nym na Great Percy Street i kasetce peł­nej migo­tli­wych klej­no­tów. „Dia­ment? – zasta­na­wiała się. – Albo Sza­fir? A może Rubin?” Potem przy­po­mniała sobie o naszyj­niku, dzięki któ­remu miała od czego zacząć karierę w Lon­dy­nie, i niczym Zło­to­włosa wymy­śliła nazwę aku­rat w sam raz: Ame­tyst.

Obec­nie na impe­rium Nel­lie skła­dało się pięć klu­bów noc­nych: Pixie, Lisia Jama, Sfinks i Krysz­ta­łowa Czara, jed­nak klej­no­tem w koro­nie zawsze był i na zawsze miał pozo­stać Ame­tyst.

Przed uwię­zie­niem przez więk­szość wie­czo­rów można ją było zastać w małej, odpor­nej na prze­ciągi budce przy wej­ściu do klubu, w któ­rej mie­ściła się kasa. Stam­tąd rzą­dziła swoim kró­le­stwem – roz­li­czała rachunki na koniec każ­dego wie­czoru, wyda­wała resztę kel­ne­rom, pobie­rała opłaty za wej­ście. Wstęp za jed­nego funta, tylko dla człon­ków, przy czym wystar­czyło wpła­cić dokład­nie funta, żeby zostać człon­kiem. Klub zgar­niał tysiąc fun­tów tygo­dniowo – istna kopal­nia złota!

Nikogo nie wpusz­czano za darmo, choćby był samym księ­ciem Walii. Przed tygo­dniem w klu­bie gościł Rudolph Valen­tino, a tydzień wcze­śniej młody książę Jerzy. Oczy­wi­ście ten drugi nie miał przy sobie pie­nię­dzy – tacy jak on ni­gdy nie nosili gotówki, więc jego towa­rzy­sze musieli prze­trzą­snąć wła­sne kie­sze­nie, żeby uiścić opłatę. Nel­lie dawała ludziom odczuć, że robi im przy­sługę, pozwa­la­jąc prze­kro­czyć próg Ame­ty­stu, a to był dopiero począ­tek łupie­nia gości. Gdy po skoń­czo­nej zaba­wie chciało się przy wyj­ściu odzy­skać swoje okry­cie, trzeba było wrę­czyć szy­linga szat­nia­rzowi. Do tego, oczy­wi­ście, docho­dziły napiwki. Ame­tyst stał napiw­kami. For­dan­serki zara­biały trzy funty tygo­dniowo, ale w dobrą sobotę – pod­czas regat lub derby – zda­rzało im się wra­cać do domu nawet z osiem­dzie­się­cioma fun­tami w port­mo­netce. Nikt z per­so­nelu ni­gdy nie popro­sił Nel­lie o pod­wyżkę. Nikt by się nie ośmie­lił.

Ame­tyst nie sno­bo­wał się na haut monde12, jak klub Embassy, ale i nie musiał grze­bać w rynsz­toku w poszu­ki­wa­niu klien­tów, jak nie­które z zapchlo­nych lokali przy Cur­zon Street.

Lon­dyń­scy gang­ste­rzy, któ­rzy od czasu do czasu tam wpa­dali, trak­to­wali lokal jak pole bitwy. Hała­stra z Ele­phant and Castle, zabi­jaki od Darby’ego Sabi­niego, Monty Abra­hams i jego kum­ple, gang z Hoxton, Huno­wie z Hack­ney, chło­paki od Fraz­zi­niego. Ich przy­wódca, Luca Fraz­zini, był schlud­nym, ele­ganc­kim męż­czy­zną, któ­rego czę­sto można było spo­tkać w Ame­ty­ście, gdzie prze­sia­dy­wał spo­koj­nie przy sto­liku w kącie z nie­mal nie­tknię­tym kie­lisz­kiem (dar­mo­wego) szam­pana. Mógłby ucho­dzić za maklera gieł­do­wego. Mię­dzy nim a Nel­lie obo­wią­zy­wało swo­iste entente cor­diale13. Znali się od dawna, jesz­cze z cza­sów Sali Tanecz­nej u Jaegera, i mieli do sie­bie cał­ko­wite zaufa­nie. No, pra­wie cał­ko­wite.

„Zwy­kli” oby­wa­tele i szu­mo­winy z gan­gów obra­cali się tu w towa­rzy­stwie człon­ków rodziny kró­lew­skiej, zarówno tych prze­by­wa­ją­cych na wygna­niu, jak i tych, któ­rym na razie udało się zacho­wać tron, obrzy­dli­wie boga­tych Ame­ry­ka­nów, hin­du­skich i afry­kań­skich ksią­żąt, ofi­ce­rów gwar­dii kró­lew­skiej, pisa­rzy, arty­stów, śpie­wa­ków ope­ro­wych, dyry­gen­tów orkiestr, gwiazd West Endu oraz tan­ce­rek i tan­ce­rzy. Ni­gdzie indziej w Anglii, a może i na świe­cie, nie widy­wało się przed­sta­wi­cieli tylu sta­nów naraz, nawet w Epsom w dniu derby. W prze­ci­wień­stwie do wielu osób – a nawet do więk­szo­ści z nich – Nel­lie raczej nie żywiła uprze­dzeń. Nie dys­kry­mi­no­wała nikogo ze względu na jego kolor skóry, rangę czy rasę. Kto miał czym zapła­cić za wstęp, mógł wejść do jej kró­le­stwa. Uwa­żała, że pie­nią­dze sta­no­wią wyznacz­nik war­to­ści każ­dego męż­czy­zny – oraz kobiety, skoro już o tym mowa.

Minąw­szy strze­gą­cego wej­ścia cer­bera w postaci Nel­lie, prze­cho­dziło się za bam­bu­sową zasłonę i scho­dziło po słabo oświe­tlo­nych, wąskich stop­niach, nie­po­zor­nych jak schody pro­wa­dzące do piw­niczki na węgiel. Nel­lie uwa­żała, że dodają cało­ści „dra­ma­ty­zmu”, a dra­ma­tyzm był w cenie. U dołu scho­dów gości witał kolejny por­tier, tym razem w libe­rii zdob­nej w sza­me­ru­nek, epo­lety i tak dalej. Strój ten wyglą­dałby nie od rze­czy na ope­ret­ko­wym kontr­ad­mi­rale. Noszący go osob­nik, nie­jaki Lin­wood, mistrz umi­zgów i kła­nia­nia się w pas (zara­biał zaska­ku­jąco dużo na napiw­kach), był w isto­cie skom­pro­mi­to­wa­nym kamer­dy­ne­rem wyrzu­co­nym z jed­nej z kró­lew­skich rezy­den­cji. Nel­lie była zda­nia, że każ­demu należy się druga szansa – osta­tecz­nie sama z niejed­nej sko­rzy­stała. Zabaw­nie było obser­wo­wać zasko­czone miny nie­któ­rych spo­śród co bar­dziej ary­sto­kra­tycz­nych bywal­ców klubu na widok Lin­wooda (jak to zwy­kle z kamer­dy­ne­rami bywa, zna­nego wszem i wobec wyłącz­nie z nazwi­ska), który w swoim cza­sie stał na straży wielu szo­ku­ją­cych sekre­tów. Więk­szość tkwiła jed­nak w bło­giej nie­świa­do­mo­ści – tak to już jest, że choć nie­mal wszy­scy słu­żący wszę­dzie roz­po­zna­liby swo­ich panów, nie­wielu panów pamięta twa­rze swo­ich słu­żących. Lin­wood jak gdyby ni­gdy nic odsu­wał więc przed gośćmi zasła­nia­jącą przej­ście ciężką czarną kotarę z mie­szanki jedwa­biu oraz wełny i naresz­cie można było prze­kro­czyć upra­gniony próg klubu. Coup de théâtre14. Tadam! Witamy w Ame­ty­ście!

Na stół wje­chały jajka na beko­nie, wraz z obie­ca­nymi kieł­ba­skami i słodką kawą z mle­kiem, a Straż­nik, owcza­rek Nivena, nosem otwo­rzył drzwi jadalni, zwia­stu­jąc przy­by­cie swo­jego pana.

Pies był jedy­nym stwo­rze­niem na ziemi, które Niven zda­wał się sza­no­wać. Upar­cie nazy­wał go „owczar­kiem nie­miec­kim” zamiast „alzac­kim”, nie­po­mny – lub nie­czuły – na złe sko­ja­rze­nia, jakie wciąż budził ów przy­miot­nik. Tak jak wielu żoł­nie­rzy wal­czą­cych w oko­pach, Niven miał oka­zję widy­wać psy podobne do Straż­nika pod­czas ich służby, lecz była to jedna z nie­wielu infor­ma­cji o cza­sie spę­dzo­nym w sze­re­gach szkoc­kich gwar­dzi­stów, jaką był gotów z kim­kol­wiek się podzie­lić. W żad­nym momen­cie kon­fliktu zbroj­nego ani po nim, włą­cza­jąc w to dzień zawie­sze­nia broni oraz zawar­cia pokoju, Niven nie pomy­ślał, że któ­ra­kol­wiek ze stron wygrała tę wojnę.

Nie tole­ro­wał ludz­kich sła­bo­ści. W ogóle nie miał cier­pli­wo­ści do ludzi. Reli­gia, skru­puły, uczu­cia – wszystko to była dla niego strata czasu. Wyda­wało się, że serce Nivena, wypa­lone w wojen­nym tyglu, stward­niało na kamień.

Był strzel­cem wybo­ro­wym, w oko­pach tra­fiał Niem­ców ze swo­jego enfielda wzór 1914. Ci nie pozo­sta­wali dłużni: pew­nego ranka, pod­czas bitwy pod Pas­schen­da­ele, sto­ją­cemu tuż obok kapra­lowi, który był obser­wa­to­rem arty­le­ryj­skim Nivena, wróg odstrze­lił głowę. Po połu­dniu to samo przy­da­rzyło się innemu obser­wa­to­rowi. Trudno się dzi­wić, że nikt nie palił się, aby go zastą­pić. Snaj­pe­rzy i obser­wa­to­rzy zwy­kle zamie­niali się rolami, więc następ­nym razem, gdy Niven miał służbę, zde­cy­do­wał się peł­nić funk­cję obser­wa­tora, choćby po to, aby zade­mon­stro­wać innym, na czym polega przy­pa­dek. Nie zgi­nął; może miał szczę­ście, a może po pro­stu wie­dział, kiedy wysta­wiać głowę ponad nasyp, a kiedy lepiej jej nie wychy­lać.

Obec­nie znaj­do­wał się bli­żej jadalni, niż sądzili jego naj­bliżsi: wysłu­chi­wał żalów jed­nej z for­dan­se­rek w skła­dziku na zaple­czu klubu, pośród skrzy­nek z piwem i szam­pa­nem oraz beczek wędzo­nych śle­dzi, które co tydzień spro­wa­dzano pocią­giem z firmy For­tune’s Kip­pers w Whitby, aby wzbo­ga­cić ser­wo­wane w Ame­ty­ście śnia­da­nia. Pra­gnąc poło­żyć kres płacz­li­wej opo­wie­ści dziew­czyny, dał jej dość gotówki, żeby pozbyła się „pro­blemu”. W Covent Gar­den miesz­kała kobieta znana wszyst­kim dziew­czę­tom. Roz­wią­za­nie bywało czę­sto gor­sze niż sam pro­blem, jed­nak for­dan­serka uznała, że „musi zary­zy­ko­wać”. Jej „pro­blem” nie był dzie­łem Nivena; bar­dzo uwa­żał, żeby nie pozo­sta­wić po sobie na tym świe­cie żad­nego śladu.

Wszedł teraz do pokoju i cmok­nąw­szy Nel­lie w poli­czek na modłę kon­ty­nen­talną, oznaj­mił:

– A więc nasz pta­szek naresz­cie wyle­ciał z klatki? – Po czym porwał z tale­rza Betty pla­ster bekonu i rzu­cił go zasko­czo­nemu Straż­ni­kowi.

Jego poca­łu­nek zanie­po­koił Nel­lie. Sko­ja­rzył jej się raczej z ogro­dem Get­se­mani niż z wyra­zem synow­skiej czu­ło­ści.

– Pora, aby­śmy wszy­scy poło­żyli się spać – stwier­dziła ostro.

Niven zasa­lu­to­wał matce; udało mu się spra­wić, że gest ten był jed­no­cze­śnie dwu­znaczny i pełen sza­cunku. Wyćwi­czył się w tym pod­czas wojny.

– Sofort, mein Kapitän15 – rzu­cił. Nel­lie łyp­nęła na niego gniew­nie; cho­ciaż nie znała nie­miec­kiego, potra­fiła roz­po­znać język wroga, ile­kroć go sły­szała.

Bow Street

Ma pan dzi­siaj wolne, sir. – Sier­żant z poran­nej zmiany wyglą­dał na zanie­po­ko­jo­nego wido­kiem Fro­bi­shera, który jak burza wpadł do dyżurki poste­runku przy Bow Street.

– Wiem o tym, sier­żan­cie. Jesz­cze cał­kiem nie zdzie­cin­nia­łem.

– Nawet mi to przez myśl nie prze­szło, sir.

Dyżurny sier­żant dopiero docho­dził do sie­bie nad ema­lio­wa­nym kub­kiem moc­nej, obfi­cie posło­dzo­nej her­baty. Zde­cy­do­wa­nie nie był jesz­cze gotów do dzia­ła­nia, nauczył się jed­nak wyczu­wać nastroje nowego nad­in­spek­tora. Fro­bi­sher urzę­do­wał przy Bow Street od nie­wiele ponad tygo­dnia i sier­żant wciąż pozna­wał jego codzienne zwy­czaje. Tego ranka z ostroż­nym opty­mi­zmem zary­zy­ko­wał pyta­nie:

– Her­baty, sir?

– Nie, dzię­kuję, sier­żan­cie – odparł raź­nie Fro­bi­sher.

Nie uprze­dził panny Kel­ling, że ma dzi­siaj wolne. Nie poin­for­mo­wał też swo­jej mał­żonki, lecz Lot­tie i tak nie­szcze­gól­nie się inte­re­so­wała tym, kiedy i dokąd wycho­dzi. Miał zada­nie do wyko­na­nia: musiał uprząt­nąć tę staj­nię Augia­sza. Plu­ga­stwo nie śpi, on zatem rów­nież nie zmruży oka, dopóki go nie usu­nie; nad­in­spek­tor lubo­wał się w meta­fo­rach.

Poste­ru­nek przy Bow Street nie był cichym miej­scem. Do uszu Fro­bi­shera dobie­gało meta­liczne pobrzę­ki­wa­nie i trza­ska­nie drzwi aresztu oraz gło­śne pro­te­sty więź­niów doma­ga­ją­cych się zwol­nie­nia. Sko­ja­rzyły mu się one z krzy­kiem potę­pio­nych dusz docho­dzą­cym z otchłani Hadesu, cho­ciaż cele przy Bow Street znaj­do­wały się powy­żej poziomu gruntu. W pew­nej chwili z oddziału kobie­cego pię­tro wyżej dobie­gło go jękliwe zawo­dze­nie – trudno było stwier­dzić, czy wyra­żało roz­pacz, czy sza­leń­stwo. Jedno od dru­giego oddzie­lała cienka linia. Fro­bi­sher pomy­ślał o swo­jej żonie.

Tego dnia zerwał się o nie­ludz­kiej porze, żeby poje­chać do Hol­lo­way, i czuł pustkę w żołądku, który doma­gał się obfi­tego posiłku. Myśli nad­in­spek­tora powę­dro­wały ku owsiance z mio­dem świeżo wybra­nym z pla­stra i ze śmie­tanką pro­sto od krowy, a może i ku jajku dopiero co znie­sio­nym przez tłu­stą kurę. Marze­nie ścię­tej głowy; Fro­bi­sher dora­stał na wsi i cho­ciaż skoń­czył czter­dzie­ści lat, w głębi duszy wciąż tęsk­nił za Shrop­shire. Kiedy był mały, hodo­wali kury, które swo­bod­nie bie­gały po podwórku, a gdy po połu­dniu wra­cał ze szkoły, do niego nale­żało wyszu­ki­wa­nie jajek. Każde takie odkry­cie było małym trium­fem, który nie­odmien­nie spra­wiał mu satys­fak­cję. Od tam­tej pory żadne jajko nie sma­ko­wało mu już tak samo.

– Jaki mamy bilans po nocy, sier­żan­cie? – zapy­tał.

– Areszt pęka w szwach, sir. Sąd będzie potrze­bo­wał całego dnia, żeby się ze wszyst­kimi upo­rać.

– To co zwy­kle?

– Oba­wiam się, że tak. Typowe wykro­cze­nia: naga­by­wa­nie, kra­dzieże, upo­je­nie alko­ho­lowe, napa­ści. Cała gro­mada pija­ków kisi się we wła­snym sosie. Mor­der­stwo na Greek Street…

– O? – W ciągu ostat­nich kilku mie­sięcy w Lon­dy­nie doszło do serii zdu­mie­wa­ją­cych zabójstw. Nie­wy­ja­śnio­nych, przy­pad­ko­wych napa­ści na nie­win­nych prze­chod­niów. Oczy­wi­ście natych­miast zna­leźli się prze­sądni głupcy, któ­rzy – pod­ju­dzani przez bru­kowce – uznali to za klą­twę Tutan­cha­mona. Fro­bi­sher pra­co­wał w wydziale zabójstw Sco­tland Yardu i wie­dział z pierw­szej ręki, jak dener­wu­jące były to sprawy: nic ich ze sobą nie łączyło. Jedyny wnio­sek, jaki się nasu­wał, to że sta­no­wią dzieło sza­leńca.

– Nic szcze­gól­nego, sir – odrzekł sier­żant. – Dwóch nie­trzeź­wych dżen­tel­me­nów posta­no­wiło zatłuc się na śmierć. Sprawę pro­wa­dzi Śmie­jący się Poli­cjant.

– Sier­żant Oakes? Wolał­bym, aby­ście uży­wali jego nazwi­ska. – Fro­bi­sher szcze­rze nie cier­piał dur­nej pio­senki Char­lesa Pen­rose’a.

– Zga­dza się, sir. Ale musi pan przy­znać, że Oakes lubi się pośmiać. We wszyst­kim widzi oka­zję do żartu.

Oake­sowi z pew­no­ścią nie bra­ko­wało doświad­cze­nia i Fro­bi­sher uwa­żał, że można na nim pole­gać, cho­ciaż wesoł­ko­wa­tość pod­wład­nego powoli zaczy­nała go męczyć.

– Inspek­tor Mad­dox jest dziś na służ­bie? – spy­tał.

– Dalej na cho­ro­bo­wym, sir.

– Tyle czasu? – Arthur Mad­dox prze­by­wał na zwol­nie­niu od dnia, w któ­rym Fro­bi­sher zja­wił się na Bow Street, i nad­in­spek­tor był prze­ko­nany, że to on jest rakiem zże­ra­ją­cym zdrową tkankę poste­runku, naj­bar­dziej zgni­łym jabł­kiem w całym koszyku. – Co mu dolega, u licha? Symu­luje?

– Ma chyba jakieś kło­poty z krę­go­słu­pem, sir.

Ból ple­ców nie powi­nien nikomu prze­szka­dzać w wyko­ny­wa­niu jego obo­wiąz­ków, pomy­ślał poiry­to­wany Fro­bi­sher.

– No cóż, jeżeli jakimś cudem stawi się dzi­siej­szego ranka w pracy, prze­każ­cie mu, że o niego pyta­łem.

Podej­rze­wano, że Mad­dox, po woj­nie awan­so­wany na inspek­tora, bie­rze w łapę od tych, któ­rych powi­nien ści­gać. Żył ponad stan – duży dom w zabu­do­wie bliź­nia­czej w Cro­uch End, żona i pię­cioro dzieci. (Pię­cioro! Fro­bi­sher nie mógł sobie wyobra­zić, że ma choćby jedno). Miał też samo­chód, wol­se­leya open tourera, jakim jeź­dzili ludzie zamożni i jakiego mógł mu tylko pozaz­dro­ścić ktoś przy­mie­rza­jący się do zakupu austina seven. Do tego stać go było na let­nie waka­cje dla całej rodziny w Bour­ne­mo­uth albo Bro­ad­sta­irs, i to nie w byle jakich pen­sjo­na­tach, ale w dobrych hote­lach. Fro­bi­sher był pewien, że Mad­dox jest w zmo­wie z Nel­lie Coker i chroni ją przed wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści, ale z czego jesz­cze czer­pał korzy­ści? Szczwany był z niego lis, a Nel­lie trzy­mała całe stadko kur, któ­rym mat­ko­wała niczym kwoka. Czyżby zapew­niła Mad­doxowi swo­bodny dostęp do swo­jego kur­nika? (Nad­in­spek­tor zde­cy­do­wa­nie lubo­wał się w meta­fo­rach).

Na sam dźwięk nazwi­ska Mad­doxa dyżurny sier­żant wziął głę­boki oddech i wypro­sto­wał się, co nie umknęło uwa­dze Fro­bi­shera. Ostat­nimi czasy zain­te­re­so­wał się tak zwaną mową ciała lub „mową sub­wo­kalną”, czyli sytu­acjami, pod­czas któ­rych czło­wieka zdra­dzają roz­ma­ite dro­bia­zgi. Rzecz jasna, dyżurny sier­żant mógł się zwy­czaj­nie wypro­sto­wać, żeby roz­cią­gnąć bolący mię­sień. Od czasu do czasu można nie­do­ma­gać – to Fro­bi­sher jesz­cze by zro­zu­miał, ale nie cały tydzień zwol­nie­nia, na litość boską!

Pocią­gnął nosem: skądś dole­ciał go aro­mat sma­żo­nego bekonu. Czy­sta poezja! Zabur­czało mu w żołądku, a nad­in­spek­tor poczuł przy­pływ zazdro­ści. Zmarsz­czył brwi; czyżby funk­cjo­na­riu­sze pod jego nie­obec­ność jedli? I to kanapki z beko­nem? Cie­kawe, co jesz­cze robili, kiedy go nie było. Ogar­nęło go dziwne roz­cza­ro­wa­nie, jak wów­czas, gdy jako młody chło­pak był wyklu­czany z zabaw przez swo­ich rówie­śni­ków. Nie da się ukryć, był nie­zdar­nym, skry­tym dziec­kiem, które wyro­sło na nie­zręcz­nego, zamknię­tego męż­czy­znę. Tyle że teraz lepiej to ukry­wał pod sztyw­nym pan­ce­rzem.

Łyp­nął gniew­nie na dyżur­nego sier­żanta, ten zaś, czu­jąc, że jego bekon jest zagro­żony, pró­bo­wał rato­wać się nagłą zmianą tematu.

– Podobno dziś rano wypu­ścili z wię­zie­nia mateczkę Coker. – Sier­żant, podob­nie jak cały poste­ru­nek, dosko­nale zda­wał sobie sprawę z obse­sji, jaką Fro­bi­sher miał na punk­cie rodziny Coke­rów, a zwłasz­cza Nel­lie.

– Ow­szem – mruk­nął nad­in­spek­tor.

– Był pan tam, sir?

– Byłem.

Nie roz­wi­jał tematu, a sier­żant wolał nie ryzy­ko­wać i nie naci­skał. Fro­bi­sher nie był mistrzem nie­zo­bo­wią­zu­ją­cych poga­du­szek; ni­gdy w nich nie gusto­wał, a to ozna­czało, że musiał mie­rzyć się z nie­zro­zu­mie­niem, ucho­dząc za nie­przy­stęp­nego, wręcz aro­ganc­kiego czło­wieka. Bóg mu świad­kiem, że pró­bo­wał to zmie­nić i gawę­dzić o pogo­dzie, wyści­gach kon­nych, a nawet o fil­mach, lecz osta­tecz­nie zawsze wypa­dał jak kiep­ski aktor teatru ama­tor­skiego. („A zatem, poste­run­kowy, co tam sły­chać na waszej działce?”) Jego praw­dziwe pasje były zbyt enig­ma­tyczne i mało inte­re­su­jące dla prze­cięt­nego czło­wieka czy kole­gów z Bow Street, a już na pewno dla jego żony. Trak­tat ber­liń­ski mię­dzy Niem­cami a Sowie­tami (czy to mogło się dobrze skoń­czyć?) albo demon­stra­cja wyna­lazku zwa­nego „tele­wi­zo­rem” w Towa­rzy­stwie Kró­lew­skim, doko­nana przez nie­ja­kiego Bairda (urzą­dze­nie wyglą­dało jak coś rodem z powie­ści H.G. Wel­lsa). Fro­bi­sher miał docie­kliwy umysł, co zwy­kle jest prze­kleń­stwem, nawet dla detek­tywa.

W jego domu w Ealing przed koniecz­no­ścią towa­rzy­skich poga­wę­dek rato­wał go wza­jemny brak zro­zu­mie­nia. Jego żona miała na imię Char­lotte – Lot­tie – choć nie mogła tego potwier­dzić aktem uro­dze­nia, więc nad­in­spek­tor miał wąt­pli­wo­ści, czy naprawdę tak się nazywa. Tkwiący w nim detek­tyw chęt­nie zba­dałby sprawę dokład­niej, jako mąż uwa­żał jed­nak, że roz­sąd­niej będzie nie roz­trzą­sać tej kwe­stii. Lot­tie była Fran­cuzką albo Bel­gijką – nie­pewna wła­snego pocho­dze­nia, z pew­no­ścią miesz­kała na pogra­ni­czu. Pod koniec wojny wyszła z gru­zów Ypres z główką czosnku w kie­szeni, bez żad­nych doku­men­tów, i niczego nie pamię­tała. Leka­rze nazy­wali to „amne­zją histe­ryczną”.

Za młodu Fro­bi­sher wyobra­żał sobie wiele cech swo­jej poten­cjal­nej przy­szłej żony, nie spo­dzie­wał się jed­nak, że będzie cier­piała na amne­zję histe­ryczną. Histo­ria Lot­tie oka­zała się rów­nie tra­giczna, co skom­pli­ko­wana – to rów­nież było coś, czego nie prze­wi­dział, duma­jąc o przy­szłej mał­żonce.

Drzwi otwo­rzyły się i dwóch poste­run­ko­wych wcią­gnęło do środka kobietę, grom­kim gło­sem zapew­nia­jącą o swej nie­win­no­ści, co uchro­niło nad­in­spek­tora przed dal­szymi roz­my­śla­niami.

– Dolly Par­ge­ter, oskar­żona o kra­dzieże kie­szon­kowe na Stran­dzie – zwró­cił się do dyżur­nego jeden z mun­du­ro­wych, któ­rzy usi­ło­wali poskro­mić zatrzy­maną.

– Ranny pta­szek z cie­bie, Dolly – zauwa­żył przy­jaź­nie sier­żant. – Zaraz zakwa­te­ru­jemy cię w naszym hote­liku. – Jego noz­drza roz­sze­rzyły się, łowiąc woń przy­pa­la­ją­cego się bekonu, lecz pój­ście na zaple­cze byłoby rów­no­znaczne z przy­zna­niem się Fro­bi­she­rowi, że pichci tam śnia­da­nie dla sie­bie i kole­gów.

– Pójdę już – rzu­cił nie­chęt­nie nad­in­spek­tor. Wolał poste­ru­nek od swego domu w Ealing, co wiele mówiło o tym ostat­nim. Odwró­cił się do wyj­ścia i usły­szał, jak sier­żant mówi:

– Był­bym zapo­mniał, sir. Mamy topie­licę. Wyło­wili ją przy nabrzeżu obok Tower Bridge. Pew­nie na­dal jest w Dziu­pli Umar­laka16. Uzna­łem, że chciałby pan o tym wie­dzieć. – W opi­nii całego poste­runku przy Bow Street Fro­bi­sher wyka­zy­wał nie­mal nie­zdrowe zain­te­re­so­wa­nie mar­twymi mło­dymi kobie­tami.

– Dzię­kuję, sier­żan­cie – odparł nad­in­spek­tor, odczu­wa­jąc wdzięcz­ność na myśl, że chwi­lowo oszczę­dzono mu koniecz­no­ści powrotu do Ealing. – Spraw­dzę to.

– Ma pan dziś wolne, sir – przy­po­mniał mu dyżurny.

– Prze­stępcy nie śpią – burk­nął Fro­bi­sher. Wie­dział, że brzmi jak bufon. – Nawia­sem mówiąc, sier­żan­cie…

– Tak, sir?

– Chyba przy­pa­li­li­ście bekon.

Opusz­cza­jąc poste­ru­nek, nad­in­spek­tor nie mógł powstrzy­mać uśmie­chu. Dobrze im tak, skoro go nie zapra­szają.

Pod­czas prze­cho­dze­nia przez ulicę musiał wyko­nać gwał­towny unik, żeby nie wpaść pod nad­jeż­dża­jący moto­cykl marki Enfield, pro­wa­dzony przez męż­czy­znę w skó­rza­nym kasku, z twa­rzą ukrytą za parą gogli. Tak łatwo było zgi­nąć na uli­cach Lon­dynu – za sprawą przy­padku lub umyśl­nego dzia­ła­nia.

Trudny wiek

Zanim Coke­ro­wie wsie­dli do swo­ich ben­tleyów przed Hol­lo­way, czter­na­sto­let­nią Fredę wyrwały ze snu krzyki i fał­szywe przy­śpiewki noc­nych tra­ga­rzy na targu w Covent Gar­den, roz­ła­do­wu­ją­cych cię­ża­rówki, które od pół­nocy ścią­gały tam z łosko­tem z całego kraju, zwo­żąc jabłka z Eve­sham, grzyby z Suf­folk oraz egzo­tyczne towary z całego świata.

Odkąd ucie­kła z domu, Freda – a wła­ści­wie Alfreda Mur­ga­troyd – wynaj­mo­wała pokój na pod­da­szu w obskur­nym pen­sjo­na­cie przy Hen­rietta Street, tak bli­sko targu, że mogłaby przy­siąc, iż czuje smród gni­ją­cych kapu­ścia­nych liści, roz­dep­ty­wa­nych codzien­nie set­kami stóp. Przy­je­chała do Lon­dynu, żeby zro­bić karierę i zostać gwiazdą na West Endzie. Na razie nikt jesz­cze nie odkrył jej talentu, ale nie tra­ciła otu­chy i w naj­bliż­szą sobotę wybie­rała się na prze­słu­cha­nie. Była pewna, że wkrótce jej los się odmieni.

Pomimo drob­nej budowy ciała wyglą­dała na star­szą, niż była w rze­czy­wi­sto­ści, a jak na tak ładną dziew­czynę była zaska­ku­jąco pozba­wiona próż­no­ści, trak­tu­jąc swoją urodę raczej jak dzieło przy­padku. Albo jak dar od Boga – o ile ktoś wie­rzył, że Bóg roz­daje urodę w pre­zen­cie, co Fre­dzie wyda­wało się mało praw­do­po­dobne. Uwa­żała piękno za rodzaj psi­kusa, jakiego greccy bogo­wie pła­tali śmier­tel­ni­kom, bar­dziej za prze­kleń­stwo niż dar. Jedną z nie­wielu ksią­żek, które w życiu prze­czy­tała, była ilu­stro­wana anto­lo­gia mitów grec­kich (wyda­nie dla dzieci), którą zna­la­zła porzu­coną na sie­dze­niu w pociągu, gdy miała dzie­sięć lat. Trudno ją było uznać za dobry prze­wod­nik po doro­słym życiu.

Odkąd nauczyła się samo­dziel­nie sie­dzieć, Freda czuła się jak eks­po­nat. W domu miała cały album zdjęć kata­lo­gu­ją­cych jej postępy – od udziału w kon­kur­sach na naj­ład­niej­sze nie­mowlę po występy w spek­ta­klu Dzia­dek do orze­chów w minione Boże Naro­dze­nie, wysta­wia­nym przez zawo­dowy teatr objaz­dowy; dostrze­żono ją wów­czas wśród innych miej­sco­wych dziew­cząt i zaan­ga­żo­wano do roli Klary. Jej matka Gla­dys, nie­gdy­siej­sza kro­ni­karka roz­kwi­ta­ją­cej urody córki, ostat­nio stra­ciła nią zain­te­re­so­wa­nie i całą ener­gię wkła­dała w poszu­ki­wa­nia nowego męża, który finan­so­wałby jej gnu­śny styl życia. W prze­szło­ści wyko­rzy­sty­wała wygląd Fredy w celach zarob­ko­wych, lecz z cza­sem ta inwe­sty­cja prze­stała jej się opła­cać.

– Stra­ci­łaś swój blask – oznaj­miła kie­dyś Fre­dzie. Dziew­czyna zmarsz­czyła brwi; coś jej mówiło, że jesz­cze na dobre nie roz­bły­sła.

Praw­dzi­wym powo­dem do dumy był dla niej talent, a nie wygląd. Godziny spę­dzane na krę­ce­niu się, wiro­wa­niu, ste­po­wa­niu, obcią­ga­niu pal­ców i wyko­ny­wa­niu pod­sko­ków. Od trze­ciego roku życia uczęsz­czała do szkoły tańca, z któ­rej co roku Teatr Kró­lew­ski wybie­rał naj­lep­sze uczen­nice na tan­cerki do muzycz­nych przed­sta­wień gwiazd­ko­wych. Podob­nie robiły ekipy objaz­do­wych spek­ta­kli bale­to­wych i ope­ro­wych, które odwie­dzały York – stąd też rola Klary („Dziew­czyna z Gro­ves urzeka widow­nię”). Gro­ves było dziel­nicą Yorku; nazwa koja­rzyła się z gajem i Fre­dzie bar­dzo podo­bała się myśl, że w publicz­nej świa­do­mo­ści może ucho­dzić za leśną nimfę, a nie za osobę zamiesz­ku­jącą zapusz­czony domek na końcu sze­re­gowca sto­ją­cego za zakła­dem Rown­tree. Kie­dyś miesz­kali w znacz­nie lep­szym domu przy Wig­gin­ton Road, naprze­ciwko zakładu, w któ­rym ojciec Fredy pra­co­wał, zanim umarł, i skąd przed trzema laty eks­mi­to­wał je z matką komor­nik.

W swoim krót­kim życiu Freda zdą­żyła wcie­lić się w dzie­siątki kotów, psów, niedź­wiad­ków, śnie­ży­nek oraz wró­żek, miała też w swoim reper­tu­arze liczne (choć jakby wciąż takie same) role „wiej­skich dzieci” tań­czą­cych, śpie­wa­ją­cych i pod­ska­ku­ją­cych wokół słupa majo­wego. Wyglą­dało na to, że żadne przed­sta­wie­nie bożo­na­ro­dze­niowe nie może się obyć bez sceny roz­gry­wa­ją­cej się na wiej­skim placu. Freda miała natu­ralną gra­cję ruchów i skrzęt­nie wyko­ny­wała pole­ce­nia, co czy­niło ją popu­larną wśród doro­słych.

Uwa­żała, że na całym świe­cie nie ma nic lep­szego od wystę­po­wa­nia na sce­nie. Było w tym coś wyjąt­ko­wego, co wykra­czało poza nijaką codzien­ność. Serce rosło w jej piersi na samą myśl o tym.

Pomię­dzy siód­mym a trzy­na­stym rokiem życia Freda pozo­wała jako modelka ręcz­nie dzier­ga­nej odzieży dla pro­du­centa przę­dzy. I to nie tylko do zdjęć ilu­stru­ją­cych publi­ko­wane w cza­so­pi­smach wzory – wyko­ny­wa­nych w zim­nym stu­dio na pod­da­szu gdzieś w Man­che­ste­rze – ale także pod­czas poka­zów na żywo, z któ­rymi modelki objeż­dżały pół­noc kraju na zapro­sze­nie lokal­nych skle­pów z wełną, ofe­ru­ją­cych wzory robó­tek ręcz­nych, druty i kłębki wełny, z któ­rych można było wyko­nać pre­zen­to­wane ubra­nia.

Te spo­ra­dyczne pokazy orga­ni­zo­wano głów­nie w przy­gnę­bia­ją­cych sal­kach para­fial­nych i z reguły dla publicz­no­ści zło­żo­nej z samych kobiet, które nie doszły jesz­cze do sie­bie po okro­pień­stwach wojny, bar­dzo czę­sto pogrą­żo­nych w żało­bie. W dodatku z jakie­goś powodu zawsze odby­wały się w zimie! „Taki już chyba urok wełny” – mawiała Vanda.

Vanda stale pod­kre­ślała, że sta­no­wią zespół. Było ich troje: Dun­can, Vanda i Freda, plus Adele, która „pra­co­wała dla firmy” i odpo­wia­dała za ich podróże oraz zakwa­te­ro­wa­nie. Gdy prze­sia­dali się z jed­nego zady­mio­nego wagonu trze­ciej klasy do dru­giego, w jed­nej ręce zawsze ści­skała swój roz­kład jazdy Brad­shawa, a w dru­giej tasz­czyła walizę pełną „Dzia­nin”, jak o nich mówiła (bez­sprzecz­nie przez duże „D”). Żadne z nich, nawet Adele, nie umiało robić na dru­tach; ich umie­jęt­no­ści nie wybie­gały poza ścieg gładki prawy i lewy, cho­ciaż Dun­can twier­dził, że jest cał­kiem nie­zły w ściegu fran­cu­skim. Vanda śmiała się wtedy i mówiła: „Prze­stań świn­tu­szyć”. Pod­czas wojny Dun­can słu­żył w mary­narce; naj­wy­raź­niej mary­na­rze lubili dzier­gać w wol­nych chwi­lach.

Pod­czas pre­zen­ta­cji wyro­bów nie­odmien­nie padały pyta­nia:

– Jak to jest wykoń­czone? Czy to jest ścieg jodeł­kowy?

Vanda zręcz­nie odbi­jała piłeczkę, zamie­nia­jąc wąt­pli­wo­ści w pochleb­stwa:

– Ależ ma pani bystre oko, brawo! Jak pani myśli, jaki to rodzaj ściegu? Chęt­nie poznam zda­nie spe­cja­listki. – I tak dalej, i tak dalej.

„Zmiana kostiu­mów”, jak Adele okre­ślała prze­bie­ra­nie się z jed­nego dzia­ni­no­wego stroju w drugi, odby­wała się zwy­kle w pół­mroku zaple­cza sali, które słu­żyło jako skła­dzik śpiew­ni­ków, sfa­ty­go­wa­nych jaseł­ko­wych żłób­ków i innych nie­uży­wa­nych na co dzień akce­so­riów kościel­nych.

Pod­czas poka­zów nie wcho­dzili na scenę (o ile w ogóle była tam jakaś scena, bo czę­sto wcale jej nie było), tylko para­do­wali gęsiego mię­dzy rzę­dami roz­chwia­nych krze­seł zaj­mo­wa­nych przez publicz­ność. Po doj­ściu do ściany w głębi wyko­ny­wali powolny obrót, po czym wra­cali tą samą drogą.

– Im wol­niej, tym lepiej – dora­dzała Adele. – Te kobiety nie przy­cho­dzą tutaj w desz­czowy śro­dowy wie­czór z powodu robó­tek ręcz­nych, tylko dla­tego, że mają oka­zję prze­żyć coś wyjąt­ko­wego.

Freda pre­zen­to­wała kar­di­gany i swe­try o mister­nych wzo­rach oraz trzy­czę­ściowe kom­plety z pli­so­wa­nymi spód­ni­cami i sze­tlandz­kimi bere­tami. Przy tym wszyst­kim nie bra­ko­wało pom­po­nów.

– Wyglą­dasz w nich bar­dzo pocią­ga­jąco – twier­dziła Vanda.

Freda szybko nauczyła się spo­glą­dać pro­sto przed sie­bie z łagod­nym uśmie­chem na ustach, pod­czas gdy publicz­ność wycią­gała ręce, żeby dotknąć jej ręka­wów, poma­cać ścieg ścią­ga­czowy albo, od czasu do czasu, samą Fredę – pod­szczy­pu­jąc skórę na grzbie­cie jej dłoni lub pokle­pu­jąc łydkę, która uwy­pu­klała się, jędrna i zachę­ca­jąca, nad bia­łymi skar­pet­kami i czar­nymi lakier­kami. Freda zdej­mo­wała je natych­miast po poka­zie, żeby przy­pad­kiem ich nie pory­so­wać, i zastę­po­wała zwy­kłymi brą­zo­wymi skó­rza­nymi oks­ford­kami.

Czę­sto nie­śmiało ją okla­ski­wano, co nie miało nic wspól­nego z „Dzia­ni­nami”, tylko raczej z tym, że pro­mie­niała obiet­nicą przy­szło­ści – przy­szło­ści, która musiała być lep­sza niż prze­szłość. To spra­wiało, że publicz­ność patrzyła na nią jak na świętą. Gdyby mogli zacho­wać kawa­łek Fredy jako reli­kwię – kość palca, pukiel wło­sów czy choćby jakiś pom­pon – uczy­ni­liby to bez waha­nia.

Vanda była wysoka i kości­sta, z wło­sami koloru cia­ste­czek imbi­ro­wych, efek­towna, choć w dość tan­detny spo­sób. Spry­ski­wała się Haba­nitą Moli­narda tak obfi­cie, że każdy, kto pod­szedł zbyt bli­sko, zaczy­nał się dusić. Per­fu­mo­wała nawet swoje papie­rosy marki Sarony, z któ­rymi się nie roz­sta­wała, co spra­wiało, że jej głos, pobrzmie­wa­jący akcen­tem z Tees­dale, przy­po­mi­nał „kra­ka­nie wrony”, jak zwykł mawiać Dun­can. Vanda stale czę­sto­wała Fredę papie­ro­sami („Śmiało, nie krę­puj się, złotko”), a chra­pliwy, mokry kaszel zwia­sto­wał jej nadej­ście na długo przed tym, nim się poja­wiła.

Dun­can, który przed wojną „wycie­rał deski teatralne”, dzie­lił nie­gdyś scenę z począt­ku­jącą Edith Evans w Hay­mar­ket – „wtedy nosiła jesz­cze hala­bardę”, twier­dził lek­ce­wa­żąco. Oba te sfor­mu­ło­wa­nia były dla Fredy nie­zro­zu­miałe; uczyła się jed­nak przez swego rodzaju osmozę i czę­sto to, co usły­szała jed­nego dnia, naza­jutrz nabie­rało dla niej sensu. Uznała, że „nosze­nie hala­bardy” brzmi jak bar­dzo szla­chetne zaję­cie.

Zada­niem Dun­cana było pre­zen­to­wa­nie na poka­zach swe­trów, kar­di­ga­nów i kami­ze­lek, z któ­rych wiele wydzier­gano w skom­pli­ko­wane wzory z Fair Isle. Jako rekwi­zyt czę­sto towa­rzy­szyła mu nie­za­pa­lona fajka, żeby wyda­wał się bar­dziej męski. Pomimo mło­dego wieku Freda była już świa­doma, że męskość nie­ko­niecz­nie jest cechą, na któ­rej eks­po­no­wa­niu zale­ża­łoby Dun­ca­nowi. Miał dziwny akcent, według Vandy „liver­po­ol­ski z wyż­szych sfer”, który bar­dzo podo­bał się Fre­dzie i przez więk­szość czasu sta­rała się go naśla­do­wać.

Vanda rów­nież była doświad­czoną artystką, która nie­gdyś wystę­po­wała na sce­nie – co wie­czór lewi­to­wała w music-hallu jako asy­stentka magika.

– To się nie działo naprawdę, złotko – wyja­śniła Fre­dzie, gdy ta gło­śno wyra­ziła swój podziw. – To tylko taka sztuczka. – W oczach Fredy czy­niło to tylko ten wyczyn jesz­cze bar­dziej fascy­nu­ją­cym.

Vanda para­do­wała w „dam­skich dodat­kach”, co według niej obej­mo­wało „liczne grze­chy mody”, od bole­rek po dzia­ni­nowe sukienki i bab­cine kar­di­gany. Nie­mow­lęta i małe dzieci były na poka­zach pomi­jane, cho­ciaż Vanda od czasu do czasu nosiła w obję­ciach dużą lalkę w peł­nym przy­odziewku. Poja­wiała się nie wia­domo skąd, zbyt duża, aby zmie­ścić się w walizce Adele. Mówili na nią Doro­thy.

– Bar­dziej matką już nie będę – mawiała Vanda, a z jej tonu prze­bi­jał raczej triumf niż smu­tek, gdy popra­wiała wstążki na cze­peczku nie­ru­cho­mej Doro­thy.

W prze­ci­wień­stwie do wła­snej matki, z mie­siąca na mie­siąc coraz bar­dziej cha­otycz­nej, Freda była wyjąt­kowo schlud­nym i upo­rząd­ko­wa­nym dziec­kiem. (Nawet „pedan­tycz­nym” zda­niem Dun­cana). Każ­dego wie­czoru przed snem zakrę­cała włosy na papi­loty i nacie­rała piegi sodą oczysz­czoną, ponie­waż ktoś kie­dyś powie­dział jej, że dzięki temu zbledną. Zanim poło­żyła się do łóżka, które zwy­kle dzie­liła z Vandą, skła­dała wszyst­kie ubra­nia i ukła­dała je w pira­midkę na krze­śle – spód­nica na dole, majtki na górze, a na wierz­chu skar­petki, wszystko gotowe na kolejny dzień. Rano roz­mon­to­wy­wała pira­midę w odwrot­nej kolej­no­ści.

– Ależ ty jesteś grzeczna! – chwa­liła ją Vanda.

Dzie­liły ze sobą sypial­nie w róż­nych pen­sjo­na­tach. Vanda, podob­nie jak matka Fredy, była nie­chlujna: ubra­nia zrzu­cała tam, gdzie stała, i wszę­dzie roz­sy­py­wała puder do twa­rzy. Freda jej nie osą­dzała – uczyła się od niej kobie­co­ści. Jak powie­działby Dun­can, trzeba korzy­stać z tego, co ma się pod ręką.

Freda była też bar­dzo dobra w pako­wa­niu; w swo­jej małej wali­zeczce potra­fiła upchnąć dwa razy wię­cej niż Vanda w wiel­kiej wali­zie, więc cza­sami ją wyrę­czała. Cała sztuka pole­gała na tym, żeby wła­ści­wie poskła­dać ubra­nia. „To jak z geo­me­trią”, mówił Dun­can. Zna­jo­mość geo­me­trii Fredy, podob­nie jak jakiej­kol­wiek innej dzie­dziny mate­ma­tyki, była godna poża­ło­wa­nia. Cza­sami przy­cho­dziło jej do głowy, że może powinna czę­ściej cho­dzić do szkoły.

– Nie przej­muj się, złotko – pocie­szała ją Vanda. – Tan­cerce wystar­czy, jeśli będzie umiała zli­czyć do ośmiu.

Vanda miała futro – rze­komo poda­ru­nek od wiel­bi­ciela – uszyte ze skór trzy­dzie­stu sze­ściu gro­no­sta­jów. Przy­po­mi­nało puszy­sty śnież­no­biały obłok i pod­czas nie­koń­czą­cych się podróży koleją Freda czę­sto zasy­piała z głową na mięk­kim ramie­niu Vandy. Według Dun­cana futro było z kró­li­ków, a nie gro­no­sta­jów. Freda nie miała poję­cia, co to jest gro­no­staj; wie­działa tylko, że to rodzaj zwie­rzę­cia, cho­ciaż jej wie­dza w tym zakre­sie była mocno ogra­ni­czona. Ni­gdy nie miała wła­snego zwie­rzątka, nie była na far­mie ani w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym. Krowy i owce sta­no­wiły jedy­nie ele­ment deko­ra­cyjny, który uroz­ma­icał roz­po­ście­ra­jący się za oknem wagonu kra­jo­braz pół­nocy. Teraz wsty­dziła się swo­jej daw­nej nie­wie­dzy, lecz kie­dyś bar­dzo się zdu­miała, sły­sząc od Vandy, że „Dzia­niny” pocho­dzą od owiec.

Wie­czo­rami w pen­sjo­na­tach, gdzie się zatrzy­my­wali, Dun­can wyj­mo­wał z walizki butelkę. Zawsze miał jakąś w zana­drzu i pro­po­no­wał Fre­dzie „kro­pelkę”, a ona grzecz­nie odma­wiała. Raz spró­bo­wała i poczuła się tak, jakby jej wnętrz­no­ści zapło­nęły żywym ogniem.

– To rum Old Navy – wyja­śnił jej Dun­can. – Zmyłby farbę z okrętu wojen­nego. Tam się w nim roz­sma­ko­wa­łem, w sta­rej, dobrej Kró­lew­skiej Mary­narce Wojen­nej.

Cza­sami przy takich oka­zjach Vanda (która wolała porto) z zaska­ku­jąco lubież­nym uśmie­chem na ustach pro­siła:

– Opo­wiedz nam coś o swo­ich wojen­nych przy­go­dach, Dun­can.

Na co ten wybu­chał śmie­chem i odpo­wia­dał:

– Takiego wała, moja droga. – Po czym mimo wszystko raczył je opo­wie­ścią o tym, jak w 1915 roku na pokła­dzie statku Jego Kró­lew­skiej Mości „For­mi­da­ble”, który zato­nął w kanale La Man­che, nadział się na maszt, by po chwili „ześli­znąć się z niego jakby ni­gdy nic”.

Co w tym takiego wul­gar­nego? – zasta­na­wiała się Freda. Przy­pusz­czała, że histo­ria z masz­tem to jakiś żart albo magiczna sztuczka. Dun­can rzadko wspo­mi­nał o bli­sko pię­ciu­set mary­na­rzach, któ­rzy nie mieli tyle szczę­ścia co on. Wojna nale­żała do prze­szło­ści, ta zaś nie inte­re­so­wała Fredy, ponie­waż jej nie doty­czyła. Żyła teraź­niej­szo­ścią i była głodna przy­szło­ści. Vanda na początku wojny „stra­ciła swo­jego faceta”. Freda począt­kowo sądziła, że zgi­nął w jakiejś bitwie, ale Dun­can wyja­śnił, że uciekł do Barn­sley z bar­manką.

– Ali­te­ra­cyjne adul­te­rium – dodał.

– Co za uczone słowo – powie­działa Vanda.

– Które? – odparł Dun­can.

Pod­czas tych miłych wie­czo­rów w pen­sjo­na­cie, cza­sami spę­dza­nych w „ogól­no­do­stęp­nej sali” przed syczą­cym gazo­wym komin­kiem, a czę­ściej w sypialni, którą Freda dzie­liła z Vandą, Dun­can roz­kła­dał na narzu­cie talię kart i uczył Fredę, jak grać, a także jak oszu­ki­wać, co było jesz­cze cie­kaw­sze – sza­chro­wa­nia przy taso­wa­niu, roz­da­wa­niu oraz wielu innych „sztu­czek”, jak je nazy­wał. Twier­dził, że Freda ma do tego smy­kałkę.

– Ach, te zwinne paluszki – cmo­kał z uzna­niem. Powie­dział Van­dzie, że Freda jest nad wiek roz­wi­nięta, a ona usły­szała: „roz­gar­nięta”. Grali na zapałki i gdy się roz­sta­wali, Dun­can miał u niej spory dług. Żar­to­wał, że będzie musiał splą­dro­wać któ­ryś z maga­zy­nów Kreu­gera, Króla Zapa­łek, żeby ją spła­cić. Freda zasta­na­wiała się, czy gdyby poślu­biła Króla Zapa­łek, zosta­łaby Kró­lową Zapa­łek?

Vanda też nie­źle grała w karty – jako asy­stentka magika poznała naj­róż­niej­sze sztuczki i chęt­nie obja­śniła Fre­dzie, jak prze­ciąć kogoś na pół (zwy­kle kobietę) albo spra­wić, żeby ktoś znik­nął (rów­nież zwy­kle kobieta). Zda­niem Fredy była to bar­dzo przy­datna wie­dza. Vanda powta­rzała jej, że klu­czem do suk­cesu jest sku­tecz­nie odwró­cić uwagę widza.

Nie miała też nic prze­ciwko temu, aby zdra­dzić Fre­dzie sekrety Magicz­nego Kręgu – „za co naj­pew­niej grozi mi kara śmierci”, powta­rzała wesoło – ale za nic w świe­cie nie wyja­wi­łaby nikomu swo­jego wieku. („Słodka tajem­nica damy”). Freda dawała jej dwa­dzie­ścia pięć lat, choć gło­śno ni­gdy tego nie powie­działa.

– Pomnóż to przez dwa i odej­mij dzie­sięć – dora­dził jej Dun­can.

A co w tym cza­sie działo się z matką Fredy? Naj­czę­ściej widy­wano ją, jak chwiej­nym kro­kiem zmie­rzała z dzban­kiem do sklepu spół­dziel­czego i wra­cała, napeł­niw­szy go sherry „leża­ko­waną w drew­nie”, co brzmiało wytwor­nie, pod­czas gdy w isto­cie cho­dziło o zwy­kłą beczkę z kur­kiem na zaple­czu spół­dzielni.

Ojciec Fredy, znacz­nie star­szy od matki, umarł pew­nego dnia w pracy („Kop­nął w kalen­darz”). Ze względu na słaby wzrok udało mu się unik­nąć wyjazdu na front, za to serce zawio­dło go, gdy Freda miała zale­d­wie pięć lat.

– I tak był sztyw­nia­kiem – twier­dziła Gla­dys. – Stary nudziarz. Nie wiem, czego się wła­ści­wie spo­dzie­wa­łam. – W isto­cie dobrze wie­działa, że jedyne, na czym jej zale­żało, to nie musieć codzien­nie cho­dzić do pracy w Rown­tree. Wła­śnie w tam­tej­szym biu­rze poznała ojca Fredy, wdowca „na kie­row­ni­czym sta­no­wi­sku”. W uszach Fredy „kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko” brzmiało bar­dzo maje­sta­tycz­nie. Ile­kroć myślała o ojcu, czuła zapach cze­ko­lady, twe­edu oraz tyto­niu. Co tydzień przy­no­sił do domu torbę cze­ko­la­dek z odrzutu, które to dostawy tra­gicz­nie prze­rwała jego śmierć.

Odkąd prze­niósł się w zaświaty, jego imię rzadko gościło na ustach Gla­dys. Zwra­ca­jąc się do Fredy, mówiła o nim po pro­stu „twój ojciec” albo czę­ściej „ta świ­nia”, przy­da­jąc mu w oczach córki cech nie­mal mitycz­nych, jakby zszedł z Olimpu spe­cjal­nie po to, żeby zapłod­nić Gla­dys przed powro­tem do swego boskiego kró­le­stwa. W jej wyda­niu mitów grec­kich dziew­czę­tom nie­mal stale zda­wało się gro­zić porwa­nie przez nad­po­bu­dli­wego Zeusa pod posta­cią łabę­dzia albo byka, a nawet mrówki. Dla­czego zatem nie świni?

W świe­cie docze­snym ojcu Fredy po pro­stu pochle­biało zain­te­re­so­wa­nie młod­szej kobiety. Z początku dzięki Gla­dys poczuł się młody, a wkrótce potem, rów­nież za jej sprawą, bar­dzo leciwy. Histo­ria stara jak świat, odwieczna jak greccy bogo­wie.

– Dla­czego ten Zeus musiał zakła­dać prze­bra­nie? – zasta­na­wiała się Vanda, kart­ku­jąc książkę Fredy w wago­nie kole­jo­wym, na ziemi niczy­jej mię­dzy Rother­ham a Shef­field. – Oso­bi­ście wola­ła­bym, żeby puk­nął mnie król bogów niż jakaś mrówka. I jak, u licha, mrówka mia­łaby mnie puk­nąć? Ma za małe żądełko. To jakiś absurd.

– Żądełko? – par­sk­nął Dun­can. – Co to ma być, droga Vando? Fiut to fiut. Nazy­waj rze­czy po imie­niu.

Roz­mowa ta odby­wała się, nie­stety, pod nie­obec­ność Fredy, która stała na kory­ta­rzu i prze­wie­szona przez okno nara­żała się na deka­pi­ta­cję, nie zwa­ża­jąc na to, że w oczy raz po raz wpa­dają jej płatki sadzy z komina paro­wozu. Lubiła dresz­czyk emo­cji.

W sytu­acji braku opieki rodzi­ciel­skiej – wyni­ka­ją­cego zarówno ze świa­do­mego zanie­cha­nia, jak i oko­licz­no­ści życio­wych – Vanda i Dun­can, na ile mogli, odgry­wali wobec Fredy role przy­zwo­itek. Adele się w to nie anga­żo­wała – jej domeną było pla­no­wa­nie i pil­no­wa­nie ter­mi­nów.

– Zabawna z nas rodzinka, prawda? – śmiała się Vanda.

– Trzeba brać, co dają – mówił Dun­can.

Aż w końcu pew­nego dnia Adele wzięła Fredę na bok i oznaj­miła jej, że stała się „zbyt kobieca” na dzia­niny dzie­cięce i jej usługi nie będą już potrzebne.

– Słu­cham? – nie zro­zu­miała Freda. Jak jej obec­ność mogła być nie­po­żą­dana? Uwa­żała się za bar­dzo pożą­daną.

– Zosta­łaś zde­mo­bi­li­zo­wana, kocha­nie – wyja­śniła Adele z więk­szym niż zwy­kle uczu­ciem (rzadko pozwa­lała sobie na jakie­kol­wiek emo­cje). Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że pomimo rysów elfa i spo­sobu bycia filu­ter­nego cho­chlika Freda doro­biła się aż nadto widocz­nego biu­stu i już jakiś czas temu zaczęła przyj­mo­wać comie­sięczne „wizyty ciotki” pod okiem mat­ku­ją­cej Vandy, która twier­dziła, że Freda ma „bóle wzro­stowe”. Dziew­czyna zasta­na­wiała się, co też mia­łoby to ozna­czać. Wyobraź­nia pod­su­wała jej obraz wła­snego ciała roz­cią­ga­nego na łożu tor­tur.

– Jesteś nad wiek roz­wi­nięta, moja droga – stwier­dziła Adele. – Pod każ­dym wzglę­dem.

– Będziemy za tobą tęsk­nić – zapew­niła Vanda, tuląc Fredę do mohe­ro­wego swe­tra prze­siąk­nię­tego zapa­chem tyto­niu i Haba­nity. Prze­trzą­snęła torebkę w poszu­ki­wa­niu jakie­goś pre­zentu na poże­gna­nie i zna­la­zła tylko chustkę do nosa z wyha­fto­wa­nym ini­cja­łem „V” – wymiętą, ale „nie­uży­waną”, jak zapew­niła Fredę. Dun­can poda­ro­wał jej swoją talię (zna­czo­nych) kart. Od tam­tego dnia minął już pra­wie rok i Freda począt­kowo odczu­wała żal na myśl, że jej towa­rzy­sze kon­ty­nu­ują bez niej pokazy w zmo­czo­nym mżawką Dar­ling­ton albo innym Don­ca­ster. Jed­nak przed kil­koma tygo­dniami, natknąw­szy się na Adele w zabyt­ko­wym cen­trum Yorku, odkryła, że „Dzia­nin” już nie ma, bo Vanda nie­spo­dzie­wa­nie wyszła za mąż za nie­ja­kiego Wal­tera, wła­ści­ciela firmy budow­la­nej, i zamiesz­kała w Gran­tham.

– Dalej już się nie dało – dodała Adele takim tonem, jakby cho­dziło o Tim­buktu. Jesz­cze bar­dziej nie­praw­do­po­dobna oka­zała się nowina, że Vanda ocze­kuje dziecka. (Z rado­ścią czy smut­kiem? – zasta­na­wiała się Freda).