Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
71 osób interesuje się tą książką
Arwen Valondale nigdy się nie spodziewała, że ma w sobie tyle odwagi, żeby zaoferować własne życie w zamian za życie brata. A jednak.
Teraz została więźniem i za pomocą swoich umiejętności musi leczyć żołnierzy okrutnego króla Onyksu.
Arwen ma wystarczająco dużo rozumu, żeby nie próbować samej stawiać czoła starożytnym, niegodziwym lasom otaczającym zamek, a to oznacza, że współpraca ze współwięźniem stanowi jej jedyną drogę do wolności. Niestety jest on równie irytujący, co pociągający – i wydaje się, że pogrywanie z największymi lękami Arwen sprawia mu przyjemność.
Aby wydostać się z wrogiego terytorium, dziewczyna będzie musiała poradzić sobie z nieszczerymi członkami rodziny królewskiej, czarną magią i niebezpiecznymi stworzeniami. Jednak w Arwen drzemie czekająca na iskrę moc. Jeśli zdoła ją opanować, może uda jej się uciec, zachowując życie – i przy odrobinie szczęścia, serce.
Książka zawiera treści nieodpowiednie dla osób poniżej szesnastego roku życia.
Opis pochodzi od wydawcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2023
Kate Golden
Wydawnictwo Nowe Strony
All right reserved
Wszelkie Prawa Zastrzeżone
Redakcja:
Alicja Chybińska
Korekta:
Sandra Pętecka
Joanna Boguszewska
Katarzyna Olchowy
Redakcja techniczna:
Paulina Romanek
Projekt okładki:
Paulina Klimek
www.wydawnictwoniezwykle.pl
Numer ISBN: 978-83-8362-050-3
Ryder i Halden prawdopodobnie nie żyli.
Nie wiedziałam, co wywoływało we mnie większe mdłości ‒ przyznanie w końcu tej prawdy przed samą sobą czy może obolałe, palące płuca. Cierpienie tego drugiego rodzaju co prawda spowodowałam sama – ta część mojego porannego biegu była zawsze najbardziej brutalna – ale dzisiaj minął rok, odkąd listy przestały przychodzić, i chociaż przysięgłam sobie nie myśleć o najgorszym bez wyraźnego powodu, cisza z ich strony była trudna do zignorowania.
Moje serce załomotało przepełnione żalem.
Starając się wepchnąć nieprzyjemne myśli pod podłogę własnego umysłu, skupiłam się na dotarciu do brzegu polany oraz na tym, żeby nie zwymiotować w trakcie biegu. Przebierałam nogami, machałam ramionami i czułam, że mój warkocz rytmicznie uderzał w miejsce między łopatkami, wywołując przywodzący na myśl dźwięk wydobywający się z bębna. Jeszcze tylko kilka kroków.
Dotarłszy w końcu do rozciągającej się niemal po horyzont chłodnej trawy, zatrzymałam się, oparłam dłonie na kolanach i wzięłam głęboki wdech. Polana pachniała jak Królestwo Bursztynu – poranna rosa, drewno z pobliskich wrzosowisk i orzeźwiająca, ziemista woń powoli rozkładających się liści.
Ale głębokie wdechy nie wystarczyły, żeby powstrzymać rozmywanie się wzroku. Padłam na plecy, ciężar mojego ciała zmiażdżył liście z satysfakcjonującym chrzęstem. Polana była nimi zasłana – ostatnie pozostałości po zimie.
Rok temu – w noc przed tym, jak wszyscy mężczyźni z naszego miasteczka zostali powołani, by walczyć za nasze królestwo – moja rodzina zgromadziła się na trawiastym pagórku za domem. Wszyscy razem oglądaliśmy przypominający siniec zabarwiony na różowo zachód słońca tuż za Abbington, naszym miasteczkiem, ten ostatni raz. Potem ja i Halden wymknęliśmy się na tę polanę i udawaliśmy, że on i mój brat, Ryder, wcale nie musieli odejść.
Że pewnego dnia wrócą.
Dzwony zadźwięczały na rynku, odległe, ale na tyle wyraźne, by wyrwać mnie z melancholijnych wspomnień. Podniosłam się do siadu, w moich poplątanych włosach pełno było teraz liści i gałązek. Spóźnię się. Znowu.
Przeklęte Kamienie.
Cholera. Skrzywiłam się i wstałam. Starałam się mniej przeklinać dziewięć Świętych Klejnotów tworzących rdzeń kontynentu. Nie przejmowałam się za bardzo potępianiem boskości stworzenia Evendell, ale nienawidziłam siły przyzwyczajenia, która wzięła się z dorastania w Bursztynie, Królestwie wielbiącym Kamienie z największą bogobojnością i wiarą.
Pobiegłam z powrotem przez polanę w dół ścieżką przy naszej chatce i w stronę właśnie budzącego się miasta. Spiesząc przez alejki, które ledwo mieściły dwie osoby idące w przeciwnych kierunkach, pojawiła się we mnie przygnębiająca myśl.
Abbington naprawdę miało kiedyś więcej uroku.
Przynajmniej było urocze w moich wspomnieniach. Brukowane ulice, kiedyś czysto zamiecione i pełne ulicznych muzykantów i radosnych kupców, teraz pokrywały śmieci i wiało na nich pustką. Źle dopasowane ceglane budynki, pokryte bluszczem i ogrzewane błyszczącymi latarniami teraz wyglądały jak walące się ruiny – opuszczone, spalone albo zawalone, powoli stawały się coraz mniej żywe, aż któregoś dnia po prostu znikną.
Zadrżałam, zarówno z powodu tych myśli, jak i pogody. Miałam nadzieję, że chłodne powietrze osuszyło choć trochę wilgoci z mojego czoła; Nora nie lubiła spoconych praktykantów. Otworzyłam skrzypiące drzwi, a w moje nozdrza uderzyła woń etanolu i ostrej mięty. To był mój ulubiony zapach.
– Arwen, to ty? – zawołała Nora, jej głos niósł się echem szpitalnym korytarzem. – Spóźniłaś się. Gangrena pana Doyle’a jest coraz bardziej zaawansowana. Może stracić palec.
– Że co mogę stracić? – zaskrzeczał ktoś męskim głosem za zasłoną.
Posłałam Norze miażdżące spojrzenie i wśliznęłam się do prowizorycznego pokoju, oddzielonego bawełnianymi prześcieradłami.
Przeklęte Kamienie.
Pan Doyle – starszy, łysy mężczyzna, który wyglądał, jakby miał tylko czoło i uszy – leżał w łóżku, przyciskając do piersi uszkodzoną dłoń, jakby była skradzionym deserem, który ktoś zamierzał mu odebrać.
– Nora tylko żartuje – powiedziałam, przysuwając sobie krzesło. – To jej zabawne i bardzo profesjonalne poczucie humoru. Upewnię się, że wszystkie palce pozostaną na swoim miejscu, obiecuję.
Ze sceptycznym prychnięciem pan Doyle puścił swoją dłoń, a ja musiałam postępować bardzo ostrożnie, zdejmując warstwy gnijącej skóry.
Mój dar mrowił w opuszki palców, chętny do pomocy. Nie byłam pewna, czy dzisiaj go potrzebowałam, lubiłam dokładną pracę, a gangrena to rutynowe postępowanie.
Ale nigdy nie wybaczyłabym sobie, gdybym złamała obietnicę wobec zrzędliwego pana Doyle’a.
Nakryłam jedną dłoń drugą, jakbym nie chciała, żeby widział, jak makabryczne były jego obrażenia – stałam się naprawdę dobra w przemycaniu moich mocy w leczeniu pacjentów. Pan Doyle zamknął oczy i odchylił głowę, a ja pozwoliłam, by iskra czystego światła popłynęła z moich palców, jakbym wyciskała sok z cytryny.
Gnijące ciało ogrzało się i zaróżowiło raz jeszcze, zdrowiejąc na moich oczach.
Byłam dobrą uzdrowicielką. Nawet świetną. Miałam pewną rękę, potrafiłam zachować spokój pod presją i nigdy nie mdliło mnie na widok czyichś wnętrzności. Ale potrafiłam też leczyć na sposoby, których nie da się nauczyć. Moja moc była pulsującym, nieregularnym światłem, które wypływało z dłoni i wsączało się w innych, przechodząc przez ich żyły i tętnice. Potrafiłam zespoić złamaną kość, przywrócić kolory zniszczonej grypą twarzy i zasklepić ranę, nie zakładając szwów.
Tak, nie były to powszechne czary. Nie miałam w rodzinie żadnych czarownic ani czarodziejów, a nawet gdybym miała, kiedy używałam mojej mocy, nie wypowiadałam żadnego zaklęcia, po którym następował podmuch wiatru i nastawała cisza. Mój dar po prostu wypływał z mojego ciała, za każdym razem wysączając ze mnie energię i rozum. Czarownice mogły używać magii bezustannie z odpowiednią księgą zaklęć i kuratelą. Moje umiejętności miały swój limit, a jeśli pracowałam zbyt ciężko, mogły mnie wyczerpać. Czasami trzeba było kilku dni, żeby moc zregenerowała się całkowicie.
Za pierwszym razem wyczerpałam się przy ofierze wyjątkowo brutalnego poparzenia, myślałam wtedy, że straciłam dar na dobre – ogarnęła mnie wtedy niewytłumaczalna mieszanka ulgi i przerażenia. Kiedy wreszcie magia wróciła, powiedziałam sobie, że byłam wdzięczna. Wdzięczna za to, że kiedy dorastałam, pokryta siniakami albo z kończynami powyginanymi pod dziwnym kątem, mogłam się wyleczyć, zanim moja matka albo rodzeństwo dostrzegli, co robił mi ojczym. Wdzięczna, że mogłam pomóc tym wokół mnie, którzy cierpieli. I wdzięczna, że mogłam zarobić przyzwoicie w tych trudnych czasach, jakie obecnie mieliśmy.
– W porządku, panie Doyle, dłoń jest jak nowa.
Staruszek posłał mi bezzębny uśmiech.
– Dziękuję. – Pochylił się do mnie konspiracyjnie. – Nie sądziłem, że zdołasz ją uratować.
– Pański brak wiary we mnie rani – zażartowałam.
Ostrożnie wyszedł z pokoju, a ja poszłam za nim do korytarza. Kiedy opuścił szpital, Nora pokręciła głową, patrząc na mnie uważnie.
– Co?
– Zbyt radośnie – powiedziała, ale jej usta uniosły się w uśmiechu.
– To ulga mieć pacjenta, który nie stoi u wrót śmierci. – Skrzywiłam się. Pan Doyle był w zasadzie dość stary.
Nora tylko prychnęła i ponownie skupiła się na gazie w swojej dłoni. Ja poprawiłam łóżka i zajęłam się dezynfekowaniem narzędzi chirurgicznych. Powinnam się cieszyć tym, jak niewielu pacjentów dzisiaj mieliśmy, ale od ciszy skręcał mi się żołądek.
Uzdrawianie odciągało moje myśli od brata i Haldena. Pomagało poradzić sobie z bólem ściskającym moje serce z powodu ich nieobecności. Zupełnie jak bieganie, uzdrawianie miało w sobie właściwości medytacyjne, które koiły mój rozszalały mózg.
Cisza działała odwrotnie.
A jednak nie spodziewałabym się, że będę podekscytowana przypadkiem gangreny; wydawało się, że wszystkie dolegliwości nie oznaczające pewnej śmierci, okazywały się zwycięstwem dnia. Oczywiście większość pacjentów to żołnierze – zakrwawieni, posiniaczeni i połamani po walce – albo sąsiedzi, których znałam przez całe życie, cierpiący z powodu pasożytów w kiepskim jedzeniu, które udało im się zdobyć. To przynajmniej był lepszy los niż śmierć głodowa. Pasożytów można było się pozbyć w szpitalu. Niekończącego się głodu już nie.
I mimo całego tego bólu i cierpienia, utraty ukochanych osób, zniszczonych domów nadal pozostawało tajemnicą, dlaczego Królestwo Onyksu w ogóle rozpoczęło z nami wojnę. Nasz Król Gareth nie był kimś, kto zostanie opisany w historycznych księgach, ziemie Bursztynu nie były znane z niczego poza rolnictwem. Zaś ziemie królestwa takiego jak Granat obfitowały w monety i klejnoty. Góry Perłowe miały antyczne zwoje i najbardziej poszukiwanych na kontynencie uczonych. Nawet Terytoria Opalu z ich destylarniami i nietkniętą glebą albo Prowincje Perydotu, z ich mieniącymi się jaskiniami, wypełnionymi ukrytymi skarbami, byłyby lepszym miejscem, by zacząć stopniowe wspinanie się po szczeblach władzy nad całym Evendell. Ale jak dotąd wszystkie pozostałe królestwa pozostały nienaruszone i tylko Bursztyn starał się przetrwać.
A jednak żadne inne królestwo nie walczyło u naszego boku.
Jednocześnie Onyks opływał w bogactwa, klejnoty i złoto. Mieli najwięcej ziem, najwspanialsze miasta – a przynajmniej tak słyszałam – i największą armię. A jednak nawet to im nie wystarczało. Król Onyksu, Kane Ravenwood, był zarówno imperialistyczny, jak i nienasycony. Ale co najgorsze, okazał się bezbrzeżnie okrutny. Naszych generałów często znajdowano z pozawiązywanymi na supeł kończynami, czasami obdartych ze skóry albo ukrzyżowanych. Brał i brał, i brał, aż nasze ubogie królestwo nie miało już zbyt wiele do zaoferowania, więc zaczął zadawać ból dla rozrywki. Niszczył nas dla zabawy.
Jedynym wyjściem pozostawało patrzenie na jasną stronę. Nawet jeśli była mglistą, niewyraźną jasną stroną, a przejście na nią wymagało przekupstwa lub układów. Jak twierdziła Nora, właśnie dlatego trzymała mnie blisko.
Masz do tego dryg, jesteś niepoprawną optymistką, a twoje cycki przyciągają lokalnych chłopców do oddawania krwi.
Dziękuję ci, Noro. Jesteś wspaniała.
Zerknęłam na nią, odkładając koszyk pełen bandaży i maści.
Nie była najmilszą osobą, ale Nora to jedna z najbliższych przyjaciółek mojej matki i pomimo jej ostrej powierzchowności, była na tyle troskliwa, żeby dać mi tę pracę i dzięki temu pozwoliła mi zaopiekować się rodziną po odejściu Rydera. Pomagała nawet przy mojej siostrze, Leigh, kiedy matka była zbyt chora, żeby zabrać ją na lekcje.
Mój uśmiech wywołany uprzejmością Nory zbladł na myśl o matce – dziś rano czuła się zbyt słaba, żeby chociaż otworzyć oczy. Nie umknęła mi ironia tego, że choć byłam uzdrowicielką, moja matka powoli umierała z powodu dolegliwości, której nikt z nas nie mógł zidentyfikować.
Co gorsze – i może jeszcze bardziej ironiczne – moja umiejętność nigdy na nią nie działała. Nawet gdyby chodziło tylko o zacięcie papierem. Kolejny znak, że moja moc nie przypominała takiej należącej do zwykłej czarownicy, a była czymś o wiele dziwniejszym.
Moja matka chorowała, odkąd byłam na tyle duża, żeby mówić, ale pogorszyło jej się w ciągu ostatnich kilku lat. Jedynym, co pomagało, okazały się lekarstwa, które Nora i ja przygotowywałyśmy razem – mikstury zrobione z paciorecznika i rodanów – narodowych kwiatów Bursztynu, zmieszanych z olejkiem ravensara i drzewem sandałowym. Ale ulga zawsze przychodziła na krótko, a jej ból wzmagał się z każdym dniem.
Potrząsnęłam głową, żeby odgonić nieprzyjemne myśli.
Nie mogłam się teraz na tym skupiać. Jedyne, co się liczyło, to zaopiekowanie się nią i moją siostrą tak dobrze, jak potrafiłam teraz, kiedy Rydera nie było.
A możliwe, że on już nigdy nie wróci.
***
– Nie, źle mnie usłyszałaś! Nie powiedziałam, że był „śliczny”, tylko „bystry”. W sensie mądry i światowy – oświadczyła Leigh, wrzucając kawałek drewna do paleniska.
Przygryzłam wargę, żeby ukryć uśmiech i wyjęłam trzy małe miseczki z szafki.
– Mhm, jasne. Po prostu myślę, że trochę się zabujałaś, to wszystko.
Leigh wywróciła bladoniebieskimi oczami, krzątając się po naszej maleńkiej kuchni, żeby przygotować sztućce i kubki. Nasz dom był ciasny, chwiejny i nie wszystko działało w nim jak trzeba, ale kochałam go całym sercem. Pachniał tabaką Rydera, wanilią, której używaliśmy do pieczenia, i aromatyczną białą lilią. Szkice Leigh wisiały na prawie każdej ścianie.
Za każdym razem, kiedy wchodziłam do środka, na moich ustach pojawiał się uśmiech.
Umiejscowiony na małym wzgórzu, z którego rozciągał się widok na prawie całe Abbington i z trzema dobrze ogrzewanymi pokojami, był jednym z ładniejszych domów w wiosce. Mój ojczym, Powell, wybudował go dla mojej matki i dla mnie, zanim urodziło się moje rodzeństwo. Kuchnia to moje ulubione miejsce do siedzenia, z drewnianym stołem, zrobionym przez Powella i Rydera pewnego lata, kiedy wszyscy byliśmy młodsi, a matka zdrowsza.
Niesamowite, jak ciepłe wspomnienia uczepiły się struktury naszego domu, w przeciwieństwie do tego, co wirowało w mojej głowie i żołądku, kiedy myślałam o surowej twarzy i zaciśniętych szczękach Powella. Bliznach na moich plecach od jego pasa.
Zadrżałam.
Leigh wcisnęła się obok mnie, wyrywając z pajęczyny wspomnień, i podała mi garść korzeni i ziół do lekarstwa matki.
– Proszę. Nie mamy już więcej rozmarynu.
Zerknęłam w dół, na jej blond głowę i zakiełkowało we mnie ciepło – zawsze była promienna, nawet przy rozpaczy niesionej przez otaczającą nas wojnę. Radosna, zabawna, śmiała.
– Co? – zapytała, patrząc na mnie zmrużonymi oczami.
– Nic – odparłam, przygryzając wargę.
Właśnie zaczęła postrzegać samą siebie jako dorosłą i nie tolerowała już traktowania jak dziecko. Pełne miłości spojrzenia, wyrażające uwielbienie ze strony starszej siostry widocznie nie były już dozwolone. Nawet mniej jej się podobało, kiedy próbowałam ją chronić.
Przełknęłam z trudem ślinę, wrzucając zioła do bulgocącego nad paleniskiem kociołka.
Ostatnio w tawernach, szkołach i na targach krążyły pogłoski. Mężczyzn już nie ma – Ryder i Halden najprawdopodobniej oddali życie – a my nadal przegrywaliśmy z okrutnym królestwem na północy.
Kobiety będą następne.
Nie chodziło o to, że nie potrafiłyśmy tego, co mężczyźni. Słyszałam, że armia Królestwa Onyksu była pełna silnych, bezwzględnych kobiet, które walczyły ramię w ramię z mężczyznami. Ja po prostu tak nie potrafiłam. Nie mogłabym odebrać komuś życia za moje królestwo, nie umiałabym nawet walczyć za siebie. Na samą myśl o opuszczeniu Abbington, włoski na karku stawały mi dęba.
Ale najbardziej martwiłam się o Leigh. Była zbyt nieustraszona.
Młodość pozwalała jej myśleć, że jest niepokonana, a głód uwagi sprawiał, że stawała się głośna, ryzykowna i odważna do granic lekkomyślności. Na samą myśl o jej złotych lokach podskakujących na linii frontu, skręcało mnie w żołądku.
Gdyby tego było mało, jeśli obie zostałybyśmy powołane do walki przeciwko Onyksowi, nasza matka zostałaby sama. Zbyt stara i krucha, żeby walczyć, mogłaby uniknąć poboru, ale nie potrafiłaby się sobą zająć. Bez trójki dzieci nie przeżyłaby tygodnia.
W takim razie, jak miałam ich ochronić?
– Nie mogłabyś bardziej mylić się w kwestii Jace’a – powiedziała Leigh, wskazując na mnie widelcem, usiłując wcisnąć mi fałszywe zapewnienia. – Nigdy w życiu się w nikim nie bujałam. A na pewno nie w nim.
– W porządku – odpowiedziałam, szukając w szafce marchewek. Zastanawiałam się, czy Leigh rozpraszała mnie celowo, czy wiedziała, że się martwiłam. Zwykle tak było, więc by się nie pomyliła.
– Szczerze mówiąc – ciągnęła, siadając przy kuchennym stole i podwijając nogi pod siebie – nie obchodzi mnie, co myślisz. Jaki ty masz gust! Kochasz się w Haldenie Brownfieldzie. – Zrobiła zdegustowaną minę.
Puls podskoczył mi na wspomnienie jego imienia, przypomniałam sobie datę i moje lęki z dzisiejszego ranka. Pokręciłam głową, słysząc oskarżenia Leigh.
– Nie kocham się w nim. Lubię go. Jako osobę. W zasadzie jesteśmy tylko przyjaciółmi.
– Mhm, jasne – mruknęła, wyśmiewając moje wcześniejsze insynuacje wobec niej i Jace’a.
Pokroiłam marchewki na kolację do oddzielnego garnka, stojącego obok lekarstwa matki. Wielozadaniowość stała się jedną z moich mocnych stron od czasu wyjazdu Rydera. Otworzyłam okno nad paleniskiem, pozwalając, by część gorącego powietrza z obu kociołków uleciała na zewnątrz. Chłodna, wieczorna bryza owionęła moją lepką od potu twarz.
– A tak w ogóle, co jest nie w porządku z Haldenem? – zapytałam, bo dopadła mnie ciekawość.
– Nic, naprawdę. Po prostu był nudny. I zrzędliwy. I ani trochę nie potrafił się wygłupiać.
– Przestań mówić „był” – burknęłam, z większą zgryźliwością, niż zamierzałam. – Nic mu nie jest. Im obu.
To nie kłamstwo. Tylko ta sama jasna strona myślenia, która czasem ocierała się o wyparcie. Leigh wstała, żeby nakryć do stołu, zbierając niepasujące do siebie kubki, i nalać cydru.
– A Halden potrafi się wygłupiać i jest interesujący… no i zrzędliwy – przyznałam. – To muszę ci oddać. Jest trochę spięty.
Leigh uśmiechnęła się, wiedząc, że tu mnie ma.
Przyjrzałam się siostrze. Tak bardzo dorosła w tak krótkim czasie, że nie byłam już pewna, przed jakimi informacjami ją chroniłam.
– W porządku – zgodziłam się, mieszając w obu kociołkach jednocześnie. – Spotykamy się.
Leigh sugestywnie uniosła brwi.
– Ale naprawdę nie było żadnego „zakochania”, o którym można by mówić. Na Kamienie.
– Dlaczego nie? Bo wiedziałaś, że będzie musiał odejść?
Mój wzrok spoczął na palenisku, patrzyłam, jak niewielkie płomienie podskakiwały i zastanawiałam się nad szczerą odpowiedzią.
To płytkie, ale pierwsze, co przyszło mi do głowy, kiedy usłyszałam jego imię, to włosy. Czasami, zwłaszcza w świetle księżyca, jego blond loki wyglądały na tak blade, że prawie świeciły. W zasadzie to było pierwsze, co mnie do niego przyciągnęło – to jedyny chłopak o jasnych włosach w naszej wiosce. Bursztyn wydawał na świat głównie czekoladowych brunetów, jak ja, albo ciemnych blondynów, jak Leigh i Ryder.
Zadurzyłam się w tych lodowato blond włosach już w wieku siedmiu lat. On i Ryder mniej więcej wtedy stali się nierozłączni. Pewna, że wyjdę za niego za mąż, nie zadawałam sobie trudu, żeby śledzić każdą ich przygodę i rozważać wszystkie zabawy, po których wracali z podrapanymi kolanami. Uśmiech Haldena sprawiał, że czułam się bezpiecznie. Poszłabym za nim wszędzie. Tego dnia, kiedy komisja poborowa zawitała do Abbington, to był pierwszy raz, kiedy widziałam, że jego uśmiech zbladł.
Wtedy oraz kiedy zobaczył moje blizny.
Ale skoro byłam zakochana w Haldenie od dzieciństwa, dlaczego nie miałam wrażenia, że to miłość, kiedy pierwszy raz zobaczył we mnie to, co ja widziałam w nim od dawna?
Nie miałam na to dobrej odpowiedzi, a na pewno nie takiej, która byłaby odpowiednia dla dziesięciolatki. Czy to dlatego nie darzyłam go miłością, ponieważ nigdy nie widziałam, żeby komukolwiek układało się w związku, zwłaszcza mojej matce? Albo dlatego, że czasami pytałam go, co sądził o ekspansji już i tak rozległych ziem Onyksu, a jego lekceważące odpowiedzi sprawiały, że czułam się rozdrażniona z powodów, których do końca nie rozumiałam? Może odpowiedź była dużo gorsza. Taka, która jak miałam nadzieję, nie była prawdziwa, ale bałam się jej najbardziej – że nie potrafiłam wykrzesać z siebie takiego uczucia.
Nie było nikogo, kto zasługiwałby na to bardziej niż Halden. Nie było nikogo, z kim moją przyszłość widzieliby matka, Ryder i Powell. Oczywiście poza Haldenem.
– Nie wiem, Leigh. – Taka była prawda.
Skupiłam uwagę z powrotem na przygotowaniu kolacji i kroiłam warzywa w ciszy. Leigh wyczuła, że skończyłam już ten temat przesłuchania. Kiedy lekarstwo matki skończyło się gotować, przeniosłam je na blat, żeby wystygło. Napełnię nową fiolkę w sakiewce przy szafce, jak zawsze.
Może zdołałabym to zrobić – zaopiekować się nimi sama.
Słonawy aromat duszonych warzyw zmieszany z medyczną wonią lekarstwa matki poniósł się po domu. Był to znajomy zapach. Komfortowy. Bursztyn otaczały góry, co oznaczało, że w dolince, gdzie mieszkaliśmy, zawsze porankami panował chłód, dni były rześkie, a noce zimne. Każde drzewo miało brązowe liście przez cały rok. Na kolację zawsze była kukurydza, kabaczek, dynia i marchew. Nawet najsroższe zimy przynosiły tylko deszcz i gołe gałęzie, a w najgorętsze lata, jakie pamiętałam, mieliśmy zaledwie dwa zielone drzewa. Przez większość czasu, każdego dnia roku było tu buro i wietrznie.
A po dwudziestu latach miałam takie dni, kiedy czułam, że zjadłam już dość kukurydzy i kabaczka do końca życia. Starałam się wyobrazić sobie moje dni wypełnione innymi smakami, krajobrazami, ludźmi… Ale widziałam tak niewiele, fantazje się rozmywały i stawały niewyraźne jak chaotyczny zbiór książek, które przeczytałam, i historii, które usłyszałam przez te lata.
– Pachnie niebiańsko.
Odnalazłam wzrokiem matkę, która wkroczyła chwiejnie do środka. Była dzisiaj lekko wstawiona, wilgotne włosy splecione w warkocz przerzuciła przez ramię. Miała tylko czterdzieści lat, ale chude ciało i zapadnięte policzki ją postarzały.
– Pozwól, że ci pomogę – powiedziałam, podchodząc do niej.
Leigh zeskoczyła ze stołu, pozostawiając jedną niezapaloną świecę, i stanęła u jej drugiego boku.
– W porządku, naprawdę – powiedziała do nas, ale zignorowałyśmy ją.
Na tym etapie to stało się dobrze wyreżyserowanym tańcem.
– Róże i ciernie? – zapytała, kiedy posadziłyśmy ją przy stole.
Moja słodka matka, która pomimo chronicznego zmęczenia, bólu i cierpienia, zawsze szczerze interesowała się tym, co przydarzyło nam się w ciągu dnia. Której miłość do kwiatów wpasowała się w naszą wieczorną rutynę.
Matka przyjechała ze mną do Abbington, kiedy miałam niecały rok. Nigdy nie poznałam ojca, ale Powell był chętny, żeby się z nią ożenić i przyjąć mnie jak swoje dziecko. Ryder urodził się niecały rok później, a Leigh siedem lat potem. W naszym tradycyjnym mieście kobieta z trójką dzieci była rzadkością, w tym jedno z innym ojcem niż pozostałe. Ale ona nigdy nie pozwoliła, żeby nieuprzejme słowa przyćmiły blask, którym promieniowała każdego dnia. Pracowała niestrudzenie przez całe życie, żeby dać nam dach nad głową, pełne brzuchy i więcej śmiechu oraz miłości każdego dnia, niż większość dzieci miało przez całe życie.
– Moja róża uratowała palce pana Doyle’a przed amputacją – zaczęłam.
Leigh wydała z siebie dźwięk, jakby wymiotowała. Odpuściłam sobie cierń. Jeśli jeszcze sobie tego nie uświadomiły, nie zamierzałam być tą, która podzieli się z nimi informacją, że mijał rok, odkąd Ryder ostatnio napisał.
– Moja, to kiedy Jace powiedział mi…
– Jace to chłopak, którego Leigh uważa za uroczego – przerwałam i posłałam matce konspiracyjne spojrzenie.
Mrugnęła do mnie teatralnie, a Leigh zmrużyła oczy, patrząc na nas obie.
– Jego kuzyn jest posłańcem w armii, dostarcza plany bezpośrednio od króla Garetha do jego generałów tam, gdzie nawet kruki nie mogą dotrzeć – powiedziała Leigh. – Ten kuzyn powiedział mu, że w stolicy Onyksu widział mężczyznę ze skrzydłami. – Jej oczy zrobiły się duże i niebieskie jak morze.
Spojrzałam na matkę, słysząc ten absurd, ale ona tylko skinęła uprzejmie Leigh. Starałam się zrobić to samo. Nie powinnyśmy się tak z niej naśmiewać.
– Bardzo ciekawe. Wierzysz mu? – zapytała mama, w zamyśleniu podpierając głowę dłonią.
Leigh rozważała to, podczas gdy ja skubałam gulasz.
– Nie, nie wierzę – oznajmiła po zastanowieniu. – Przypuszczam, że spotkanie żywego Fae jest możliwe, ale podejrzewam, że to raczej jakaś magia. Prawda?
– Zgadza się – przytaknęłam, chociaż wiedziałam lepiej. Fae zostali całkowicie zniszczeni lata temu. O ile w ogóle kiedykolwiek istnieli. Ale nie chciałam zniszczyć jej wymyślonej bańki.
– Widzę, czemu jesteś taka zakochania w Jasie. Jest w posiadaniu wszystkich dobrych informacji. ‒ Uśmiechnęłam się do Leigh.
Moja matka przygryzła wargę, żeby się nie uśmiechnąć. To by było na tyle w kwestii nieśmiania się. Siła przyzwyczajenia.
Leigh zmarszczyła brwi i zaczęła tyradę o tym, jak oczywiście nie ma żadnych romantycznych uczuć wobec tego chłopca. Uśmiechnęłam się szeroko, aż za dobrze znając tę śpiewkę.
Historyjki takie jak kuzyna Jace’a ciągle krążyły wśród ludzi. Zwłaszcza w odniesieniu do Willowridge, owianej tajemnicą stolicy Onyksu. W wieczór przed odejściem Halden powiedział mi, że według pogłosek pełno tam było różnych potwornych stworzeń. Smoków, goblinów, ogrów – widziałam, że próbował mnie nastraszyć w nadziei, że skryję się w jego bezpiecznych ramionach i pozwolę mu chronić się przed wszystkim, co znajdowało się poza granicami naszego królestwa.
Ale to mnie w ogóle nie przeraziło. Wiedziałam, jak brzmiały te opowieści. Mężczyźni, z historii na historię coraz bardziej rozwinięci i utalentowani, zmieniani przez klątwę w jakieś przerażające bestie dzierżące nieznane moce i zdolne do niewypowiedzianych tortur. W rzeczywistości byli tylko… mężczyznami. Podłymi, głodnymi władzy, skorumpowanymi, zdeprawowanymi mężczyznami. Niczym więcej, niczym mniej i w niczym nie gorszymi od tego, który mieszkał w moim własnym domu. Mój ojczym był bardziej podły i okrutny niż jakikolwiek potwór z opowieści.
Nie wiedziałam, czy ta prawda przyniosłaby Haldenowi więcej, czy mniej strachu tego dnia, kiedy on i Ryder zostali wysłani na wojnę. Mnie na pewno by nie pomogło, gdyby zmuszono mnie i Leigh do walki w następnej kolejności.
Prawda była taka, że nasz król Gareth robił, co w jego mocy, ale Onyks miał dużo potężniejszą armię, lepszą broń, silniejszych sojuszników i z pewnością wiele innych zalet, o których nie miałam pojęcia. Mogłabym przysiąc, że Onyks nie wygrywał tej wojny tylko z powodu jakiegoś wielkiego złego stwora, który czaił się w ciemności.
Westchnienie mojej matki odciągnęło moje myśli od podłych, skrzydlatych kreatur i skierowałam je z powrotem na naszą ciepłą drewnianą kuchnię. Ostatnie promienie światła słonecznego wsączały się do pomieszczenia, sprawiając, że tańczące na palenisku płomienie rzucały cienie na jej bladą twarz.
– Moją różą jest ten gulasz i dwie piękne dziewczyny siedzące przede mną. Moja uprzejma i odpowiedzialna Arwen – szepnęła i odwróciła się do mojej siostry. – Moja śmiała, odważna Leigh.
Przełknęła. Moimi żyłami popłynął lód. Wiedziałam, co miało teraz nastąpić.
– A cierniem jest mój syn, za którym tak bardzo, bardzo tęsknię. Ale minął rok, odkąd mieliśmy od niego wieści. Myślę… – Westchnęła. – Myślę, że czas zaakceptować, że on…
– Ma się dobrze – przerwałam jej. – Ryderowi nic nie jest. Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak trudno musi być przemycić list w warunkach, w jakich zapewne się znajduje.
– Arwen – zaczęła matka, jej głos był ciepły i pocieszający, sprawiał, że skóra mrowiła mnie od jego delikatności.
Ja jednak paplałam wbrew niej.
– Możesz sobie wyobrazić wysłanie listu do takiego małego miasteczka jak nasze ze środka dżungli? Albo… z lasu? Ze środka oceanu? Kto wie, gdzie on jest? – Zaczynałam brzmieć histerycznie.
– Mnie też sprawia to ogromny smutek, Arwen. – Słaby głosik Leigh był nawet trudniejszy do zniesienia. – Ale myślę, że matka może mieć rację.
– Zdrowo jest o tym rozmawiać – powiedziała mama, ujmując moją dłoń w swoją. – O tym, jak bardzo za nim tęsknimy, jak trudno będzie żyć dalej bez niego.
Przygryzam wargę, ich poważne twarze rozdzierały mnie na pół. Wiedziałam, że miały rację. Ale powiedzenie tego na głos…
Choć jej dotyk był kojący, odsunęłam dłoń i odwróciłam twarz do okna, pozwalając, by wieczorna bryza szeptała tuż przy mojej twarzy, i zamknęłam oczy, żeby uspokoić doznania.
Moje płuca wypełniło wieczorne powietrze.
Nie mogłam być tą, która wszystko im utrudni.
Objęłam dłońmi miskę, żeby opanować ich drżenie, odwróciłam się twarzą do mojej jedynej, pozostałej rodziny.
– Macie rację. Jest mało prawdopodobne, że on…
Ogłuszający dźwięk otwierania naszych drzwi frontowych sprawił, że miska wypadła mi z rąk i roztrzaskała się na podłodze. Pomarańczowa ciecz rozchlapała się wszędzie jak świeża krew. Odwróciłam się i zobaczyłam, że twarz mojej matki rozciąga się w szoku.
Przed nami, dysząc ciężko, z zakrwawioną twarzą, opierając się o framugę drzwi, żeby wesprzeć wykręconą rękę, stał mój brat, Ryder.
Przez chwilę nikt się nie poruszył. Potem drgnęliśmy wszyscy naraz.
Skoczyłam na równe nogi, z sercem w gardle, puls łomotał mi w uszach. Widziałam wyraźnie malujący się na twarzy Rydera ból. Matka rzuciła się na niego, łzy wypełniły jej oczy, Leigh zamknęła za nami drzwi, a ja pomogłam im obojgu usiąść przy stole.
Przepłynęła przeze mnie fala ulgi, przemożna i obezwładniająca. Ledwo mogłam stać przez natłok emocji.
On żył.
Powstrzymałam głośne westchnienie i przyjrzałam się bratu. Na jego ścięte na jeżyka, piaskowe włosy, jasnoniebieskie oczy jak gwiazdy, żylastą, tyczkowatą sylwetkę. Wyglądał teraz tak obco w naszym małym domku – za brudny i zbyt chudy.
Leigh odepchnęła miski ze stołu na bok, wspięła się na górę i usiadła dokładnie naprzeciwko niego. Oczy Rydera były przepełnione radością, ale błyszczało w nich też coś innego. Coś mroczniejszego.
Czekałam, aż szok opadnie, ale moje serce wciąż biło tak szybko, że odnosiłam wrażenie, jakby moja klatka piersiowa wibrowała.
– Ależ ty urosłaś! – zawołał Ryder do Leigh, dłoń jednej ręki nadal przyciskał do ramienia drugiej.
Bandaże. Potrzebował bandaży.
Zaczęłam przetrząsać szuflady, aż jakieś znalazłam, po czym przyniosłam mu też koc i wodę.
– Proszę – powiedziałam, owinęłam go kocem i pocałowałam w czubek głowy, uważając, by omijać ramię.
– Co się stało? Dlaczego wróciłeś wcześniej? – zapytała Leigh gorączkowo. – Arwen, co mu jest? Co się dzieje? Matko?
Nasza mama milczała, a łzy spływały jej po policzkach. Ryder ujął jej dłoń.
Ale Leigh miała rację. Choć wspaniale było mieć go tu z powrotem, coś było nie tak. To, że wrócił do domu tak wcześnie, bez batalionu, bez pochodu…
Nie wspominając już o otwartych ranach.
Musiał zdezerterować.
– Uspokój się – wychrypiał. – I ścisz głos.
– Leigh ma rację – wykrztusiłam. – Jakim cudem wróciłeś? Co ci się stało?
Oderwałam kawałek poplamionego krwią materiału z jego tuniki i użyłam go jako opaski uciskowej na ranę na ramieniu. Było to głębokie, poszarpane rozcięcie, z którego szarłat sączył się strumyczkami. Kiedy tylko moje dłonie dotknęły jego skóry, poczułam znajome mrowienie i zaczęłam zasklepiać poszarpane ciało.
Zamknięcie rany pomogło nam obojgu, uspokoiło nas i spowolniło puls. Po tym, jak ciasno owinęłam jego ramię bandażem, zabrałam się do pracy, starając się umieścić jego staw barkowy z powrotem w panewce, z której wyskoczył.
Ryder zamknął oczy i się skrzywił.
– Wszystko w porządku. Teraz jestem znowu z moją rodziną. Tylko to się liczy.
Pochylił się, żeby pocałować Leigh i matkę w czoło. Leigh udając niechęć, wytarła się po pocałunku.
Matka trzymała w dłoniach jego zdrową rękę, ale knykcie zbielały jej od siły nacisku.
– Ry – zapytała, tracąc cierpliwość. – Nie tylko to się liczy. Gdzie są pozostali żołnierze? I dlaczego krwawisz?
Ryder przełknął z trudem i spojrzał mi w oczy.
– Kilka tygodni temu – powiedział cicho. – Nasz konwój natknął się na batalion Onyksu na ziemiach Bursztynu. Słyszeliśmy, że stracili sporo ludzi, więc myśleliśmy, że to będzie łatwa walka. Podeszliśmy do ich obozu powoli, ale i tak… – Zawahał się, jego głos brzmiał szorstko. – To była zasadzka. Wiedzieli, że nadchodzimy. Wszyscy moi przyjaciele zostali zabici, a ja ledwo uszedłem z życiem.
Coś przerażającego pojawiło się w mojej głowie i poczułam mdłości, że tak długo zajęło mi dojście do tej myśli.
– Halden? – zapytałam, mój głos okazał się ledwo słyszalny, a żołądek zamienił się w ołów.
– Nie! Nie, Arwen. – Jego oczy przepełniał ból. – Nie był w naszym konwoju. Ja… szczerze mówiąc, nie widziałem go i nie miałem od niego wiadomości od miesięcy. – Ryder spuścił wzrok i zmarszczył brwi. – Nie sądziłem, że uda mi się wydostać… – Ostatnie kliknięcie i nastawiłam mu bark.
– Ach! Cholera! – Stęknął, łapiąc się za ramię.
– Język – powiedziała matka z przyzwyczajenia, chociaż nadal była zbyt zszokowana, żeby naprawdę się złościć.
Ryder ostrożnie poruszył ramieniem, żeby je wyczuć. Ciesząc się ponownie sprawnym barkiem, wstał, a gdy zaczął przed nami chodzić, we mnie znów uderzyło, jaki był szczupły i wysoki. Opadłam osłabiona na krzesło i posłałam matce zmartwione spojrzenie.
– Schowałem się za dębem. Myślałem, że to ostatnie chwile mojego życia, że w każdej sekundzie mogą wpaść na mnie i wyrwać mi kończyny. Straciłem moich ludzi, byłem ranny. Wszystko się skończyło… i wtedy uświadomiłem sobie, wyśpiewując łabędzią pieśń, że cały batalion Onyksu odszedł. Nie zauważyli mnie.
Przyglądałam mu się uważnie. W jego oczach błyszczało zbyt wiele zadowolenia. Nie tylko radości z powodu powrotu do domu, ale czegoś jeszcze. Nieprzyjemne uczucie pojawiło się w moim żołądku.
– Więc zacząłem się powoli wycofywać i dosłownie potknąłem się o sakiewkę z monetami większą od mojej głowy. Monetami Onyksu. – Przerwał, żeby na nas spojrzeć, ale nie sądziłam, żeby ktokolwiek w ogóle oddychał. Mój brawurowy, lekkomyślny brat.
Modliłam się, żeby nie zrobił tego, czego się obawiałam.
– Musieli je zgubić w trakcie walki. Więc zabrałem je i przybiegłem aż tutaj. Biegłem przez ostatnie półtora dnia.
Przeklęte Kamienie.
– Ryder, nie zrobiłeś tego – wydyszałam.
Płomienie w palenisku ledwo się tliły spowijając pokój tańczącymi cieniami.
– Król każe cię zabić – wyszeptała moja matka. – Za porzucenie batalionu.
– Cóż, to nie ma znaczenia.
– Dlaczego nie? – Ledwo mogłam wydusić z siebie słowa.
Westchnął.
– Dotarłem do miejsca oddalonego zaledwie kilka godzin od Abbington, kiedy zauważyłem kolejny batalion ludzi Onyksu. Musieli zauważyć barwy Onyksu albo uznali mnie za podejrzanego czy coś, ale poszli za mną. I…
– Doprowadziłeś ich do nas? – wtrąciła Leigh, jej głos podskoczył o oktawę.
– Ćśś – wyszeptał. – Nie mów tak głośno, dobrze? Nie znajdą nas, jeśli zrobicie to, o co proszę, i to szybko.
Odwróciłam się, żeby wyjrzeć przez okno. Nie byłam nawet pewna, kogo – albo czego – szukałam.
– Czemu mieliby nas nie odszukać? – zapytałam. – Gdzie mielibyśmy się znaleźć?
Oczy Rydera rozbłysły.
– W Królestwie Granatu.
Osunęłam się niżej na krześle. Czułam, że zaczynało mnie mdlić.
Ryder musiał zauważyć przerażenie na naszych twarzach, bo usiadł z powrotem i spróbował jeszcze raz, bardziej poważnie.
– Widziałem, co tam się dzieje. Jest gorzej, niż sądziliśmy. Nasze królestwo rozpada się w tej bitwie. Nie wygramy. – Mięśnie jego szczęki zadrgały, kiedy westchnął. – Pogłoski są prawdziwe, mają ogromną przewagę liczebną. Kobiety zostaną powołane następne i to wkrótce. Arwen… ty i Leigh… nie zdołacie uciec. – Odwrócił się do naszej matki i ponownie ujął jej dłoń. – A ty, mamo, zostaniesz tutaj. Nie chcę nawet myśleć, jak Abbington będzie wtedy wyglądać. Z wszechobecnymi buntownikami i twoim zdrowiem… – Umilkł, patrząc na mnie.
Wiedziałam, co sugerował, starałam się powstrzymać ucisk w żołądku.
– Granat jest na tyle daleko, żeby uniknąć walk i na tyle blisko, żebyśmy dotarli do niego łodzią. Możemy tam zacząć nowe życie. – Spojrzał znacząco na matkę, potem na Leigh i na mnie. – Razem, z daleka od wojny, która stanie się tylko gorsza.
– Ale nie mamy łodzi. – Niepewny ton matki mnie zaskoczył.
Ja powiedziałabym na to: „Chyba postradałeś rozum”.
– Mam tu wystarczająco dużo monet Onyksu, żeby zapewnić naszej czwórce bezpieczną przeprawę dziś wieczorem. Musimy wyruszyć już teraz i udać się do portu. Dotrzemy do Granatu w zaledwie kilka dni. Ale, mamo, musimy działać szybko.
– Dlaczego? – wyszeptała Leigh.
– Bo ludzie Onyksu nie są daleko za mną. Już nie jesteśmy tu bezpieczni.
Po tych słowach w pokoju zapadła cisza, przerywana tylko odgłosami wiatru hulającego w gałęziach drzew, słyszanymi przez otwarte za mną okno. Nie mogłam patrzeć ani na matkę, ani na Leigh, gdy moje myśli wirowały zupełnie jak zawartość żołądka.
Możliwości były dość jasne: zostać i patrzeć, jak Ryder zostanie pobity i zamordowany w moim własnym domu przez rozsierdzonych żołnierzy, którzy potem zapewne zabiliby również nas, albo spakować wszystko, co posiadamy, i popłynąć przez morze do nieznanych ziemi i zacząć od nowa. W żadnym wypadku nie było gwarancji bezpieczeństwa i przetrwania.
Ale nadzieja jest podstępna.
Nawet zalążek myśli, że nasze życie mogłoby być czymś więcej niż to, co mieliśmy w Abbington – że Leigh i ja mogłybyśmy uniknąć poboru i dalej opiekować się matką, może nawet zdobyć dla niej większą pomoc, lepsze leki – to wystarczyło, żeby podnieść mnie na nogi.
Nie chciałam opuszczać Abbington. Świat poza naszym miastem był nieznany – przepastny.
Ale nie mogłam im pokazać, jak bardzo czułam się przerażona.
To wszystko, do czego dążyłam – żeby się nimi zaopiekować. Być na tyle silna, żeby ich ochronić. To była moja szansa.
– Musimy iść.
Leigh, Ryder i matka spojrzeli na mnie z takim samym zaskoczonym wyrazem twarzy, jakby to przećwiczyli.
– Dziękuję, Arwen. – Brat odezwał się pierwszy, potem odwrócił się do matki i Leigh. – Ona ma rację, musimy ruszać teraz.
– Jesteś pewny? – zapytała matka, jej głos był ledwo słyszalnym szeptem.
– Tak – powiedziałam za niego, chociaż sama nie byłam. Ani trochę.
To wystarczyło, żeby ona i Leigh zaczęły wrzucać tuniki i książki na chybił trafił do walizek za małych o dwa rozmiary. Ryder dołączył do nich, jego obolałe ramię ledwo powstrzymywało go przed braniem wszystkiego, co mógł unieść w rękach.
To luksus, powiedziałam sobie. Błogosławieństwo.
Gdyby ktokolwiek z Abbington mógł pozwolić sobie na taką podróż albo miał dokąd pójść, odeszliby wiele lat temu.
Wybiegłam na zewnątrz, żeby zebrać trochę jedzenia z ogrodu na podróż i pożegnać się ze zwierzętami. Leigh już tam była, szlochając przy naszej krowie, Bells i koniu Hoovesie, obojgu nadała imiona gdy była mała. Miała niezwykłą więź z naszymi zwierzętami, karmiła je każdego ranka i wieczora. Zwłaszcza Bells miała z dziewczyną relację, której nie wyobrażaliśmy sobie zerwać, nawet z powodu desperackiego głodu.
Szlochy Leigh niosły się po podwórku, a serce zaczęło mnie naprawdę boleć. Poczułam nawet zaskakujący ciężar w piersi, kiedy sama podeszłam do zwierząt. Ich kochane pyszczki były stałym elementem mojego życia, a bez ich codziennego widoku nie wyobrażałam sobie budzić się rano. Pogłaskałam oba, przyciskając policzek do ich pysków i poczułam ciepłe oddechy na twarzy, tak kontrastujące z chłodem nocy.
Pogłaskałam Leigh po plecach.
– Musimy iść. Idź po sakiewkę z lekami matki. Uwiążę zwierzęta. Nora się nimi zajmie, obiecuję.
Leigh przytaknęła i wytarła nos bawełnianym rękawem.
Pomyślałam o Norze. Czy będzie mnie potrzebowała w szpitalu? Była twardą kobietą, ale będę za nią tęsknić. W pewnym sensie to moja jedyna przyjaciółka.
Łzy zakłuły mnie w oczy z powodu zwierząt, mojej pracy i skromnego życia, które wiodłam tu, w Abbington, oraz przez wszystkie nieprzychylne myśli o nowym doświadczeniu, które naszły mnie właśnie teraz, kiedy miałam szansę na coś więcej. Byłam naprawdę przerażona.
Uświadomiłam sobie, z kolejnym ukłuciem smutku, że prawdopodobnie już nigdy nie zobaczę też Haldena. Nawet jeśli wróci bezpiecznie, na co nadal miałam nadzieję, nie zdoła odnaleźć nas w Królestwie Granatu.
Nie mogłam zostawić mu wiadomości, bo żołnierze Onyksu mogliby ją odnaleźć.
Nie dowiem się już, co mogło między nami zajść i czy nauczyłabym się go kochać. Ta myśl sprawiła, że moje serce pękło ponownie. Byłam taka wdzięczna, że Ryder wrócił do domu, ale nigdy bym nie pomyślała, że przez to czekać mnie będzie tyle pożegnań.
Nie chciałam wyjeżdżać. Nic nie mogłam na to poradzić – to zbyt wiele zmian.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, zerknęłam na nasz dom po raz ostatni. Wyglądał niesamowicie pusto. Jak dziwnie było myśleć, że zaledwie dwie godziny temu jadłyśmy gulasz na kolację, jak każdego wieczoru, a teraz uciekaliśmy do obcego królestwa.
Zamknęłam za sobą drzwi, a Leigh pomogła matce zejść piaszczystą ścieżką. Doki znajdowały się w sąsiednim miasteczku i będzie to dla niej daleka droga. Szłam obok wciąż utykającego Rydera, który – oczywiście – nie pozwoliłby sobie pomóc.
– Nie wierzę w to – wyszeptałam.
– Wiem – odpowiedział i spojrzał za nas. Odwróciłam się, serce łomotało mi w piersi, ale nikogo tam nie było.
Szliśmy w ciszy.
Słońce pięknie zachodziło za górami, różowe i fioletowe niebo zasnuwały chmury.
– To znaczy – ciągnęłam – poszedłeś na wojnę, zostawiłeś nas na rok. Naprawdę myślałam, że nie żyjesz. Potem wracasz do domu, wyglądając jak połamana lalka, ze skradzionym majątkiem, który wystarczy na rozpoczęcie nowego życia w innym królestwie. Kim jesteś? Bohaterem z opowieści?
– Arwen – zatrzymał się i odwrócił do mnie – wiem, że się boisz.
Spróbowałam słabo zaprotestować, ale on mówił dalej:
– Ja też. Ale zobaczyłem okazję i skorzystałem z niej. Nie chcę spędzić reszty życia, walcząc o Królestwo Bursztynu, bardziej niż ty nie chcesz spędzić reszty życia, mieszkając w nim. To może zmienić nasze losy, a dla mamy to szansa na wyzdrowienie. Leigh może mieć lepsze dzieciństwo. Tak trzeba zrobić. – Ujął moją dłoń i ścisnął. – Jestem tu, żeby się wami zaopiekować. Nie musisz się już martwić.
Przytaknęłam, mimo że uświadomiłam sobie, jak niewiele brat o mnie wiedział. Z radością spędziłabym tutaj resztę życia. Może „z radością” nie było jednak odpowiednim określeniem, ale przynajmniej bym żyła.
Szliśmy dalej, zachodzące słońce znikało za górami i zalewało wszystko wokół niebieską poświatą. Cienie rozciągały się na ścieżce, a ja wzdrygałam się i odwracałam przy każdym odgłosie, każdym szeleście za plecami, chociaż nikogo tam nie było.
Zaglądałam pomiędzy jakieś krzaki, szukając źródła czegoś, co mogłabym przysiąc, że brzmiało jak kroki, kiedy Leigh zesztywniała i odwróciła się do nas zaalarmowana.
– Co się dzieje? – wydyszałam, osłaniając ją własnym ciałem.
– Nie… sakiewka… – wyszeptała, przeszukując mały, płócienny worek.
– Co? – zapytałam, a moje serce całkiem przestało bić.
Spojrzała na naszą matkę.
– Fiolki są puste. – Jej oczy wypełniły się łzami, kiedy ruszyła z powrotem do naszego domu. – Jej lekarstwa. Musimy wrócić.
Przeszedł mnie gwałtowny dreszcz.
Nie nalałam lekarstwa do fiolek w sakwie. Zostawiłam je do schłodzenia i zaczęłam gotować kolację. Ryder wrócił do domu…
W całym tym zamieszaniu powiedziałam Leigh, żeby zabrała sakiewkę, ale jej nie uzupełniłam.
Nagle moje serce zaczęło bić tak szybko, że je słyszałam.
– To moja wina – wydyszałam. – Muszę po nie wrócić. Pobiegnę szybko.
– Nie. – Głos matki był ostrzejszy niż kiedykolwiek. – Nie bądź śmieszna. I tak już dużo ryzykujemy. Kto wie, jak długo podążali za twoim bratem? Nic mi nie będzie.
– Nie, mamo, potrzebujesz ich. Arwen jest szybka. – Ryder odwrócił się do mnie. – Biegnij prędko, bo inaczej spóźnisz się na łódź.
Wiem, co sugerował – mogłam natknąć się na żołnierzy, którzy siedzieli mu na ogonie. Leigh płakała, ale starała się stłumić szloch.
– Zaraz wrócę i spotkamy się w doku. Obiecuję. – Rzuciłam się pędem, nie czekając na ich protesty.
Nie mogłam uwierzyć we własną głupotę.
Po całej tej presji, jaką na sobie wywierałam, żeby zająć się rodziną i wejść w rolę Rydera i żeby tak bardzo się nie bać.
Popędziłam ścieżką, mijając domy pełne rodzin szykujących się do snu i gaszących paleniska. Księżyc wznosił się teraz na niebie, blade, wieczorne światło powoli zastępował błękit północy.
Sprint do naszego domu dał mi tak potrzebą chwilę wytchnienia. Uczucie spokoju owionęło mój zlękniony umysł. Puls stał się rytmiczny. Kroki również. Łup, łup, łup. Zanim dobiegłam do naszego domu, już czułam się lepiej.
Na chwilę schowałam się za jabłonką, ale nie dostrzegłam żadnych żołnierzy, żadnych koni czy powozów nigdzie w pobliżu naszego obejścia. Żadnych odgłosów czy świateł ze środka.
Bells i Hooves byli spokojni, oboje leniwie skubali siano.
Wypuściłam powietrze, a pot po szaleńczym biegu chłodził mi twarz.
Może Ryder się mylił i w ogóle za nim nie podążali? Albo, co bardziej prawdopodobne, odpuścili sobie ściganie jednego samotnego złodzieja.
Teraz widziałam, że wszystko będzie dobrze.
Dopóki byliśmy razem, mogliśmy stawić czoła tej podróży. Ja mogłam.
Otworzyłam drzwi z cichym skrzypnięciem i stanęłam twarzą w twarz z jedenastoma żołnierzami, skąpanymi w cieniach, siedzącymi przy naszym kuchennym stole.