Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
„Czasami zachodzę w głowę, jak to się stało, że tak dużo rozmawiamy o podróżach samolotami, odzieżowych sieciówkach, plastikowych słomkach i elektrycznych samochodach, a tak mało po prostu o budynkach. Wystarczyłoby powiedzieć, że ślad węglowy wynikający ze wznoszenia, użytkowania i ewentualnego demontażu budynków stanowi około 40 procent globalnych emisji” – pisze w najnowszej reportersko-eseistycznej książce Filip Springer. Pora więc zadać pytanie o to, jak w obliczu katastrofy ekologicznej powinna zmienić się architektura.
Czy powinniśmy jeszcze w ogóle budować? Jaką przyszłość projektują dla nas współcześni architekci? Jakie miejsce w projektowaniu powinno zajmować środowisko? Czy w trosce o własny komfort mamy prawo narażać przyszłość naszych dzieci? W końcu: komu służy architektura?
Springer przygląda się praktykom architektów i urbanistów, zarówno takim, które swoją krótkowzrocznością budzą zdumienie, jak i nowatorskim rozwiązaniom, które pozwalają wierzyć, że inna, bardziej przyjazna światu i środowisku architektura jest możliwa. I sprawdza, czy nawet ostrożne, ale rozsądne wizje nowej architektury mają szansę przebić się w świecie, który cały czas goni za zyskiem i wzrostem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 251
Sekretarka zrobiła gest, który najwyraźniej był zaklęciem zwalniającym siedzących za kontuarem ochroniarzy z przepytywanki: kto? w jakim celu? do kogo? Bez słowa ruszyła do windy, a ja za nią.
– Tutaj materiały. – Wręczyła mi elegancko oprawiony plik papierów. – Obrady potrwają około czterech godzin.
Zważyłem w dłoni skoroszyt i spojrzałem na nią pytająco, ale zignorowała mój wzrok.
– Coś do picia? – zapytała.
Wślizgnąłem się do sali konferencyjnej, za mną wmaszerował przewodniczący. Klasnął, może żeby uciszyć towarzyskie rozmowy, powitał nas jak dobrych przyjaciół i zaprosił do stołów.
– Zaczynajmy… – Zerknął na zegarek i dodał: – …najdrożsi! Otrzymaliście materiały drogą elektroniczną, mam nadzieję, że wszyscy się z nimi zapoznali. Dla wygody macie je wydrukowane.
Położył czule dłoń na takim samym skoroszycie, jaki dostałem w windzie. Dotknął go tak, jakby głaskał kota.
W sali pachniało kawą i nie było słychać nic poza szelestem papieru. Na kilkudziesięciu stronach wydrukowano dossier kandydatów do nagrody architektonicznej. Efektownym zdjęciom towarzyszyły niedługie opisy podstawowych założeń projektowych. Niemal wszystkie obiekty sfotografowano o zmierzchu, z zapalonymi światłami wewnątrz, ich ciepły blask kontrastował z ciemniejącym niebem. Możliwe, że w szarej godzinie nawet toi toia można sfotografować tak, aby wyglądał jak efektowna architektura. My oczywiście oglądaliśmy fotografie szlachetniejszych realizacji niż przenośne toalety: mieliśmy wybrać najlepszy budynek powstały w Polsce w minionym roku.
Dwie sale koncertowe, teatr, muzeum, biblioteka – kawał dobrej, polskiej architektury.
W tym przezacnym gronie, do którego zostałem zaproszony najpewniej ze względu na moje publikacje poświęcone architekturze, mieliśmy podjąć decyzję, który z tych projektów zdobędzie tytuł Budynku Roku.
Elegancka i słuszna jest zasada, by treść takich obrad nie opuszczała zacisza pokoi, w których się odbywają. Otto von Bismarck zgrabnie ujął to, stwierdzając, że ludzie nie powinni wiedzieć, jak się robi kiełbasę i politykę. Dość powiedzieć, że obrady były burzliwe, a ja dałem się w wir tej dyskusji wciągnąć. Próbowałem przekrzyczeć pozostałych dyskutantów, argumentując, że to biblioteka powinna dostać nagrodę, gdy jeden z jurorów wskazał na mnie palcem, a następnie stuknął nim w zdjęcie.
– Ten budynek jest za mały na nagrodę!
Zamrugałem zdezorientowany.
– Za mały? To znaczy za słaby? – dopytywałem. – No właśnie rzecz w tym, że to znakomicie pomyślana, przebiegle zrealizowana architektura…
– Nie o to mi chodzi. – Palec znów zabębnił o bibliotekę na fotografii. – Ku-ba-tu-ra! Ten budynek jest mały. Proszę tylko zobaczyć, to jest maleństwo…
Zastanawiałem się: gdzie ja jestem?
– Powinniśmy nagrodzić coś większego. Na przykład muzeum… O, to muzeum jest większe.
Jurorzy i jurorki wertowali skoroszyty. Tylko Młody Krytyk siedzący pod oknem wpatrywał się z melancholią w panoramę Warszawy.
Chciałbym napisać, że wtedy to zrozumiałem. Było jednak tak, jak w tym memie, w którym mózg podsuwa najlepsze riposty przed zaśnięciem. W moim przypadku stało się to być może nawet później niż tego dnia wieczorem. Dopiero gdy opuściły mnie wszystkie emocje, zeszło ze mnie powietrze i mogłem z dystansem pomyśleć o tamtej dyskusji. Z setek zdań, jakie wtedy padły, zacząłem wyławiać te kluczowe:
…tylko zobaczcie…
…na zdjęciu widać…
…ładnie to wygląda…
…całkiem efektowny, ale nie efekciarski…
I jeszcze jedno, które wybijało się spośród wszystkich:
…chyba się tam wybiorę.
Dopiero wtedy zrozumiałem, że wcale nie brałem udziału w obradach jury nagrody dla najlepszego polskiego budynku roku, bo to był konkurs nie architektoniczny, tylko fotograficzny. Nie ocenialiśmy budynków – ocenialiśmy ich zdjęcia.
W trakcie dyskusji stało się jasne, że nie wszystkim dane było pobyć w nominowanych obiektach. Nie wszyscy tych miejsc doświadczyli. Nie próbowali znaleźć książki w tej bibliotece, nie byli na koncercie w filharmonii, nie chwycili za klamkę w muzeum, by uporać się z drzwiami. Większość członków szacownego gremium wyrabiała sobie zdanie na podstawie dostarczonych przez organizatora obrazków i towarzyszących im opisów. I żeby była jasność: to, że akurat każdy z tych obiektów widziałem, że w każdym byłem, wynikało z przypadku. Tak się w tamtym roku złożyło, nie był to mój zamiar. Ale też nikt mnie wcześniej nie zapytał, czy znam budynki, spośród których będziemy wybierać ten najlepszy.
Dobrze by o mnie świadczyło, gdybym rok później, pomny tego wszystkiego, odrzucił ponowne zaproszenie do jury. Prawda jest jednak taka, że się zgodziłem, a później o tym zapomniałem i nie zjawiłem się na obradach, przez co jest mi do dzisiaj głupio, a oni już mnie nie zapraszają.
Mniej więcej również wtedy na kilka lat straciłem zainteresowanie architekturą.
„Każde wzruszające doświadczenie architektury jest wielozmysłowe – pisze fiński architekt i teoretyk architektury Juhani Pallasmaa – jakości przestrzeni, materiału, skali są mierzone w równym stopniu przez oko, nos, skórę, język, szkielet i mięśnie”[1]. Pallasmaa przywołuje z pamięci te sytuacje, w których źródłem głębokiego wzruszenia wywołanego przez architekturę staje się doświadczenie całego ciała, a nie tylko samego oka: konieczność pchnięcia ciężkich drzwi średniowiecznej katedry uprzedzająca zachwyt jej wnętrzem czy głęboka chęć polizania marmurowego progu domu, który zwiedzał w Stanach Zjednoczonych. W swoim afirmującym wszystkie zmysły wywodzie Fin przypomina, że to dotyk jest naszym prazmysłem i z niego wyewoluowały wzrok, słuch czy smak.
Nie oko i wzrok, a właśnie język i smak dostarczyły też pierwszego przejmującego przeżycia architektonicznego Peterowi Zumthorowi, szwajcarskiemu architektowi, laureatowi Nagrody Pritzkera z 2009 roku. W dzieciństwie polizał klamkę w domu swojej ciotki (akurat na wysokości klamki znajduje się spora część aparatu percepcyjnego małego człowieka), a kilkanaście lat później zdecydował się studiować architekturę. Między pierwszym a drugim zdarzeniem Zumthor widzi nieoczywisty, ale mimo to determinujący ciąg przyczynowo-skutkowy.
Henri Lefebvre, jeden z ważnych przedstawicieli powojennego marksizmu we francuskiej filozofii, u schyłku życia postulował badanie rytmów, które, jak pisał, zaczynają się w przyrodzie: dni, noce, pory roku, fale i pływy morskie, cykle miesięczne. „Wszędzie, gdzie zachodzi interakcja między miejscem, czasem a wydatkowaniem energii, jest rytm”[2] – pisał Lefebvre. Rytmy obejmują rzecz jasna również nasze ciała. Za pomocą zmysłów i różnych aktywności odnosimy się do nich każdego dnia, w każdej niemal chwili.
„Ciało ucieleśnia rytmy i jest dla nich modelem. Możliwe, że dzisiejsza nieobecność żywego doświadczenia ciała w architektonicznej wyobraźni ma coś wspólnego z trwałą dominacją nauki i technologii w kształtowaniu świadomości naszej epoki, zauważalną – przykładowo – w logice planowania lub zasobów ludzkich jako reżimów władzy kierowniczej, które regularyzują i depersonalizują”[3].
To, co praktycy i badacze konceptualizowali za pomocą mniej lub bardziej malowniczych metafor, każdy i każda z nas może sobie uświadomić, stawiając się w sytuacji kogoś, kto chce kupić nieruchomość. Tylko ktoś z nieograniczonym budżetem podejmie taką decyzję, kierując się wyłącznie obrazkiem pokazanym mu przez sprzedającego. Wszyscy pozostali będą jednak dążyć do tego, by przestrzeni, na którą mają wydać dorobek swojego życia, jakoś doświadczyć. W takich sytuacjach „pojechać i zobaczyć” znaczy często tyle, co posłuchać, dotknąć i chwilę tam pobyć. Sprawdzić, czy w danym miejscu dobrze się czujemy. Dotyczy to zresztą nie tylko mieszkań, domów czy działek za miastem, ale nawet tak prostych narzędzi organizujących naszą przestrzeń jak meble – kto kupuje krzesło lub fotel, nie siadłszy na nim choćby na chwilę, ten niemało ryzykuje. Gdy przychodzi nam podjąć decyzję, która będzie miała wpływ na jakość naszego bycia w przestrzeni, oczy tracą swoją jurysdykcję, a do głosu dopuszczamy inne zmysły.
Jednak gdy mieliśmy przyznać jedną z najważniejszych nagród architektonicznych w tym kraju, okazało się, że właściwie oczy wystarczą.
Konsekwencje takiego stanu rzeczy są o wiele głębsze, niż mogłoby się w pierwszym odczuciu wydawać. Już w latach czterdziestych XX wieku na gruncie fenomenologii zaczęto rozwijać refleksję dotyczącą różnicy między widzeniem a percepcją. Maurice Merleau-Ponty zwracał uwagę w swojej Fenomenologii percepcji (1946), że to różnica analogiczna do tej, jaką odczuwamy, patrząc na nieruchomą fotografię i ruchomy film. O ile fotografia jest (jedynie) próbą zatrzymania czasu, o tyle film posługuje się ciągiem obrazów następujących po sobie. To nasza zdolność ich zapamiętania i przywołania połączona z tym, co widzimy w danym momencie, buduje całe doświadczenie zdarzenia[4].
Myśl ta, przeniesiona na terytorium architektury, ma wręcz metafizyczne znaczenie. Oznacza bowiem, że architektura wraz z pełnozmysłowym doświadczeniem, jakie oferuje (świadomie zaprojektowanym bądź nie), pozwala nam podróżować w czasie. I żeby to zrozumieć, wystarczy stanąć pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie.
Znamy jego historię. Oficjalnie pałac jest darem Stalina dla powstającego z popiołów narodu polskiego. Podobno mogliśmy wybrać: pierwsza nitka warszawskiego metra albo ten kolos. Wybraliśmy kolosa. W ostatecznym rozrachunku może dobrze się stało. Dzięki temu otrzymaliśmy architektoniczną opowieść o totalitaryzmie, która do dzisiaj przejmuje grozą, wcale niewynikającą z historii, jakie sobie o tym budynku opowiedzieliśmy. Owszem, znany jest kontekst jego powstania, ideologiczne uzasadnienie stylu architektonicznego, a nawet liczba ofiar (ludzkich i nieludzkich), które pochłonęła budowa. Nie trzeba jednak nic wiedzieć o tym obiekcie, by stojąc pod nim, poczuć się nieswojo.
Ten lęk nie musi być zwerbalizowany. Rozpanoszy się w ciele bez słów. Pałac przemówi językiem architektury, nieprzekładalnym na inne języki. Tak jak nie da się zatańczyć wiersza, jak nie da się namalować symfonii, tak nie da się opowiedzieć doświadczenia architektonicznego. Można próbować – sam to robię od kilkunastu lat. Im dłużej jednak się staram, tym bardziej jestem przekonany, że miarą mojego ewentualnego sukcesu jest tylko minimalizowanie klęski. Być może pojąłem to właśnie pod Pałacem Kultury i Nauki, albo kawałek dalej, pod Domem Handlowym Vitkac, zaprojektowanym przez Stefana Kuryłowicza. Oba te budynki w sposób perfekcyjny realizują swój program ideologiczny: pałac jest pomnikiem realnego socjalizmu, Vitkac – nierealnego kapitalizmu. Na korzyść tego pierwszego przemawia to, że realny socjalizm mamy już za sobą.
Głębokie, cielesne doświadczenie, jakim jest przebywanie w pobliżu pałacu (albo wędrowanie po Warszawie ze świadomością, że on tam ciągle sterczy, że patrzy niczym oko Saurona), to przykład tego, na jak wielu poziomach może działać na nas architektura. Kiedyś opowieść o pałacu służyła dyscyplinowaniu – po to przecież Stalin przystawił tę pieczęć na mapie Warszawy. Dzisiaj ma funkcję ostrzegawczą. Ilekroć słyszę o konieczności wyburzenia pałacu, myślę, że ci, którzy za tym optują, mają inną agendę niż ta deklarowana. Wymazując ten budynek z mapy stolicy, wymazalibyśmy z jej przestrzeni przejmującą lekcję o strachu przed dyktaturą. A przestać się jej bać to przecież jak otworzyć przed nią drzwi i zaprosić do siebie.
Ten strach, który wraz z pałacową kubaturą ofiarował nam Stalin, łączy nas z przeszłością. „W miarę jak dzieło reaguje z ciałem obserwatora, doświadczenie zaczyna odzwierciedlać cielesne doznania twórcy – pisze Pallasmaa. – W rezultacie architektura staje się bezpośrednią komunikacją ciała architekta i ciała osoby, która budynek odwiedza, nawet kilka stuleci później”. „Architektura łączy nas ze zmarłymi; dzięki budynkom jesteśmy w stanie wyobrazić sobie rozgardiasz średniowiecznej ulicy i widok uroczystej procesji zmierzającej do katedry. Czas architektury jest czasem zatrzymanym: w najwspanialszych budynkach czas stoi w miejscu. W Wielkim Hypostylu w Karnaku czas skamieniał w nieruchomym i wiecznym teraz”[5].
Nie istnieje drugie medium, które miałoby zdolność oferowania nam tak wielozmysłowego doświadczenia łączącego nas z tymi, którzy żyli przed nami.
Może i architektura nie jest idealną maszyną do przenoszenia nas w czasie, ale jest jedyną, jaką mamy.
Jeżeli zgadzamy się, że budynki (ale też przestrzenie między nimi) mogą przybliżać nam doświadczenia z przeszłości, to musimy także przyjąć, że są zdolne (w równie niedoskonały sposób) do teleportowania nas w przyszłość. Dziś postawiony dom w najgorszym wypadku będzie stał kilkanaście lat, w najlepszym trwałość materiałów, z jakich go wzniesiono, da mu szansę dość spokojnego istnienia przez dekady, a może i stulecia. Zamieszkają w nim nasze dzieci, dzieci naszych dzieci, będą w nim żyć kolejne generacje, często nieświadome naszego istnienia.
Ten wgląd w życia pokoleń, które nadejdą po nas, jaki mamy dzięki architekturze, jest siłą rzeczy niepełny. Przyszłość, w którą zerkamy, zależy od tego, kim jesteśmy, i ma różne terminy ważności.
Weźmy taką prostą historię: deweloper chce postawić na działce blok wielorodzinny. Zaangażowani są w ten proces – aktywnie bądź biernie – przedstawicielki i przedstawiciele inwestora, architektki i architekci, firmy budowlane, przyszłe właścicielki i przyszli właściciele mieszkań, osoby wynajmujące od nich te mieszkania oraz sąsiadki i sąsiedzi z bliższej i dalszej okolicy. Dla każdej, każdego z nich wraz z budową rozpoczyna się inny rodzaj przyszłości.
Dla dewelopera przyszłość ta ma kilkuletni termin ważności – tyle w jego przypadku trwa przeprowadzenie całego procesu: kupno działki, projektowanie budynku, zebranie niezbędnych pozwoleń, budowa, sprzedaż lokali i wywiązanie się ze zobowiązań wynikających z gwarancji i rękojmi. Po tym czasie deweloper liczy zyski, spłaca zaciągnięty na inwestycję kredyt i rusza w poszukiwaniu innych miejsc.
Dla firm budowlanych i biur projektowych ten horyzont jest jeszcze bliższy, bo są tylko częścią procesu inwestycyjnego. Chcą wywiązać się ze swoich zadań i wystawić faktury. Przez kilka lat będą co prawda zobowiązani umowami do wprowadzania niezbędnych korekt, ale ostatecznie ta niedaleka przyszłość, jaką operują w swoim myśleniu o projekcie, stanie się po prostu przeszłością.
Mniej więcej w tym momencie, w którym kończy się przyszłość angażująca dewelopera, budowlańców i architektów, zaczyna się ta, o której myśli mieszkaniec bądź mieszkanka danego budynku. Zostaną tutaj na dłużej – to „dłużej” jest często opisane bardzo konkretnie poprzez warunki umowy kredytowej i zwykle obejmuje okres wielokrotnie dłuższy niż ten, którym operują podmioty odpowiedzialne za wzniesienie budynku.
Oczywiście istnieje wiele zmiennych, które niuansują ten opis – czasem deweloper jest bardziej zainteresowany losem swojego budynku czy osiedla, niekiedy mieszkają w nim osoby wynajmujące lokale tylko na krótki czas. Każda z prywatnych przyszłości podmiotów związanych z budynkiem jest nieco inna. A to z kolei ma konkretne konsekwencje dla praktycznych rozwiązań codziennych problemów, z jakimi borykamy się w przestrzeni.
Jednym z takich problemów jest kwestia bezpieczeństwa. Potrzeba życia w bezpiecznej okolicy pozostaje kluczowa dla osób podejmujących decyzję o miejscu zamieszkania lub oceniających jakość przestrzeni, w której żyją. Takie bezpieczeństwo można zapewnić na różne sposoby, a zależą one od tego, jaką kategorią przyszłości się posługujemy.
Dla kogoś, dla kogo przyszłość ta ma horyzont tylko kilkuletni, najlepsze będą proste, techniczne rozwiązania: płot, brama, kamera, strażnik. Jednak, jak zauważa Charles Montgomery w książce Miasto szczęśliwe. Jak zmienić nasze życie, zmieniając nasze miasta, jedną z najskuteczniejszych metod zapewnienia bezpieczeństwa w okolicy jest silna, włączająca wspólnota sąsiedzka, której członkinie i członkowie są wrażliwe i wrażliwi na potrzeby innych. Jeśli ludzie się lubią, są wobec siebie życzliwi, mają okazję do spotykania się i nawiązywania relacji, poziom bezpieczeństwa w okolicy wzrasta. Na tym opiera się podstawowy paradygmat rewitalizacji rozumianej jako proces społeczny. W zaniedbanej dzielnicy z problemami socjalnymi uruchamia się programy, które mają nie tylko poprawić infrastrukturę czy stan techniczny budynków, ale też sprawić, że ludzie zaczną ze sobą rozmawiać, angażować się w sprawy lokalnej wspólnoty i pracować na jej rzecz – aby poczuli się za nią odpowiedzialni. Zostawmy na razie kwestię, na ile w polskich warunkach rewitalizacja tak właśnie przebiega. Kłopot z tym rozwiązaniem jest przede wszystkim taki, że nie da się go wdrożyć w kilka lat. Jednocześnie szybsze i łatwiejsze metody poprawy bezpieczeństwa stoją w sprzeczności z tymi, które składają się na rewitalizację. Płot, kamera i strażnik nie pomogą w budowie silnych sąsiedzkich wspólnot, a raz postawione ogrodzenie pewnie nigdy nie zniknie, będzie tylko potęgować uczucie zagrożenia i alienacji. W rezultacie to, co leży w interesie jednej grupy (architekt/deweloper/firma zarządzająca nieruchomością), stoi w sprzeczności z interesami drugiej grupy (mieszkańcy/sąsiedzi). I zdarza się oczywiście, że interesy te są nieuświadomione – ciągle bywa i tak, że mieszkańcy wolą mieć erzac bezpieczeństwa w postaci płotu i monitoringu, zamiast zaangażować się w działania wspólnoty sąsiedzkiej i poznać tych, którzy mieszkają w okolicy.
Ten konflikt rozgrywa się także na innych płaszczyznach. Za każdym razem, gdy czytamy w mediach o nieuczciwych deweloperach, którzy próbowali upchnąć mieszkańcom lokale z wadami technicznymi, de facto czytamy rozdział opowieści o konflikcie różnych rodzajów przyszłości.
W tej układance brakuje jeszcze jednego elementu, który w ostatnim czasie zaczyna coraz mocniej dochodzić do głosu. Jest nim środowisko.
[1] J. Pallasmaa, Oczy skóry. Architektura i zmysły, przeł. M. Choptiany, Kraków 2023, s. 51.
[2] N. Coleman, Lefebvre dla architektów, przeł. B. Baran, Warszawa 2024, s. 135.
[3] N. Coleman, Lefebvre dla architektów, przeł. B. Baran, Warszawa 2024, s. 131.
[4] Zob.: M. Merleau-Ponty, Fenomenologia percepcji, przeł. M. Kowalska, J. Migasiński, Warszawa 2001; lub D.M. Klahr, Stereoscopic Architectural Photography and Merleau-Ponty’s Phenomenology, https://papiro.unizar.es/ojs/index.php/zarch/article/view/2269 (dostęp: 5 lipca 2024).
[5] J. Pallasmaa, Oczy skóry. Architektura i zmysły, przeł. M. Choptiany, Kraków 2023, s. 78, 65.
Redakcja: Julianna Jonek-Springer
Korekta: Paulina Lenar
Projekt graficzny: Przemek Dębowski
Fotografia na okładce: Filip Springer
Konwersja do formatów EPUB i MOBI: Małgorzata Widła
Copyright © for the Text by Filip Springer, 2024
Copyright © for this Edition by wydawnictwo Karakter, 2024
ISBN 978-83-68059-30-4
203. książka wydawnictwa Karakter
Wydawnictwo Karakter
ul. Grabowskiego 13/1, 31-126 Kraków
karakter.pl
Zapraszamy instytucje, organizacje oraz biblioteki do składania zamówień hurtowych z atrakcyjnymi rabatami. Dodatkowe informacje dostępne pod adresem [email protected] oraz pod numerem telefonu 511 630 317