System Sulta - Miłkowski Maciej - ebook + książka

System Sulta ebook

Miłkowski Maciej

4,2

Opis

Michał Sult, dobiegający czterdziestki krakowski profesor filozofii, ma orzec, czy Bóg istnieje. Ekspertyza potrzebna jest sądowi z powodu procesu wytoczonego Kościołowi katolickiemu, o zwrot pieniedzu przez lata dawanych na tacę.

Sult decyduje się powołać siedmioosobową komisję. W jej skład wejdzie ksiądz (zarazem profesor fizyki), znany z obrazoburczych poglądów pisarz, psycholog religii, reżyserka teatralna, lekarka pracująca w hospicjum oraz wyłoniony w programie telewizyjnym idealnie przeciętny Polak.

W pierwszej części powieści partie fabularne, w których Sult konsultuje swoje plany z żoną Marią oraz swoim mentorem, profesorem Winklerem, przeplatane są wywiadami prasowymi z przyszłymi członkami komisji. Druga część koncentruje się na obradach. Obserwujemy też zakulisowe gry i intrygi. Ostatecznie przebieg obrad całkowicie wymyka się Sultowi z rąk.

Akcja części trzeciej ma charakter quasi-sensacyjny. W krótkim czasie Sult musi odzyskać kontrolę nad komisją, co zmusza go do gorączkowej bieganiny po mieście oraz zastosowania półkryminalnych metod.

 

Skoro mogła być »pierwsza polska powieść gejowska«, »pierwsza polska powieść dresiarska« itd., to może być i pierwsza polska powieść libertyńska. Czemu nie? Kto myśli jednak, że ta bądź inna winietka przylegać będzie szczelnie do pierwszej powieści autora Wista, ten jest w błędzie.  [...]

Maciej Miłkowski pisze książki dla czytelnika, który jest już, zdaje się, na wymarciu: inteligenta starej daty, zdolnego docenić ironicznie odmalowane charaktery, paradoksy sprzecznych idei, wyrafinowanie konceptów, czystość rysunku fabuły”.

                                                         Eliza Kącka, dwutygodnik.com 

 

Być może nie jest tak (albo jest tak również), że powieść Miłkowskiego to »powieść kryminalna o wyraźnym profilu eschatologicznym«. Otóż pod koniec XXI wieku w polskim literaturoznawstwie próbowano zaszczepić termin »powieść postsekularna«, której jednym z wyznaczników miałoby być rozważenie kondycji religii/wiary w ponowoczesnym świecie. Być może powieść Miłkowskiego nalezy do utworów postsekularnych. I nawet jeśli jest to sprawa, podobnie jak istnienie Boga, beznadziejnie nieudowodnialna, to wciąż przeież pozostaje niewątpliwy urok tych zdań umiiejętnie złożonych”.

 

                                               Jan Burnatowski, Nowe Książki”

 



 

O  AUTORZE

Maciej Miłkowski, ur. 1980 w Łodzi, od 2004 mieszka w Krakowie. Prozaik, tłumacz, felietonista. Ukończył psychologię na UŁ. Pracuje jako psycholog w krakowskim liceum.       

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (41 ocen)
21
13
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




1

– Boga nie ma – odparł Sult. – A poza tym nie do końca rozumiem, co mi pan właściwie proponuje.

– Nic panu nie proponuję – rzucił twardo minister, prostując się w fotelu. – To po pierwsze. Nasza rozmowa nie ma miejsca. Mnie tu nie ma, nie było i na wszelki wypadek nigdy nie będzie. Pan, panie profesorze, został tu zaproszony przez moją koleżankę, panią minister szkolnictwa wyższego, która o tym nie wie, jak również nie wie, że była uprzejma udostępnić mi swój gabinet. Wszystko to jednak nie przeszkodzi panu powiedzieć potem kolegom z wydziału, że rozmowa miała charakter kurtuazyjny, pani minister z entuzjazmem mówiła o waszej placówce, a co do budżetu, to powiedziała, że zobaczy, co da się zrobić. Ze mną w każdym razie nigdy pan się nie spotkał i na wszelki wypadek nigdy się pan nie spotka. To po pierwsze...

– Po drugie – poprawił Sult.

– Nie, nie. To wszystko jest nadal po pierwsze. Po drugie to by było, że pan odpowiedział na pytanie, którego ja panu wcale nie zadałem.

– Nie? – zdziwił się Sult.

– Ano nie. Ja pana nie pytałem, co by pan odpowiedział, ale czy w ogóle by pan coś odpowiedział, czy pan by się zdecydował udzielić odpowiedzi na piśmie, pod swoim nazwiskiem, gdyby ktoś wystąpił do pana z oficjalnym zapytaniem, czy, wedle pana filozoficznego profesorskiego rozeznania, Bóg istnieje, czy nie.

– Kto? Kto miałby mnie o to pytać?

– Sąd powszechny Rzeczypospolitej, proszę pana profesora, Polskiej.

To zawsze wygląda tak samo, pomyślał Sult, chociaż w rzeczywistości po raz pierwszy w życiu rozmawiał z jakimkolwiek ministrem i po raz pierwszy w życiu był w gabinecie jakiegokolwiek ministra, nie tego samego ministra zresztą, jak się okazuje. Najpierw pochlebstwa, a potem pouczanie. Zaraz zacznie do mnie mówić „panie Michale”, pomyślał Sult. Będzie krążył po gabinecie i trzeba się będzie zastanawiać, czy też wstać, czy może się obrócić. A potem stanie z tyłu i położy mi rękę na ramieniu. Obrzydliwy typ, zgrane sztuczki. Co gorsza – skuteczne.

– Okropny ten fotel – powiedział minister, przez chwilę czymś kręcąc, majstrując i poprawiając coś przy meblu. – Jak ona może na tym siedzieć? No, ale do rzeczy. Ciągle pan nie odpowiedział na moje pytanie. Zgodziłby się pan, profesorze?

– Rozmawiając czysto hipotetycznie? – spytał Sult.

Minister chrząknął. No tak, pomyślał Sult, raczej nie prowadzi się rozmów czysto hipotetycznych z ministrem sprawiedliwości, zwłaszcza w gabinecie innego ministra.

– Powiedzmy... – podjął minister po chwili. – Powiedzmy, że powziąłem podejrzenie, iż istotnie w najbliższym czasie ktoś się do pana z takim formalnym zapytaniem zwróci.

– Skąd takie podejrzenie? – spytał Sult.

– Ano stąd, że w pewnym procesie cywilnym, o którym mi skądinąd wiadomo, pewien bardzo sprytny prawnik zdołał doprowadzić sąd do punktu, w którym musi wystąpić do jakiegoś biegłego o opinię w tej sprawie.

– W sprawie czy Bóg istnieje? – upewnił się Sult.

– Właśnie.

– A kto niby jest biegłym w tej sprawie?

– Pan – odparł minister.

– Ja?

– Tak, pan. W końcu jest pan profesorem filozofii...

– Nie ja jeden...

– Zgoda – powiedział minister. – Ale niech pan sobie wyobrazi, że sąd nie ma stałej listy biegłych z zakresu filozofii. Są, owszem, biegli psychiatrzy, lekarze, psychologowie, a raz nawet podobno powołano jakiegoś muzykologa. Ale filozofów żadnych sprawdzonych nie mamy.

Sult otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie mógł się zdecydować, które z kilku cisnących się pytań zadać w pierwszej kolejności. Minister czekał. Sult rozejrzał się po gabinecie. Ciężkie meble, kiczowate portrety, wszystko w złym guście. W sumie to gabinet nie tego ministra, pomyślał Sult. Chociaż jego prawdopodobnie wygląda tak samo. Ta rozmowa też jest w nie najlepszym guście. I na tym to właśnie polega. Etyka jest estetyką. No, ale z drugiej strony stanąć przed sądem i móc tam powiedzieć, że Boga nie ma... W jednej chwili poczuł się o piętnaście lat młodszy.

– Wobec tego skąd pan wie, że sąd zwróci się właśnie do mnie? – spytał wreszcie.

Minister tylko prychnął i zrobił ręką jakiś szeroki, niejednoznaczny gest.

– Myślałem, że czasy ręcznego sterowania sądami już minęły – podjął Sult.

– Powiedzmy, że właśnie mijają. Ale zanim śmiało unieważnimy haniebne rozwiązania wprowadzone przez naszych poprzedników, to parę jeszcze spraw pozwolę sobie z pożytkiem dla kraju pilotować.

– A z pożytkiem dla kraju byłoby orzec, że Bóg jest czy że go nie ma? – spytał Sult.

– No właśnie... Nie pozwolę sobie udzielić panu jakiejkolwiek odpowiedzi na to pytanie, ale to, że je pan w ogóle postawił, przyjmuję z ogromną radością i nadzieją.

Tryb wiecowy mu się włączył, pomyślał Sult. Czy oni zawsze mówią w ten sposób? Czy swojej żonie przy kolacji on też składa obietnice, wygłasza oświadczenia, dementuje, mobilizuje, przemawia? Czy ja sam, pomyślał Sult, mówię do Marii jak do moich studentów? Nie, chyba jednak nie.

Tyle tylko, że Sult wcale nie był prawdziwym wykładowcą akademickim, prawdziwym profesorem filozofii. A ten zadowolony z siebie, łysiejący, grubiejący typ jest najprawdziwszym w świecie ministrem.

– To jest znakomite pytanie – ciągnął minister. – To jest pytanie dla nas kluczowe. Skoro pan je stawia, to znaczy, że jest pan właściwą osobą...

– No ale dlaczego – przerwał mu Sult – pan się nie zwróci...

– Sąd się nie zwróci – poprawił minister.

– Tak, sąd. Dlaczego sąd się nie zwróci z tym pytaniem do jakiegoś biskupa, który wygłosi ekspertyzę zgodną z polską racją stanu, bo – jak się domyślam – tak ją pan w tym wypadku pojmuje?

– To by jednak niedobrze wyglądało – zauważył minister. – Wie pan, w ostatnich latach nasz wizerunek na świecie, delikatnie mówiąc...

– Podupadł – zasugerował Sult.

– W pizdu poszedł – powiedział minister – z przeproszeniem pańskich profesorskich uszu.

To jest ten typ, który zupełnie naturalnie potrafi używać tytułów naukowych jako obelg, pomyślał Sult. W sumie ja też do tego typu należę.

– I teraz – mówił dalej minister – wszyscy patrzą nam na ręce. Zwłaszcza wobec zbliżającej się naszej prezydencji w Unii. Prezydencji drugiej szansy... Ostatniej szansy... No więc, biorąc pod uwagę zaangażowanie Kościoła w okresie rządów naszych poprzedników, byłoby to jednak fatalnie odebrane, gdybyśmy w takiej sprawie powołali na eksperta przedstawiciela tej właśnie instytucji, zwłaszcza że to przeciw niej oficjalnie występuje ten cały Gargas.

– Gargas? – spytał Sult.

– Gargas – powtórzył minister. – Niech pan zapamięta to nazwisko. Ja mam taką teorię, że jak ktoś ma nazwisko na „g”, to zawsze jest skurwiel. Goebbels, Göring, Gomułka, Gierek...

– Goethe – podpowiedział Sult.

– Dobra, jeden Goethe. Zresztą Goethe też.

– A ten cały Gargas to kto?

– Prawnik. Specjalizacja: kutas. Opatentował koło. Procesował się o działki na Księżycu. Taki typ.

– A teraz pozwał Kościół katolicki?

– Formalnie nie on. On jest tylko reprezentantem jakiegoś dziadka. Domagają się zwrotu datków, które dziadek przez siedemdziesiąt lat dawał na tacę.

– Słusznie w sumie.

– Być może. I ten gnojek wystąpił wreszcie o ekspertyzę, w sprawie której pana dziś zaprosiłem. No bo jeśli Bóg jest, to tanio go sprzedawali, ale jeśli jednak nie ma, to według kodeksu handlowego... Kodeksu handlowego, dobrze pan słyszy! Wyobraża pan sobie, co to za skurwysyn!

– A to jakaś duża kwota te wszystkie datki?

– Spora – powiedział minister. – Z odsetkami. Ale to bez znaczenia. Nie o to chodzi. Gdyby on to wygrał, toby powstał groźny precedens, w dodatku oparty na ekspertyzie, którą by się dało potem przywoływać. Lawina by ruszyła...

– Czyli uwalić go nie można, bo to by brzydko wyglądało, dać księżulkowi jakiemuś nie można, więc pan sobie obmyślił, że się to zleci jakiemuś znanemu ateiście, ale wcześniej się go wysonduje, powie coś o dobru kraju, zmiękczy, rzuci parę razy jakiś wulgaryzm, że niby tacy jesteśmy kumple w szatni piłkarskiej... A wtedy ateista się wzruszy i orzeknie, że nie wiadomo, że nie da się powiedzieć, że sprawa jest złożona, że wiara to nie jest wiedza, że religia to nie nauka. Ergo: nie wypłacać.

Minister wstał. Sult kontynuował tyradę, gotów również wstać, gotów obracać swoje krzesło, byle nie dać tamtemu wyjść z pola rażenia, byle nie dać się pokonać taką prostą sztuczką. Równocześnie przyglądał się ministrowi w pełnej krasie, myśląc, że człowiek, który obroni albo pozwoli pogrzebać Kościół katolicki, człowiek dysponujący gigantyczną władzą, manipulator, którego wpływy sięgają nie wiadomo gdzie – że taki człowiek powinien jednak inaczej wyglądać. To jest jednak nie do pomyślenia, aby to rozwlekłe, miękkie, niekształtne ciało kontrolowało tak rozległe przestrzenie życia ludzkiego.

– Profesorze, ja pana rozumiem...

– Pan rozumie! – krzyknął Sult, udając zdenerwowanie, bo też znał kilka prostych sztuczek, bo już się nauczył w swojej akademickiej karierze, że nigdy nie należy się denerwować, ale niekiedy warto udawać, że się człowiek denerwuje, a najbardziej wiarygodnie wypada wybuch sprowokowany przez coś obiektywnie zupełnie niedenerwującego. Paraliżująca groza irracjonalizmu. – Pan mnie rozumie! – powtórzył, jakby to właśnie te słowa ministra były jakąś straszliwą obelgą. – Jasne! I nawet przewidział pan te moje tyrady. Pan mi się da teraz wyprztykać z amunicji, bo to jest część pańskiego planu, a potem podejdziemy razem do okna, spojrzymy sobie razem na gwarną ulicę Warszawy, wzruszymy się, pan mi powie, że wiele jest rzeczy w Kościele wymagających naprawy, ale że ewolucja jest lepsza od rewolucji, i że dziecko z kąpielą... Ale tu się pan przeliczy, bo mnie dzieci zupełnie nie wzruszają...

– Wiem – powiedział minister. – Czytałem o panu raport. Dzieci pana nie wzruszają i warszawska gwarna ulica prawdopodobnie też nie.

– Niezbyt.

– No a ja faktycznie zamierzałem podejść z panem do okna – powiedział minister, z powrotem siadając za biurkiem. – Chociaż nie wiem, co z tego okna widać. To nie mój gabinet. W moim jest wspaniałe okno, idealne do takich celów. Po drugiej stronie ulicy jest park. Matki z wózkami, dzieci, psy, zakochane pary. Każdego coś z tego rusza. Mam też kolekcję portretów. Działa znakomicie.

– Czyich portretów?

– Kolejnych ministrów sprawiedliwości. Mój poprzednik kazał je zdjąć. Dlatego tak krótko się utrzymał. Nie tylko buta i arogancja, ale też nieznajomość najważniejszej zasady dżudo: „Wykorzystaj siłę przeciwnika”. I wie pan, jaka była moja pierwsza decyzja?

– Przywrócić portrety? – zaryzykował Sult.

– To druga. Pierwszą było zamówienie portretu tamtego zakompleksionego durnia. Olej na płótnie. I teraz wisi u mnie na ścianie w korytarzu i pomaga mi wzruszać gości. Wie pan: żołnierze, ileś tam stuleci spogląda na was...

– Trzeba było mnie zaprosić do siebie – zaśmiał się Sult.

– Może i tak... Dobrze, do rzeczy. Czas nam się kończy. A po pańskiej, jak pan to sam nazwał, tyradzie widzę, że to, co napisano o panu w raporcie, jest być może prawdą.

– A co tam napisano?

– Że Michał Sult, niespełna czterdziestoletni profesor filozofii z Krakowa, jest najinteligentniejszym człowiekiem w kraju.

– Bzdura...

– Że tak jest czy że tak napisano?

– Jedno i drugie.

– Próbkę tego pierwszego miałem dzisiaj, a że taki raport dostałem, to też prawda. Zresztą po co miałbym coś takiego panu mówić? Na pochlebstwa pana bym raczej nie złapał.

Nieprawda, pomyślał Sult. Na pochlebstwa da się złapać każdego. Niemal każdy człowiek jest skłonny przyjąć niemal każdą ilość pochlebstw, jak mówi Bertrand Russell. To jest najsłabsza strona większości ludzi, choć w wypadku niektórych – również najmocniejsza. Ale to w ogóle nie w tym rzecz, pomyślał Sult, że jakiś palant będzie mi tu prawił komplementy. Rzecz w tym, że jeśli się zgodzę, to wtedy ja sam, wtedy Maria... Jeśli się zgodzę... A przecież zgodziłem się od razu, jak tylko usłyszałem propozycję, taka jest prawda.

On o tym wie, pomyślał Sult, i będzie udawał, że ja go przechytrzyłem, a tymczasem ja będę udawał, że wierzę, iż go istotnie przechytrzyłem, tym samym w sumie jednak trochę go przechytrzając. Na zasadzie: trzecie dno szuflady. Gierki starzejących się impotentów.

– A kto jest drugi? – spytał Sult.

– Drugi? – powtórzył minister, po raz pierwszy w czasie całej rozmowy faktycznie zbity z tropu.

– Na pana liście. Ja jestem najinteligentniejszy. No fajnie. Kto jest drugi? Do kogo pan się zwróci, jak ja się nie zgodzę?

– Zgodzi się pan – powiedział minister.

Sztuczka typu „Porzucamy wszelkie sztuczki”, pomyślał Sult. Broń pod tytułem „Jestem bezbronny”. Karta w rękawie w ramach cyklu „Karty na stół”.

– Pomyślę – powiedział Sult.

– O nic więcej nie proszę. Niech się pan odezwie w ciągu dwóch, trzech dni. W sekretariacie dostanie pan karteczkę z numerem telefonu. Proszę zadzwonić. Jeśli odbierze ktoś inny, to proszę mówić, jakby pan mówił do mnie. Odprowadziłbym pana, ale...

– Ale pana tu nie ma.

– Właśnie – odparł minister. A gdy Sult stał już w drzwiach, rzucił: – Drugi jest profesor Orkisz.

– Patałach! – zaśmiał się Sult.

– Mówiłem, że się pan zgodzi.

Może się i zgodzę, pomyślał Sult, idąc w dół schodami ministerstwa. Miał ochotę coś ukraść albo chociaż zniszczyć. Tak na niego działały urzędy i instytucje. Nawet do uczelni nigdy do końca się nie przyzwyczaił. W sytuacjach oficjalnych – czyli zawsze, gdy tak zwane dorosłe życie objawiało mu się z całą mocą – ogarniało Sulta przemożne pragnienie, by w jakikolwiek sposób, możliwie jak najbardziej prymitywny, zamanifestować swój sprzeciw, podkreślić, że nie przynależy do tego systemu, nie jest jego częścią, ogólnie jednak się nie zgadza. Potłuc coś, zarysować lakier kluczem, wyjąć scyzoryk w trakcie posiedzenia Rady Wydziału i wydrapać na stoliku słowo „dupa”.

Oczywiście zwykle sprowadzało się to do nucenia pod nosem: „I am an antichrist. I am an anarchist”, co teraz, na schodach Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, chwilowo sekretnie okupowanego przez ministra sprawiedliwości, zabrzmiało (choć raczej nie zabrzmiało, bo jednak tylko pod nosem) wyjątkowo adekwatnie. Aha, jeszcze w toaletach publicznych Sult zawsze wybierał pisuar najbardziej na lewo i mówił przy tym do siebie: „Radically left”. Tyle tego buntu.

On o tym wszystkim wie, pomyślał Sult. On to ma w swoim raporcie. Skłonny do anarchii, ale ostatecznie odpowiedzialny obywatel. Brał udział w protestach w obronie demokracji. Lista podpisanych petycji. W załączniku artykuły. Forma rebeliancka (kąśliwe felietony, skandowanie na demonstracjach – ogólnie darcie mordy), ale treść nieodmiennie propaństwowa. Będzie wierzgał (przestraszyć się), odkryje karty swoje i przeciwnika (przerazić się, jak strasznie odkrył), będzie się stawiał, ale ostatecznie zgodzi się, a potem z całym swym anarchistycznym i ateistycznym autorytetem orzeknie co trzeba. Że Bóg może i niekoniecznie tak zaraz jest, ale w sumie to zasadniczo jednak nie wiadomo. Człowiek zbuntowany w służbie spraw publicznych. Oto nasz człowiek. Mruczy coś pod nosem nad pierwszym pisuarem z lewej strony, ale ostatecznie obejmie katedrę, przyjmie tytuł, podejmie współpracę. Połechtać, udobruchać. Zwycięży rozsądek. Zwyciężą skrupuły.

Wszystko to ma w tym swoim raporcie, pomyślał Sult. Człowiek skrupułów. Nie przeleciał Gosi – o tym też jest w raporcie – choć nie potrafił uzasadnić tego teoretycznie. Właściwie postąpił nielogicznie i niekonsekwentnie, a przecież z jakichś względów nie przeleciał miłej, otwartej, uległej, praktycznej, schludnej, zadbanej i pożywnej Gosi. Mógł, może i chciał, przekonał się, że może, ale powstrzymał się, wstał, wyszedł, uśmiechnął się smutno. Zatriumfował. Oto człowiek, którego szukamy.

Szukajcie, a znajdziecie, pomyślał Sult, stojąc już przed budynkiem. Zamówiona taksówka jeszcze nie przyjechała. Sultowi przyszło do głowy, że – jak zawsze w Warszawie – nie ma pojęcia, gdzie jest. Nigdy dobrze Warszawy nie poznał, w pewien sposób nadal jej się bał – szybko schodził na bok, kiedy od czasu do czasu stawała mu na drodze. Poprzednim razem był tutaj mniej więcej rok temu, kiedy odbierał od prezydenta nominację profesorską. Nie został najmłodszym profesorem w kraju (chociaż nie mógł narzekać, w końcu udało mu się to dobrze przed czterdziestką). Może by i został najmłodszym, gdyby nie musiał przeczekać poprzedniego prezydenta. Za tamtego nie było szans. Koledzy z wydziału śmiali się, że Sult tak gorliwie chodzi na wszelkie demonstracje, bo chce tamtego obalić i wreszcie mieć tę profesurę. „Trzydzieści pięć lat na karku. Ileż można czekać?!” – to chodziło jako żart wydziałowy.

– Na Główny – powiedział Sult, siedząc już w taksówce.

– Słucham? – spytał taksówkarz.

– Na Centralną – poprawił się Sult.

Lęk przed Warszawą, pomyślał, jest lękiem przed dorosłym życiem. Osobowość typu zakonnik. Nie przeleciał Gosi, boi się Warszawy. Iloraz inteligencji: 850, jeden z najmłodszych profesorów belwederskich w kraju, ale boi się kandelabrów, obitych pluszem foteli, klimatyzacji, marmuru, ZUS-u i Warszawy. Idealny profil. Przyjmie zlecenie, orzeknie co trzeba. No jeszcze zobaczymy kto kogo, pomyślał.

Zorientował się, że równocześnie musiał konwersować z taksówkarzem, bo tamten właśnie opowiadał coś o Wiśle i Cracovii, czyli Sult zdążył poinformować go, że jest z Krakowa. W takich sytuacjach zawsze miał ochotę powiedzieć, że bardzo przeprasza, ale futbol jest niestety domeną idiotów, ale gdyby pan sobie życzył napomknąć coś o Schopenhauerze, to proszę bardzo, wal pan śmiało. Miał ochotę, ale oczywiście nigdy tego nie mówił (Sult – człowiek skrupułów), a nawet rozwinął w sobie zdolność podkorowego prowadzenia uprzejmych (miał nadzieję!) dialogów pozbawionych jakiejkolwiek treści. Przydawało się to w taksówkach, ale na posiedzeniach Rady Wydziału Filozoficznego Uniwersytetu Jagiellońskiego zdumiewająco często też.

– No i widzi pan – ciągnął taksówkarz. – I tyle to z tego wszystkiego.

– Takie życie. Czasem słońce, czasem deszcz – oświadczył Sult, jednocześnie myśląc, że musi jak najpilniej zadzwonić do Marii, że trzeba było mimo wszystko z taksówki, bo to pewnie jednak mniej żenujące niż potem z pociągu. Może się uda z peronu.

Peron był jednak potwornie zatłoczony, a Sult nie znosił rozmawiać przez telefon, gdy ktoś trzeci mógł go słyszeć. Co prawda z dwojga złego lepiej byłoby porozmawiać na peronie, w tłumie osób całkowicie obcych i anonimowych, niż w pociągu, siedząc obok osoby niby również anonimowej, ale takiej, z którą trzeba będzie spędzić dwie i pół godziny. W pociągach z przedziałami siedziało się pomiędzy siedmioma innymi osobami, w tych nowszych, bez przedziałów, miało się tylko jednego sąsiada, ale za to jakoś bardziej bezpośrednio i nieodwołalnie.

„Pociąg InterCity Norwid”, przeczytał Sult na tablicy informacyjnej. Ciekawe, czy kiedyś będzie istnieć pociąg Sult?... Trasa Kraków-Warszawa albo raczej Kraków-Łódź. Chociaż raczej nie, bo akademicy niezwykle rzadko trafiają na pociągi. To jest jednak domena artystów, podobnie jak ulice. Trzeciorzędny poeta ma o wiele większą szansę na ulicę swojego imienia niż wybitny matematyk lub fizyk. Filozofia jest co prawda równie odległa od nauki jak od sztuki: filozofia jest wspólnym pniem, z którego tamte dwie wyrastają. Pociąg nazwany imieniem filozofa nie byłby więc czymś niemożliwym. Tyle tylko, że Sult żadnym filozofem nie był – był profesorem filozofii; gdy go pytano, czy to nie to samo, odpowiadał zawsze, że to jest dokładne przeciwieństwo.

Byle kobieta, pomyślał Sult, przeciskając się między rzędami i licząc siedzenia. Kobiety i mężczyźni nie są równi. Kobiety są czystsze, ładniej pachną i nie wchodzą w kontakt fizyczny. Nawet te grubsze jakoś się mieszczą na swoim siedzeniu.

Na miejscu obok Sulta siedziała młoda kobieta koło trzydziestki. Na kolanach trzymała książkę w żółto-niebieskiej okładce. Długie, ciemne włosy. Mój typ, pomyślał Sult. Egzemplarz nie najlepszy, ale typ jak najbardziej. „Trochę psia, trochę zdzirowata – twój typ”, mawiała zwykle Maria. Dosyć zresztą trafnie, co w duchu przyznawał Sult.

Dokładnie odwrotnie było z Marią. Ona stanowiła wspaniały, olśniewający egzemplarz typu, jaki Sulta w zasadzie nie interesował. Chuda, sterylna blondynka, z tych, co to się nigdy nie opalają i nie mają zbędnego owłosienia. To jest typ całego mnóstwa mężczyzn, ale Sulta jednak nie. Sult uważał, że tak jest właśnie słusznie: że należy się żenić z kobietą nie w swoim typie, bo wtedy wiadomo, że robi się to dla jej wartości osobistych. Z kolei wiążąc się z kobietą w swoim typie, miało się właściwie pewność, że prędzej czy później porzuci się ją, gdy znajdzie się egzemplarz jeszcze bardziej typowy, albo młodszy po prostu, u którego oczekiwane cechy nie zdążyły jeszcze się przerzedzić, przebarwić i oklapnąć.

Gdy pociąg ruszył, a sąsiadka zaczęła czytać książkę, wcześniej długo kontemplując rozwiany włos autora na skrzydełku, Sult wyciągnął telefon i zadzwonił do Marii.

– No i jak tam pani minister? – spytała Maria.

Zazdrość jest jak skąpstwo albo lenistwo, pomyślał Sult. Dochodzi do głosu zawsze i wszędzie. Bije wszystko inne, przykrywa wszelkie inne cechy charakteru. Nie przepuści żadnej okazji, aby się ujawnić. Zazdrość prewencyjna.

– Pan minister – odparł Sult.

– Jak to? – zdziwiła się Maria. – Wiceminister?

– Minister, ale czego innego.

– Czego?

– Potem ci powiem – rzucił Sult. – To jest jakaś dziwna sprawa. Nie wiem, co o tym myśleć. No nic, opowiem ci wszystko w domu. A teraz jakbyś mogła zajrzeć do tej swojej bazy i sprawdzić, czy nie masz tam czegoś o facecie, którego nazwisko za chwilę ci wyślę...

– A nie możesz po prostu powiedzieć? – spytała Maria.

– Jestem już w pociągu – odparł Sult.

Pomyślał przy tym, że ludzie wstydliwi są urodzonymi konspiratorami, a dyskrecja przychodzi im najzupełniej naturalnie.

– Dobra – westchnęła Maria. – To wyślij.

– Wyślę, a ty zobacz. A jak coś o nim znajdziesz, to mi zaraz prześlij, dobrze? Mam ze sobą Kindle’a...

– Ale co to był w ogóle za minister?

– Sprawiedliwości – powiedział Sult cicho.

– I czego chciał? Proponował ci coś?

– Tak.

– Posadę?

– Raczej zlecenie.

– I weźmiesz?

Tak, pomyślał Sult, jasne, że wezmę. To jest robota życia, to jest dzieło życia. Wezmę, podejmę się i rozegram ich wszystkich.

– Pomyślę – powiedział. – Muszę z tobą o tym pogadać. Za dwie godziny będę w domu. Pogadamy potem, dobra?

– Dobra. Wyślij nazwisko.

– Już wysyłam. Cześć.

Sult otworzył okienko wiadomości i wpisał tam tylko jedno słowo: Gargas.

ZAPISAŁEM KOŁO KOŚCIOŁOWI

Rozmowa z Jackiem Gargasem

Wynalazł pan koło?

– Nigdy tak nie twierdziłem.

No ale jednak...

– No ale jednak, owszem, tak, zgadza się, jestem właścicielem patentu na ten wynalazek.

To wynalazł pan koło czy nie?

– Powiem tak: koło to jest mój wynalazek. Mój w sensie własności. Mam na to poświadczenie z jednego z nowozelandzkich urzędów patentowych.

Dlaczego akurat nowozelandzkich?

– Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, Nowa Zelandia ma nieprzesadnie restrykcyjne prawo patentowe, po drugie, jednak na tyle precyzyjne i wiarygodne, że patenty nowozelandzkie są częścią ogólnoświatowej sieci patentowej, więc po dopełnieniu drobnych formalności mój patent uznawany jest niemal na całym świecie.

Niemal?

– Tak, bo na przykład Korea Północna nie uznaje patentów. I parę innych państw tego typu. Kiedyś nie przejmował się nimi Związek Radziecki. Po wojnie masowo naruszała patenty także Japonia. Nie wszyscy są grzeczni. No, ale z drugiej strony to właśnie niegrzecznym zawdzięczamy znaczną unifikację prawa patentowego na całym cywilizowanym świecie pozwalającą...

Pozwalającą opatentować koło w Nowej Zelandii ze skutkiem globalnym?

– Tak.

I nikt inny przed panem nie wpadł na pomysł opatentowania koła?

– Najwyraźniej nikt, skoro urząd w Nowej Zelandii uznał zasadność mojego wniosku.

Jak się składa taki wniosek?

– Trzeba dołączyć specyfikację techniczną, opis wynalazku, wnieść małą opłatę skarbową. I już.

I już jest się właścicielem patentu na koło?

– Tak. Aha, jest tam jeszcze taka rubryka, w którą się wpisuje możliwe zastosowania praktyczne.

I co pan wpisał?

– Że nie mam pojęcia, na co się komu ten wynalazek może przydać. Ja miałem na myśli zastosowanie dekoracyjne.

Ale właściwie na jakiej podstawie rości pan sobie prawa do tego koła? Pan go przecież nie wynalazł. W zasadzie każdy mógłby to zrobić...

– Dam pani przykład. Ma pani własne mieszkanie?

Mam.

– Gratuluję. Jest pani w materialnej elicie ludzkości. Górne kilka procent. Zbudowała je pani sama?

Nie!

– To na jakiej podstawie pani mówi, że to jej mieszkanie? Własność nie dotyczy tylko tego, co się samemu wytworzyło. Pani mieszkanie nie różni się w tym sensie od mojego koła.

Nieruchomości to jednak nie to samo co własność intelektualna.

– Dokładnie to samo. Już własność pierwszego właściciela jest dyskusyjna, a wszyscy kolejni nabywają ją jedynie na zasadach handlowych. Wie pani na przykład, że prawa do wszystkich piosenek Beatlesów miał swego czasu Michael Jackson? I teraz Jackson nie żyje, a McCartney żyje i ma się dobrze, ale każdorazowo, gdy śpiewa Yesterday, to musi to być dogadane z jakimś spadkobiercą Jacksona, którym prawdopodobnie jest koncern Monsanto albo rodzina Saudów.

To niesprawiedliwe...

– To, że pani ma mieszkanie, też jest niezbyt sprawiedliwe. Ziemią nie powinno się handlować. Ktoś ją kiedyś zajął tylko dlatego, że był szybszy albo silniejszy. Każdy mógł to zrobić, żeby przywołać pani własny argument.

Ale Yesterday nie każdy mógł napisać.

– Formalnie każdy. Wszyscy mamy do dyspozycji te same dwanaście nut. McCartney wpadł na coś pierwszy. Ktoś pierwszy zajął jakąś ziemię. Kopernik pierwszy wpadł na to, że Ziemia kręci się wokół Słońca. Ja pierwszy wpadłem na to, by opatentować koło.

Porównuje się pan z Kopernikiem?

– Nie! (śmiech) Zresztą już w piątym wieku przed naszą erą Anaksymander opisał system heliocentryczny. I co, sława Kopernika niezasłużona? Ja tylko pani pokazuję, że system prawny Zachodu premiuje pierwszeństwo, udokumentowane pierwszeństwo zresztą. Każdy mógł coś zrobić, ale ktoś to zrobił pierwszy, ma na to papier, więc jemu albo jego wnukom się za to płaci.

Albo rodzinie Saudów.

– Owszem. Czy to jest sprawiedliwe? Raczej nie, taka byłaby moja intuicja. Tak samo jak obrót nieruchomościami albo pobieranie opłat za wodę na przykład.

To może trzeba zmienić system?

– Gdyby paradoksy, jakie obnażam, przyczyniły się do rewolucji społecznej, to ja byłbym szczęśliwy.

Wróćmy do koła. Skoro jest pan właścicielem patentu na koło, to teoretycznie każdy, kto chce koło wykorzystać w jakimś swoim produkcie, powiedzmy w samochodzie, powinien wystąpić do pana o zgodę, prawda?

– Wszystko to prawda, z wyjątkiem jednego słowa. Pani mówi: „teoretycznie”. Moim zdaniem jak najbardziej praktycznie.

Były już jakieś konsekwencje praktyczne?

– Tak.

Jakie?

– Nie o wszystkich mogę mówić. Niektóre ugody zawierają klauzulę poufności.

Ugody z kim?

– Z koncernami motoryzacyjnymi.

Czego dotyczą te ugody?

– Mojego odstąpienia od roszczeń, których mógłbym dochodzić przed sądem.

W zamian za co? Pieniądze?

– Istotą ugody jest to, że ma być opłacalna dla obu stron.

Dużo koncernów zawarło z panem taką ugodę?

– Jeszcze mi się nie zdarzyło, żeby któryś odrzucił ofertę. Może dlatego, że moje roszczenia są – jak na ich możliwości – naprawdę niewygórowane. Dla nich to grosze. Zwłaszcza w porównaniu z kosztami ewentualnego procesu.

Dla pana również proces byłby kosztowny. A szansa na wygraną znikoma.

– Być może, choć nie wiem, na jakiej podstawie pani tak twierdzi. Prawo patentowe jest w tej sprawie jasne. Pani sugeruje, że sąd kierowałby się czymś innym niż prawem. Tylko czym właściwie? Zdrowym rozsądkiem? To byłoby bardzo niedobre, to byłoby bezprawie. Oczywiście nie wykluczam, że tak właśnie by się stało. Sądy rzeczywiście ważą różne racje, choć moim zdaniem powinny ważyć tylko jedno. Mianowicie prawo. Ja sam nie jestem formalistą, ale sędzia chyba jednak powinien być. No dobrze, mniejsza o to. Koncern może by i wygrał... Ale może jednak by przegrał. W sądzie nigdy nic nie wiadomo na pewno. A w razie przegranej zamiast śmiesznych kwot pięciocyfrowych w grę wchodziłyby ośmio-, dziewięciocyfrowe. To co się takiemu koncernowi opłaca? Wolałaby pani dać mi dziesięć złotych czy zagrać ze mną w marynarza o połowę swojego majątku? Poza tym już sam proces, nawet wygrany, jest destrukcyjny.

Dlaczego?

– No proszę sobie wyobrazić. Koncern X ma proces gdzieś tam w Nowej Zelandii. Wielomilionowy pozew. Może to się i za kilka lat skończy dobrze, ale co zrobią przez ten czas akcjonariusze? Będą czekać, wspierając moralnie swój ukochany koncern?

Raczej wycofają kapitał...

– Właśnie. Pójdą do koncernu Y. I tu dochodzimy do sedna. Pani mówi, że dla mnie byłoby to za drogie. Z pewnością. Ale kto pani powiedział, że to ja bym koncernowi X ten proces wytaczał?

A kto?

– Koncern Y oczywiście! Wystarczyłoby, żebym mój patent sprzedał jakiemuś koncernowi. A wtedy wszystkie inne koncerny, które wcześniej ze mną nie zawarły ugody, znalazłyby się w niełatwym położeniu.

Żyje pan z tego koła?

– Tak. I pozwala mi to w innych dziedzinach mojej działalności prawniczej nie koncentrować się na osobistym zysku.

Ale czy to jest uczciwe?

– Co?

Że pan się dorobił na kole.

– Nie wiem, czy to uczciwe. Wiem, że to zgodne z prawem. Jeśliby zaś legalność rozjeżdżała nam się z uczciwością... Hm... To by oznaczało, że system prawny wymaga znacznej korekty. Niczego innego zresztą przez całe życie nie postuluję. Swoją działalnością próbuję też pokazać, nazwijmy to, nieszczelności systemu. Tak samo było z Księżycem.

Jakim Księżycem?

– Nie słyszała pani? Kupiłem sobie działkę na Księżycu. No, jest taka firma. To jest legalne. Powiedziałbym: niestety legalne, ale to by już była ocena systemu prawnego w innym, zaprzyjaźnionym kraju. Do tego nie czuję się powołany. No nic... Sprawdziłem, kto kupił działkę sąsiednią, i złożyłem przeciwko niemu pozew, domagając się wycięcia gruszy, która stoi na jego działce i moim zdaniem grozi zwaleniem się na moją...

Grusza? Na Księżycu? Z pewnością nie rośnie tam żadna grusza!

– Proszę sobie wyobrazić, że identyczną linię obrony przyjął pozwany. A ja przyznałem, że mogę się mylić, jestem tylko człowiekiem, kto wie, może to wcale nie grusza... Dlatego wystąpiłem o opinię rzeczoznawcy.

Jakiego rzeczoznawcy?

– Najlepiej dendrologa chyba. Jak pani myśli? Domagałem się, żeby rzeczoznawca udał się na miejsce, dokonał oględzin i wydał opinię.

Co na to sąd?

– Oddalił mój wniosek. Tylko proszę mnie nie pytać, na jakiej podstawie, bo moim zdaniem bezpodstawnie. To jawne bezprawie. Mam legalnie zakupioną działkę, wnoszę pozew w sprawie tej działki, a sąd oddala moje roszczenia, nawet tej działki nie oglądając.

A kto niby miałby płacić za wysyłanie dendrologa na Księżyc?

– Zwykle kosztami procesu obciąża się później przegranego.

Czyli na przykład pana?

– Takie już jest ryzyko procesowe. Ale jak pani wie, nie wszyscy godzą się je ponieść. Doprowadziliśmy do tego, że dochodzenie swoich praw przed sądem powszechnym samo w sobie jest karą. Dla jej uniknięcia godzimy się na niesprawiedliwość, a nieraz wręcz łamiemy prawo! To też próbuję pokazać... Dla mnie ten proces to przede wszystkim protest przeciwko komercjalizacji kosmosu. Był taki dowcip w okresie zimnej wojny: przychodzą do Cartera, czy tam Kennedy’ego... Panie prezydencie, Ruscy wylądowali na Księżycu i malują go na czerwono. A na to prezydent: zaczekać, aż skończą, polecieć i dopisać na biało „Coca-cola”. Otóż mnie się ta perspektywa wydaje całkiem realna.

Reklamy w kosmosie?

– Tak. Na niebie na przykład. A ja, proszę pani, jestem socjaldemokratą i uważam, że pewne rzeczy powinny pozostać własnością publiczną.

Jak Księżyc?

– Księżyc też. Oświata, służba zdrowia, kultura...

I wszystko to pan załatwi swoimi pozwami?

– Po kolei! (śmiech)

A nie boi się pan...

– O życie?

Miałam na myśli raczej śmieszność.

– Proszę pani, jeżeli panią śmieszy, że ja żyję z koła i dzięki temu mogę występować przed sądem w zasadzie zawsze pro bono, to ja mam zupełnie inne poczucie humoru.

Z czyścicielami kamienic też pan walczył pro bono?

– Tak.

Nie wygrał pan...

– Ale słyszała pani o sprawie? Czyli trochę jednak wygrałem. Poza tym sprawa trwa. Złożyłem wniosek do Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze.

W jakiej sprawie?

– Czyściciele kamienicy odcięli ludziom wodę. W tym czasie jedna z lokatorek zmarła. Ja dowodzę, że zmarła z powodu braku dostępu do wody pitnej, i domagam się uznania działań czyścicieli za zbrodnię przeciwko ludzkości.

Jakie są szanse powodzenia?

– Nie wiem.

Ale samo ryzyko procesu w Hadze może doprowadzić do ugody...

– Chcę przywrócić godne warunki życia moim kilkudziesięciu już w tej chwili klientom. Na drodze sądowej albo w postępowaniu przedsądowym.

Pan jest kimś w rodzaju Robin Hooda?

– Wolę myśleć o sobie jako o reformatorze, nie rabusiu. Chociaż jeśli traktować Robin Hooda jako patrona doraźnej, natychmiastowej pomocy potrzebującym, to owszem, uważam, że jest ona równie niezbędna jak wizjonerskie reformy. Ludziom potrzeba zarówno wędki, jak i ryby.

Ma pan już pomysł na następny proces?

– Mam.

Ale nie zdradzi pan szczegółów?

– Nie. Ale mogę powiedzieć, że wystąpię przeciw pewnej instytucji, bardzo potężnej, a przy tym głęboko szkodliwej. Przy czym moim zdaniem jej potęga jest czysto umowna i łatwo dałoby się ją obalić.

Procesem sądowym?

– Najpierw indywidualnym procesem precedensowym, a potem lawiną masowych procesów zbiorowych.

A wszystko to dla naprawy Rzeczypospolitej?

– Raczej świata w tym wypadku.

To jak to jest z tym pana strachem o życie?

– Jeśli pani sugeruje, że w interesie koncernów motoryzacyjnych na przykład byłoby, abym nie istniał, to owszem, przyszło mi to do głowy i zabezpieczyłem się w taki sposób, że moje istnienie jest dla nich o wiele bardziej opłacalne niż nieistnienie.

Z jakiego powodu?

– Mój spadkobierca jest jeszcze gorszy ode mnie. (śmiech)

I kto nim jest? Koncern Monsanto? Rodzina Saudów? Może pan to zdradzić?

– Oczywiście, że mogę. To żadna tajemnica. Wręcz jest to w moim interesie, aby było to powszechnie wiadome. Otóż w razie mojej śmierci pełnię praw majątkowych do mojego wynalazku przejmuje Kościół katolicki.

Zapisał pan koło Kościołowi?

– Tak jest. Właśnie. Zapisałem koło Kościołowi...

I ktoś, kto mógłby panu źle życzyć, pomyśli, że lepiej jednak mieć proces z panem niż z Kościołem katolickim?

– Właśnie.

Moim zdaniem to błędna ocena. Lepiej już mieć proces z Kościołem niż z panem!

– (śmiech) Może i tak... Tylko błagam, niech pani tego głośno nie mówi, bo mnie w końcu jednak zabiją!

2

Z tym najinteligentniejszym człowiekiem w Polsce to jednak przesada, pomyślał Sult. Muszą być inteligentniejsi. Jacyś fizycy, powiedzmy, czy wariaci... Muszą tacy istnieć. Inna sprawa, że Sult nigdy żadnego nie spotkał. Wszyscy wokół byli od niego głupsi – jedni znacznie, inni nieco, wszyscy wyraźnie i bezdyskusyjnie. Sult zdał sobie z tego sprawę szybko – gdzieś tak w przedszkolu – i niespecjalnie mu to zawadzało. Owszem, stwarzało pewne niedogodności konwersacyjne. Sult wielokrotnie miał wrażenie, że wie, co powie jego rozmówca, zanim słowa rzeczywiście padły. Przewidywalność ludzka – przewidywalność intelektualna oczywiście, bo nie emocjonalna na przykład – to jedno z pierwszych świadomych spostrzeżeń Sulta. To wrażenie, że się wie, co ten drugi myśli i co w związku z tym zaraz powie. Rozmówca myśli zawsze tylko to jedno, co może w tych okolicznościach myśleć. Myśli i to wypowie. Już zaraz. Za chwilę. Wystarczy moment poczekać.

Zawsze trzeba było czekać – na wszystkich, w każdych okolicznościach. Wszyscy ludzie dookoła Sulta mówili, myśleli i działali w sposób rwany, pełen pauz. Myśleli tak, jak oddycha człowiek płynący – powoli, z wysiłkiem, po którym trzeba było odpoczywać. Sult nazywał to „parowozowością intelektualną”. Ludzka maszyneria umysłowa bardzo powoli się rozpędzała. I nie chodzi tu wcale o grę w szachy czy rozwiązywanie zagadek detektywistycznych, ale o tak prostą grę umysłową, jak przechodzenie przez ulicę na przykład.

Jedno z najstarszych wspomnień Sulta. Stoi przed przejściem dla pieszych w kilkuosobowej grupce, we wspomnieniu jest jeszcze ojciec, który trzyma Sulta za rękę. Światło czerwone, ludzie stoją nieruchomo, wpatrując się w sygnalizator. Nagle światło się zmienia (Sult miał niekiedy wrażenie, że jeśli się skupi, dostrzeże ten moment, kiedy już nie pali się czerwone, a jeszcze nie zapaliło się zielone). Światło się zmienia – wszyscy stoją. Dlaczego nie idziemy? – myśli Sult, chociaż oczywiście nie słowami, bo słowami nie da się myśleć tak szybko. Dopiero gdy nauczy się myśleć słowami, będzie umiał wystarczająco zwolnić, aby móc zostać jakimś trybem społecznej machiny – profesorem filozofii na przykład. Tymczasem na przejściu nic się nie dzieje, ale przecież to tylko pozór, bo naprawdę w zgromadzonych tam ludzkich machinach wre intensywna praca. Fotony drażnią siatkówkę, impuls nerwowy pędzi do mózgu, gdzie jest poddawany wysilonej egzegezie. Trzeba zarejestrować nie tylko błysk, ale i jego barwę, a potem odnieść ją do mozolnie wkutego słownika kodów społecznych (czerwone – stój, zielone... jak to było?). A to dopiero połowa sukcesu. Sygnał odebrany, rozpoznany, przetworzony, zinterpretowany. Uwaga! Podjęto decyzję, wybrano rodzaj działania, wysłać impuls do prawej nogi (a cały czas wdech, wydech, mrugnąć, serce, perystaltyka). Prawa noga. Ruszamy, ruszamy... Ojciec – jedna z najinteligentniejszych osób, jakie Sult zna – wkracza na pasy, ciągnąc za sobą pięcioletniego Michasia. Jakieś dwie sekundy po nich śmiało prą do przodu najwyrywniejsi z pozostałych.

Być najinteligentniejszym człowiekiem w Polsce – zakładając, że Sult istotnie nim był – to trochę tak, jak być człowiekiem najwyższym. Rodzice przedszkolaka się cieszą, ale wkrótce przestają – raczej robi się z tego problem. Wybitnym koszykarzem się przez to nie zostaje. Do tego trzeba by jeszcze paru talentów. Sult nie miał (i nie chciał mieć) żadnego talentu. A jakiś talent, choćby techniczny, jest jednak niezbędny do zrobienia tak zwanej kariery.

Z punktu widzenia kariery najlepiej być kretynem, który nie potrafi zawiązać sobie butów, ale przemienia się w pewnego swoich ruchów czarodzieja, gdy dostanie do ręki kij golfowy, pędzel albo nożyce fryzjerskie. Sult nie bardzo wiedział, czym jest talent. Przypuszczał, że to rodzaj zaburzenia czy kalectwa, które polega przede wszystkim na gotowości do powtarzania tych samych mechanicznych czynności przez długie godziny i długie lata. Miło jest na przykład spędzić trzy kwadranse na basenie, ale żeby zaraz zostać zawodowym pływakiem, to jednak trzeba być szaleńcem. Talent polega przede wszystkim na tym, że się człowiekowi jedna jedyna rzecz – obiektywnie nudna – nigdy nie nudzi. Sult patrzył z podziwem na wybitnych muzyków, sportowców, matematyków. Nie udają, myślał, nie potrzebują samozaparcia ani dyscypliny. Po prostu ich to naprawdę nie nudzi. Jego samego zaś wszystko nudziło natychmiast.

Weźmy szachy. Miał sześć, może siedem lat, gdy ojciec pokazał mu, jak poruszają się poszczególne figury. Sult wygrał z ojcem swoją piątą czy szóstą partię i od tej pory ojciec nie wygrał już z nim ani razu. Ojcu znudziłoby się to przegrywanie, gdyby nie fakt, że młodemu Sultowi szybciej znudziło się wygrywanie. Nie przypominał sobie, żeby później grał z kimkolwiek w szachy. Lubił za to zagadki szachowe drukowane w gazetach. Ale później przestali je drukować – chwilę przed tym, jak przestali drukować prawdziwe gazety – i przygoda Sulta z szachami zakończyła się ostatecznie. Zgoda, szachiści to bystre chłopaki, ale żeby poświęcać na to całe życie, to jednak trzeba być na jakimś głębszym poziomie idiotą. Ostatecznie rzecz sprowadza się do macania drewnianych fetyszy. Poza tym na pierwszy rzut oka widać, że gra jest źle pomyślana. Powinny być dwa hetmany i szachownica dziewięć na dziewięć – o, wtedy to by były możliwości, a nie ta smętna, parzysta, przewidywalna siermięga.

I tak było ze wszystkim. Sult wszystko szybko porzucał, do niczego nie miał tak zwanej smykałki. Przez moment sądził, że mógłby zostać kimś w rodzaju Sherlocka Holmesa, ale od razu się zorientował, że talent słynnego detektywa dzielił się na dwa talenty. Pierwszym była umiejętność czysto spekulatywnej analizy – i do tego Sult czuł się jak najbardziej powołany – ale była również niezwykła spostrzegawczość, której nie przejawiał i nie życzył sobie przejawiać. W rezultacie Sult nie miał żadnego pomysłu na życie i tylko sugestie – a właściwie rozkazy – Winklera sprawiły, że zo-stał jednym z najmłodszych profesorów w kraju. Chociaż bez Winklera Sult prawdopodobnie i tak zostałby akademikiem dowolnej specjalizacji. Poszedłby w tak zwane ślady rodziców, wykładowców na prowincjonalnych, łódzkich uczelniach. Sult był bardziej do nich podobny, niż nieraz myślał – więcej im zawdzięczał, więcej od nich przejął.

Matka Sulta była lekarką i przez kilka lat pracowała w jakiejś poradni. To doświadczenie przerodziło się później w kamieniołom wspomnień i anegdot.

– Coś strasznego – mówiła matka. – Od samego rana nachodzili mnie tam jacyś ludzie i wyobraź sobie: wszyscy chorzy. – Matka odczekiwała chwilę, pozwalając słuchaczom się wyśmiać, po czym dodawała: – I w dodatku wszyscy chorzy mniej więcej na to samo!

Po kilku latach zaczepiła się na uczelni, gdzie do dziś wykłada anatomię, szerokim łukiem omijając każdy rodzaj praktyki.

Ojciec Sulta często cytował angielskie porzekadło, że ci, którzy umieją – robią, a ci, którzy nie umieją – uczą.

– Bzdura – zawsze odpowiadała matka. – Praktyka jest dla idiotów. Domeną ludzi inteligentnych jest teoria.

Ojciec Sulta, mimo anglosaskich deklaracji, szedł podobną drogą. Był cenionym muzykologiem. Nie trzeba wyjaśniać, że nie umiał porządnie grać na żadnym instrumencie. I na tym właśnie polega przewaga filozofii, myślał Sult. Tu jest tylko teoria, nie ma żadnej nieszczęsnej praktyki.

Rodzice należeli do wąskiej (konkretnie czteroosobowej) grupy osób głupszych od Sulta tylko trochę – chociaż oczywiście wyraźnie i jednoznacznie. Różnica była na tyle niewielka, że dało się z nimi porozmawiać na tematy, w których byli specjalistami, a o których Sult nie miał pojęcia. Z ojcem o muzyce na przykład.

Inna sprawa, że rodziców Sult nie potrafił ocenić obiektywnie. Doświadczył z nimi w dzieciństwie nigdy później niepowtórzonej podległości intelektualnej i tych kilka pierwszych lat zostawiło swój ślad. Może ich przeceniam, myślał niekiedy, ale głupi raczej nie są.

Matka i ojciec to już dwie osoby. Trzecia byłaby Maria. Zdecydowanie Maria. Szybko się uczy, warta wysiłku, warta inwestycji. Kto wie, może i miała potencjał równy Sultowi. Może gdyby wywodziła się od muzykologów i anatomów – niechby i łódzkich – a nie z podkrakowskiego skansenu...

Czwarty był profesor Winkler. Tak niewiele głupszy od Sulta, że ten bez większej żenady mógł udawać, iż traktuje go jak swojego mistrza, na co zresztą sam Winkler zupełnie się nie nabierał. Inna rzecz, że w sprawach życiowych, kariery uczelnianej na przykład, Sult wszystko zawdzięczał Winklerowi. Dlatego też w sprawach praktycznych wiernie go słuchał. I dlatego, zastanawiając się nad całym tym ministerialnym zleceniem, właśnie do Winklera skierował Sult pierwsze kroki. Właściwie drugie, bo wcześniej zdążył obgadać wszystko z Marią. Rady Marii miały urok cięcia dobrze naostrzoną brzytwą: wziąć, mydlić oczy, hamletyzować, stwarzać pozory, zwlekać, opóźniać, po czym orzec, że Boga nie ma, i niech zbierają zęby z podłogi.

Winkler będzie pewnie mniej radykalny, ale też sprytniejszy. Poza tym z Winklerem skonsultować się trzeba, myślał Sult, wspinając się po drewnianych schodach kamienicy przy Sobieskiego. Nie można tego nie zrobić, nie można go pominąć. Jeśli faktycznie chodzi tu o dzieło życia Sulta, to Winkler musi być pod całą tę historię grzecznościowo podpięty. W końcu dziełem jego życia jest ni mniej, ni więcej sam Michał Sult.

Poznali się przy okazji olimpiady filozoficznej dla licealistów, na której Winkler odgrywał rolę znudzonego jurora, a Sult – znudzonego laureata. Sult bowiem postanowił zostać laureatem jakiejkolwiek olimpiady, by uniknąć nudnej mordęgi matury i egzaminów na studia. Wybrał matematykę, bo matematyka to jedyna dziedzina, w której prawie nic nie trzeba wiedzieć, za to trzeba sporo rozumieć. Ale nie wystartował, bo nie pasował mu termin (umówił się z kimś, miał wizytę u dentysty, a może zwyczajnie zapomniał). Nie było wyjścia – trzeba było zostać laureatem z filozofii. Proporcje wymaganej wiedzy i rozumienia (czy może rozumowania) były podobne. Znać trzeba było głównie nazwiska (Sult w nocy przeczytał Szkolny słownik pojęć filozoficznych i Leksykon filozofów), w cenie było dokonywanie nieoczywistych połączeń i dzielenie włosa na ośmioro. Mniej więcej na tym samym oparł później Sult swoją karierę akademicką.

Na etapie olimpiady wojewódzkiej już w ogóle nie czytał zadanych lektur, za to ze zdwojoną uwagą przestudiował spisy treści. Wystarczyło z okładem. Sult nie pamiętał już, co opowiadał podczas krajowego finału (decydująca część ustna), ważne, że po jego wystąpieniu siwowłosy, dostojny i nieskłonny do zrywów Winkler wybiegł za nim i powiedział – jedyny raz w czasie całej ich znajomości – coś w rodzaju komplementu.

– Nie wygra pan – zapowiedział. – Wygra kto inny. Tak to jest. Ale pan jeden jest tu coś wart. Rozumiem, że w październiku widzimy się w Krakowie.

Sult zajął drugie miejsce. W październiku faktycznie zameldował się na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Posłuchał Winklera głównie dlatego, że nie miał lepszego pomysłu. Wcześniej w ogóle nie myślał, na jaki kierunek pójdzie, kiedy już, jako laureat olimpiady, będzie miał wstęp niemal na każdy. Posłuchał Winklera również dlatego, że dostrzegł w nim jakąś siłę, którą z braku lepszego określenia trzeba by nazwać godnością, a co koledzy Winklera nazywali wyniosłością, cynizmem i samozadowoleniem.

Winkler w każdych okolicznościach umiał się zachować. Tę naturalną szlachetność – faktycznie spokrewnioną raczej z wyniosłością niż z grzecznością – Sult z czasem nauczył się cenić. Próbował nawet kultywować ją w sobie, ale nie osiągnął imponujących efektów. Pod tym względem Winkler był bezkonkurencyjny.

Od zapuszczonych profesorów filozofii różnił się tym, że jako jedyny był zawsze dobrze ubrany, zawsze dokładnie ogolony i zawsze w odpowiednim stopniu wyperfumowany. (Podobny styl miały eseje Winklera – może nie wybitne, ale napisane powściągliwie, lekko i elegancko). Dobrze mieszkał, znał się na winach i miał przepiękną żonę, która z wiekiem oczywiście nieco więdła, ale znacznie wolniej od swoich rówieśniczek. O ile jako młoda dziewczyna, wyobrażał sobie Sult, musiała być ze trzy razy piękniejsza od koleżanek, o tyle teraz, koło siedemdziesiątki, była prawdopodobnie od nich piękniejsza czterdziestokrotnie. „Z wiekiem wszystko się nasila”, mawiał Winkler. „Na szczęście wszystko”.

Sult trzymał się więc Winklera i nigdy tego nie żałował. W jego odczuciu to, że Winklera zamiast powszechnego uwielbienia otaczała raczej powszechna nienawiść, tylko potwierdzało słuszność tego wyboru.

Po pierwszym roku, gdzieś na początku czerwca Winkler wezwał Sulta do siebie.

– No jak, rozejrzał się pan już? – spytał wtedy. – Miasto pan poznał? Dziewczyny jakieś poderwał? Już pan wie, gdzie biblioteka, a gdzie jadłodajnia? To teraz do roboty. W przyszłym roku zrobi pan drugi i trzeci rok. Potem w rok zrobi pan czwarty i piąty. Szkoda czasu, pan ma już dwadzieścia lat.

– Dziewiętnaście – poprawił Sult. – Poszedłem do szkoły jako sześciolatek.

– No, to jedyna pociecha. Za dwa lata o tej porze będzie pan magistrem. Będzie pan miał dwadzieścia jeden lat... Znośnie. Od października poprowadzi pan zajęcia ze studentami.

– Dobrze – powiedział Sult naiwnie. – Spróbuję, panie profesorze. Dam z siebie wszystko...

– Eee... Wszystko to w żadnym razie. Najwyżej na pół gwizdka. Jeśli pan chce zrobić karierę akademicką, to musi się pan nauczyć dawać z siebie nie wszystko. „Good enough”, jak mawiają Anglicy. Dla reszty to i tak będzie o wiele za dużo. Aha! I niech pan się zainteresuje presokratykami.

– Presokratykami akurat? – spytał Sult.

– Tak – potwierdził Winkler. – Ekscytować się pan nimi nie musi. Ale wykład monograficzny o późnym Wittgensteinie etatu panu nie zapewni, a ćwiczenia dla studentów pierwszego roku z presokratyków zawsze będą potrzebne. Za dwa lata magisterium, za cztery doktorat, ja przejdę na emeryturę gdzieś za dziesięć lat, to w sam raz będzie pan mógł przejąć po mnie katedrę.

Wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak zaplanował Winkler. Sult chciał napisać pracę magisterską o ideach Nietzschego, Schopenhauera i Kierkegaarda obecnych już w pismach presokratyków, ale Winkler kazał mu zostawić tylko Nietzschego.

– Pozostałą dwójkę pan sobie dołoży w doktoracie i powtórzy wszystko, co wcześniej napisze pan o Nietzschem.

– A to tak można? – zdziwił się Sult.

– Nawet trzeba. Na początku musi pan pisać cały czas o tym samym, a potem trzeba zrobić woltę i pisać książkę co dwa, trzy lata, za każdym razem o czymś zupełnie innym.

Wszystko robiłem, i dalej robię, zgodnie z tym przepisem, pomyślał Sult, kontemplując Winklerową, która otworzyła mu drzwi. Książka co dwa, trzy lata, katedra po Winklerze – dokładnie tak, jak zaplanował.

Sult wszystko Winklerowi zawdzięczał, bo Winkler zawsze wiedział, co należy robić. Teraz też pewnie będzie wiedział.

– No a co mówi Maria? – spytał Winkler pół godziny później, kiedy Sult opowiedział mu już całą historię oraz wszystko, czego dowiedział się o Gargasie i samym ministrze.

Siedzieli w tak zwanym prawdziwym gabinecie Winklera i popijali herbatę. Winkler często powtarzał słowa Bertranda Russella, że do szczęścia potrzebne są spokój i herbata, dodając od siebie, że ten pierwszy jest zwykle nie do osiągnięcia, więc należy skupić wysiłki na herbacie.

Określenie „prawdziwy gabinet” wzięło się stąd, że w przestronnym mieszkaniu Winklera właściwie wszystkie pomieszczenia pełniły funkcję gabinetu. Sypialnia była gabinetem, kuchnia była gabinetem, salon był gabinetem, a latem nawet balkon bywał gabinetem. Pokój, w którym siedzieli, od początku był przeznaczony na gabinet – to tu Winkler miał czytać i pisać – szybko jednak gabinetowość rozlała się na całe mieszkanie, rozlał się na nie czytający i piszący Winkler, rozlał się jego księgozbiór. Książek było w mieszkaniu Winklerów sporo, ale nie aż tyle, ile w mieszkaniach kilku innych krakowskich profesorów. Przez kilkanaście lat kariery akademickiej Sult widział księgozbiory liczące po dwadzieścia, a nawet trzydzieści tysięcy egzemplarzy – w mieszkaniach o wiele mniejszych niż to. W mieszkaniu przy Sobieskiego część książek należała zresztą do Winklerowej, emerytowanej romanistki. Winkler mawiał, że książki warte czytania zmieściłyby się na jednej półeczce. Nie znaczy to jednak, że nie czytał dużo. Czytał więcej niż ktokolwiek ze znajomych Sulta, o wiele więcej niż on sam.

– Maria mówi – odparł Sult – żeby wziąć zlecenie, mydlić oczy, zwlekać, sugerować, że się orzeknie, co chcą, po czym orzec to, czego nie chcą.

– Czyli że nie ma? – upewnił się Winkler.

– No bo nie ma przecież – powiedział Sult. – Ja to ustaliłem w przedszkolu. Później się już tym nie zajmowałem.

– Zgadzam się z tobą, Michale – powiedział Winkler. – Ja to ustaliłem w podstawówce. I trochę mi było z tego powodu przykro, bo w ówczesnej rzeczywistości politycznej nie było mi miło zgadzać się z tymi, którzy twierdzili, że Boga nie ma. Ładniej byłoby się z nimi nie zgadzać. W ogóle o wiele ładniej by było, gdyby Bóg był... Pod pewnymi względami chociaż. No, ale jest, jak jest.

– Czy raczej nie ma...

– Właśnie. A więc zgadzam się z tobą, a jeszcze bardziej zgadzam się z Marią. Wszystko trzeba zrobić dokładnie tak, jak ona mówi. Pozostaje kwestia metody...

– Mydlenie, zwlekanie, sugerowanie...

– Tak. To jasne. Ale jak? Według mnie sposób jest jeden: musisz powołać komisję.

– Komisję? – powtórzył Sult.

– Tak. Nieparzysta liczba osób, żeby dało się głosować. Znaleźć osoby niejednoznaczne, takie, że nie wiadomo, co sądzą. Robić obrady. Długie, dogłębne. Jednocześnie urabiać zakulisowo, liczyć głosy, w odpowiedniej chwili zakończyć głosowaniem.

– Pan by wszedł w skład takiej komisji? – spytał Sult.

– Ja? Skąd! Za stary jestem. Poza tym żadnych filozofów oprócz ciebie. To muszą być reprezentanci różnych środowisk.

– Jeden elf, jeden krasnolud – podpowiedział Sult.

– Właśnie! Dziewięć to dobra liczba zresztą. Ewentualnie siedem... No i najważniejsze: musisz mieć tam jakiegoś księdza. Koniecznie. Żadnego tam rabina, pastora czy religioznawcę. Księdza katolickiego. I to nie jakiegoś prowincjonalnego klechę, tylko inteligentnego, wykształconego...

– Inteligentny ksiądz to oksymoron – rzucił Sult.

– Eee, przesadzasz... W Krakowie da się znaleźć kilku. Ale jest druga rzecz...

– Jaka?

– Trudniejsza prawdopodobnie – zaśmiał się Winkler. – Musisz znaleźć kogoś bardziej radykalnego od siebie. Żebyś to nie ty wygłaszał wszystkie antyklerykalne kwestie, nie ty kopał się z księdzem. Musiałby to być ktoś bystry, przekonujący, trochę bezczelny... Ktoś, na czyim tle będziesz odgrywał rolę wyważonego arbitra.

– Czyli inteligentny zapiekły antyklerykał?

– A to nie jest oksymoron? – zaśmiał się Winkler.

– Nie. To jest pleonazm. Każdy inteligentny człowiek jest antyklerykałem.

– Bzdura! – rzucił Winkler. – A już na pewno nikt inteligentny nie jest zapiekły.

– Dobra, poszukam. Czyli ja, papież, antypapież... Kto jeszcze?

– Bez znaczenia. Tło. Dobrzy ludzie. Zwyczajni, zatroskani, tacy, których łatwo urobisz, jak już wszystkim znudzą się naparzanki tamtych dwóch.

– A co pan sądzi o tym Gargasie? – spytał Sult.

– Nic. Karierowicz. Pajac. Zwykła kanalia. Tak samo jak ten minister. Identyczny typ. Nie ufaj żadnemu z nich, z żadnym się nie identyfikuj. I zacznij mi wreszcie mówić po imieniu!

– Nie da rady – powiedział Sult.

– To jest jednak dość dziwne – ciągnął Winkler. – Jest tylko jeden rodzaj relacji, w której ktoś dorosły mówi drugiemu dorosłemu po imieniu, a drugi temu pierwszemu nie.

– Rodzice i dzieci.

– Właśnie.

– Ja mam rodziców – powiedział Sult.

– A ja nie mam dzieci – zauważył Winkler. – Ale nie rób mi tu teraz psychoanalizy.

Winkler faktycznie nie miał dzieci. Winklerową swego czasu poturbowała milicja. Miała też za sobą poronienie. Legenda łączyła te dwa zdarzenia w ciąg przyczynowo-skutkowy, choć prawdopodobnie nie było tam nawet korelacji czasowej.

Maria też kiedyś poroniła, pomyślał Sult, ale ja nie robię z tego afery. Inna rzecz, że ja mam trzydzieści osiem lat, a Maria trzydzieści sześć, więc teoretycznie...

– Dobrze, profesorze – powiedział. – Dziękuję za herbatę i radę. Zrobię tę komisję. Będę raportował.

– Raportuj. A teraz idź szukać odpowiednich pleonazmów i oksymoronów.

ZAJRZAŁEM W OKULAR MIKROSKOPU I UJRZAŁEM BOGA

Rozmowa z księdzem profesorem Adamem Konarskim

Księże profesorze... No właśnie, już zwracając się do księdza profesora, chcąc zadać jakiekolwiek pytanie, natychmiast dotykam tej intrygującej dwoistości...

– To nie jest aż tak intrygujące, jak mogłoby się wydawać. Nie wiem, czy to w ogóle jest dwoistość. Z pewnością też nie jest to żadną rzadkością. Bardzo wielu jest księży profesorów.

Tyle tylko, że na ogół są to profesorowie teologii...

– To prawda. Albo filozofii na uczelniach katolickich.

Ksiądz zaś jest profesorem fizyki, znakomitym fizykiem teoretycznym. W wypadku księdza profesora te dwa tytuły symbolizują jednak dwie rzeczywistości. Czy któryś z tych tytułów jest ważniejszy? Czy da się je jakoś porównać?

– Oba są równie ważne. Tyle tylko, że tytułu profesorskiego jest się jakoś bardziej pewnym. Nominacja profesorska jest podsumowaniem wieloletniej drogi życiowej i ciężkiej pracy po prostu. Z tytułem księdza jest inaczej – on jest przyznawany nieco na wyrost. Najpierw przychodzi tytuł, z nim pewien zaszczyt i ludzki szacunek – zupełnie jeszcze niezasłużony – a dopiero później zaczyna się praca, która przecież nie musi okazać się owocna. Ten drugi tytuł bywa więc brzemieniem, bo oznacza zobowiązanie, któremu możemy nie sprostać. Co gorsza, nie ma takiego momentu, że można sobie powiedzieć: to już, jestem prawdziwym księdzem, to się we mnie dokonało, spłaciłem olbrzymi kredyt zaufania.

A tytuł profesorski nie jest w pewnej mierze brzemieniem, zobowiązaniem?

– W pewnej mierze jest. Tyle tylko, że profesura to najwyższa godność na długiej drodze. Życie naukowe jest podzielone na dość równe i czytelne etapy, które powinny się pokrywać z intelektualnym rozwojem naukowca. W życiu Kościoła zaś tej klarownej hierarchii nie ma. Kolejne zaszczyty, jeśli w ogóle przyjdą, nie są oficjalnym uznaniem jednoznacznie określonych dokonań zawodowych. Paradoksalnie osoba duchowna najwyższą godność otrzymuje już na samym początku. Moim zdaniem bowiem tytuł biskupa, arcybiskupa, kardynała, prymasa czy nawet Ojca Świętego nie oznacza wcale wyższej godności niż zwykłe święcenia kapłańskie. Tytuł księdza jest zawsze najważniejszy, bo poświęcić się Bogu, oficjalnie wstąpić w szeregi Jego sług to największe, co można osiągnąć w tym „zawodzie”.

A czy te tytuły jakoś się przenikają w społecznym odbiorze? Czy profesura zjednuje szacunek wiernych, a święcenia kapłańskie studentów?

– Bywa i tak. Zdarza się też, że tego szacunku ujmuje. Ja lubię wypróbowywać moje tytuły osobno. Większość wiernych oczywiście nie wie, że jestem profesorem fizyki, i traktuje mnie jak zwykłego księdza. Na ich szacunek muszę pracować dobrą posługą kapłańską, mechanika kwantowa mi tu nie pomoże. Z kolei moje publikacje naukowe nie są opatrzone moim tytułem księżowskim. Czytelnicy moich książek nie wiedzą, że jestem księdzem. W listach więc nazywają mnie po prostu profesorem. Jeden nawet mi gratulował, że jedną z moich książek utarłem nosa „tym starym religijnym pierdołom”. (śmiech) Ale ja tu chyba wpadam w ton kaznodziejski, czy może raczej profesorski, to mniej więcej to samo. Pewnie dlatego, że pani mnie wciąż pyta o moje tytuły. Tymczasem ja mam nadzieję pozostać wolnym od grzechu tytułomanii, choć nie jest on rzadkością ani wśród naukowców, ani wśród księży.

Spytałam o tytuły, bo używając obu od początku naszej rozmowy, niejako zarysowuję dwa światy, w których ksiądz profesor się porusza.

– Nie wiem, czy ja się w nich poruszam. Raczej fizyka i wiara poruszają się we mnie. Poza tym nie zgadzam się, że to są dwa światy. Niektórzy twierdzą, że nauka i religia właściwie się wykluczają. Inni, bardziej życzliwi, mówią, że dotykają różnych sfer rzeczywistości. Moim zdaniem jedni i drudzy, choć nieraz zażarcie się zwalczają, mówią mniej więcej to samo. I mówią coś, z czym ja się zupełnie nie zgadzam. Dla mnie to jest jeden i ten sam świat. W ogóle świat jest jeden. Świat jest pewną koherentną całością. I to jest podstawowe, choć na ogół niewypowiadane, założenie tak religii, jak fizyki.

Niektórzy fizycy dowodzą istnienia wielu światów równoległych.

– Świat jest jeden tak czy inaczej. Przecież mówiąc o wszechświatach równoległych, wcale nie dokonujemy multiplikacji znanego nam świata, ale raczej jego drobiazgowego podziału. Zresztą nawet w teoriach wielu wszechświatów istnieje pewna nadrzędna jedność. Zakładają one istnienie jakiegoś, powiedzmy umownie, pola, na którym wyrastają wszechświaty, i to właśnie pole jest światem jednym i niepodzielnym. A że w tym wypadku muszę sięgać po nieco karkołomną terminologię, z której wynika, że świat jest czymś nadrzędnym wobec wszechświata, to tylko kwestia lingwistyczna. Zresztą już samym twierdzeniem, że może być więcej niż jeden wszechświat, obala się pierwotny sens terminu „wszechświat”. Zwolennicy teorii wielu wszechświatów na opisanie tej nadrzędnej jedności tworzą rozmaite potworki językowe typu: wieloświat, multiświat, multiwszechświat, multiwersum, superwszechświat, metawszechświat, ultrawszechświat. Mnie bardziej podobają się określenia starożytnych: apeiron, jednia, absolut czy Bóg po prostu.

Ale właściwie nie ma powodu, dla którego nie moglibyśmy uznać, że ta jednia rozkłada się na ileś równoległych wszechświatów.

– Ja nie jestem zwolennikiem takich teorii. One są w samym założeniu niedowodliwe. Jeśli bowiem znajdziemy jakiekolwiek świadectwo istnienia innego wszechświata, to natychmiast musimy je odrzucić, przez sam fakt zaobserwowania tego dowodu w naszym wszechświecie. Wielu autorów, pozornie bardzo przekonująco, dowodzi istnienia równoległych wszechświatów, tyle tylko, że według mnie ich rozważania teoretyczne zawierają jakiś błąd, choć oczywiście nie potrafię powiedzieć jaki. Obawiam się, że w tej chwili nikt nie potrafi. To jest kwestia ograniczenia naszego myślenia, które jakiś geniusz pewnego dnia jednym ruchem przełamie. Nie jest prawdą, że fizyka jest nauką zamkniętą, w której niewiele już może się zdarzyć. Wręcz przeciwnie. Już wkrótce czeka nas rewolucja na miarę teorii względności czy mechaniki kwantowej. Jestem o tym przekonany.

Czego może dotyczyć ta rewolucja?

– Tego oczywiście nie wiadomo, inaczej nie byłoby to rewolucyjne. Mam po prostu przekonanie, że nadchodzi jakieś przełamanie ograniczeń ludzkiego myślenia, których wyrazem są właśnie teorie światów równoległych. Ja oczywiście nie mam pojęcia, co się dzieje z tymi fotonami, które na drugiej przesłonie w słynnym eksperymencie przestają być rejestrowane. Przypuszczam jednak, że w grę wchodzi raczej jakieś jeszcze dla nas niezrozumiałe zjawisko, czy wręcz trywialne niedostatki aparatów pomiarowych, a nie cudowne przejście tych fotonów do innego wszechświata. To byłby jednak cud trochę zbyt duży, a Hume naucza, że należy zawsze wierzyć w cud mniejszy, czyli na przykład w ułomność aparatury.

Ale Hume oczywiście nie miał na myśli teorii wszechświatów równoległych...

– Nie, nie... Hume w ten sposób dowodził, że nie należy wierzyć w Boga. (śmiech) Uważał bowiem, że Bóg jest największym cudem, a zatem nigdy nie należy w niego wierzyć, bo zawsze znajdzie się jakiś cud mniejszy. Dzisiaj tak samo uważa na przykład Richard Dawkins. I obaj panowie mają rację w swoim sceptycyzmie wobec cudów, tyle że najzupełniej błędnie utożsamiają Boga z cudem najwyższym, czy w ogóle z cudem. Bóg nie jest cudem. Wręcz przeciwnie: Bóg jest regułą. Bóg to prawa fizyki. Bóg to powszedniość, a nie słabo udokumentowane odstępstwo od niej. Mówiąc metaforycznie: Bóg jest o wiele bardziej widoczny w poniedziałek niż w niedzielę. Hume ma więc oczywiście rację, że należy wierzyć w mniejszy cud, ale to właśnie Bóg jest cudem najmniejszym. „Jam jest, który jest”. Bóg jest tym, co jest. Nauka o tym, co jest, nazywa się fizyką. Starożytni ukuli pojęcie metafizyki – dla tego, co nie mieści się w fizyce. Nie wiadomo dlaczego do tej metafizyki ludzkość relegowała Boga. To grube nieporozumienie, bo, po pierwsze, fizyka jest z Bogiem w zasadzie tożsama, po drugie zaś, nie sądzę, aby było wiele rzeczy, które się w fizyce nie mieszczą, jeżeli w ogóle takie są. Nie oburzają mnie więc ci, którzy odżegnują się od metafizyki, bo ja z ich strony żadnego zagrożenia dla Boga nie widzę. Bóg jest w fizyce, nie w metafizyce.

A co ksiądz sądzi o cudach w rozumieniu najpowszechniejszym? O Matkach Boskich na szybie, o uzdrowieniach...

– Wyginaniu łyżeczek wzrokiem i seansach spirytystycznych? Sądzę, że w większości przypadków łatwo znaleźć mniejszy cud, czyli wytłumaczenie racjonalne. W pozostałych jest tak jak z tym nieszczęsnym fotonem. Istnieje jakaś zasada, której jeszcze nie rozumiemy. A jeśli chodzi o różne uzdrowienia, świadectwa świętości i tym podobne... Myślę, że Bóg dociera do nas na różne sposoby. Nikomu bym nie odbierał jego wyobrażenia Boga. Ani jako ksiądz, ani jako fizyk nie mam ochoty nikogo pouczać, jaki Bóg jest, a jaki nie jest. Człowiek jest jak dom, a Bóg jest jak światło, które do tego domu wpada, i nie ma się co obrażać, że do jakiegoś domu wpada nie przez okno, jak byśmy sobie życzyli, tylko przez drzwi, przez komin albo przez lufcik. Nikogo nie chciałbym krytykować czy pouczać. Mogę mówić jedynie o własnych intuicjach. I powiem tak: wiara w tego typu cuda jest bez wątpienia ważnym elementem ludzkiego wyobrażenia Boga, które to wyobrażenie z definicji musi być niedoskonałe, ale dla mnie ewentualne cuda, gdyby rzeczywiście miały miejsce, nie byłyby dowodem na istnienie Boga, raczej dowodem na jego nieistnienie. Istnienia Boga dowodzą nie cuda, ale prawa przyrody.

Czyli fizycy są w pewnym sensie kapłanami?

– Oczywiście. Proszę jednak tego nie mówić moim kolegom naukowcom. W dziewięćdziesięciu kilku procentach to zatwardziali ateiści.

Dlaczego tak jest?

– Bo najciemniej jest pod latarnią. Fizycy po prostu zbyt dużo wiedzą o świecie, czyli o Bogu właśnie. Dlatego zwykle w niego nie wierzą. Oni się nie interesują Bogiem, a raczej myślą, że się Nim nie interesują. To zresztą nie ma znaczenia. Nieważne, czy fizycy interesują się Bogiem, bo Bóg z pewnością interesuje się fizykami. Kto wie, być może na Sądzie Ostatecznym Bóg będzie miał większe pretensje do księży, że się nie interesowali fizyką.

Księża nie pytają o fizykę? Fizycy nie pytają o wiarę?

– Zdarza się, że pytają. Miewam niekiedy bardzo ciekawe dyskusje. Bywa też zabawnie. Pewnego dnia mój znajomy fizyk powiedział mi, że nie rozumie, jak ja mogę wierzyć w Boga, biorąc pod uwagę Wielki Wybuch, czyli ostateczny i najdoskonalszy dowód na jego nieistnienie. A kilka dni później pewien zainteresowany nauką ksiądz zapytał mnie, jak to możliwe, że wśród fizyków są w ogóle jacyś niewierzący, biorąc pod uwagę Wielki Wybuch, czyli najdoskonalszy i ostateczny dowód, że świat został stworzony dokładnie tak, jak to opisano w księdze Genesis!

A teoria ewolucji? Wielu chrześcijan w nią nie wierzy.

– Wiara nie ma tu nic do rzeczy. Ewolucja jest faktem. To zresztą znakomity dowód na to, że człowiek został stworzony w sposób inteligentny, celowy i planowy. Spór między zwolennikami inteligentnego projektu a tymi, którzy uznają darwinowską ewolucję, jest błędnie zdefiniowany. Ewolucja jest właśnie inteligentnym projektem. O ewolucji pisał zresztą święty Tomasz, bo czym innym byłaby jego drabina bytów?

Wielu ludzi jednak silnie odczuwa napięcia między wiarą a nauką. Na przestrzeni dziejów Kościół wielokrotnie przeciwstawiał się rozwojowi nauki albo nie chciał uznać jej zdobyczy.