Wszystko, czego nie zdążyliśmy powiedzieć - Marc Levy - ebook + audiobook + książka

Wszystko, czego nie zdążyliśmy powiedzieć ebook

Marc Levy

4,7
37,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Międzynarodowy bestseller jednego z najpoczytniejszych francuskich pisarzy. W serialowej ekranizacji produkcji CANAL+ grają: Jean Reno i Alexandra Maria Lara Tym razem Marc Levy stworzył niezwykłą i czarującą historię miłosną, która w najbardziej nieoczekiwany sposób łączy ojca i córkę, przeszłość i teraźniejszość. Kilka dni przed ślubem Julia Walsh dwukrotnie doznaje szoku. Po raz pierwszy, kiedy umiera jej ojciec, z którym od lat nie miała bliskich relacji, po raz drugi, gdy dzień po pogrzebie w mieszkaniu przyszłej panny młodej ląduje ogromna skrzynia, a w niej coś, co wygląda jak wierna kopia ojca. Okazuje się, że ojciec stworzył robota wyposażonego w część swoich neuronów i pamięć. Dziewczyna niechętnie zgadza się zamienić to, co powinno być jej miesiącem miodowym na sentymentalną podróż z ojcem, aby nadrobić stracony czas. Julia może maszynę wyłączyć, ale daje się wciągnąć w tę niezwykłą grę, która prowadzi do odkrycia tajemnicy mogącej zmienić weselne plany. Pomiędzy przemycanymi emocjami, urazami z dzieciństwa, czułym humorem i siłą przyjaźni ukryty jest prawdziwy suspens...„Télé 7 Jours” Powieść, którą pochłoniesz w biegu. „Direct Soir”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 344

Oceny
4,7 (25 ocen)
21
2
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ksurg

Z braku laku…

wydumane. momentami przegadane. nie mój gust.
21
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Ok
11
Ewka99

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek tego autora. Rewelacyjna fabuła, nie ukrywam, że kilka łez kapnęło. Wracam często myślami do niej, ale także do innych tytułów M. Levy. Ulga dla duszy.
00
UrszulaLila

Nie oderwiesz się od lektury

Super. Uwielbiam zwięzły styl autora. Polecam
00

Popularność




Toutes ces choses qu’on ne s’est pas dites

© 2008 Editions Robert Laffont/Susanna Lea Associates

International Rights Management: Susanna Lea Associates

www.marclevy.com

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Krystyna Szeżyńska-Maćkowiak

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Grafika na okładce:

Adaptacja okładki: Marcin Słociński/ monikaimarcin.com

Zdjęcie autora: © Christian Geisselmann

Grafika na okładce: © Jean-François Baumard/ TCC/ STUDIOCANAL

Korekta: Magdalena Mierzejewska, Karolina Sojka

ISBN: 978-83-8230-418-3

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2022

1

– No i jak ci się podobam?

– Obróć się, pozwól mi się jeszcze przyjrzeć.

– Stanley, już od pół godziny oglądasz mnie od stóp do głów, a ja sterczę na tym przeklętym podium. Mam dość.

– Uważam, że trzeba ją skrócić. Ukrywać takie nogi to grzech!

– Stanley!

– Kotku, sama pytałaś mnie o zdanie, prawda? Obróć się jeszcze raz, chcę ci się przyjrzeć z przodu. Tak właśnie myślałem! Nie ma żadnej różnicy między dekoltem a wcięciem na plecach. Jeżeli poplamisz sukienkę, to wystarczy, że włożysz ją tył na przód, a skutek będzie ten sam!

– Stanley!

– Po prostu nie mieści mi się w głowie, że chcesz kupić suknię ślubną z przeceny. Idź na całość, załatw to przez internet! Pytałaś, co o tym myślę, więc jestem szczery.

– Wybacz, ale za pensję infograficzki nie mogę sobie pozwolić na szaleństwo.

– Księżniczko, jesteś rysowniczką! Boże, to słownictwo z dwudziestego pierwszego wieku doprowadza mnie do szału!

– Pracuję na komputerze, Stanley, nie używam już kolorowych kredek!

– Moja najlepsza przyjaciółka tworzy i ożywia cudowne postacie. I czy robi to na papierze, czy na ekranie cholernego komputera jest rysowniczką, a nie jakąś infograficzką! Czy ty o wszystko musisz się wykłócać?

– Skrócić tę kieckę czy zostawić tak, jak jest?

– Pięć centymetrów. Poza tym trzeba poprawić to ramię i dopasować sukienkę w talii.

– Jasne, nic więcej nie mów, uważasz, że ta sukienka jest paskudna.

– Wcale tego nie powiedziałem!

– Ale pomyślałeś.

– Pozwól mi dorzucić parę groszy do tego zakupu i chodźmy do Anny Maier. Błagam, chociaż raz mnie posłuchaj.

– Żeby wydać dziesięć tysięcy dolarów na kieckę? Chyba oszalałeś! Poza tym ciebie też na to nie stać, a w końcu chodzi tylko o ślub.

– O twój ślub!

– Wiem – westchnęła Julia.

– Twój ojciec jest tak nadziany, że mógłby…

– Po raz ostatni widziałam ojca, gdy stałam na czerwonym świetle, a on jechał samochodem po Piątej Alei. To było pół roku temu. Koniec dyskusji!

Julia wzruszyła ramionami i zeszła z podium. Stanley przytrzymał ją za rękę i mocno przytulił.

– Kochanie, wyglądałabyś cudownie w każdej sukni, ale chciałbym, żeby ta, którą wybierzesz, była idealna. Dlaczego nie poprosisz narzeczonego, żeby ci ją kupił?

– Ponieważ rodzice Adama i tak już płacą za uroczystość, a wolałabym, tak dla dobrego samopoczucia, żeby w rodzinie nie mówiło się, że chłopak wziął sobie za żonę jakąś nędzarkę!

Stanley prężnym krokiem przeszedł przez sklep, patrząc na manekina tuż przy wystawie. Sprzedawcy i sprzedawczynie, oparci łokciami o ladę przy kasie, prowadzili ożywioną rozmowę i nawet na niego nie spojrzeli. Chwycił mocno dopasowaną suknię z białej satyny i zawrócił.

– Przymierz ją! Tylko bez gadania!

– Stanley, przecież to rozmiar trzydzieści sześć, nawet się w nią nie wcisnę!

– Słyszałaś, co powiedziałem?!

Przewracając oczami, Julia poszła do przymierzalni, którą Stanley wskazał jej palcem.

– Stanley, to trzydziestkaszóstka! – jęknęła jeszcze po drodze.

Po kilku minutach zasłonka odchyliła się równie gwałtownie, jak się przedtem zasunęła.

– Nareszcie coś, co wygląda jak suknia ślubna godna Julii! – zawołał Stanley. – Wskakuj na podium.

– Może lepiej wciągniesz mnie tam jakimś dźwigiem, bo jeżeli zegnę kolano, to…

– Wyglądasz w niej olśniewająco!

– Ale jeśli zjem choćby herbatnika, popęka w szwach.

– Kto je w dniu ślubu?! Jeszcze jakiś drobiazg na szyję, a będziesz wyglądała jak królowa. Myślisz, że w tym sklepie jest jakaś obsługa, bo zaczynam mieć tego dość!

– Stanley, to ja mam prawo się denerwować, nie ty!

– Wcale się nie denerwuję, po prostu wkurza mnie, że na cztery dni przed ślubem musiałem cię wyciągnąć na zakupy, bo nie miałaś jeszcze sukni!

– Ostatnio nie nadążam z pracą! Tylko nie wygadaj się przed Adamem, bo od miesiąca zapewniam go, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik!

Stanley sięgnął po pozostawioną na oparciu fotela poduszeczkę ze szpilkami i ukląkł przed Julią.

– Twój narzeczony nie ma pojęcia, jakim jest szczęściarzem! Jesteś olśniewająca.

– Skończ z tymi uszczypliwościami pod adresem Adama. Co ty właściwie masz przeciwko niemu?

– Przypomina mi twojego ojca…

– Pleciesz bzdury. Adam nie jest do niego ani trochę podobny, zresztą go nie znosi.

– Adam nie znosi twojego ojca? To punkt dla niego!

– Nie, to mój ojciec nie znosi Adama.

– Twój ojciec zawsze pałał nienawiścią do każdego, kto się do ciebie zbliżył. Gdybyś miała psa, ugryzłby go.

– Racja, gdybym miała psa, na pewno pogryzłby mojego ojca – odparła ze śmiechem.

– Ale najpierw twój ojciec dziabnąłby psa!

Stanley wstał i cofnął się o kilka kroków, żeby ocenić rezultaty swojej pracy. Pokiwał głową i głęboko westchnął.

– Co znowu? – zaniepokoiła się Julia.

– Jest doskonała, a właściwie nie, to ty jesteś doskonała. Poczekaj jeszcze, dopasuję talię i będziesz już mogła zabrać mnie na ten obiad.

– Do twojej ulubionej restauracji, mój drogi!

– Przy tym słońcu zadowoli mnie pierwsza knajpka ze stolikami na zewnątrz, pod warunkiem że znajdziemy stolik w cieniu, a ty przestaniesz się kręcić i dasz mi skończyć z tą suknią… prawie doskonałą!

– Dlaczego znowu „prawie”?

– Bo jest z przeceny, kotku!

Przechodząca obok ekspedientka zapytała, czy nie potrzebują pomocy, ale Stanley odprawił ją machnięciem ręki.

– Myślisz, że przyjedzie?

– Kto? – zapytała Julia.

– Twój ojciec, głuptasie!

– Przestań wreszcie o nim mówić. Powiedziałam ci, że nie kontaktowaliśmy się od kilku miesięcy.

– To jeszcze nie znaczy, że…

– Nie przyjedzie!

– A czy przynajmniej go zawiadomiłaś?

– Już dawno przestałam opowiadać o swoich sprawach osobistemu sekretarzowi ojca, bo tatuś zawsze był albo w podróży, albo na spotkaniu i nie miał czasu na rozmowy z córką.

– Wysłałaś mu zaproszenie?

– Dasz mi wreszcie spokój?

– Zaraz! Jesteście jak stare małżeństwo, twój ojciec to okropny zazdrośnik. Zresztą wszyscy ojcowie to zazdrośnicy! Kiedyś mu przejdzie.

– Nigdy dotąd nie stawałeś w jego obronie. A jeśli kiedyś byliśmy jak stare małżeństwo, to musisz wiedzieć, że dawno temu się rozwiedliśmy.

W torebce Julii rozbrzmiała melodia I Will Survive. Stanley spojrzał na nią pytająco.

– Podać ci telefon?

– To pewnie Adam albo ktoś ze studia…

– Nie ruszaj się, bo zniszczysz moje dzieło, zaraz ci go podam.

Stanley wsunął rękę do workowatej torby przyjaciółki, wyjął telefon i podał go Julii. Gloria Gaynor urwała w pół nuty.

– Za późno! – mruknęła Julia, patrząc na wyświetlający się numer.

– Adam czy praca?

– Ani jedno, ani drugie – odparła zdziwiona.

Stanley zerknął na nią zaintrygowany.

– Mam zgadywać?

– To ktoś z gabinetu ojca.

– Oddzwoń!

– Jeszcze czego! Niech próbuje mnie złapać!

– Przecież właśnie próbował.

– Próbował, ale jego sekretarz, odróżniam numery.

– Czekasz na ten telefon, odkąd wysłałaś zaproszenie, skończ z tą dziecinadą. Na cztery dni przed ślubem lepiej unikać stresów. Chcesz mieć wielką ropiejącą krostę na wardze albo paskudną wysypkę na szyi? W takim razie dzwoń natychmiast!

– Żeby Wallace tłumaczył mi, że ojcu jest niezmiernie przykro, ale będzie w podróży zagranicznej, którą zaplanowano wiele miesięcy wcześniej, więc teraz nie da się jej już odwołać? Albo że, niestety, tego dnia ma spotkanie o szczególnym znaczeniu, albo coś jeszcze bardziej wymyślnego?

– Albo, dla odmiany, że z radością przyjedzie na ślub córki i że chce się upewnić, czy pomimo nieporozumień znajdzie się dla niego honorowe miejsce w pobliżu młodej pary.

– Ojciec niewiele sobie robi z honorów. Gdyby przyszedł, najchętniej usiadłby tuż przy szatni, pod warunkiem że prowadziłaby ją ładna młoda kobieta!

– Przestań podsycać w sobie niechęć do niego i zadzwoń, Julio. Zresztą rób, jak chcesz, tylko żebyś nie czekała na niego przez całe wesele, zamiast cieszyć się tą chwilą.

– Może dzięki temu zapomniałabym, że nie mogę wziąć do ust ani kęsa, bo ta kiecka, którą wybrałeś, trzaśnie po lada ciasteczku!

– Trafiony, słoneczko! – gwizdnął Stanley, idąc do drzwi sklepu. – Wybierzemy się na obiad, kiedy będziesz w lepszym nastroju.

Julia o mało nie upadła, schodząc z podium, ale dzielnie pobiegła za Stanleyem. Złapała go za rękaw i mocno przytuliła.

– Przepraszam cię, Stanley, nie chciałam tego powiedzieć, wybacz.

– Masz na myśli to, co dotyczyło ojca, czy kiecki, którą tak źle wybrałem i dopasowałem? Zauważ, że ani trudne zejście z podium, ani bieg przez ten nędzny sklep jakoś nie uszkodziły żadnego szwu.

– Sukienka jest wspaniała, jesteś moim najlepszym przyjacielem, nie wyobrażam sobie, jak mogłabym iść do ołtarza bez ciebie.

Stanley spojrzał na Julię, wyciągnął z kieszeni jedwabną chusteczkę i otarł nią wilgotne oczy przyjaciółki.

– Czy naprawdę chcesz przedefilować przez kościół u boku takiego wariata jak ja, czy może twoje najnowsze szaleństwo ma polegać na udawaniu, że jestem tym łajdakiem, twoim ojcem?

– Nie pochlebiaj sobie, masz za mało zmarszczek, żeby dobrze zagrać jego rolę.

– Nie poznałaś się na komplemencie, księżniczko. To tobie chciałem ująć lat.

– Stanley, chcę, żebyś poprowadził mnie do ołtarza! Jeżeli nie ty, to kto?

Uśmiechnął się, pokazał palcem komórkę Julii i powiedział miękkim, serdecznym tonem:

– Zadzwoń do ojca! Wytłumaczę tej głupiej ekspedientce, która chyba nie wie, kto to jest klient, co ma zrobić, żeby sukienka była gotowa na pojutrze, a potem pójdziemy wreszcie na ten obiad. Tylko się pospiesz, Julio, bo konam z głodu!

Stanley obrócił się na pięcie i podszedł do kasy. Po drodze obserwował kątem oka przyjaciółkę. Zauważył, że się waha, ale w końcu telefonuje. Skorzystał z okazji i dyskretnie wyjął książeczkę czekową, zapłacił za suknię i poprawki z pewną nadwyżką, żeby wszystko było gotowe w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Schował kwit do kieszeni i wrócił do Julii, która właśnie skończyła rozmowę.

– I co? – zapytał z niecierpliwością. – Przyjedzie?

Julia pokręciła głową.

– Jakiego pretekstu użył tym razem, żeby się usprawiedliwić?

Julia głęboko odetchnęła i spojrzała Stanleyowi w oczy.

– Umarł!

Oboje stali tak przez chwilę, patrząc na siebie w milczeniu.

– Muszę przyznać, że tym razem znalazł sobie niepodważalne alibi – szepnął Stanley.

– Straszny z ciebie głupek!

– Przykro mi, nie to miałem na myśli, nie wiem, co mnie napadło. Współczuję ci, kochanie.

– Ale ja nic nie czuję, Stanley. Żadnego bólu w sercu, żadnych cisnących się do oczu łez.

– Poczekaj, przyjdzie na to czas. Ta wiadomość jeszcze do ciebie nie dotarła.

– Oczywiście, że dotarła.

– Chcesz zadzwonić do Adama?

– Nie, nie teraz, później.

Stanley z niepokojem patrzył na przyjaciółkę.

– Nie chcesz powiedzieć swojemu przyszłemu mężowi, że zmarł twój ojciec?

– To się stało wczoraj wieczorem w Paryżu. Jego zwłoki zostaną sprowadzone samolotem, pogrzeb odbędzie się za cztery dni – dodała ledwie słyszalnym głosem.

Stanley zaczął liczyć na palcach.

– W najbliższą sobotę? – powiedział, wytrzeszczając oczy.

– Po południu, w dniu mojego ślubu… – szepnęła Julia.

Stanley podszedł szybko do kasy, odebrał czek i wyciągnął Julię ze sklepu.

– Tym razem to ja zapraszam cię na obiad!

***

Nowy Jork był skąpany w złotawym świetle czerwcowego popołudnia. Para przyjaciół przeszła Dziewiątą Aleją w stronę Pastis, francuskiej restauracji, doskonale wrośniętej w tę podlegającą ciągłym zmianom dzielnicę. Przez kilka ostatnich lat stare magazyny Meat packing District zniknęły, by zwolnić miejsce luksusowym budynkom i siedzibom najpopularniejszych w mieście kreatorów mody. Drogie hotele i butiki pojawiały się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Dawne torowisko pod gołym niebem zniknęło w zielonym tunelu, który biegł aż do Dziesiątej Ulicy. Tutaj odnowiona fabryka kryła targ żywności ekologicznej na parterze, a rozmaite spółki i agencje reklamowe na piętrach. Na piątym znajdowało się biuro Julii. Roztaczał się z niego widok na brzegi rzeki Hudson z długimi ścieżkami rowerowymi, promenadami dla biegaczy i zakochanych mogących przycupnąć na manhattańskich ławkach w stylu Woody’ego Allena. Od czwartkowego wieczoru okolicę wypełniali przybysze z New Jersey, którzy ściągali tu zza rzeki, żeby spacerować i szukać rozrywki w licznych barach i modnych restauracjach.

Kiedy usiedli w ogródku Pastis, Stanley zamówił dwie filiżanki cappuccino.

– Powinnam chyba zadzwonić już do Adama. – W głosie Julii pobrzmiewało poczucie winy.

– Jeżeli masz na myśli to, że powinnaś mu powiedzieć o śmierci ojca, to owszem, najwyższy czas go o tym powiadomić, przyznaję ci rację. Jeśli jednak chcesz mu powiedzieć, że musicie przełożyć ślub, poinformować o tym księdza, restaurację, gości, a także jego rodziców, to przyjmijmy, że możesz z tym jeszcze trochę zaczekać. Dzień jest cudowny, daj mu się nim nacieszyć, zanim przestanie zauważać, że świeci słońce. A poza tym jesteś w żałobie, to daje ci wszelkie prawa, więc z nich korzystaj!

– Jak mu to powiedzieć?

– Kotku, powinien przecież zrozumieć, że trudno pogrzebać ojca i wyjść za mąż tego samego popołudnia. A gdyby taka myśl zaświtała ci w głowie, to uprzedzam, że jest to raczej niestosowne. Jak mogłaś wpaść na coś takiego? Boże!

– Stanley, zapewniam cię, że Bóg nie ma z tym nic wspólnego. To mój ojciec, on i tylko on wybrał tę datę.

– Nie przypuszczam, żeby świadomie zdecydował się umrzeć wczoraj wieczorem w Paryżu, i to tylko po to, żeby zepsuć ci ślub. Chociaż przyznaję, że wybór miejsca byłby dość wyrafinowany!

– Nie znasz go! Jest zdolny do wszystkiego, byle tylko uprzykrzyć mi życie!

– Wypij cappuccino i nacieszmy się słońcem. Potem zadzwonimy do twojego niedoszłego małżonka!

2

Koła boeinga 747 Cargo Air France piszczały, trąc o pas na lotnisku imienia Johna Fitzgeralda Kennedy’ego. Z ogromnych okien budynku Julia patrzyła, jak długa trumna z mahoniu zjeżdża po taśmie z luku bagażowego i znika w zaparkowanym na płycie karawanie. Oficer policji lotniskowej przyszedł po Julię do poczekalni. W towarzystwie sekretarza ojca, narzeczonego oraz swego najlepszego przyjaciela wsiadła do minivana, by podjechać do samolotu. Urzędnik celny czekał tam, by przekazać jej kopertę z dokumentami administracyjnymi, zegarkiem oraz paszportem.

Julia przekartkowała paszport. Kilka wiz opowiadało o ostatnich miesiącach życia Anthony’ego Walsha. Sankt Petersburg, Berlin, Hongkong, Bombaj, Sajgon, Sydney – znane i nieznane miasta, kraje, które pragnęłaby z nim zwiedzić.

Gdy czterech mężczyzn zajmowało się trumną, Julia myślała o długich podróżach, w które wyruszał ojciec, kiedy ona była małą dziewczynką i biła się z byle powodu na szkolnym dziedzińcu.

Jak wielu nocy nie przespała, czekając na jego powrót. Jak często w drodze do szkoły skakała po płytach chodnikowych, wyobrażając sobie, że pokonuje kałuże i że jeśli zdoła je przeskoczyć, w domu będzie na nią czekał tata. Czasami nocne modlitwy i zaklinanie rzeczywistości sprawiały, że drzwi pokoju uchylały się, a w smudze światła, na podłodze, pojawiał się cień Anthony’ego Walsha. Podchodził do jej łóżka, siadał na krześle, kładł na kołdrze małą paczuszkę, którą miała znaleźć po przebudzeniu. To były iskierki radości w dzieciństwie Julii. Ojciec przywoził córce z każdej podróży jakiś oryginalny drobiazg opowiadający o kraju, w którym był – lalka z Meksyku, wachlarz z Chin, drewniana figurka z Węgier, bransoletka z Gwatemali. Skarby pilnie przez nią strzeżone.

A potem początki choroby matki. Pierwsze wspomnienie zachowane przez Julię to zawstydzenie, kiedy w kinie, w niedzielę, w połowie filmu, matka zapytała, dlaczego zgaszono światło. Powoli jej pamięć przemieniała się w sito o coraz większych otworach. Luki najpierw były małe, z czasem coraz większe, aż matka zaczęła mylić kuchnię z salonikiem muzycznym i potwornie krzyczała, bo fortepian zniknął bez śladu… Zapominała imiona najbliższych osób. Przerażenie, gdy któregoś dnia na widok Julii krzyknęła: „Co to śliczne dziecko robi w moim domu?”. I przytłaczająca pustka, kiedy w ponure grudniowe popołudnie zabrał ją ambulans, bo podpaliła na sobie szlafrok, przypalając papierosa, chociaż nigdy nie paliła, i stała nieruchomo, oczarowana tą potęgą, którą właśnie odkryła…

Mama zmarła kilka lat później w klinice w New Jersey, nie poznając już córki. Czas dojrzewania Julii nadszedł w okresie żałoby, wypełniony zbyt wieloma wieczorami odrabiania lekcji pod okiem osobistego sekretarza ojca, gdy ten coraz częściej i coraz dłużej bywał w podróży. Szkoła, uniwersytet, porzucenie studiów dla jedynej pasji – tworzenia postaci, kształtowania ich kolorowym tuszem, a potem ożywiania na ekranie komputera. Zwierzęta stawały się niemal ludzkie, były wiernymi kompanami, uśmiechały się, gdy poruszała ołówkiem, a ich łzy dawało się osuszyć jednym kliknięciem.

– Proszę pani, czy ten dokument tożsamości należał do pani ojca?

Głos urzędnika celnego przywołał Julię do rzeczywistości. Potwierdziła skinieniem głowy. Mężczyzna podpisał formularz i przyłożył pieczęć do zdjęcia Anthony’ego Walsha. To był już ostatni stempel w paszporcie, który nazwami państw i miast opowiadał historię nieobecności.

Trumnę przeniesiono do czarnego karawanu. Stanley usiadł obok kierowcy, Adam otworzył drzwi Julii, pragnąc otoczyć czułością kobietę, którą miał poślubić tego popołudnia. Osobisty sekretarz Anthony’ego Walsha usiadł z tyłu, możliwie najbliżej trumny. Samochód ruszył i wyjechał z lotniska na autostradę 678.

Kierował się na północ. Pasażerowie milczeli. Wallace nie odrywał oczu od trumny, w której spoczywał jego zmarły chlebodawca. Stanley wpatrywał się w swoje dłonie, Adam obserwował Julię, a ona wyglądała przez okno, za którym rozpościerał się smętny krajobraz nowojorskich przedmieść.

– Jaką trasą pojedziemy? – zapytała kierowcę, gdy zbliżali się do zjazdu na Long Island.

– Przez Whitestone Bridge, proszę pani – odparł.

– A czy moglibyśmy wybrać raczej most Brookliński?

Kierowca włączył kierunkowskaz i błyskawicznie zmienił pas.

– Nadłożymy szmat drogi – szepnął Adam. – Jego trasa była znacznie krótsza.

– Skoro i tak mamy zmarnowany dzień, to możemy mu sprawić drobną przyjemność.

– Komu? – zapytał Adam.

– Mojemu ojcu. Podarujmy mu ostatni spacer po Wall Street, TriBeCa, SoHo, a może i po Central Parku.

– Przyznaję, że ten dzień trzeba spisać na straty, więc jeśli chcesz mu sprawić przyjemność… – podjął Adam. – Ale należałoby uprzedzić księdza, że się spóźnimy.

– Adamie, lubisz psy? – zapytał Stanley.

– Owszem, tak sądzę, tylko że one za mną nie przepadają. Dlaczego pytasz?

– Bez powodu, tak mi się powiedziało… – odparł Stanley, otwierając okno.

Przemierzyli Manhattan od południowych brzegów po północne i po godzinie dotarli na Dwieście Trzydziestą Trzecią Ulicę.

Szlaban bramy głównej cmentarza Woodlawn podniósł się przed nimi. Karawan jechał wąską drogą, przez rondo, potem obok rzędu mauzoleów i nad jeziorem aż do alei, w której świeżo wykopany grób już czekał.

Obok stał kapłan. Trumnę ustawiono nad grobem. Adam podszedł do księdza, żeby ustalić ostatnie szczegóły ceremonii. Stanley wziął Julię pod rękę.

– O czym myślisz? – zapytał.

– O czym myślę w chwili, gdy chowam ojca, z którym nie rozmawiałam od lat? Lubisz zadawać trudne pytania, Stanley.

– Przynajmniej raz bądź poważna. O czym teraz myślisz? To bardzo ważne. Powinnaś to zapamiętać. Ta chwila na zawsze wpisze się w twoje życie, wiem, co mówię.

– Myślałam o mamie. Zastanawiałam się, czy go tam spotka, czy może wciąż błąka się bez pamięci pośród chmur.

– Czyżbyś nagle uwierzyła w Boga?

– Nie, ale każdy z nas czeka na dobrą nowinę.

– Muszę ci coś wyznać, Julio, tylko obiecaj, że nie będziesz się ze mnie śmiała. Z upływem lat coraz mocniej wierzę, że z góry spogląda na nas dobry Bóg.

Julia uśmiechnęła się melancholijnie.

– Prawdę mówiąc, nie jestem pewna, czy istnienie Boga byłoby dla mojego ojca dobrą nowiną.

– Ksiądz pyta, czy wszyscy już są i czy może zaczynać – powiedział Adam, podchodząc do nich.

– Będzie nas tylko czworo – przytaknęła Julia, dając sekretarzowi ojca znak, by do nich dołączył. – To bolączka zagorzałych podróżników, samotnych wędrowców. Rodzina i przyjaciele są jak znajomi rozproszeni po całym świecie. A znajomi rzadko przyjeżdżają z daleka, żeby pojawić się na pogrzebie. W takiej chwili życia nie można już wyświadczyć nikomu przysługi ani zapewnić żadnych korzyści. Człowiek rodzi się i umiera w samotności.

– Tak twierdził Budda, a twój ojciec był irlandzkim katolikiem, kochanie – przypomniał jej Adam.

– Doberman! Tak, powinieneś mieć potężnego dobermana, Adamie! – westchnął Stanley.

– Co cię naszło z tym psem, którego mi wciskasz?!

– Nic, zapomnijmy o tym!

Ksiądz podszedł do Julii, żeby wyrazić swój żal, że musieli spotkać się na pogrzebie, choć tak bardzo pragnął celebrować dziś jej ślub.

– A może upieklibyśmy dwie pieczenie przy jednym ogniu? – rzuciła Julia. – Prawdę mówiąc, nie zależy nam aż tak bardzo na gościach. A dla Szefa księdza najważniejsza jest przecież intencja, prawda?

Stanley usiłował powstrzymać gromki wybuch śmiechu, za to ksiądz nie krył oburzenia.

– Ależ, proszę pani!

– Zapewniam księdza, że to nie byłoby takie głupie, bo przynajmniej ojciec byłby obecny na moim ślubie.

– Julio! – skarcił ją Adam.

– Cóż, widzę, że mój pomysł został przez większość uznany za kiepski – stwierdziła.

– Czy zechce pani coś powiedzieć? – zapytał ksiądz.

– Bardzo bym chciała, ale… – Zamilkła, patrząc na trumnę. – A może pan Wallace? – zwróciła się do osobistego sekretarza ojca. – Przecież był pan jego najwierniejszym przyjacielem.

– Wydaje mi się, że ja też nie potrafię tego zrobić – odparł. – Prawdę mówiąc, pani ojciec i ja zwykliśmy porozumiewać się bez słów. Może tylko słowo do pani, jeśli pani pozwoli. Zapewniam, że mimo wszystkich wad, które mu pani przypisuje, był to człowiek czasami trudny i twardy, a nawet śmieszny do granic dziwactwa, ale ponad wszelką wątpliwość dobry. I kochał panią.

– Jeżeli dobrze liczę, to usłyszeliśmy więcej niż jedno słowo – wtrącił Stanley, widząc, że Julii kręcą się w oczach łzy.

Kapłan odmówił modlitwę i zamknął brewiarz. Trumna Anthony’ego Walsha wolno zsuwała się do grobu. Julia podała sekretarzowi ojca różę. Mężczyzna uśmiechnął się, oddając jej kwiat.

– Najpierw pani.

Płatki rozsypały się, uderzając o drewno, potem na wieko trumny opadły trzy inne kwiaty, a czwórka towarzyszy ostatniej drogi odeszła od grobu.

U wylotu alei zamiast karawanu czekały dwa auta. Adam wziął narzeczoną za rękę i poprowadził ją do jednego z nich. Julia spojrzała w niebo.

– Ani jednej chmurki, tylko błękit, błękit, wszędzie błękit. Nie za gorąco i nie za zimno, ani śladu wiatru. Wymarzony dzień na ślub.

– Będzie ich jeszcze wiele, nie martw się – zapewnił ją Adam.

– Takich jak dziś?! – zawołała Julia, unosząc ręce. – Z takim niebem? Z taką temperaturą? Z drzewami, które buchają zielenią? I z kaczkami na jeziorze? Podejrzewam, że na to musielibyśmy czekać do przyszłej wiosny!

– Jesień będzie równie piękna, uwierz mi. A poza tym odkąd to jesteś miłośniczką kaczek?

– To one mnie lubią! Widziałeś, ile się ich zebrało na stawie obok grobu ojca?

– Nie, nie zwróciłem uwagi – odparł Adam, nieco już zaniepokojony nagłą wylewnością narzeczonej.

– Były ich dziesiątki. Dziesiątki dzikich kaczek w muszkach, które skupiły się na wodzie i odleciały zaraz po ceremonii. Wybierały się na mój ślub i postanowiły polecieć za mną na pogrzeb ojca!

– Julio, nie chcę cię dziś denerwować, ale nie sądzę, żeby kaczki nosiły muszki.

– Skąd możesz wiedzieć? Rysujesz kaczki? Bo ja tak! Dlatego jeśli ci mówię, że te miały muszki i odświętne fraki, to masz mi wierzyć! – krzyknęła.

– Dobrze, kochanie, twoje kaczki były we frakach, ale wracajmy już do domu.

Stanley i sekretarz czekali na nich przy samochodach. Adam chciał zabrać Julię do auta, ale przystanęła przed nagrobkiem na rozległym trawniku. Przeczytała imię i datę urodzenia kobiety tu spoczywającej. Przyszła na świat w ubiegłym stuleciu.

– Znałaś ją? – zapytał Adam.

– To grób mojej babki. Teraz już cała moja rodzina leży na tym cmentarzu. Jestem ostatnią przedstawicielką rodu Walshów. Oczywiście, nie licząc setek wujów, ciotek, kuzynów i kuzynek, których nie znam, a którzy mieszkają w Irlandii, na Brooklynie, w Chicago. Przepraszam cię, przed chwilą trochę mnie poniosło.

– Nic się nie stało. W końcu mieliśmy się dziś pobrać, a tymczasem pochowałaś ojca, trudno się więc dziwić, że jesteś zdenerwowana.

Szli aleją. Od lincolnów dzieliło ich już tylko kilka metrów.

– Masz rację – powiedział Adam, spoglądając w niebo. – To cudowny dzień. Twój ojciec naprawdę zatruwał nam życie do samego końca.

Julia zatrzymała się i wyrwała dłoń z jego ręki.

– Nie patrz tak na mnie! – jęknął Adam. – Sama tak mówiłaś przynajmniej dwadzieścia razy, odkąd dowiedziałaś się o jego śmierci.

– Owszem, ja mogę to powtarzać, kiedy tylko zechcę, ale nie ty! Wsiadaj do pierwszego samochodu ze Stanleyem, ja pojadę drugim.

– Julio! Przepraszam cię…

– Nie musisz. Po prostu chcę dziś zostać sama i uporządkować rzeczy ojca, który zatruwał nam życie do samego końca, jak byłeś uprzejmy powiedzieć.

– Do diabła, nie ja tak mówiłem, ale ty! – krzyknął Adam, kiedy Julia wsiadała do auta.

– I jeszcze jedno, Adamie. Zapamiętaj sobie, że w dniu naszego ślubu chcę mieć kaczki, dziesiątki dzikich kaczek! – dodała i zamknęła drzwi.

Lincoln zniknął za bramą cmentarza. Zbity z tropu Adam podszedł do drugiego auta i usiadł z tyłu, obok sekretarza.

– A może foksteriera! Jest mały, ale wie, jak ugryźć… – rzucił siedzący z przodu Stanley, dając kierowcy znak, że mogą już jechać.

3

Samochód, którym wracała Julia, mozolnie pokonywał Piątą Aleję w strumieniach deszczu. Już od kilku minut stał w korku, a Julia wpatrywała się w wystawę dużego sklepu z zabawkami przy rogu Pięćdziesiątej Ósmej Ulicy. Zauważyła tam ogromną wydrę o szaroniebieskiej sierści.

Tilly urodziła się pewnego sobotniego popołudnia, bardzo przypominającego dzisiejsze. Deszcz lał tak mocno, że w końcu po oknie biura Julii zaczęły spływać strumienie wody. Pogrążona w myślach dziewczyna ujrzała tam po chwili rwące rzeki, drewniana rama przeistoczyła się w brzegi ujścia Amazonki, a kupka liści strąconych przez wiatr w porwany przez wodę domek małego ssaka, którego rodzina pozostała teraz bez dachu nad głową.

Kolejna noc też była deszczowa. Gdy Julia została sama w dużej sali komputerowej studia animacji, w którym pracowała, narysowała wstępny portret tej postaci. Nie potrafiłaby powiedzieć, ile setek godzin spędziła przed ekranem, rysując, kolorując, ożywiając, tworząc każdy gest i minę uwiarygadniające tę niebieską wydrę. Nie wiedziała, ile wieczornych spotkań i weekendów upłynęło na opowiadaniu historii Tilly i jej bliskich. Sukces, jaki odniosła ta kreskówka, wynagrodził dwa lata pracy Julii i pięćdziesięciorga współpracowników, którzy realizowali film pod jej kierunkiem.

– Wysiądę tu, dalej pójdę piechotą – powiedziała do kierowcy.

Mężczyzna przestrzegł ją przed spacerem w tak gwałtowną burzę.

– To chyba pierwsze, co mi się dziś podoba – odparła, zatrzaskując za sobą drzwi.

Kierowca ledwie zdążył zauważyć, jak biegnie w stronę sklepu z zabawkami. Co tam ulewa i burza, kiedy zza szyby uśmiechała się zadowolona z jej odwiedzin Tilly. Julia mimowolnie pomachała pluszakowi. Ku jej ogromnemu zaskoczeniu na ten gest odpowiedziała stojąca obok dużej wydry mała dziewczynka. Matka gwałtownie chwyciła ją za rękę i chciała wyprowadzić ze sklepu, ale mała zaparła się nóżkami i po chwili skoczyła w szeroko otwarte łapki wydry. Julia bacznie obserwowała tę scenę. Dziewczynka wtuliła się w Tilly, a matka biła ją po rączkach, zmuszając do puszczenia zabawki. Julia weszła do sklepu i zbliżyła się do nich.

– Czy pani wie, że Tilly ma magiczną moc? – zagadnęła.

– Jeżeli będę potrzebowała ekspedientki, zawołam panią – odparła kobieta, obrzucając karcącym spojrzeniem córeczkę.

– Nie jestem sprzedawczynią, tylko jej mamą.

– Co takiego?! – zapytała matka, podnosząc głos. – Jak dotąd, to ja jestem matką!

– Mówiłam o Tilly, tej zabawce, która najwyraźniej bardzo przywiązała się do pani córeczki. To ja wydałam ją na świat. Pozwoli pani, że podaruję ją małej? Smutno mi patrzeć, jak siedzi sama na tej zbyt mocno oświetlonej wystawie. Takie silne światło lamp spowoduje w końcu, że jej futro wyblaknie, a Tilly jest bardzo dumna ze swojego szaroniebieskiego futerka. Nawet sobie pani nie wyobraża, ile godzin poświęciliśmy na dobranie odpowiedniego koloru głowy, szyi, brzuszka, pyszczka, żeby mogła się znowu uśmiechać, chociaż woda porwała jej dom.

– Ta cała Tilly zostanie w sklepie, a moja córka nauczy się nie oddalać ode mnie, kiedy spacerujemy po mieście – odpowiedziała matka, tak mocno ciągnąc dziewczynkę, że ta musiała puścić łapkę pluszaka.

– Tilly byłaby zadowolona, gdyby miała przyjaciółkę – nie ustępowała Julia.

– Chce pani zrobić przyjemność zabawce? – zapytała matka, patrząc na nią w osłupieniu.

– Ten dzień jest dla mnie wyjątkowy. Tilly i ja byłybyśmy szczęśliwe, a wydaje mi się, że pani córeczka też. Jednym „tak” uszczęśliwi pani trzy istnienia. Chyba warto się nad tym chwilę zastanowić?

– Po namyśle mówię: nie! Alice nie dostanie prezentu, zwłaszcza od nieznajomej. Życzę miłego wieczoru! – powiedziała, odchodząc.

– Alice ma wiele zalet. Niech pani nie narzeka za dziesięć lat! – rzuciła Julia, powściągając gniew.

Matka odwróciła się i posłała jej wyniosłe spojrzenie.

– Pani wydała na świat pluszaka, a ja dziecko, więc radzę zachować swoje życiowe mądrości dla siebie!

– Racja, małe dziewczynki bardzo różnią się od pluszowych zabawek, bo nie można pozszywać tego, co się w nich rozedrze!

Oburzona kobieta wyszła ze sklepu. Matka z córką, nie oglądając się, ruszyły Piątą Aleją.

– Wybacz, Tilly – szepnęła Julia do zabawki. – Chyba kiepska ze mnie dyplomatka. Znasz mnie, to nigdy nie była moja mocna strona. Nie bój się, zobaczysz, że znajdziemy ci miłą rodzinę, która cię pokocha.

Dyrektor, uważnie śledzący całą scenę, podszedł do Julii.

– Miło mi panią widzieć, panno Walsh. Nie zaglądała pani do nas co najmniej od miesiąca.

– Miałam ostatnio dużo pracy.

– Pani projekt odniósł ogromny sukces, to jest dziesiąty egzemplarz, który zamówiliśmy. Po czterech dniach na wystawie wydra znika – zapewniał, odstawiając Tilly na miejsce. – Chociaż ta jest u nas już prawie dwa tygodnie, o ile mnie pamięć nie myli. Ale przy takiej pogodzie…

– Pogoda nie ma z tym nic wspólnego – odparła. – Ta Tilly jest prawdziwa i dlatego musi sama wybrać rodzinę, do której trafi.

– Panno Walsh, powtarza mi to pani za każdym razem, kiedy nas pani odwiedza – uśmiechnął się dyrektor.

– Bo wszystkie są oryginalne – zapewniła Julia, żegnając się z nim.

Deszcz ustał i Julia ze sklepu ruszyła przez Manhattan. Jej sylwetka po chwili zniknęła w tłumie.

***

Drzewa przy Horatio Street uginały się pod ciężarem mokrych liści. Wczesnym wieczorem słońce znowu wyszło zza chmur, żeby zanurzyć się w rzece Hudson. Łagodne czerwonawe światło zalało uliczki West Village. Julia skinęła głową właścicielowi greckiej knajpki naprzeciwko jej domu. Zajęty ustawianiem stołów w ogródku mężczyzna odwzajemnił powitanie i zapytał, czy zarezerwować jej stolik na ten wieczór. Julia uprzejmie podziękowała i obiecała wpaść jutro na obiad.

Przekręciła klucz w zamku drzwi wejściowych kamieniczki i weszła po schodach na pierwsze piętro. Stanley czekał na nią, siedząc na ostatnim stopniu.

– Jak się tu dostałeś?

– Wpuścił mnie Zimoure, właściciel sklepu na dole, znosił do piwnicy kartony, pomogłem mu, pogawędziliśmy o jego ostatniej kolekcji butów. To istne cuda. Ale kogo dziś stać na takie dzieła sztuki?

– Sądząc po tłumach wychodzących od niego w weekendy z paczkami, jest takich sporo – odparła Julia. – Potrzebujesz czegoś? – zapytała, otwierając drzwi mieszkania.

– Nie, ale tobie na pewno przyda się towarzystwo.

– Kiedy patrzę na tę minę smutnego spaniela, zastanawiam się, komu bardziej doskwiera samotność.

– Dobrze, żeby nie urazić twojej dumy, biorę na siebie pełną odpowiedzialność za tę wizytę bez zaproszenia.

Julia zdjęła żakiet i rzuciła go na fotel przy kominku. W pokoju pachniało glicynią pnącą się po fasadzie z czerwonej cegły.

– Urocze mieszkanie! – zawołał Stanley, osuwając się na kanapę.

– Przynajmniej tyle udało mi się w tym roku – uśmiechnęła się, otwierając lodówkę.

– Co ci się udało?

– Urządzić piętro tej starej kamienicy. Napijesz się piwa?

– Piwo jest zabójcze, bo tuczy! Wolałbym kieliszek czerwonego wina, jeśli można.

Julia szybko nakryła do stołu. Postawiła na nim talerz serów, otworzyła butelkę wina i wsunęła do odtwarzacza CD płytę Count Basie, a potem wskazała Stanleyowi miejsce naprzeciwko siebie. Stanley spojrzał na etykietę caberneta i gwizdnął z podziwu.

– To prawdziwa odświętna kolacja – skomentowała Julia. – Gdyby dorzucić dwustu gości i parę herbatników, to wystarczyłoby zamknąć oczy, żeby poczuć się jak na moim weselu.

– Masz ochotę zatańczyć, kochanie? – zapytał Stanley. I nie dając Julii czasu na odpowiedź, zmusił ją, żeby wstała i dała mu się poprowadzić.

– Widzisz, mimo wszystko to świąteczny wieczór – powiedział z uśmiechem.

Julia oparła głowę na jego ramieniu.

– Co ja bym bez ciebie zrobiła, staruszku?

– Nic, ale o tym wiem już od dawna.

Muzyka ucichła i Stanley usiadł do stołu.

– Czy przynajmniej zadzwoniłaś do Adama?

Julia wykorzystała długą przechadzkę, żeby przeprosić przyszłego męża. Adam rozumiał, że chciała być teraz sama. Wyrzucał sobie, że podczas pogrzebu zachował się tak niezręcznie. Po powrocie z cmentarza rozmawiał o tym z matką, która nie kryła, że postąpił grubiańsko. Wieczorem zamierzał pojechać do wiejskiego domu rodziców, żeby spędzić z rodziną część weekendu.

– Chwilami zdarza mi się myśleć, że twój ojciec dobrze zrobił, urządzając sobie pogrzeb właśnie dziś – szepnął Stanley, dolewając sobie wina.

– Naprawdę bardzo go nie lubisz!

– Niczego takiego nie powiedziałem!

– Przez trzy lata byłam sama w mieście, w którym mieszkają dwa miliony kawalerów. Adam jest uprzejmy, szlachetny, czuły i opiekuńczy. Akceptuje mój rytm pracy, chociaż wielu innym trudno by było pogodzić się z takimi godzinami. Stara się, żebym była szczęśliwa, a poza tym po prostu mnie kocha. Stanley, proszę cię, bądź wobec niego bardziej wyrozumiały.

– Ależ nie mam nic przeciwko twojemu narzeczonemu. Jest idealny! Ja tylko wolałbym, żeby w twoim życiu pojawił się facet potrafiący cię zafascynować, choćby miał mnóstwo wad, a nie ktoś, kogo się trzymasz wyłącznie dla jego zalet.

– Najłatwiej pouczać innych! Powiedz mi w takim razie, dlaczego wciąż jesteś sam?

– Julio, ja nie jestem sam. Jestem wdowcem, a to zupełnie co innego. A fakt, że człowiek, którego kochałem umarł, wcale nie oznacza, że mnie opuścił. Gdybyś widziała, jaki Edward był piękny, gdy leżał w szpitalnym łóżku. Nawet choroba nie pozbawiła go godności i czaru. Do końca, aż po ostatnie zdanie, dowcipkował.

– A co to było za zdanie? – zapytała, biorąc Stanleya za rękę.

– „Kocham cię!”

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Stanley wstał, włożył marynarkę i cmoknął Julię w czoło.

– Idę spać. Dziś wieczorem to ty wygrałaś, a mnie dopadła czarna samotność.

– Zaczekaj, jeszcze nie wychodź. Czy te ostatnie słowa rzeczywiście miały znaczyć, że cię kochał?

– To, że on, który umierał, kiedyś mnie zdradził, było bez znaczenia – odparł z uśmiechem na ustach.

***

Rano Julia obudziła się na kanapie. Otworzyła oczy i zobaczyła, że Stanley przed wyjściem okrył ją pledem. Nieco później zauważyła kartkę wsuniętą pod filiżankę przygotowaną już na śniadanie. Przeczytała: „Możemy ciskać sobie w twarz różne świństwa, ale i tak jesteś i będziesz moją najlepszą przyjaciółką. I ja też Cię kocham. Stanley”.

4

O dziesiątej Julia wyszła z mieszkania, postanawiając spędzić dzień w biurze. Miała sporo zaległej pracy, a nie było sensu siedzieć w domu i tracić czas albo, co gorsza, robić porządki, skoro za kilka dni i tak byłby tu znowu bałagan. Nie było też sensu dzwonić do Stanleya, bo pewnie jeszcze spał. W niedzielę, jeśli nie wyciągnęło się go siłą z łóżka, obiecując obiad albo ciastka waniliowe, wstawał dopiero późnym popołudniem.

Na Horatio Street panowały jeszcze pustki. Julia przywitała kilkoro sąsiadów, którzy siedzieli w Pastis, i przyspieszyła kroku. Idąc Dziewiątą Aleją, wysłała do Adama czułego SMS-a, a dwie przecznice dalej weszła do budynku Chelsea Farmers Market. Windziarz zawiózł ją na najwyższe piętro. Przesunęła swoją przepustką nad czytnikiem systemu zabezpieczającego biuro i pchnęła ciężkie metalowe drzwi.

Trójka rysowników siedziała już przed komputerami. Sądząc z ich min, a także pogniecionych kubków po kawie w koszu na śmieci, domyślała się, że spędzili tu całą noc. A zatem problem, z którym od wielu dni borykał się ich zespół, wciąż pozostawał nierozwiązany. Nikt nie potrafił stworzyć algorytmu, który umożliwiłby ożywienie gromadki ważek mających bronić zamku przed rychłym atakiem modliszek. Z wiszącego na ścianie planu wynikało, że atak ma nastąpić w poniedziałek. Jeżeli do tego czasu eskadra nie wystartuje, to albo cytadela bez próby walki wpadnie w ręce wroga, albo nowa kreskówka bardzo się opóźni. Obie te możliwości były nie do przyjęcia.

Julia przesunęła fotel i usiadła przy współpracownikach. Oceniwszy postępy prac, postanowiła wdrożyć procedurę awaryjną. Podniosła słuchawkę i kolejno telefonowała do wszystkich członków zespołu. Przepraszała, że psuje im plany na niedzielne popołudnie i informowała, że oczekuje ich za godzinę w sali konferencyjnej. Choćby mieli do późnej nocy weryfikować wszystkie dane, w poniedziałek rano ważki muszą się wzbić w powietrze nad Enowkry.

Gdy pierwszy zespół składał już broń, Julia pobiegła na targ, żeby napełnić dwa tekturowe pudła ciastkami i kanapkami dla zapracowanych, pozbawionych niedzielnego obiadu współpracowników.

W południe na jej wezwanie zgłosiło się trzydzieści siedem osób. Wcześniej spokojne biura przypominały teraz ul, a rysownicy, graficy komputerowi, programiści, spece od kolorystyki i animacji wymieniali się raportami, analizami i najdziwaczniejszymi pomysłami.

O piątej po południu wykryty przez nowego współpracownika trop wywołał ogromne poruszenie i doprowadził do narady w sali konferencyjnej. Charles, młody informatyk zatrudniony zaledwie osiem dni wcześniej, być może znalazł błąd. Kiedy jednak Julia poprosiła go, żeby przedstawił swoją teorię, drżał mu głos, a słowa zamieniały się w bełkot. Kierownik zespołu nie ułatwiał sytuacji, raz po raz wchodząc mu w słowo. Tak było do chwili, gdy młody człowiek postanowił zaprezentować swoje stanowisko na ekranie komputera. Kiedy wpisywał dane, przez kilka sekund za jego plecami rozbrzmiewały uszczypliwe uwagi. Ale złośliwcy zamilkli, gdy jedna z ważek zaczęła trzepotać skrzydełkami na środku ekranu i poderwała się do lotu, zataczając idealny łuk na niebie Enowkry.

Julia gratulowała mu jako pierwsza, a trzydziestu sześciu kolegów już zgodnie biło brawo. Teraz pozostawało im jeszcze poderwać siedemset czterdzieści pozostałych ważek w zbrojach. Tym razem młody informatyk czuł się znacznie pewniej, przedstawiając metodę być może pozwalającą multiplikować opracowany przez niego algorytm. Gdy wyjaśniał kolegom, co należy zrobić, rozległ się dzwonek telefonu. Mężczyzna, który odebrał, skinął na Julię. Ktoś chciał z nią pilnie porozmawiać. Szepnęła sąsiadowi, by dokładnie zapisał to, co mówi Charles, i przeszła do swego biura, nie chcąc przeszkadzać w naradzie.

***

Julia od razu rozpoznała głos pana Zimoure, kierownika sklepu obuwniczego mieszczącego się w jej kamienicy przy Horatio Street. Najprawdopodobniej znowu nawaliła instalacja hydrauliczna w jej mieszkaniu i woda właśnie lała się z sufitu na kolekcję pantofli pana Zimoure, z której para tych cudów kosztowała pół jej pensji. W okresie przecen zaś tygodniówkę… Julia dobrze o tym wiedziała, zwłaszcza że tej informacji nie oszczędził jej ubezpieczyciel, gdy w zeszłym roku wręczał czek na pokaźną sumę panu Zimoure, rekompensując poniesione z jej winy straty. Czyżby zapomniała zamknąć zawór przedpotopowej pralki, zanim wyszła dziś z domu? No cóż, każdemu zdarza się zapomnieć o takich drobiazgach!

Tamtego dnia ubezpieczyciel uprzedził ją, że po raz ostatni bierze na siebie konsekwencje takich zniszczeń. I tylko dlatego, że Tilly była ulubienicą jego dzieci i ratowała spokój w niedzielne poranki, trzymając malców przed ekranem telewizora, podjął się przekonać towarzystwo ubezpieczeniowe, by nie odmawiało jej wystawienia kolejnej polisy.

Ze względu na relacje Julii z panem Zimoure sprawa wymagała ogromnych starań. Może zaproszenie w Święto Dziękczynienia do Stanleya albo sprowadzenie choinki i różne inne gesty pomogą złagodzić gniew sąsiada. Był to człowiek niezbyt łatwy w kontaktach z innymi, w każdej sprawie miał własną opinię, a najchętniej śmiał się ze swoich dowcipów. Julia z zapartym tchem czekała, aż rozmówca przedstawi jej skalę tej klęski.

– Panno Walsh…

– Panie Zimoure, cokolwiek się stało, zapewniam, że jest mi niewypowiedzianie przykro.

– Ale nie tak jak mnie, panno Walsh, bo mam tłumy w sklepie i wiele zajęć ważniejszych od zajmowania się pod pani nieobecność pani przesyłkami.

– O jakich przesyłkach pan mówi?

– To chyba raczej pani powinna mi powiedzieć!

– Bardzo mi przykro, ale niczego nie zamawiałam, a zresztą zawsze podaję dostawcom adres biura.

– Najwyraźniej tym razem odstąpiła pani od tej zasady. Wielka ciężarówka zaparkowała tuż przed moją witryną. Niedziela to dla mnie najważniejszy dzień, więc naraża mnie pani na poważne straty. Dwóch osiłków, którzy wyładowali skrzynię, nie chce nawet drgnąć, dopóki ktoś nie odbierze towaru. Pytam więc, co robimy z tym pasztetem?

– Jaki pasztet, jaka skrzynia?!

– Nie zamierzam się powtarzać. To wielka skrzynia, a moi klienci czekają i tracą już cierpliwość.

– Bardzo mi przykro, panie Zimoure – podjęła Julia – naprawdę nie wiem, co powiedzieć.

– Choćby to, że może tu pani być za tyle i tyle, żebym mógł poinformować tych dwóch, ile czasu przez panią stracimy.

– Nie ma mowy, żebym przyszła teraz do domu, mam mnóstwo pracy…

– A wydaje się pani, że ja właśnie zbijam bąki?

– Panie Zimoure, nie spodziewam się żadnej przesyłki, ani pudła, ani koperty, a już na pewno nie skrzyni! Powtarzam, że to musi być jakaś pomyłka.

– Na nalepce, którą mogę przeczytać ze sklepu, nie zakładając okularów, tuż nad naszym adresem widnieje pani nazwisko, a poniżej słowo „Delikatne”. Na pewno pani o czymś zapomniała! Zresztą nie pierwszy raz pamięć płata pani figle, czyż nie?

Kto mógł się kryć za tą przesyłką? Czy to jakiś prezent od Adama albo rzeczywiście zapomniany przez nią zakup, wyposażenie biurowe, które pomyłkowo poleciła dostarczyć na adres domowy? Cokolwiek by to nie było, Julia nie mogła teraz zostawić współpracowników ściągniętych przez nią do studia w niedzielę. Jednak ton głosu pana Zimoure zmuszał ją do jak najszybszego zażegnania kryzysu – mówiąc wprost, musiała natychmiast coś wymyślić.

– Wydaje mi się, że wiem, jak rozwiązać nasz problem, panie Zimoure. Z pańską pomocą szybko uporamy się z tą sprawą.

– Przyznaję, że doceniam pani ścisły umysł. Mogłaby mi jednak pani powiedzieć, że załatwi tę sprawę, która jak dotąd jest pani i tylko pani problemem, a nie moim, i że nie będzie mnie pani znowu mieszać w swoje kłopoty. Wtedy byłbym pod wrażeniem. Mimo to wysłucham pani z najwyższą uwagą.

Julia powiedziała mu, że trzyma zapasowe klucze do mieszkania pod chodnikiem na schodach, na wysokości szóstego stopnia. Wystarczy policzyć. Jeśli to nie szósty, to na pewno siódmy albo ósmy. Zatem pan Zimoure może otworzyć dostawcom drzwi, a ci z pewnością odjadą natychmiast po wniesieniu skrzyni do mieszkania i ta wielka ciężarówka nie będzie już zasłaniać wystawy jego sklepu.