Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W październiku 1989 roku na świat przychodzą trojaczki i to właśnie w tym momencie ich ojciec postanawia ujawnić matce swój romans. Następuje pandemonium.
Ponad dwie dekady później rodzeństwo żyje rozproszone po różnych zakątkach świata, a siostry nawet nie rozmawiają z sobą. Wtedy dzieje się coś, co zmusza trojaczki do ponownego spotkania. Ich matka dzwoni z niepokojącą wiadomością: ojciec zaginął, a ona musi im coś wyjawić: sekret sprzed lat, który odmieni całe ich życie…
„System” to dziwaczna i przypominająca labirynt historia o drobnych, pozornie nieistotnych szczegółach, które są jedynie fragmentami większego obrazu. Przede wszystkim jest to opowieść o rodzinie, nieporozumieniach, różnicach charakteru i wybaczeniu – pokręcony obraz ludzkiego umysłu i duszy. Ta niesamowita, radosna i momentami bardzo śmieszna powieść stawia kluczowe pytanie: czy możemy swobodnie kreować własny los, czy też jesteśmy tylko częścią systemu, nad którym nie mamy kontroli?
„Jak na powieść w dużej mierze poruszającą tematy dysfunkcji, depresji i egzystencjalnej rozpaczy, „System” jest zaskakująco zabawny.”
„The Guardian”
„W swojej powieści Amanda Svensson ze szczerością i humorem ukazuje, że w systemie istnieje szaleństwo i system w szaleństwie. To porywająca powieść, która zapewnia jej miejsce wśród autorów najlepszych historii o życiu i rodzinie.”
Laudacja podczas wręczenia nagrody Pera Olova Enquista
„Długa, śmieszna i bardzo dziwna.”
„London Review of Books”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 741
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału Ett system så magnifikt att det bländar
Przekład Karolina Ancerowicz i Justyna Czechowska
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
ETT SYSTEM SÅ MAGNIFIKT ATT DET BLÄNDAR
Copyright © Amanda Svensson
First published by Norstedts, Sweden, in 2019. Published by agreement with Norstedts Agency and Booklab Literary Agency.
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Karolina Ancerowicz and Justyna Czechowska, 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2024
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Johan Hillebjörk
Przekład współfinansowany
ze środków Swedish Arts Council.
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-971361-2-0 (EPUB); 978-83-971361-2-0 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2024
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Depresja poporodowa pojawiła się u matki trojaczków wcześnie. Ale najpierw, rzecz jasna, dzieci. Pierwszy urodził się Sebastian, potem Clara, na końcu Matilda. A może kolejność była inna – już po wszystkim nikt nie miał stuprocentowej pewności, nastąpiło bowiem zamieszanie, gdy rytm serca jednego z trójki noworodków stał się nieregularny, a wkrótce potem wystąpiły zaburzenia oddychania. Do sali wbiegł lekarz. Z prędkością światła wyniesiono jedno z dzieci, na jego miejsce wniesiono tradycyjną tacę poporodową (kanapki z serem, napój borówkowy) i trzy miniaturowe drewniane szwedzkie flagi (oczywiście w złym momencie), a ojciec – tata trojaczków – nagle został z pustymi rękami, nie wiedząc, co z sobą począć. Sięgnął po jedną z kanapek, podczas gdy jego żona, z dwoma pozostałymi noworodkami przystawionymi do dwóch piersi, rodziła łożysko.
Dopiero później uświadomi sobie, że oczywiście powinien pobiec za lekarzem, który próbował przywrócić życie trzeciemu dziecku. Możliwe, że był w szoku, tak w przyszłości będzie myślała jego żona, zresztą niedługo potem dziecko wróciło – nagle znowu znalazło się w ramionach ojca: maleńkie, pomarszczone, oddychało z trudem, ale ewidentnie żyło. To jak dostać drugą szansę – pomyślał ojciec, patrząc na pokryte meszkiem ciemiączko noworodka. Postanowił z niej skorzystać. Ojciec trojaczków nie był głupi i jeszcze zanim po raz pierwszy wsadził rękę w majtki swojej higienistki stomatologicznej, zrozumiał dwie rzeczy. Po pierwsze, nie miał wystarczająco silnych nerwów, żeby nie wiadomo jak długo wieść podwójne życie, dlatego wcześniej czy później będzie zmuszony przyznać się do romansu żonie, którą tak naprawdę bardzo mocno kochał, a przynajmniej był od niej silnie zależny (czyż to w gruncie rzeczy nie jedno i to samo – przekonywał sam siebie). Po drugie, najlepsza ku temu okazja nadarzy się, kiedy spadnie na nią odpowiedzialność nie za jedno, ale troje dzieci, z którymi raczej nie poradzi sobie w pojedynkę, a zatem nie wyrzuci go z domu.
Jego ocena sytuacji okazała się trafna. Matka trojaczków, na co dzień pastor w kościele Wszystkich Świętych w Lundzie, w tamtych pełnych dramatyzmu chwilach po tym, jak troje jej dzieci przyszło na świat niesione falą krwi i bólu, poczuła tak intensywną trwogę przed niepewną przyszłością, aż zachwiało to jej wiarą w Boga. To, że jedno z dzieci otarło się o śmierć z powodu czegoś, co lekarze później nazwali „hipoksją okołoporodową o niewyjaśnionym podłożu bez trwałych powikłań”, zwiększyło jeszcze, nie dziwota, jej przerażenie. Podczas tych ledwie dziesięciu minut, gdy zamiast trojga dzieci, których miękkie stópki od miesięcy czuła pod palcami przez skórę brzucha, miała ich tylko dwoje, odczuła smutek tak bolesny i bezdenny, że każda przykrość, która spotkała ją od tamtego czasu, łącznie z tą spowodowaną przez małżonka, bladła w porównaniu z tym przeżyciem. Podczas tych dziesięciu minut była gotowa wylać Boga z pierwszą kąpielą trojaczków – bo co to za Bóg, co wyszarpuje nowo narodzone dzieciątko z ramion matki, zanim ta zdąży choćby dotknąć maleńkiej pomarszczonej rączki?
Zdrada mężczyzny, który z ustami wypełnionymi serem gouda i bułką paryską zaklinał się, że zostanie i zaopiekuje się nią i dziećmi, o ile ona przez palce spojrzy na jego palce w majtkach higienistki stomatologicznej, wydawała się bagatelą w porównaniu z tym, jak zawiódł ją Bóg.
Co nie znaczy, że nie płakała.
Co nie znaczy, że wybaczyła.
Ale mimo wszystko jednocześnie wciąż była szczęśliwa. Tak zawrotnie, oszałamiająco cieszyła się z powodu przyjścia na świat dzieci i tego, że nagle ma rodzinę, nawet jeśli trochę koślawą, wyszczerbioną na krawędziach i ździebko zakłamaną. Cieszyć się tym, jak wszystko zaczęło skrzyć się najszczerszym złotem: kawa, mandarynki, powiewające zasłony w szpitalnej sali w ten niezwykle ciepły, słoneczny jesienny dzień, kiedy Sebastian po pewnych trudnościach w końcu przyssał się do piersi dokładnie we właściwy sposób i po raz pierwszy najadł się do syta. Wszystko było tak niebiańsko smaczne. Wszystkie kolory tak wyraźne. Każde cielesne doznanie, także ból, zyskało nowy, wręcz erotyczny wymiar. Mama trojaczków, otoczona górą wonnych kwiatów – bo było to pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy jeszcze nie zabraniano przynoszenia bukietów na oddziały położnicze – podczas tygodniowego pobytu w szpitalu z trójką dzieci o niskiej wadze urodzeniowej odzyskała w końcu wiarę w Boga i niebiańską miłość, do której niewątpliwie zaliczała się miłość do dzieci.
Z miłością ziemską do ojca dzieci było bez wątpienia gorzej, a mimo to wytrzymała z nim ponad dwie dekady. Miała inne sprawy na głowie. Plan karmienia. Czesne za szkołę muzyczną. Tajemnice.
Ostatecznie ich małżeństwo musiało się oczywiście rozpaść.
Najpierw pojawiły się trojaczki, potem dramaty i łzy, i znów dramaty. A następnie prawie dwadzieścia trzy lata zawieszenia broni. Aż nadszedł dzień, gdy ostatnie z trojaczków wyprowadziło się z domu, pierworodny Sebastian, może dlatego, że pierwszy opuścił macicę, najtrudniej było mu opuścić gniazdo. Nawet jeśli nie doleciał dalej niż do akademika Delphi. Tego samego dnia ich ojciec wprowadził się do jednoosobowego pokoju w hotelu Concordia. Nie mieli tam nawet minibaru, za to były gwiazdy za oknem, właściwie cały wszechświat, ojciec patrzył w niebo i po raz pierwszy w życiu uderzyło go, że wszechświat jest ogromnie, ogromnie wielki, a człowiek, w porównaniu z nim, bardzo, bardzo mały.
Było to w 2012 roku. Trojaczki urodziły się w 1989, w październiku. Na Boże Narodzenie ich ojciec podarował ich matce kawałek muru berlińskiego, który kupił od ulicznego sprzedawcy przed supermarketem Ica Tuna. Miał symbolizować pojednanie. Rzuciła nim o ścianę, nie przerywając karmienia piersią.
Latem 1994 roku południowa Skania przeżyła plagę biedronek. Małe czerwone kropki były wszędzie, nawet w sierści psa. Cała trójka rodzeństwa to zapamiętała, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali.
Latem 1999 roku zdechł ich pies, lecz płynnie zastąpiono go nowym, też nowofundlandczykiem. Sukę nazwali Bernarda. Bez żadnego związku z Garcíą Lorcą.
Rok 1994 był również czasem, gdy Sebastian moczył łóżko średnio trzy i pół nocy w tygodniu.
W październiku 1989 roku w tym samym szpitalu przyszła na świat dziewczynka, której nadano imię Violetta. Jej oczy były nad wyraz niebieskie, jej kończyny nad wyraz chude, a jej oddech wyraźnie ciężki.
Wiosną 1995 roku Clara nauczyła się jeździć na rowerze, ale Sebastian i Matilda – nie. Dla równowagi tego samego lata Sebastian i Matilda zaczęli pływać, ale Clara – nie. Pytanie, kto był najbardziej uzdolniony ruchowo, pozostało więc litościwie bez odpowiedzi.
W 2016 roku Sebastian wyjechał do Londynu, Clara – na Wyspę Wielkanocną, a Matilda – do Västerbotten. Po tym każde z nich zmieniło się nie do poznania. Tego samego roku ich matka dorobiła się działki rekreacyjnej w miejscu o nazwie Pole Świętego Månsa. Pewnego mroźnego lutowego ranka spotkała tam borsuka, a jego smród i ostre pazury sprawiły, że przez moment wydało jej się, że niczym Luter na zamku Wartburg stanęła oko w oko z diabłem. Później w myślach zawsze nazywała tę działkę Polem Świętego Mroku, co sprawiało, że przechodziły ją ciarki. Dało to również początek potrzebie całkowitego oczyszczenia się przed spotkaniem Zbawiciela, co w następnych miesiącach miało wywrócić, już i tak dość skomplikowane, życie jej dzieci do góry nogami.
W 2004 roku zarówno Clara, jak i Matilda dostały pierwszej miesiączki, jedna w styczniu, druga w lutym. Sebastian dostał PlayStation 2.
Wszystkie historie miłosne, jakkolwiek zawiłe później się stają, mają niewinne początki, tak było w przypadku Sebastiana i Laury.
On spytał: Laura Kadinsky?
Ona odpowiedziała: To ja.
Ludzki mózg jest jednocześnie bardziej i mniej skomplikowany, niż wydaje się przeciętnemu człowiekowi. To nie maszyna, podobieństwo do procesora komputerowego jest znikome, mieści więcej niż chiński pokój. Gdyby rozwinąć neurony i rozłożyć je płasko na powierzchni Ziemi, wystarczyłoby na trzy okrążenia wokół równika. Zakładając, że przeciętny człowiek pokonuje pieszo około dziesięciu kilometrów dziennie, jedno okrążenie wokół własnej głowy zajmuje więc prawie połowę życia, i to pomijając w obliczeniach, że mózg, ogólnie rzecz ujmując, jest swoistym labiryntem. Z drugiej strony, nie jest tak skomplikowany, żeby nie dało się rozrysować go na żyłkach liścia. Można sobie wyobrazić, że rdzeń kręgowy to łodyga, a mózg jest liściem trzymanym w dłoni. Można też zobaczyć swoje życie jako wodę, duszę jako sacharydy i chlorofil. W korzeniach drzew płynie prąd. Człowiek, jak większość kręgowców, korzenie ma w głowie. Za to u niektórych pająków całe ciało jest mózgiem, a pijawka ma aż trzydzieści kilka takich narządów. W ludzkich jelitach znajduje się tyle neuronów, ile w głowie kota, ale to coś, co niewielu chce przyznać.
Wszystkie kręgowce mają mózgi, ale nie wszystkie mózgi są sobie równe. Na przykład ten ludzki składa się z trzech odrębnych, dogłębnie przebadanych części – mózgu właściwego, móżdżku i pnia mózgu – podczas gdy mózg kałamarnicy olbrzymiej przypomina bardziej koło ratunkowe, przez które zwierzę wpycha przeżuty pokarm. A jednak to, co najbardziej różni człowieka od mniej skomplikowanych istot, to bardzo cienka, ale gęsta warstwa kory mózgowej, kora nowa. Występuje u wielu ssaków, to w jej lśniącej powierzchni przegląda się człowiek, kiedy patrzy na delfina, który w delfinarium w Kolmården udaje, że dobrze się bawi. Kora nowa człowieka jest czymś niezmiernie wyjątkowym. Razem z przeciwstawnym kciukiem uczyniła z ludzi panów na włościach, koronę stworzenia, jedyny gatunek na Ziemi pozbawiony zdolności odczuwania całkowitej satysfakcji.
Cenę za ten wątpliwy przywilej płacą głównie kobiety i ich kaleczone krocza, silny nacisk na pęcherz spowodowany jest nadmierną wielkością przerośniętej głowy ludzkiego noworodka. Sebastian Isaksson, dwadzieścia sześć lat, blondyn, niebieskie oczy, w depresji klinicznej, choć o tym nie wiedział, syn duchownej Kościoła Szwecji i kontrolera rozliczeń w szwedzkim urzędzie skarbowym oraz brat dwóch kobiet, które obecnie nie odzywały się do siebie, mieszkający teraz w obskurnej kawalerce na południowych przedmieściach Londynu, zawsze uważał biblijną opowieść o grzechu pierworodnym za metaforę rozwinięcia się u człowieka nieprzeciętnie rozrośniętej kory nowej. Ewa – myślał – zapragnęła zdolności poznawczych przekraczających znacznie te, które widziała u szczęśliwego warchlaka będącego jej towarzyszem życia i jedyną rozrywką, to znaczy Adama. Wykazała się ewolucyjnym instynktem i sięgnęła po jabłko, a wtedy...
Bóg powiedział: Ewo, dam ci mózg o zdolnościach, których w twoim obecnym półwegetatywnym stanie nie możesz sobie nawet wyobrazić, dostaniesz dary zwane myśleniem abstrakcyjnym, umiejętnością postrzegania przestrzennego, percepcją czasu, świadomością śmierci, lękiem uogólnionym, dam ci wszystko, o co prosisz, i jeszcze więcej, a to wszystko będzie wywodzić się z czegoś, co nazwę KORĄ NOWĄ!
A Ewa na to: Brzmi nieźle.
A Bóg wyjaśnił: Żeby to wszystko zmieściło się w twojej czaszce, ta musi spuchnąć jak ciasto drożdżowe i dwa razy zwiększyć swoją objętość, to samo będzie dotyczyć twojego potomstwa, ale, tak dla jaj, nie poszerzę ci kości miednicznej ani kanału rodnego.
A Ewa: Okay. Fine. Whatever.
A Bóg: Ponieważ brakuje ci wciąż umiejętności logicznego myślenia, nie potrafisz połączyć tych dwóch faktów, więc wytłumaczę ci, że w konsekwencji ty i wszystkie kobiety po tobie będziecie rodzić wasze dzieci w straszliwym bólu.
A Ewa: Ja się nie boję.
Chociaż tak naprawdę cholernie się bała.
W ten sposób okazała się godna zarówno daru, jak i kary, tego pierwszego za swoją śmiałość, drugiego – za swoją zuchwałość.
Koniec końców, to nie tylko kora nowa steruje z wnętrza czaszki zachowaniem człowieka. Można wyobrazić sobie mózg jako wykwintny wypiek z czasów starożytnego Rzymu, matrioszkę składającą się z coraz bardziej skomplikowanych zwierząt, mysz w bażancie w świni. Na zewnątrz złocista powłoka z mleka i miodu, w samiutkim środeczku maleńki przerażony ptaszek zamknięty w jajku. Gdyby nie mięso w środku, powłoka zawaliłaby się pod swoim ciężarem. Jest tam pień mózgu, bez którego nie moglibyśmy oddychać, połykać, bez niego nie biłoby serce. Mamy też taką małą grudkę nad karkiem, bez której nie stalibyśmy na nogach, nie pogładzilibyśmy palcem policzka drugiej osoby. Istnieje wiele funkcji pośredniego poziomu, bez których egzystencja człowieka byłaby zupełnie pozbawiona sensu: hipokamp (pamięć), opuszka węchowa (zapach), komory mózgu (gospodarka odpadami). Funkcje podstawowe mieszczą się więc na lewo i prawo, ale właśnie z kory nowej wywodzi się to, co w ludzkości najbardziej ludzkie, co na swój sposób ustawiło ją na czele. Kora nowa balansuje na szczycie piramidy. Kora nowa jest najlepiej wynagradzana w całym systemie mózgowym, pobiera osiemdziesiąt procent całej energii. Kora nowa popełnia w pracy głupie błędy i zwala wszystko na podwładnych. Krótko mówiąc, kora nowa jest szefem.
Nie jest wielką niespodzianką, że hierarchiczna struktura mózgu ma odzwierciedlenie w rzeczywistym świecie, który zresztą współtworzyła. Z lasów i łąk, mętnych cieków wodnych i podgniłych kości stegozaura wzniosły się drapacze chmur i sękacze, latarnie i dźwigi, wszystko, co wysokie, piękne i funkcjonalne. Człowiek wybudował świat od dołu do góry, dlatego że tak zbudował również siebie. Najzupełniej więc oczywiście London Institute of Cognitive Science (LICS), jeden z wiodących światowych ośrodków naukowych zajmujących się tym, co dzieje się między aksonem a aksamitką, gracz na szpicy kognitywistyki, zorganizowany był według tego samego modelu, który występuje również wewnątrz ludzkiej czaszki.
Instytut usytuowano w samym sercu Londynu, miasta, które przynajmniej przez pewien czas w przeszłości mogło rościć sobie prawo do miana centrum świata. Budynek sam w sobie, wytworny wieżowiec z cegły, z czasem rozbudowany zarówno w pionie, jak i w poziomie przez dodawanie nowych warstw gładzi i metalu, miał równie hierarchiczną, co skomplikowaną wewnętrzną strukturę. Najniżej, w piwnicach, znajdowały się zwierzęta, w dosłownym tego słowa znaczeniu, na wielu piętrach pośrednich robotnicy – to znaczy Sebastian i jego koledzy z pracy. Interesantów wpuszczano frontowymi drzwiami, a potem przerzucano ich w kosmicznym tempie między piętrami w skomplikowanym systemie wind i schodów. Mówiło się, że wielu już nigdy stamtąd nie wyszło, przepalili się jak nieprawidłowo połączone komórki nerwowe i zniknęli na zawsze.
Na samym przedzie i najwyżej, z widokiem na stary, dostojny Russell Square, w tym, co dla budynku stanowiło odpowiednik kory przedczołowej, swoje biura mieli kierownicy instytutu, ozdobnie ustawieni w rzędzie od najniższego do najwyższego rangą. Przy trzecich drzwiach, licząc od dołu, pewnego anemicznego przedpołudnia w styczniu Sebastian Isaksson próbował gładko i godnie ułożyć włosy na spoconym czole. Po tym, jak po raz kolejny mu się nie udało, o czym poinformowała go przechodząca obok sprzątaczka, w końcu dał za wygraną i drżącymi knykciami zapukał do drzwi.
Dlaczego Sebastian jest tak zdenerwowany? Po części, o ile nie w pełni, dlatego, że po raz pierwszy spotka swojego szefa. Przez cały proces rekrutacyjny do programu badawczego w instytucie Sebastian miał do czynienia z wieloma różnymi osobami, od akademickiego łowcy talentów, który pewnego dnia siedział w stołówce z tabliczką z jego nazwiskiem, dokładnie taką, jaką umówieni kierowcy taksówek trzymają, czekając na lotnisku na podróżujących biznesmenów, do naukowca, który pierwszego dnia oprowadzał go po placówce, ale sam dyrektor całej instytucji do tej pory kontaktował się z Sebastianem wyłącznie za pomocą poczty pneumatycznej. To, że kierownik był jedyną osobą w instytucie, która ciągle korzystała ze starego systemu przesyłania dokumentów – zamiast po prostu umieszczać skrawki informacji w znanej wszystkim chmurze – kazało Sebastianowi przypuszczać, że jego przełożony to ekscentryk, co nie jest rzadkością wśród utalentowanych ludzi. Czekanie na tę ekscentryczność było kolejnym powodem zdenerwowania Sebastiana – życie wśród ekscentrycznych kobiet nauczyło go, że to nad wyraz przeceniana cecha.
Drzwi otwarły się z impetem.
– A więc w końcu się spotykamy, mój młody przyjacielu! Siadaj, nie gryzę – zagrzmiał z wyraźnym amerykańskim akcentem Rudolph Corrigan, dwumetrowy rudowłosy mężczyzna, który wyrósł nagle w progu.
Cofnął się i wskazał krzesło. Wskazująca dłoń była wielkości główki przeciętnego skandynawskiego dwulatka, Sebastian posłusznie zatem wykonał polecenie, nagle przepełniony mocą przyjemnego uczucia, jakie pojawia się, gdy po rzuceniu się w wir sytuacji, która człowieka naprawdę przeraża, okazuje się, że jednak, mimo wszystko, da się ją przeżyć.
– A więc... Sebastian Isaksson. Z Uniwersytetu w Lundzie.
– Zgadza się, sir.
– Instytucja z tradycjami, n’est-ce pas? Żadne Cambridge, mind you, ale najlepsze, co macie w Szwecji, czyż nie? – zapytał Corrigan, usiadłszy za biurkiem.
– Muszę, niestety, sprostować, że Lund mocny jest głównie w humanistyce. W badaniach medycznych przoduje Instytut Karolinska w Sztokholmie.
– To dlaczego tam nie studiowałeś?
– Z przyczyn osobistych.
– Miłość?
– Strach.
Zakazane słowo wypsnęło się Sebastianowi, zanim zdążył je powstrzymać, jak węgorz prześlizgnęło się przez pokój, wpełzło do stacji poczty pneumatycznej Corrigana i dalej przez system synaps budynku wkrótce dotarło do wszystkich płatów, wszystkich ludzi, wysyłając każdemu ciarki po plecach, bo tak właśnie jest z niektórymi słowami – poza gabinetem psychologa nie powinno się ich wypowiadać na głos. Rudolph Corrigan był jednak dżentelmenem, nie na darmo spędził dwanaście lat, konsumując Eton mess, ćwicząc konwersację w języku francuskim i paradując w wyprasowanym mundurku ekskluzywnego prywatnego liceum w New Hampshire. Pominął milczeniem faux pas Sebastiana i zmienił temat.
– Jak ci się u nas podoba? To już prawie miesiąc, odkąd przyjechałeś, czy tak?
– Bardzo mi się podoba, sir. Jestem niezmiernie wdzięczny za tę szansę.
– Na pewno?
– Tak. To znaczy, z pewnością będę bardzo wdzięczny, kiedy w końcu zrozumiem, co ta możliwość z sobą niesie. Gdyż muszę przyznać, że to dla mnie zagadka. Jeszcze. Ale jestem pewien, że jest przewspaniała. W sensie... ta szansa.
– Tak, prawdziwe misterium, czyż nie?
– Nie za bardzo rozumiem, sir.
– To, co tu robisz, Sebastianie. To misterium, prawda?
– Nie wiem, czy użyłbym tak mocnego słowa, jak misterium. Ale z pewnością jest to dość tajemnicze.
– Dla mnie to jasne jak słońce.
– Taką mam nadzieję – odpowiedział Sebastian, pozwalając sobie na uśmiech, który miał wyglądać żartobliwie, może nawet koleżeńsko. Corrigan nie dał się na to złapać.
– Jest tak, Sebastianie, słuchaj teraz uważnie, bo powiem to tylko raz i nie zamierzam już tego powtarzać. Skończyły się czasy, gdy badania nad mózgiem były marginalną dziedziną nauk medycznych i miały na celu leczenie chorób i odkrywanie drobnych tajemnic życia społecznego, na przykład: dlaczego niektórzy ludzie są homoseksualni, a inni cierpią na depresję. Czeka nas zmiana paradygmatu. Myślę, że zdajesz sobie sprawę, z czym to się wiąże.
(Sebastian nie zdawał sobie z tego sprawy).
– Dlatego rozumiesz chyba również, że trzeba pilnować, by informacje naukowe pozostawały tam, gdzie ich miejsce.
(Tego także nie rozumiał, ponieważ nie da się rozwiązać równania, w którym jest zbyt wiele niewiadomych).
– Innymi słowy, nie bez powodu używam tego starego, sprawdzonego systemu.
Corrigan czule poklepał stację poczty pneumatycznej i odchylił się do tyłu na fotelu biurowym tapicerowanym czarną skórą.
– Żyjemy w społeczeństwie nadzorowanym, Sebastianie. Nie jestem za konserwatywnym tradycjonalizmem, w tym obszarze nauki tak się nie da, ale uważam, że należy zachować pewien poziom poufności, w sprawach zarówno prywatnych, jak i w zawodowych. Bezskutecznie próbowałem wpoić to tym z góry i przekonać ich do porzucenia ślepej wiary w tę całą „chmurę”, ale cóż. Ogólnie zgadzamy się tu, na najwyższym piętrze, że należy utrzymywać badania w tajemnicy. Dlatego instytut nie opowiada się już za transparentnością, przeciwnie: przechodzimy właśnie reorganizację i adaptację do modelu wypróbowanego przez organizacje przestępcze i sieci terrorystyczne. Nie żebyśmy byli przestępcami, mind you, ale z powodu tego, że okazały się one ekstremalnie efektywne, jeśli chodzi o minimalizowanie ryzyka wycieku informacji. Mówimy tu więc o podziale na komórki, gdzie każda komórka nie wie więcej, niż to konieczne, by wykonać przypisane jej zadanie. W razie podsłuchu, porwania albo czegoś podobnego szkody są ograniczone, ponieważ członek danej komórki jest w posiadaniu tylko jednego albo ewentualnie dwóch fragmentów układanki, która składa się na obraz całości. Rozumiesz?
– Tak, sir.
– Rozumiesz chyba też, że mowa tu o układance z tysięcy elementów? Jestem teraz tak bezpośredni, jak tylko mogę, nie łamiąc przy tym zasad modelu, który właśnie ci zaprezentowałem. Nie mogę powiedzieć ci dokładniej, dlaczego cię tu zwerbowaliśmy, Sebastianie. Biorąc pod uwagę, że mimo to jednak przyjąłeś naszą ofertę, jedynym logicznym do wyciągnięcia wnioskiem jest, że to cię ani nie odstrasza, ani nie dziwi. Mam rację?
– Tak.
(To oczywiście nie było bardziej prawdą niż nieprawdą. W stanie, w jakim Sebastian znajdował się, gdy łowca talentów zaproponował mu posadę, było mu wszystko jedno, jaka to rola, tak samo jak było mu wszystko jedno, czy słońce wzejdzie następnego dnia. Zaakceptowałby jakąkolwiek ofertę, która pozwoliłaby mu się wyrwać z Lundu. W Lundzie bowiem nie miał już nic, a stan niemienia niczego jest na swój sposób znacznie mniej nieznośny w nowym środowisku. A przynajmniej nieznośny w inny sposób).
– Bien!
Corrigan z zadowoleniem klasnął w dłonie, po czym zaczął przeglądać stosik papierów na biurku.
– Mam tu kilka opinii od Barázzy... Mówi, że dobrze sobie radzisz. Należycie z Barázzą do tej samej komórki, to chyba już wiesz? Tak cię chwali, że można by pomyśleć, że z ciebie multitalent! Ale ten Barázza to ma swój temperament...
– Multitalent, sir?
– Nasi najcenniejsi pracownicy, Sebastianie, brylanty, rodzynki, laureaci Nagrody Nobla in spe. Nie jest tajemnicą ani to, kim są, ani to, że ich wynagrodzenie jest średnio cztery koma trzy razy wyższe niż twoje. To Childs, Harvey, Misomoto, Benutti, Jensen... Ja sam, rzecz jasna. I Travis, ma się rozumieć, czarująca Jennifer Travis! Nie wiadomo, Sebastianie, może wyklują się w tobie jeszcze przez nas nieodkryte zdolności, to całkiem możliwe. Ale ja bym na to nie stawiał, mówiąc szczerze.
– Nie, raczej nie, sir.
– W każdym razie: Barázza pisze, że szybko się uczysz, chętnie współpracujesz, a przede wszystkim, że masz nosa w kwestii wyboru materiału badawczego. Cytuję: „Zdaje się, że początkowa niepewność ustąpiła rzadko spotykanej przenikliwości w kwestiach diagnozowania, kategoryzacji i wystosowywania zaleceń dla anomalii w procesach mózgowych obiektów wcześniej skierowanych do komórki 12. Z najszczerszą, płomienną pasją rekomenduję poszerzenie obszaru odpowiedzialności Isakssona na, poza rozmowami diagnostycznymi, również dalsze obserwacje, badanie oraz – według potrzeb – próby leczenia niektórych obiektów w grupach doświadczalnych 3A, 3B i 3C. Niżej podpisany zgłasza się jako opiekun nadzorujący nowe obowiązki”. Et voilà, Sebastianie! Twój pierwszy awans stanie się faktem, jak tylko podpiszę się tu moim kurzym pazurem...
Z klasycznym kierowniczym sznytem Corrigan złożył podpis na cytowanym chwilę wcześniej piśmie i podał je Sebastianowi, który nie wiedząc, co ma z nim zrobić, podniósł je i zwyczajnie trzymał w powietrzu. Corrigan wyrwał mu papier z rąk, złożył i jeszcze raz wyciągnął je przez biurko do Sebastiana.
– Weź to i przekaż Barázzie. Poinformuje cię o nowych obowiązkach i o stopniu poufności ewentualnych wyników. No, trzeba to uczcić, czyż nie?
Corrigan wyciągnął z komódki w biurku termos kawy i paczkę delicji. Sebastian, który podczas kilku tygodni swojego pobytu w Anglii zdążył się już uzależnić właśnie od tych ciastek, rozpoznał od razu gatunek droższy niż ten, na który sam zwykł sobie pozwalać, i ku swojemu zaskoczeniu – i niewyartykułowanemu przerażeniu – odkrył u siebie łaskoczącą w przeponę falę apetytu zarówno na życie, jak i właśnie te konkretne delicje, obiecujące niezwykle wysoką zawartość kakao oraz bardziej gorzki niż słodki mus morelowy. Czy to naprawdę takie proste? Czy to wszystko, czego potrzebował, żeby wyrwać się z emocjonalnego marazmu, w którym tkwił, odkąd zdarzyło się to, cosię zdarzyło – trochę pochwał, tłuszczu i cukru?
– Ależ proszę się częstować! – zagrzmiał Corrigan, machając paczką ciastek Sebastianowi pod nosem. – Czy może należysz do tych fanatyków, którzy sądzą, że cukier to narkotyk porównywalny z koksem? Posiłkując się osobistym doświadczeniem i gruntowną znajomością obu tych substancji, mogę ci wyjawić, że: NIE, NIE JEST.
– Oczywiście, że nie – zgodził się Sebastian i wziął do każdej dłoni po delicji.
Oszałamiały zapachem przypominającym ocierające się o siebie uda przechodzącej obok kobiety. Sebastian z przerażeniem odkrył, że jest bliski łez, z wdzięczności czy smutku, trudno stwierdzić, w każdym razie było to żenujące, musiał więc wypchać usta ciastkami, by przełknąć gulę w gardle, zanim ta siła rozerwie go na kawałki nad biurkiem Corrigana.
– A jak tam małpa? – zapytał szef, opuszczając swoje krzesło pod dokładnie takim kątem, jaki pozwala na utrzymanie iluzji wyluzowanej rozmowy z podwładnym.
– Dobrze – udało się wydusić Sebastianowi, gdy ciasteczkowa masa przepchała już gardło i kanaliki łzowe.
– Musisz wiedzieć, Sebastianie, że to bardzo szczególna małpa.
– Rozumiem, sir.
– A mnie się wydaje, że jednak nie – odparł Corrigan.
– W sensie... jest bardzo inteligentna. Prawie jak człowiek.
– Absolutnie nie! Nie jest jak człowiek, Sebastianie! Teraz mnie rozczarowałeś. Naprawdę. Muszę przyznać.
Corrigan poluzował dźwignię przy swoim krześle, tak że oparcie poleciało do przodu z cichym stuknięciem. Nagle odległość między twarzą jego a Sebastiana zrobiła się nieznośnie mała.
– Jest tak, Sebastianie. Małpa, którą dostałeś pod opiekę, jest ciekawa, ponieważ mimo wyjątkowo wysokiej inteligencji wykazuje też wyraźnie cechy zupełnie obce ludzkiej naturze. Musisz zrozumieć, że ta małpa ma wewnętrzny kompas moralny.
– Wiele małp...
– Tak, tak, wiem. Ale nie rozumiesz: To bardzo moralna małpa. Ma swoje zasady i nigdy nie ustępuje ani o cal. I mam na myśli: nigdy! To konsekwencja, którą, z pewnością się ze mną zgodzisz, nie może pochwalić się żaden człowiek na świecie. Większość z nas uważa na przykład, że nie należy, powiedzmy, jeść ludzi. A jednak. Wyobraź sobie, że utknąłeś na bezludnej wyspie bez zapasów żywności, razem ze starszą panią z implantami w obu stawach biodrowych, zaćmą, cukrzycą i what have you. Co zrobisz, gdy wystarczająco zgłodniejesz? Zabijesz babcię i ją zjesz?
– Nie, może. Chyba. Może ją zjem. Nie wiem.
– Widzisz! – wykrzyknął Corrigan z zadowoleniem. – Nie ma dla nas, ludzi, prawdziwych świętości, nawet ta ogólnie przyjęta reguła o tym, że przedstawiciele naszego gatunku mają niezbywalne prawo do życia, czyż nie? Ale ta małpa nigdy nie ustępuje.
– No więc o jakie reguły tu chodzi? – zastanawiał się Sebastian, szczerze zainteresowany.
– Małpa trafiła do nas z wydziału filozofii na University College London. Używali jej do jakiejś formy moralnego eksperymentu, rozumiesz, nauczyli ją odkodowywać mimikę ludzi stojących wobec różnych klasycznych dylematów etycznych. Zdaje się, że nabyła pewnego rodzaju uśrednionego zachodniego, judeochrześcijańskiego zestawu reguł moralnych. Nie zabijaj, nie kradnij, nie pożądaj żony bliźniego swego i tak dalej. Z tą różnicą, że niewolniczo ich przestrzega. Wcześniej sam się nią zajmowałem, ale nie radziłem sobie z tą presją. Będę z tobą szczery, Sebastianie: lubię kobiety. Praktycznie rzecz ujmując, wszystkie. Nie zrozum mnie źle, trwam w udanym małżeństwie z jedną, absolutnie nadzwyczajną kobietą, lecz nasz związek ma charakter otwarty. Próbowałem wytłumaczyć to małpie. Wiele razy. Ale ona nie chce słuchać moich argumentów.
Oczyma duszy Sebastian zobaczył Corrigana i małpę pogrążonych w żywiołowej dyskusji w języku migowym, podczas której jeden i ten sam obsceniczny gest powtarzano raz po raz, aż Corrigan z rozpaczy zaczął rwać sobie rude włosy z głowy.
– Spotykamy się z Temple, tą Tiffany z sekretariatu, zazwyczaj raz w tygodniu i... no, po prostu spotykamy się. Nie ma w tym nic dziwnego, moim zdaniem, jeśli chodzi o kwestie przepisów, bo sekretarki pracują we własnej strukturze administracyjnej, nad którą nie mam żadnej władzy, więc co za problem?
Tu Corrigan zrobił pauzę, jakby oczekując odpowiedzi. Sebastian, dla którego życie seksualne nigdy nie oznaczało nic innego niż tylko problemy, mógł wymienić co najmniej z dziesięć, ale się powstrzymał. Zamiast tego zapytał:
– Ale co wtedy robiła?
– Temple? Nie mogę o tym opowiadać, zwariowałeś? Znowu, Isaksson, informacje naukowe muszą pozostawać tam, gdzie ich miejsce.
– Małpa, sir, miałem na myśli małpę!
– Dokładnie to, co ty robisz właśnie teraz.
– Przecież ja nic nie robię. Robię coś?
– Spojrzenie, Sebastian. Widziałem to w jej oczach po każdej wizycie Tiffany. Nie chciała spojrzeć mi w oczy. Odmawiała przyjęcia swojej popołudniowej przekąski, zamiast tego rzucała mi ogórkiem w głowę. Ogólnie, klasyczna małpia gestykulacja, nic specjalnie wyrafinowanego. Niemniej jednak czułem się zraniony.
– Skąd wiadomo, że jej zdenerwowanie miało podłoże etyczne? Może była po prostu zazdrosna? – zapytał Sebastian.
– Jasne, że się nad tym zastanawiałem. Ale nie. Nie protestowała, na przykład, przeciwko wizytom mojej żony. Z pewnością zajmowała w ten sposób moralne stanowisko.
– Do czego jest więc jeszcze potrzebna? Małpa, nie Temple.
– Obawiam się, że nie mogę tego wyjawić. Nie masz uprawnień do otrzymania tej informacji. Twoje zadanie to karmić ją i pilnować, żeby miała dobry humor. To wszystko. Potem zobaczymy, zobaczymy. Może nadejdzie taki dzień, tak...
Spojrzenie Corrigana zamgliło się i skierowało za okno, to samo zrobił Sebastian. Z tej wysokości mroczne wody rzeki przypominały pociągnięcia pędzlem, domy były jak kupki popiołu. Żaden to piękny widok, ale mógł doprowadzić dorosłego mężczyznę do łez, tak delikatnie drżało mleczne powietrze, które pojedynczy promień słońca mógł podzielić na tysiąc odłamków smogu, aż się rozpłyną, zanim ktoś zdąży zauważyć, że tam były.
Przez kilka chwil Sebastian tkwił w przekonaniu, że razem z Corriganem, zjednoczeni w bladoszarym milczeniu, z oczami zwróconymi ku nieforemnemu korpusowi miasta przeżywali coś, co dziewczyny w jego szkole nazywały momentem: ta chwila cichego porozumienia, dzielenia strachu bądź szczęścia płynących z tego, że się żyje. Wkrótce Sebastian zrozumiał, że to było nie do utrzymania, uświadomiwszy sobie, że nie miał bladego pojęcia, o czym Corrigan tak naprawdę myśli, a więc nie można tu mówić o żadnym porozumieniu. Nie było to oczywiście w żaden sposób wyjątkowe dla tej sytuacji, chimeryczny charakter porozumienia to podstawowy element ludzkiej egzystencji, który tylko w pojedynczych przypadkach mógł być przezwyciężony czystą i wieczną miłością, wychodzącą na przekór prawom doczesnego świata – myślał Sebastian – a nad tym, że Corrigan i Sebastian nie zakochali się właśnie w sobie głęboko i na wieczność, nie było co płakać. A jednak. Świadomość tego, że byli tylko dwoma obcymi sobie ludźmi, przypadkiem wpatrującymi się w ten sam magicznie tragiczny widok, sprawiło, że Sebastian poczuł się nagle bardzo, bardzo samotny.
Bo był bardzo samotny, w pewnym sensie od zawsze.
– Aha – powiedział Corrigan, opierając szerokie dłonie o blat biurka. – Nie bądź tak wystraszony, młody człowieku. Wierzę w ciebie. Dasz sobie radę. Inaczej by cię tu nie było.
Sebastian przełknął ślinę. W jego uszach zabrzmiało to bardziej jak drwina niż zachęta.
– No, odmaszerować! – ryknął Corrigan, a Sebastian wstał bez słowa i wyszedł z gabinetu, udając się w stronę swojego pokoju, jeszcze mniej pewien tego, co tak naprawdę tam robi.
To bez znaczenia, że nie było tu pięknie. Na przykład sam budynek, kołysząca się szarość na tle szarości, jak gdyby stanowił jedność z niebem. Tak chyba sądziły ptaki, ponieważ codziennie rozbijały się na wypucowanej elewacji, spadały na ziemię jak śnieg. Postrzępione upierzenie wyglądało jak cukier puder.
Później tego popołudnia Sebastian stał w swoim pokoju w instytucie z czołem opartym o lustro. Pomyślał, że pewnie się do tego przyzwyczai – do śmierci ptaków, elektryzującego przerażenia, dźwięku przecinanego pędem powietrza, którego ludzkie ucho nie było w stanie zarejestrować przed usłyszeniem uderzenia, które miało się okazać końcem wszystkiego. Totalnego utożsamienia się z ptakiem, gdy oszałamiająca wolność i paraliżujący smutek jednocześnie ogarniają człowieka i razem budzą każdą cząstkę emocjonalnego spektrum. Przyzwyczaję się do tego – pomyślał – każdy się przyzwyczaja. Tak po prostu jest. Prawie do wszystkiego można się przyzwyczaić, do smaku szpinaku, smaku krwi, smaku wolności i straty. Smaku zagłady. Krótko mówiąc, to konsekwencja plastyczności mózgu.
To bez znaczenia, że nie było tu pięknie – pomyślał trzeźwo i zapisał pewne imię w parze ze swojego oddechu, ponieważ nic, co piękne, nie trwa długo. Ptaki przypominały mu o tym, jak krótkotrwałe jest wszystko, jak szybko można zburzyć coś, co się wybudowało. Trach, piórka wzbijały w powietrze jak upuszczony na ziemię worek mąki. A później, o świcie, pojawiali się mężczyźni i kobiety w pomarańczowych kamizelkach, zamiatali ślady z chodnika, a gdzie indziej życie rodziło się na nowo, liście szeleściły pod dziecięcymi stópkami ubranymi w kalosze, kolejka śniadaniową porą do stoiska z kanapkami na rogu zrywami poruszała się do przodu, w instytucie rozpoczynał się nowy dzień pracy.
W tym ujęciu nie miało znaczenia, że budynek, w którym Sebastian się znajdował każdego dnia między dziewiątą rano a piątą po południu, miał taki sam kolor, jak blada twarz śmierci. Mimo wszystko znajdowały się tam też stoły do ping-ponga w piwnicy i reprodukcje Klimta w kantynie. Były małpy i ryby, tasiemce, cierpiące na alzheimera płazy z tkankami mózgowymi jak pofałdowany celofan, wszystko za niezdobytymi murami tego budynku. Były tam komórki macierzyste. Była praca zorganizowana tak jak w komórkach terrorystycznych. Była jedyna rzecz, której badania, podobnie jak życie, naprawdę potrzebują: postęp, cykliczny postęp, każdy rodzaj postępu, którego śmierć nie mogła dotknąć. Sebastian pomyślał, że właśnie tego chciał, a nawet jeśli nie chciał, to na pewno tego potrzebował.
Minęły ponad trzy tygodnie, od kiedy Sebastian, ze świeżo obronionym doktoratem i amputowanym życiem uczuciowym, opuścił katedrę neuronauki Uniwersytetu w Lundzie, by zostać stażystą w London Institute of Cognitive Science. Ale te trzy tygodnie rozciągały się jak gumka recepturka, napięte do granic, każda sekunda pełna znaczeń – a jednocześnie zupełnie bez znaczenia. Trzy tygodnie, ocean lęku o niskiej intensywności, pełen raf i szkierów pracy. Na wątłe barki Sebastiana spadło tyle odpowiedzialności, uginał się pod jej ciężarem, a jednocześnie miał wrażenie, że pod jej wpływem rósł. A i bez niej był wysoki, sto osiemdziesiąt siedem centymetrów, urodziwy jak Zuzanna w kąpieli. Zdaniem jego matki będącej pastorem, choć nie tylko ona uważała Sebastiana za przystojnego. Ale cóż z tego. Sebastian wyjechał do Londynu z wielu powodów, ale tylko jeden z nich nosił imię kobiety, a imię to było dosłownie wyryte w kamieniu.
Wzdychając w duchu, Sebastian odwrócił się od okna i podszedł do biurka, gdzie dokument potwierdzający jego awans gapił się na niego obok sterty na wpół wypełnionych arkuszy badań anamnestycznych. Nie był tak całkiem zadowolony z promocji na wyższy stopnień w hierarchii. Już prowadzenie wywiadów z potrzebującymi pomocy sprawiało mu trudności. Nie miał pojęcia, jak podoła wzięciu odpowiedzialności za nich.
Częścią gigantycznego i dość niejasnego projektu badawczego, do którego przyporządkowano Sebastiana, była spora, wciąż powiększająca się grupa ochotników – większość z nich w jakiś sposób chora – z którymi należało przeprowadzić wywiad, następnie trzeba było poddać ich ocenie, a potem przeprowadzić na nich dokładne badania, zarówno fMRI, jak i indywidualnie przygotowaną baterię eksperymentalnych testów. To na Sebastiana – najnowszy nabytek instytutu, a do tego jednego z najmłodszych – spadł obowiązek przeprowadzania wielu wstępnych wywiadów diagnostycznych z pełnymi nadziei obiektami badań. Chociaż to nie do końca prawda, pierwszego odsiewu ochotników dokonywał kiepski psycholog z ledwie podstawową wiedzą z obszaru neuronauki, doktor Benedict Katz. Według opinii zarządu, jak zrozumiał Sebastian z rozmów ze swoim opiekunem nadzorującym, Barázzą, wstępna praca obejmowała ni mniej, ni więcej, tylko kategoryzację taśmową, aby oddzielić osoby po prostu pragnące zwrócić na siebie uwagę i marudnych hipochondryków od tych z prawdziwymi neurologicznymi defektami – i tych z pierwszej kategorii odprawić. W instytucie badawczym nie chciano ludzi potrzebujących psychoterapii, tu szukano uszkodzonych mózgów, fantastycznych mózgów, mózgów, które zachowywały się nietypowo na sposób oddalony o lata świetlne od tego, do czego zdolny był standardowy mózg.
A więc po tym, jak Benedict amputował około dziewięćdziesięciu pięciu procent korpusu zgłaszających się, Sebastian spotykał pozostałe pięć procent by przeprowadzić pierwszy wywiad diagnostyczny. Było to dla niego coś zupełnie nowego, wcześniej trzymał się najdalej jak się da od stosunków interpersonalnych, których czasami nie można było uniknąć nawet w najściślejszych ze ścisłych nauk. Jak każdy chłopak z Lundu, Sebastian przeszedł oczywiście okres, gdy marzył o zostaniu lekarzem – we wczesnych latach nastoletnich wspierał i hodował swoje marzenie z tą ślepą desperacją, z którą podlewa się roślinę o dawno uschniętych korzeniach. Dopiero po obejrzeniu odcinka szalenie popularnego w pierwszych latach XXI wieku serialu Chirurdzy Sebastian zrozumiał, że zawód lekarza w poprzednim stuleciu rozwinął się tak, że polegał w równym stopniu na opiece duchowej, co diagnostyce ciał. Sebastian nie chciał w pracy zajmować się duszami, tyle wiedział już jako siedemnastolatek – dość miał tego w swoim życiu osobistym: z jedną siostrą, która miała kartę lojalnościową w przychodniach i szpitalach psychiatrycznych, i z drugą siostrą, która bała się własnego cienia, i z sympatią, która uparła się jeść tylko w dni nieparzyste. Nie chciał pocieszać zmartwionych bliskich, bo sam był zmartwionym bliskim potrzebującym pocieszenia.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
System to siedemdziesiąta szósta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Édouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Édouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
2023
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li
Wcale nie jestem taka – Marie Aubert
Fatum i furia – Lauren Groff
Nędza – Andrzej Tichý
Długa odpowiedź – Anna Hogeland
W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel
Zmiana – Édouard Louis
Dostatek – Jakob Guanzon
Lapvona – Ottessa Moshfegh
Ptaki – Samanta Schweblin
2024
Słabsi – Sigrid Nunez
Eileen – Ottessa Moshfegh
Ostatni dzień na Ziemi – David Vann
Szczegóły – Ia Genberg
Fuga – Lauren Groff
Miałam tak wiele – Trude Marstein
Soho – Fiona Mozley
Zaproszona – Emma Cline