46,00 zł
NIE POWIECIE, ŻE NIE WIEDZIELIŚCIE Opowieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Poruszająca historia, która przedstawia brutalne tło konfliktu w Europie Wschodniej – bezprawną deportację ukraińskich dzieci do Rosji, za którą rosyjska komisarz ds. praw dziecka Maria Lwowa-Biełowa oraz prezydent Rosji Władimir Putin zostali objęci nakazem aresztowania przez Międzynarodowy Trybunał Karny. Weronika jest pielęgniarką w Ukrainie. Należy do kobiet, które dają sobie radę nawet w najgorszych momentach. Po wyjeździe męża na front oswoiła samotność, lecz zapanowanie nad strachem… to coś zupełnie innego. Pewnego wieczoru po powrocie do domu odkrywa, że jej dziewięcioletni syn zaginął. Zrozpaczona matka wraz z nastoletnią córką próbują go odnaleźć. Obie są gotowe poruszyć niebo i ziemię, by trafić na jego ślad. Jedna kierowana młodzieńczą brawurą, druga – matczyną determinacją. Niestety wróg jest obecny wszędzie. Weronika i Lilija nie mogą nikomu ufać. Razem próbują udaremnić „symfonię potworów”, projekt o wiele bardziej przerażający niż fikcja. Czy koszmarna sytuacja zbliży je do siebie? Czy wspólnymi siłami uda się odnaleźć chłopca? Symfonia potworów to opowieść o odwadze, matczynej miłości, sile uczuć między siostrą i bratem. To historia, która mówi o mocy wyobraźni i niegasnącej nadziei. Spotkanie Weroniki, Liliji i Wałentyna naprawdę wiele zmieniło w moim życiu. Uwiodła mnie ich walka, siła charakteru, wzajemne uczucie. Mam nadzieję, że zapoznacie się z tym, co przeżyli, i pokochacie ich tak, jak ja ich pokochałem. ~ Marc Levy, autor
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 317
La Symphonie des monstres
© Marc Levy/Versilio, 2023
www.marclevy.info
International Rights Management: Susanna Lea Associates
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2024 for the Polish translation by Bożena Sęk
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Ilona Gostyńska-RymkiewiczGrafika na okładce: © INORTON/Adobe Stock i Justlight/Adobe StockZdjęcie autora: © Christian Geisselmann
Redakcja: Justyna Chmielewska
Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan
ISBN: 978-83-8230-726-9
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2024
Wałyk z głową przechyloną na bok wpatruje się w mężczyznę. Kiedy kogoś obserwuje, ta pozycja daje mu ciekawszą perspektywę, bo spogląda wtedy pod kątem, dzięki czemu widzi więcej. Choć może to jedynie pretekst uzasadniający przedwcześnie wykształcone dziwactwo. W odniesieniu do dziewięciolatka wszystko, co wykracza poza normalność, jest określane jako przedwczesne. Zarówno w grze w szachy, jak i w grze na pianinie Wałyk osiągnął przedwczesną dojrzałość, podobnie w matematyce, ale najbardziej przedwcześnie dojrzała w nim intuicja – nadzwyczajna zdolność odgadywania, co ludzie mają w głowie. Jedyne, w czym jest wyraźnie opóźniony, to mowa. „Dziecięcy mutyzm wybiórczy, czasowa blokada”, zapewniał doktor Zabłonski rodziców Wałentyna, kiedy prawie sześcioletni chłopiec ciągle nie mówił. Zabłonski, świetny pediatra, nie należał do tych, którzy się zadowolą przybliżoną diagnozą, zwłaszcza jeśli problem jest delikatny. Badał wszelkie możliwe tropy, doszukiwał się choćby najdrobniejszych korelacji między objawami, a duma nie pozwalała mu zasięgnąć opinii kolegi. Poprosił specjalistę od mowy o zbadanie młodego pacjenta, wysłał też jego kartotekę do neurologa, po czym oświadczył stanowczo: słuch dziecka jest idealny, rozwój intelektualny powyżej średniej, a badanie rezonansem magnetycznym potwierdza, że chłopiec ma całkiem normalny mózg. Gdyby Wałyk mógł mówić, zapytałby Zabłonskiego, co to znaczy „normalny mózg”. Dzięki milczeniu mógł przynajmniej nie zadawać głupich pytań.
Tego ranka mężczyzna, który stojąc przed półką sklepu samoobsługowego, udaje, że wybiera płatki śniadaniowe, zachowuje się dziwnie. Wałyk przysiągłby, że go śledzi. Dwa tygodnie wcześniej zauważył tego człowieka na chodniku naprzeciwko szpitala. Facetowi niewiarygodnie długo zeszło z otwarciem paczuszki gumy do żucia, co przecież nie jest skomplikowaną operacją. Co dziwniejsze, kiedy Wałyk znalazł się na jego wysokości, ten człowiek schował paczuszkę do kieszeni – nie wyjął ani jednej gumy.
Kilka dni później wydało mu się, że znów go widzi – tym razem czekał na przystanku autobusowym. A przecież autobusy od dawna nie jeżdżą, wszyscy o tym wiedzą, dlaczego więc tam tkwił? W każdym razie nie mieszkał w okolicy. Wałyk zna tu niemal wszystkich, mało która twarz w dzielnicy jest mu obca. Myśli sobie teraz, że powinien był podzielić się podejrzeniami z siostrą, Lila ma jednak dość własnych zmartwień, zresztą może coś mu się uroiło. Wałyk ma własny świat, do którego wprowadza wymyślone istoty, kiedy zaczyna się nudzić, a jeśli nadal się nudzi, czyli na przykład w szkole, w tym świecie dzieją się niezwykłe rzeczy. Właśnie gdy o tym myśli – również po to, żeby się uspokoić – przypomina sobie pewien szczegół. Trzy dni wcześniej widział dwóch innych mężczyzn na chodniku. Stali nie na wprost szkoły, lecz po obu stronach wejścia w odległości dwudziestu metrów, tak symetrycznie, że wydało mu się to dziwne.
Wspomnienie to przyprawia go o szybsze bicie serca. Wałyk zrzuca plecak i wyciąga z niego swój rozmównik. Nieduży kołonotatnik, za którego pośrednictwem porozumiewa się z otoczeniem. Wyjmuje z piórnika pierwszy lepszy długopis i wygląda teraz, jakby robił listę zakupów. Pisze karteczkę do nauczycielki matematyki, z którą tego dnia ma pierwszą lekcję, zbiera swoje rzeczy i jakby nigdy nic kieruje się do regału z konserwami w głębi sklepu. Szybkim rzutem oka upewnia się, że facet nie poszedł za nim, ostrożnie uchyla więc drzwi na tyłach i wychodzi. Przewaga własnego terenu, powiedziałby tata, którego nie widział od wielu miesięcy.
Znalazłszy się na zewnątrz, biegnie ile sił w nogach, skręca w wąską uliczkę, przeciska się pod ogrodzeniem na jakieś nieużytki i dalej idzie na skróty – tę drogę wybiera w dni, gdy zdarzy mu się za długo poleniuchować w łóżku.
Nie zatrzymuje się na szkolnym podwórku, mija kolegów, nawet się nie witając, wchodzi do starego ceglanego budynku i wspina się po schodach. Na pierwszym piętrze przystaje przed drzwiami swojej klasy, by chwilę się zastanowić.
Jeśli pokaże, co napisał, mogą go wziąć za takiego, który chce zwrócić na siebie uwagę. Niekoniecznie powinien zaraz podnosić alarm tylko dlatego, że podejrzewa o złe intencje człowieka, którego najpierw widział, jak próbował otworzyć paczuszkę gumy do żucia, a potem znów się na niego natknął w sklepie; i dlatego, że nie spodobali mu się dwaj inni, bo stali na chodniku. Wałyk jednak ma pewność, że instynkt go nie myli. Natura skazała go na milczenie, ale w zamian dała mu nadzwyczajną spostrzegawczość. Zbiera się zatem na odwagę, starannie zapisuje w rozmówniku swoje ostatnie wnioski, wchodzi do klasy i kładzie notes na biurku nauczycielki.
Po przeczytaniu notatki pani Żaruska podnosi głowę i uważnie mu się przygląda. Wałyk wzrusza ramionami nastawiony na reprymendę, ale nauczycielka ma inne zamiary.
– Dobrze zrobiłeś, że mi to dałeś. Pomówię o tym z innymi nauczycielami. Zaraz po lekcjach idź prosto do domu. Jeśli chcesz, mogę zadzwonić do twojej mamy, żeby po ciebie przyszła.
Wałyk kręci głową.
– Jak wolisz, ale miej się na baczności. A jeżeli znowu zobaczysz któregoś z tych ludzi, masz mi natychmiast powiedzieć. Teraz siadaj na swoim miejscu – dodaje, zwracając mu rozmównik. – Niedługo będzie przerwa.
Instynkt nie zawiódł Wałyka – ten dzień nauki nie będzie taki jak inne.
*
W gimnazjum cztery ulice dalej Lilia Chodowa siedzi w swojej ławce i obraca w palcach ołówek, którego końcówkę przygryza, zapatrzona w łuszczącą się farbę na ścianach klasy. Szyby pobielały od utwardzonego deszczem pyłu, lecz są nadal nienaruszone. To cud, w dzielnicy niewiele bowiem zostało budynków z całymi oknami. Dyrektor zapewniał, że szkoła to bezpieczne miejsce, bo przecież barbarzyńcy, którzy bombardują domy zwykłych ludzi, nie będą walczyli z dziećmi. Ale to marzyciel, Lila nie ma wątpliwości. Na zachodzie zbombardowali porodówkę, a w Marjince pocisk przebił mur przedszkola na parterze i wybuchł w sali zabaw. Na szczęście atak przeprowadzono w porze obiadu, a stołówka jest na drugim piętrze. Nikt nie zginął, lecz było wielu rannych. Jak wytłumaczyć czterolatkom, że ludzie bezpiecznie ukryci dziesiątki kilometrów stąd umyślnie w nie celowali? Dyrektor skłamał, szkoła wcale nie jest miejscem nietykalnym.
Wzrok Lili przenosi się ze stolika na stolik, skacząc jak wróbelek, który nie potrafi wzbić się w powietrze. Ptaszek zatrzymuje się w końcu na karku siedzącego w trzecim rzędzie Stepana.
Jest coś wzruszającego w tym chłopcu. Inni pętają się grupkami po korytarzach, prężąc muskuły, a on, taki wyrośnięty – jest o rok starszy, bo powtarza klasę – snuje się z nonszalancją, która wydaje się jej elegancka. Jego obecność wzbudza w Lili nowe odczucia, w gardle rośnie jej gula, ledwie znajdzie się w pobliżu Stepana. I jest skrępowana, że chłopak z taką uwagą jej słucha. Jakby każde słowo było ważne. Bywa, że w drodze powrotnej ze szkoły idzie obok niej w milczeniu, a Lila, chociaż taka dumna ze swojej odwagi, przyznaje przed sobą, że jego obecność dodaje jej pewności siebie.
Ich pierwsze prawdziwe spotkanie miało miejsce pewnego popołudnia, gdy po lekcjach Stepan podszedł do niej i zapytał:
– Idziesz do domu?
– Nie, muszę wstąpić po młodszego brata.
– Może pójdę z tobą?
Lila umierała z pragnienia, żeby z nią poszedł.
– Lepiej nie – odpowiedziała.
– Jak chcesz…
– Czekaj, to nie tak, jak myślisz. Po prostu mój brat jest inny.
– Wszyscy się różnimy, nie?
Zanim Stepan zadał kolejne pytanie, Lila wyznała mu prawdę.
– On nie mówi.
– Ja też nie mówię dużo.
– Tak, ale on nie mówi nigdy.
Stepan wzruszył ramionami, a jego odpowiedź zdziwiła Lilę.
– Ma prawo w sumie. A my możemy do niego mówić?
– Jasne. Odpowiada na migi albo pisze w notesie.
– Czyli twój brat to poeta.
– Taaa, coś w tym stylu.
Dwa dni później Stepan czekał na Lilę w tym samym miejscu. Kiedy szli wzdłuż ruin tego, co niegdyś było centrum handlowym, wyjął z kieszeni niedużą książeczkę.
– Dla twojego brata – powiedział.
Lila spojrzała na okładkę: tomik wierszy Serhija Żadana.
– Wiesz – dodał Stepan – nie głos jest najcenniejszy, tylko wolność. Teraz chyba więcej ludzi zdaje sobie z tego sprawę. Najeźdźcy nigdy nie zaznali wolności, dlatego tak nas nienawidzą. Znaczy ci, którzy nas nienawidzą.
Przystanął, uśmiechnął się do Lili i zawrócił. A ona, trzymając zbiór poezji grzejący ją w dłonie, patrzyła za Stepanem z sercem wypełnionym żarem, o którym nic nie wiedziała.
W ten czy inny wieczór, kiedy się poznawali – nikomu o tym nie powiedzieli – w ich nastoletnim życiu zrodziła się przyjaźń zabarwiona miłością.
*
W porze, gdy uczniowie są na stołówce, pani Żaruska obserwuje przez okno dwa autokary zaparkowane przed wejściem do budynku. Nie poinformowano jej o żadnej szkolnej wycieczce, która w tych czasach i tak by była nie do pomyślenia. Jeszcze bardziej niepokoi ją widok ustawionej niedaleko autobusów ciężarówki z brezentową budą. Nagle pojazdy ruszają, warkot silników wprawia w wibracje szybę, o którą oparła czoło. Głupi lęk, mówi sobie nauczycielka w duchu, ale jakże tu się nie bać, kiedy wybuchy rozdzierają noc, syreny zaczynają wyć znienacka i musi sprowadzać do schronu całą tę dzieciarnię, za którą ponosi odpowiedzialność, a do tego jeszcze hamować własny krzyk, by nie straszyć uczniów, bo tylko jej łagodny głos działa na nich uspokajająco? Kilka miesięcy wcześniej pani Żaruska psioczyła na zmianę jadłospisu, która wywołała liczne problemy na stołówce, a dzisiaj psioczy na sługi nienawiści.
Ciężarówka przejeżdża przed szkołą, za nią autokary. Dlaczego okrążają kwartał budynków? – zastanawia się pani Żaruska. – Może nie chcą za wcześnie przyciągnąć uwagi? Coś tu się szykuje. Nauczycielka postanawia ostrzec dyrektora. Wychodzi z klasy, na korytarzu przyspiesza kroku. Musi dojść na drugie piętro, a płuca już ją palą żywym ogniem. Dociera do klatki schodowej i tam się waha – czas nagli, musi się wykazać inicjatywą, by uchronić dzieci przed zagrożeniem, które w jej mniemaniu jest tuż-tuż.
Zamiast pójść na górę, rusza w dół, na parter. Na półpiętrze dopada ją atak kaszlu. Ma trudności z oddychaniem, lekarz kazał jej się oszczędzać, ale teraz nie ma czasu stosować się do jego zaleceń. Jeszcze dwadzieścia metrów, przyciska ręce do piersi jak maratonka u kresu sił. Nogi się pod nią uginają. Słyszy w oddali męskie krzyki, trzaskanie drzwi. Szeroko otwiera wejście do stołówki. Zadyszana, nie mogąc wykrztusić słowa, rzuca rozpaczliwe spojrzenie wychowawczyni, która pilnuje, by posiłek przebiegł w spokoju. Zajęta zmywaniem kucharka na widok miny pani Żaruskiej natychmiast pojmuje, że coś się dzieje. Każe dzieciom wstać, nauczycielka tymczasem trochę dochodzi do siebie.
– Zostawcie swoje rzeczy, biegnijcie do sali gimnastycznej i wyjdźcie drzwiami awaryjnymi. Wracajcie natychmiast do domu, nigdzie się nie zatrzymujcie i nie przychodźcie do szkoły, póki nie otrzymacie polecenia, rozumiecie? No już, szybciutko, zmykać! – krzyczy kucharka.
Dzieci jednak nic z tego nie zrozumiały. Nie zawyły syreny, które obwieszczają bombardowanie, no i czemu mają iść przez salę gimnastyczną zamiast jak zwykle przez piwnicę? Pani Żaruska klaszcze, popycha do wyjścia tych, którzy się podnieśli – nielicznych. Kucharka rozbija szybkę alarmu pożarowego i pociąga za rączkę.
Kiedy rozlega się dzwonek, stołówka wreszcie pustoszeje. Dzieci pędzą na korytarz i biegną do drzwi wahadłowych prowadzących do sali gimnastycznej.
Kozima ciągnie się w ogonie – nie ze złej woli, lecz dlatego, że jest inna. Kuśtyka z powodu sztucznej nogi. Ortopeda jej obiecał, że kiedy dorośnie, dostanie nowocześniejszą protezę, dzięki której będzie mogła chodzić jak wszyscy, a nawet biegać. Dziewczynka musi więc uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż osiągnie odpowiedni wzrost, a kraj zostanie uwolniony od najeźdźcy.
Wałyk nie zamierza jej zostawić. Kozima nie chce, żeby ją brać za rękę ani żeby w ogóle pomagać jej w chodzeniu, dlatego chłopiec idzie obok, dostosowując się do jej kroku. Kiedy za plecami słyszy jakieś głosy, ogląda się i jego oczom ukazuje się dziwny widok: kucharka i pani Żaruska próbują zagrodzić drogę mężczyznom, którzy maszerują wprost na nie. Matematyczka jest chuda jak zapałka, ale kucharka na niejednym robi wrażenie, nawet sam dyrektor nie dorównuje jej wagą. Od razu widać, że ma autorytet, a kiedy weźmie się pod boki, ten, kto stawia jej czoło, powinien się spodziewać poważnych kłopotów. Dlatego gdy ciężko pada na plecy pchnięta przez uzbrojonego człowieka w mundurze, Wałyk nie posiada się ze zdumienia i gdyby mógł mówić, powiedziałby Kozimie, że muszą raz-dwa brać nogi za pas. Łamie zatem zasadę, chwyta przyjaciółkę za rękę i ciągnie ją do sali gimnastycznej.
Kucharka co prawda została pokonana, lecz zastosowany wraz z panią Żaruską podstęp powiódł się w pełni, bo reszta dzieci zdołała uciec. W pustej sali Wałyk pokazuje Kozimie drzwi awaryjne znajdujące się za tablicą do koszykówki. Sparaliżowana strachem dziewczynka drży na całym ciele. Wałyk uświadamia sobie, że nigdy nie zdążą tam dotrzeć. Na myśl przychodzi mu tata, od którego nie ma wieści, odkąd wyjechał na front. Co on by zrobił w takiej sytuacji? Odpowiedź wydaje mu się oczywista. Znowu wskazuje palcem kosz, uśmiecha się do Kozimy, popycha ją w kierunku wyjścia i odwraca się. Zatrzyma wroga, jak długo da radę.
Rzuca się między ławki trybun i lawirując między nimi, wodzi żołnierzy za nos, w końcu jednak go dopadają. Wałyk zerka jeszcze za tablicę z koszem i widzi na podłodze smugę światła – coraz węższą, w miarę jak drzwi awaryjne się zamykają.
Dwa autokary, które miały zabrać około stu dzieci i wywieźć je w nieznanym kierunku, wezmą tylko dwóch chłopców. Wałentyna i jednego z jego kolegów, który pechowo akurat był w toalecie.
*
Jak pojąć, co sprawia, że ludzie karmią się kłamstwami? – zastanawia się Weronika. Może robią tak dlatego, że bardziej niż Pana Boga boją się prawdy i spojrzenia jej w twarz. W trakcie przerwy naczelna pielęgniarka szpitala w Rykowem musi pogodzić się ze swoją prawdą, nie ma bowiem innej możliwości. Jeśli ci, którzy okupują miasto, wygrają wojnę, zniknie i jej kraj, i pamięć o nim. Najeźdźcy chcą wymazać przeszłość, od nowa napisać wielką historię świata, aby uzasadnić swoją ideologię i wygumkować zbrodnie. W opracowaniach pióra reżimowych historyków Putina zbrodnie systemu sowieckiego, którego ofiarą padły miliony Rosjan, zostały już zapomniane, a masowe zsyłki przekształcone w internowania lub przesiedlenia. Zwolennicy zapomnienia tłumaczą, że w interesie ogółu leży pokojowe współistnienie ofiar z oprawcami, tak wielki bowiem jest strach przed siłą pamięci, która mogłaby zapobiec okrucieństwu w przyszłości. Tyle że wielka historia składa się z małych historii tych, którzy przeżyli. A ile świadectw już odeszło wraz z tymi, których Weronika okryła prześcieradłem w szpitalnej izbie przyjęć? Od początku inwazji na obrzeżach miasta pogrzebano dwieście ciał. Tyle żywotów przepadło, tylu odeszło rodziców i dziadków, którzy już nic nie przekażą swoim dzieciom i wnukom. Na cmentarzach pamięci odtąd rosły będą już tylko ciernie nienawiści.
Zamocowany do paska pager wibruje, Weronika ledwie ma czas na niego zerknąć.
– Mamy nowego pacjenta, stan zły – informuje koleżanka, wchodząc do pokoju socjalnego. – Wiesz, że jest zakaz palenia nawet przy oknie?
Weronika zgniata niedopałek, jak codziennie o tej samej porze marząc o tym, że zostanie otwarty nowy proces norymberski1, który toczył się będzie w Symferopolu – na wyzwolonym Krymie. Na razie jednak skończyła się jej przerwa, a do końca zmiany jeszcze daleko, skoro zapowiada się operacja. No, chyba że pacjent umrze. Spogląda na zegarek: za dwie godziny Lila odbierze Wałyka ze szkoły. Dzieci zdrowo jej dają popalić – zamknięty w milczeniu syn i córka, która zbyt wcześnie dojrzała. Weronice wstyd, że niemal pragnie, aby operacja zakończyła się szybko, więc postanawia, że pójdzie do domu dopiero po kolacji, co często się zdarza od początku wojny. Późną nocą ucałuje dzieci w łóżkach i z całych sił będzie się modliła, by żaden wybuch nie zakłócił ich snu. Teraz, gdy miasto zostało zdobyte, noce są spokojniejsze, ale wszyscy wypatrują kontrofensywy.
Staje przy umywalce, uważając, by nie zużyć więcej środka dezynfekującego, niż trzeba, wkłada kitel i zawiązuje maskę przed wejściem na blok. Na stołach leżą dwaj ranni mężczyźni, jeden ma około pięćdziesiątki, drugi ledwie ze dwadzieścia lat.
– Wracali z pola, najemnik ostrzelał ich samochód – informuje chirurg.
– Dlaczego? – pyta sucho Weronika.
– Bez powodu. Wagnerowcy lubią zabijać. Tak bardzo lubią, że zrobili z tego swój zawód. Prigożyn sprzedał usługi swoich prywatnych oddziałów Baszarowi al-Asadowi, żeby mu pomóc w masakrowaniu Syryjczyków. W Afryce zarabia krocie, uczestnicząc w krwawych zamachach stanu. Kiedy jego ludzie nie mają co robić, posyła ich, żeby grabili bogactwa tego kontynentu. Kopalnie krwawych diamentów albo kobaltu. Putin należy do jego największych odbiorców. Tak sobie myślę, że żołnierze Wagnera, którzy zabijają tylu Ukraińców, na pewno dostają premie. Nie zdziwiłbym się, gdyby pewnego dnia Prigożyn zabił samego Cara, by zasiąść na jego tronie. No, a teraz do roboty. Nie dam rady zająć się obydwoma naraz. Ojciec jest chyba w gorszym stanie niż syn, więc zacznę od niego.
– Ale chłopak taki młodziutki… – zauważa Weronika. – Ma kulę w płucu.
– Musimy wybrać. Może uda mi się uratować obu, pod warunkiem że mi siostra pomoże, zamiast dyskutować.
Anestezjolog już zrobił swoje, obaj ranni śpią. Chirurg każe Weronice czuwać nad młodym, gdy będzie operował jego ojca. Zawoła, jeśli okaże się potrzebna.
Stan chłopaka wydaje się stabilny, tyle że przy perforacji płuca może się szybko pogorszyć. Jeśli powietrze zgromadzi się w jamie opłucnej, dojdzie do ucisku na pęcherzyki płucne i do zapadnięcia płuca. Weronika woli nie myśleć o ciągu dalszym. Kiedy nie ma się do dyspozycji ultrasonografu, prewencja sprowadza się do obserwacji i słuchania oddechu w oczekiwaniu na świst lub duszności, na sprawdzaniu, czy usta i końce palców nie sinieją.
Na wszelki wypadek przygotowuje się do usunięcia odmy. Musi mieć pod ręką długą igłę, którą bardzo precyzyjnie wkłuje się między żebra – nawet drobna niedokładność miałaby katastrofalne skutki. Od jej zręczności może zależeć życie młodego człowieka.
Po pół godzinie chirurg wzdycha przeciągle. Na czole perli mu się pot, lekarz ociera go i znowu wzdycha. Człowieka leżącego na stole operacyjnym trafiły dwa pociski – w lewą nogę i w brzuch. Jako doświadczony chirurg, który w trakcie inwazji na Krym miał do czynienia z niejednym rannym, potrafi chłodno jak patolog odtworzyć przebieg wydarzeń.
– Drań strzelał do nich jak do zajęcy. Przez karoserię. Ojciec prowadził, krzyknął do syna, żeby się położył. Kula trafiła go w brzuch, przeszła na wylot i utkwiła w ciele chłopaka – wyjaśnia, kreśląc palcem w powietrzu trajektorię pocisku. – Co z nim?
– Trzyma się – odpowiada Weronika. – A w ogóle to niekoniecznie jego syn – dodaje. – Może bratanek albo robotnik rolny, albo ktoś, kogo akurat podwoził. Moim zdaniem nie są do siebie podobni.
Naczelna pielęgniarka dyskutuje z szefem, by zapomnieć o ludzkim okrucieństwie; woli nie myśleć, że wystarczyły trzy sekundy – czas potrzebny na wystrzelenie serii z automatu – i chwila nienawiści, by zniszczyć rodzinę. Spędzą w tej sali kilka godzin, próbując naprawić wyrządzone zło i ratować dwa ludzkie żywoty. A jeżeli im się to nie uda, na nią spadnie obowiązek przekazania żonie i matce wieści, że jej syn i mąż już nigdy nie wrócą do domu.
*
Dyrektor gimnazjum Lili wkracza do klasy z niewyraźną miną. Uczniowie patrzą na niego w głębokiej ciszy. Wchodzi na podwyższenie, staje obok nauczyciela i ogłasza, że na dzisiaj koniec lekcji, bo w podstawówce po sąsiedzku doszło do pewnego incydentu. Każe młodzieży niezwłocznie opuścić szkołę, nigdzie nie zbaczać w drodze, a po przyjściu do domu zamknąć drzwi na klucz.
Lila zrywa się na równe nogi i pyta, co to był za incydent i w której szkole.
– Tuż obok – odpowiada dyrektor, nie znajdując słów, aby jej powiedzieć, że chodzi o placówkę, w której uczy się jej brat. – Rosjanie urządzili obławę – ciągnie. – Na szczęście oprócz dwojga dzieci wszystkim udało się uciec.
– Które dzieci nie uciekły? – dopytuje Lila drżącym głosem.
– Na pewno do wieczora je wypuszczą…
Zanim dyrektor dokończy zdanie, Lila wypada na korytarz. Nigdy w życiu nie biegła tak szybko, nigdy tak bardzo się nie bała, nawet kiedy najemnicy wkroczyli do miasta, strzelając do wszystkiego. Przed ich małym domkiem niezgrabnie szuka w plecaku kluczy, wali pięścią w drzwi, wykrzykując imię młodszego brata. Nie słyszy odpowiedzi, chwyta plecak za dno i wysypuje jego zawartość na podest. Podnosi klucz, który dojrzała pod zeszytem, przekręca go w zamku i z hukiem otwiera drzwi. Woła w sionce, w salonie, biegnąc po schodach na górę. Wałentyn oczywiście nie odpowiada i nie wystawił dotąd nosa, padalec jeden, bo leży w słuchawkach na uszach i gra na konsoli. Już ona zmyje mu głowę… nie, wyściska go, wycałuje jak nigdy i razem będą się cieszyli, że szczęście się do nich uśmiechnęło.
Kiedy stwierdza, że pokój brata jest pusty, uświadamia sobie również, że Wałyk nie zaszedł do żadnego kolegi. Wie o tym, ponieważ ma dar, który pozwala jej z wyprzedzeniem wyczuwać nieszczęście. Ona pierwsza zrozumiała, że jej brat nie mówi, wiedziała też, że ojciec idzie na front, zanim jej to wyznał.
Osuwa się na kolana i z jej ust wyrywa się straszny krzyk. Jak ryk konającego zwierzęcia. Lila wali pięściami w podłogę i wrzeszczy:
– Tylko nie on, błagam, tylko nie on!
Płacz nic tu nie da – Lila wstaje, zbiega po schodach i pędzi do szkoły. Jeśli zobaczy go na podwórku siedzącego samotnie na ławce, co mu się zdarza czasami po ciężkim dniu, już zawsze będzie wierzyła w Pana Boga.
Mija dom Błanskich. Od śmierci męża pani Błanska nigdy nie otwiera okiennic. Lila przyspiesza, przebiegając obok ruin bloku, w którym mieszkał nauczyciel muzyki Wałyka. Ze ściskającym trzewia gniewem wydłuża krok, póki nie dotrze do podwórka podstawówki.
Na ławce pani Żaruska bezskutecznie pociesza kucharkę.
Jedno spojrzenie w jej oczy wystarcza, by Lila zrozumiała.
– Ojciec się wywinął. Chwilowo – uściśla chirurg, myjąc zakrwawione ręce.
Powinien zmienić rękawiczki, ale oszczędność jest ważniejsza.
– Albo stryj, albo dobry samarytanin… – prostuje pielęgniarka.
– Zaczyna mnie siostra wkurzać. A najgorsze, że w końcu uwierzę, że sprawia to siostrze przyjemność.
– Każdy orze, jak może.
– A jak tam nasz młody pacjent?
– W wystrzałowej formie, co doktor sam może stwierdzić – odpowiada Weronika.
Chirurg obrzuca ją płomiennym spojrzeniem, lecz nie podejmuje rękawicy. Przecież ona tylko czeka, żeby stracił cierpliwość i jej nawymyślał. Uratowanie życia wprawia go w humor lepszy niż zwykle, nawet jeśli w pozszywaniu cywila ranionego z broni palnej nie ma nic zwykłego. Zakłada stetoskop, długo osłuchuje młodego – płuca, serce – mierzy mu ciśnienie i powątpiewająco ściąga usta, co Weronice przypomina raczej dziwny grymas. Następnie przyklęka, by jego oczy znalazły się na poziomie rany, której najpierw uważnie się przygląda, po czym wkłada w nią palec.
– W poprzednim życiu byłem pewnie ekspertem od balistyki – stwierdza z dumą.
– Nie wydaje mi się, żeby ta dyscyplina istniała w poprzednim życiu doktora, bo sięgnęlibyśmy jednak dziewiętnastego wieku – odpowiada Weronika.
– Może się siostra wyzłośliwiać, co nie zmienia faktu, że pocisk przebił drzwi samochodu, przeszedł przez tłuszczyk w ojcowskim brzuchu i trafił chłopaka, ale po drodze zdążył dość mocno wyhamować. Cud! Płuco nie jest uszkodzone. Kula utkwiła między żebrami, wyczuwam ją czubkiem palca. Jeśli będzie siostra tak uprzejma i poda mi szczypce, zamiast łypać na mnie spod oka, wyjmiemy ją i zaszyjemy chłopaka.
Weronika podaje mu szczypce, które trzyma od chwili, gdy pochylił się nad rannym. Oczywiście on przekaże dobre wieści rodzinie, a jakby tego było mało, stary wyga miał po dwakroć rację – zdołał uratować dwóch pacjentów, którzy istotnie są krewnymi, ojcem i synem.
– Na wszelki wypadek, gdyby los chciał mi spłatać figla i przeznaczyć nam wspólną pracę w moim przyszłym życiu, zażyczyłam sobie zostać baletnicą. Wolałam doktora uprzedzić… Jakoś nie mogę sobie wyobrazić doktora w krótkiej spódniczce.
*
Danyło siłą rzeczy stał się w szpitalu człowiekiem od wszystkiego. Przed dwudziestym czwartym lutego jego obowiązki ograniczały się do prac konserwatorskich, co już było iście tytanicznym zadaniem. Studiów nie zrobił, lecz znakomity z niego majsterklepka. Naprawia, łata, reperuje, wykorzystując wszystko, co mu wpadnie w ręce. Kocioł centralnego ogrzewania daje mu popalić w każdy mroźny dzień, a Bóg jeden wie, ile trwa zima w tej części świata. Wystarczy go podkręcić, gdy temperatura spadnie, i zaraz się zatyka, zaczyna rzęzić, po czym palnik gaśnie. Istna zaraza, narzeka Danyło, ilekroć musi jakoś skombinować część zamienną, która przedłuży życie kotła. On także praktykuje chirurgię – na swoją modłę. A kiedy kończy operować, jego ręce wyglądają równie apetycznie jak ręce łapiducha. Teraz do jego obowiązków doszło także sprzątanie. Jedni pomarli, drudzy wyjechali, to i personelu okrutnie brakuje. Już godzinę temu powinien był skończyć dyżur, ale sterczy pod drzwiami bloku operacyjnego, co rusz zaglądając do sali przez okrągłe okienko. Wreszcie decyduje się uchylić drzwi. A nuż…?
– No to skończyliście? – pyta.
Niejednego bawi, że prawie każde zdanie zaczyna od „no to”. W szpitalu parę osób go przedrzeźnia dla żartu, niektórzy nazywają go Noto.
Weronika jest ponad tego rodzaju złośliwostki – każe mu przyprowadzić nosze i pomóc w zawiezieniu pacjentów do sali pooperacyjnej.
– No to córka siostry dzwoniła, zdaje się, że pilne – informuje ją Danyło.
– Kiedy dzwoniła? – pyta zaniepokojona Weronika.
– No tak jakoś niedawno – odpowiada konserwator niezbyt zadowolony, że dodatkowo ma jeszcze grać rolę noszowego.
Wyjaśnia, że nie popatrzył na zegarek, co i tak niczego by nie zmieniło, bo w czasie operacji obowiązuje zakaz wstępu na blok.
Chirurg zachęca Weronikę, by poszła do domu, on zajmie się pacjentami i powiadomi rodzinę, że nic im nie zagraża. Zdejmując kitel, Weronika się zastanawia, dlaczego Lila dzwoniła. Nigdy nie zawraca jej głowy podczas dyżurów w szpitalu. Chyba że znowu dostała uwagę od któregoś nauczyciela i trzeba ją podpisać na jutro albo pokłóciła się z bratem. Kiedy myśli Wałyka są szybsze od ołówka, którym je spisuje, bywa, że chłopiec traci panowanie nad sobą. Dziecko, które nie może wyrazić gniewu słowami, okazuje go inaczej – a to trzaskając drzwiami, a to rozbijając różne przedmioty…
Drobny deszczyk niesiony wiatrem smaga ją po twarzy. Na ciemnym parkingu Weronika zbiera kołnierz przy szyi. Do domu ma dobre dziesięć minut marszu – przy tych niedostatkach paliwa woli nie jeździć do pracy swoim starym samochodem.
Idzie ulicą ledwie żywa ze zmęczenia. Cieszy się, że wraca do dzieci, choć telefon od Lili raczej nie zwiastuje spokojnego wieczoru. Maszeruje wolnym krokiem, aby wykorzystać tę chwilę, choćby i krótką, którą ma tylko dla siebie, swoją śluzę bezpieczeństwa, jak powiada, ponieważ nazywanie rzeczy sprawia, że zaczynają istnieć.
Idąc przez rondo, mówi sobie, że ten parszywy dzień w sumie nieźle się zakończył. Codzienność stała się jeszcze trudniejsza, odkąd ojciec jej dzieci wyjechał. Mimo że ich życie małżeńskie oznaczało już tylko mieszkanie pod jednym dachem, po jego wyjeździe powstała większa pustka, niżby można się spodziewać.
W domu zastaje córkę siedzącą na podłodze w salonie, zapłakaną, z błędnym wzrokiem.
– Co się znowu stało? – pyta Weronika.
Wieść o uprowadzeniu Wałyka wywołuje potworny ból, jakby pociski, które ominęły gospodarza i jego syna, trafiły ją nagle w pierś. Serce jej łomocze, ma wrażenie, że się dusi.
Lila wybucha płaczem. Weronika patrzy na nią – nie ulegnie strachowi, musi działać, bo nawet w najgorszych chwilach jest matką i powinna chronić córkę. Podchodzi więc do niej, klęka obok, bierze ją w ramiona i przelewa na nią całą resztę matczynej miłości, całą czułość, którą dotąd oszczędzała, nie wiedząc, czemu to robi. Może dlatego, że trudy życia na długo ją zablokowały. Dziewczyna już tak dawno nie chroniła się w jej objęciach, że Weronika odnosi wrażenie, iż cofnęła się w czasie. Na jej piersi wylewa łzy dziecko, które niegdyś pocieszała, gdy przyśnił mu się koszmar, i które dzieliło się z nią wszystkim, zarówno radościami, jak i smutkami. Uprowadzono jej syna, odzyskała córkę.
– Jutro pójdziemy go szukać – obiecuje. – Dziś będziemy spały razem, w twoim łóżku albo w moim, jak wolisz.
*
W autokarze Wałyk czuł się silny i dumny, że uratował Kozimę, a przynajmniej że oszczędził jej tej drogi. Nie miał pojęcia, dokąd go wiozą. Może jemu i koledze, który też jechał w autobusie, chcą pokazać jakąś rosyjską miejscowość po drugiej stronie granicy, aby po powrocie opowiadali, że tam jest lepiej niż u nich. Słyszał kiedyś, że z ust dzieci wychodzi sama prawda, choć przecież wcale tak nie jest. Kozima – ciągle bowiem o niej myślał – jest królową zmyślonych historii. Ilekroć spóźniła się na lekcje, zawsze opowiadała jakąś nową. Raz na przykład twierdziła, że jej babcia jest bardzo chora, a babcia nie żyła już nie wiadomo jak długo.
Kiedy wjechali na drogę prowadzącą do granicy, zastanowił się, co też Ruscy wykombinowali. Stary autobus był tak rozklekotany, że na pewno nie zrealizują swojego planu. A Wałyk trochę zna się na mechanice. W czasach, gdy całą rodziną mieszkali jeszcze w Irpieniu na przedmieściach Kijowa, tata dostał bzika na punkcie starego volkswagena garbusa i kiedy w weekendy razem go reperowali, Wałyk wszystkiego się przy nim nauczył. Albo prawie wszystkiego. Reszty dowiedział się z książek i z instrukcji obsługi. Potrafi nazwać większość części silnika i na słuch rozpoznaje, że coś w nim nie gra. Któregoś lata, gdy rodzice szarpnęli się na kilkudniowe wakacje na wsi, garbus tak samo jak teraz autobus rzęził tuż przed tym, zanim się rozkraczył. Wałyk miał więc pewność, że kierowca już wkrótce zjedzie na pobocze i tam stanie. A na razie widział, że jego kolega, Mykoła, nie radzi sobie z sytuacją, bo nie przestaje płakać. Nie mógł strawić, że tak go upokorzono, został bowiem złapany ze spuszczonymi spodniami. Zerwał się z toalety, kiedy drzwi nagle się otworzyły. Zdążył się tylko podetrzeć i zaraz jakiś facet złapał go za ramię i wyciągnął z łazienki.
Pocieszanie kolegi dodało Wałykowi sił. Otworzył rozmównik i napisał, że wszystko będzie dobrze, nie ma co się martwić, i że na pewno wrócą przed nocą, bo autobus niedługo się rozkraczy. Aby zaszpanować, dopisał jeszcze, że korbowód lada chwila padnie, chociaż nie miał pewności, jak się pisze to słowo. I gdy szofer puścił zdrową wiązankę przekleństw w charakterze komentarza do dymu, który zaczął się unosić spod maski, Wałyk, nie kryjąc satysfakcji, na czystej stronie dopisał dużymi literami: „Są w dupie, będziemy w domu na kolacji”. W tym jednak się pomylił.
*
Ledwie wstał dzień, Weronika i Lila udają się do merostwa, gdzie zainstalował się rosyjski komendant. Weronice zdarzało się już wpadać w szewską pasję, lecz nigdy jeszcze w taką, jaką czuje teraz, w drodze. Napadli na kraj, bombardują miasta, dziesiątkują ludność cywilną, by zaspokoić megalomańskie ambicje dyktatora, i jeszcze im mało? Teraz na dokładkę uprowadzają dzieci? Czy takie jest zadanie zdobywców, którymi dowodzą nieudolni generałowie, najemników tworzących oddziały armii pozbawionej honoru? Żołnierz trzymający wartę przed merostwem niewiele ma w sobie odwagi. Nie wie, co robi w tej zapadłej dziurze tak daleko od domu. Młody, zaledwie dwudziestopięcioletni człowiek jest szczęśliwy, że należy do tych, którzy zdobyli miasteczko bez cięższych walk, a jeszcze bardziej go cieszy, że przeżył. Informuje Weronikę, gdzie się mieści biuro komendanta odpowiedzialnego za ludność okupowanej miejscowości. I dodaje, że będzie merem miasta, kiedy Ukraina zostanie wyzwolona.
– Doskonała wiadomość. Czyli niedługo wrócisz do domu – odpowiada sucho Weronika i pociąga za sobą córkę.
Idą przez korytarz krokiem niemal żołnierskim, ich obcasy walą tak mocno, że nikt z tych, których spotykają, nie śmie zapytać, dokąd zmierzają. Lila pierwsza zauważa biuro komendanta, Weronika robi głęboki wdech i otwiera drzwi.
– Gdzie mój syn? – pyta, wchodząc do pomieszczenia.
Oficer, który drzemał z głową na biurku, podrywa się i patrzy na nie.
– Jak się nazywa pani syn? – pyta, ziewając.
– Wałentyn Chodow.
Mężczyzna się prostuje, odwraca z westchnieniem i zdejmuje z półki segregator, w którym odnotowane są nazwiska bojowników wziętych do niewoli albo poległych na froncie.
– Niech pan nie udaje, że szuka jego nazwiska. On ma dziewięć lat, to jedno z dwojga dzieci, które porwaliście wczoraj ze szkoły. Pewnie będzie pan mówił, że nic o tym nie wie?
Wzrok oficera się zmienia. Tydzień wcześniej polecono mu przeprowadzić tę operację, której sensowność z początku wydała mu się mocno dyskusyjna. Jakby miał mało problemów na głowie. Tyle że telefonowano bezpośrednio z Moskwy, ba! z samego Kremla. Mało którego oficera jego rangi spotykał taki zaszczyt. Rozmowa trwała ledwie parę minut, ale nigdy nie zapomni łagodnego, troskliwego głosu pani komisarz do spraw praw dziecka, która w ogóle nie powoływała się na swoją bliskość z prezydentem. Wcale nie operowała pogróżkami, do czego przywykł ze strony przełożonych, dokładnie mu natomiast wytłumaczyła, jak ważne jest to, co ma zrobić. Czy może być coś szlachetniejszego od misji uchronienia sierot i nieletnich przed zagrożeniami, jakie niesie dla nich ukraińska rebelia? Przed ludźmi, którzy oskarżają Rosję o najgorsze czyny, lecz nie potrafią się zatroszczyć o przyszłość potomstwa? Ratowanie sierot to priorytet, powtórzyła na zakończenie rozmowy.
Sieroty – być może tego nie zaznaczył, gdy wydawał polecenie jednostce obarczonej tym zadaniem. Chociaż jeśli dobrze się zastanowić, po co właściwie miał o tym mówić, skoro otrzymał potwierdzenie, że w rzeczonym budynku mieści się sierociniec?
A tu matka upomina się o swoje dziecko! Może jego źródła informacji nie są takie wiarygodne, jak by się wydawało. Znajdzie tego, kto odpowiada za tę wpadkę. A jeśli się jeszcze zastanowić, to mu się wydaje, że komisarz do spraw praw dziecka wspominała również o dzieciach cierpiących ubóstwo. Co w pełni potwierdza zasadność jego misji, całe miasto bowiem cierpi ubóstwo.
– Ten walący się budynek nazywa pani szkołą? – mówi, zatrzaskując segregator.
– Zbombardowaliście nas, przez większość czasu żyjemy bez wody i prądu. Będziecie nam wytykać popękane mury i wybite okna?
– To nie zmienia faktu, że dzieci potrzebują opieki, której wasze placówki nie mogą im zapewnić, zwłaszcza w tym regionie. Dowodzimy wielkiej dobroci i wydajemy niemałe pieniądze, żeby im pomóc. Powinna pani być nam wdzięczna i okazać to. Rosyjski rząd stawia sobie za cel ochronę małoletnich niezależnie od narodowości.
Weronice ciśnie się na usta pytanie, ile dzieci zginęło pod bombami, które jego rząd kazał zrzucić na setki szkół, przedszkoli, szpitali i parków, ile przy tej okazji zostało osieroconych, lecz rozsądek każe jej to przemilczeć.
– Mój syn nie potrzebuje opieki, zwłaszcza waszej! – odpowiada zimnym głosem. – Za to cywile, do których wasi ludzie strzelają z bliska, bardzo potrzebują mojej opieki.
– Proszę więc wracać do pracy – odpowiada oficer.
– Gdzie mój syn? – powtarza Weronika gotowa go udusić.
Oficer podchodzi do okna i wygląda na ulicę.
– W drodze do placówki, w której nasi specjaliści przeprowadzą z nim wywiad, ocenią jego stan i postanowią, co będzie dla niego najlepsze.
– Mój syn nie odpowie na żadne pytania. Nie mówi.
– I pani twierdzi, że jej dziecko nie potrzebuje opieki? Co z pani za matka?
Lila widzi ogień w oczach Weroniki. Chwyta ją za rękę, by przypomnieć, że jest przy niej, i sama postanawia przemówić do oficera.
– Nie chcemy sprawiać kłopotów, tylko odnaleźć mojego brata, upewnić się, że ma się dobrze, i dowiedzieć się, gdzie został zabrany. Bardzo proszę.
Powściągliwość nastolatki dziwi oficera. Przychodzi mu do głowy, że będzie rozmówczynią łatwiejszą do ułagodzenia, może nawet pomóc w przekonaniu matki, by dała mu spokój.
– Twój brat ma się dobrze, myśmy go wcale nie uprowadzili. Zabraliśmy go daleko od toczących się walk, żeby dać mu życie, do jakiego ma prawo jako dziecko, zdrowe jedzenie, którego tutaj nie macie, a jemu jest potrzebne, żeby się prawidłowo rozwijał, i otoczenie, w którym będzie mógł kontynuować naukę. Nie uważasz, że to ważne nawet w czasie operacji specjalnej jak ta, którą teraz prowadzimy?
– Operacji specjalnej? – buntuje się Weronika. – Przecież to wojna! Wojna przeciwko nam!
– Za używanie kłamliwych określeń grozi osiem lat więzienia! Nie prowadzimy żadnej wojny, tylko wyzwalamy Ukrainę! – prostuje oficer z oburzeniem.
– A co? U was za mówienie o deszczu, kiedy pada, też grozi więzienie? Burzę nazywacie mżawką, kapuśniaczkiem?
– Kiedy wszystko się uspokoi i chłopcu nic już nie będzie groziło, odeślemy go pani, obiecuję – mówi oficer głosem, który jasno wskazuje, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu.
Przez obcesowość Weroniki stracił na hardości, tak że w tej chwili czuje się dość żałośnie. Przewaga wymyka mu się tak samo, jak w dzieciństwie przelatywał mu między palcami piasek na plaży w Odessie. Jego matka ma pewnie najwyżej dziesięć lat więcej niż ta kobieta i gdyby znalazła się przed nim w podobnych okolicznościach, strzeliłaby go w pysk i wykopała z pokoju. Ale tej tutaj nie pozwoli wejść sobie na głowę, już on jej pokaże, kto tu rządzi.
– Jeszcze jedno słowo i każę panią aresztować! – mówi groźnie. – Córka pani potrzebuje, a jeśli się okaże, że nie jest pani w stanie zapewnić jej opieki, ją także będę musiał odstawić w bezpieczne miejsce.
– Gdzie jest ta placówka? – pyta Lila.
– Jeszcze nie wiem, mamy ich dużo, a u was nie brakuje dzieci, które cierpią biedę. Przyjdźcie za trzy dni, wtedy będę coś wiedział i powiem, gdzie chłopak przebywa. Może nawet będę miał jakieś wieści o nim. Ale pod warunkiem, że do tej pory nie narozrabiacie.
Lila jest przerażona, że ją też mogliby zabrać. Licząc, że oficer dotrzyma obietnicy, ujmuje matkę za rękę i prosi, by posłuchała. Dzisiaj nic więcej nie osiągną, mogą najwyżej pogorszyć sytuację.
Po wyjściu z budynku matka i córka stają oszołomione, nie wiedzą ani co powiedzieć, ani co zrobić. W końcu Lila wzrusza ramionami i bez zastanowienia idzie prosto przed siebie. Weronika biegnie za nią.
– Żyje, to najważniejsze – mamrocze Lila.
– Serce mi pęka, gdy pomyślę, jak on się boi… W nocy był sam, z dala od nas… – mówi jej matka z oczami błyszczącymi od łez.
– Jeśli odstawili go do jakiejś placówki, jest z innymi dziećmi, więc czuje się pewniej.
– Tak sądzisz? Gdybym wróciła wcześniej, mogłybyśmy…
– Nic byśmy nie mogły – oświadcza Lila. – Jak do ciebie dzwoniłam, już go wywieźli autobusem.
– Ten drugi chłopiec to jakiś jego kolega? Byłoby mu zdecydowanie raźniej.
– Tak – mówi Lila, chociaż nie ma pojęcia, czy się znali.
– Cieszę się, że razem z nim zabrali inne dziecko, chociaż nieładnie tak myśleć…
– Zgadza się, to naprawdę nieładnie – stwierdza ostro Lila i przyspiesza kroku.
– Dokąd idziesz?
– A dokąd mam iść? Szkoła zamknięta. Ale ty lepiej idź do roboty, bo w domu będziemy się gryzły i skończy się to kłótnią.
– Poradzisz sobie sama?
– Teraz o to pytasz? Przecież jakoś sobie radzę, odkąd tata wyjechał, a ty wiecznie siedzisz w szpitalu.
Weronika dogania córkę i głaszcze ją po policzku.
– Wiesz, tata nie przeze mnie wyjechał.
– To wasze sprawy, nie wnikam. I widzisz? Mam rację. Jak nie pójdziesz do pracy, to się źle skończy.
– Wiem, że jesteś zła, że boisz się o Wałyka, ale to dotyczy nas obu i musimy trzymać wspólny front, bo zadawanie sobie bólu, nawet dla rozładowania emocji, tylko pogorszy sprawę.
– I co byś mi zarzuciła? – unosi się Lila. – Byłam w szkole, kiedy to się stało. Uważasz, że nie dość dobrze się nim zajmuję?
Woli odejść, zanim się rozpłacze. Weronika patrzy za córką, póki Lila nie zniknie za zakrętem. Wciska ręce w kieszenie płaszcza i rusza w kierunku szpitala.