Miedzianka. Historia znikania - Filip Springer - ebook + książka

Miedzianka. Historia znikania ebook

Filip Springer

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kupferberg – Miedzianka, niewielkie miasteczko nieopodal Jeleniej Góry, którego nie ma. Tak jak nie ma gospody Ratuszowej, gdzie miejscowe panie, plotkując przy jednym ze stolików, krzywiły się zniesmaczone, gdy ich mężowie śpiewali „Gdybyś miał jeszcze jedną teściową, to…”. Nie ma zabaw, podczas których Martin Lachmann grał na saksofonie, a dookoła wirowały roztańczone pary. Nie ma również browaru, papierni, zakładu kamieniarskiego, warsztatów rzemieślniczych. Nie ma pani Trenkler, która szyła koszule, pań Assmann i Alex, które zajmowały się pościelarstwem, pani Bräuer, która handlowała masłem i jajkami. Nie ma cmentarza przy drodze do Mniszkowa z widokiem na Rudawy Janowickie, a w okolicy do dziś wspomina się, jak płyty nagrobne wyciągano z ziemi ciągnikami, a psy rozwlekały po całej wiosce ludzkie kości. Filip Springer przez ponad dwa lata szukał odpowiedzi na pytanie, dlaczego miasteczko z siedmiowiekową tradycją zniknęło z powierzchni ziemi. Czy stało się tak na skutek zniszczeń spowodowanych rabunkowym wydobyciem uranu przez Rosjan prowadzonym tutaj w latach 1948–1952? Czy też opowieści o szkodach górniczych zostały wymyślone przez władzę jako pretekst do wyburzenia miasta i ukrycia tajemnicy z przeszłości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 329

Oceny
4,6 (60 ocen)
40
16
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ola-hel

Nie oderwiesz się od lektury

Nie dałoby się znaleźć bardziej adekwatnego tytułu. Ksiãżka bardzo inspiruje do eksplorowania historii odwiedzanych miejsc, może Dolny Śląsk ma więcej takich tajemnic? Myślę, że każdy czytelnik wyleje kilka łez nad losem mieszkańców Miedzianki, a następnie odwiedzi ją z kuflem w ręce wznosząc toast za jej powrót do turystycznej świadomości;)
21
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Historia świata, którego już nie ma. Świetnie napisana i ciekawa
00
Crowlake14

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i dobrze udokumentowana opowieść o miejscu i ludziach , którzy mieli swoją małą ojczyznę
00
lorelei_l

Dobrze spędzony czas

Ciekawa monografia z ujęciem tematu z kilku perspektyw na tyle wirów historii.
00
Dapikus

Dobrze spędzony czas

Doskonałe napisana opowieść
00

Popularność




Wszyst­kie zmar­twych­wsta­nia

Po raz pierw­szy zie­mia za­pa­da się pod bu­dyn­kiem kuź­ni Preu­sa i kup­ca Re­iman­na. Po­wsta­je kra­ter tak du­ży, że zmie­ści­ła­by się w nim fur­man­ka. Tak­że w sze­re­gu do­mów – od pie­ka­rza Fla­be­go do fry­zje­ra Frie­be­go – utwo­rzy­ła się ry­sa na mu­rach spo­wo­do­wa­na za­pad­nię­ciem się sztol­ni.

Pew­ne­go dnia ko­nie cią­gną­ce pług po po­lu pa­na Franz­kie­go za­pa­da­ją się w zie­mi po pier­si i wy­da­ją z sie­bie tak prze­ra­ża­ją­cy kwik, że ci, któ­rzy są aku­rat w po­bli­żu, rzu­ca­ją swo­ją ro­bo­tę i wy­bie­ga­ją na po­le z po­bla­dły­mi twa­rza­mi. Tyl­ko nie­któ­rzy ma­ją od­wa­gę ru­szyć z po­mo­cą i ra­to­wać zwie­rzę­ta, in­ni pa­trzą z da­le­ka na wy­sta­ją­ce z zie­mi koń­skie łby i nie­zwy­kłe, le­jo­wa­te za­pa­dli­sko wo­kół nich.

*

Za­bo­bon­ni mó­wi­li, że to wszyst­ko przez to, że w Kup­fer­ber­gu przed la­ty brat za­bił bra­ta. Prze­la­nie bra­ter­skiej krwi mia­ło ścią­gnąć na mia­stecz­ko klą­twę. Przy­po­mi­na­ły o tym dwa ka­mien­ne krzy­że po­sta­wio­ne ślą­skim zwy­cza­jem przez sa­me­go zbrod­nia­rza tuż obok dro­gi bie­gną­cej do Jo­han­nes­dor­fu. „Me­men­to” na jed­nym z nich nie po­zwa­la­ło za­po­mnieć. Wy­sta­wa­ło zza traw za każ­dym ra­zem, gdy ktoś spoj­rzał w tam­tą stro­nę. Lu­dzie na­uczy­li się więc nie pa­trzeć. „Me­men­to”, „pa­mię­taj” – jak­by wszyst­kie nie­szczę­ścia, któ­re przez ca­łe stu­le­cia spa­da­ły na zie­lo­ny Kup­fer­berg, by­ły za­le­d­wie przy­gryw­ką do te­go, co mia­ło się tu jesz­cze wy­da­rzyć. „Me­men­to” – jak ostrze­że­nie, że za nie­któ­re błę­dy przyj­dzie pła­cić przez ca­łe stu­le­cia. A ra­chun­ki ni­g­dy nie zo­sta­ną wy­rów­na­ne.

Hi­sto­ria ni­g­dy na do­bre tu nie za­wi­ta­ła, ra­czej wa­łę­sa­ła się po oko­li­cy. Z per­spek­ty­wy lu­dzi miesz­ka­ją­cych w tych kil­ku dom­kach usta­wio­nych buń­czucz­nie na szczy­cie gó­ry wy­glą­da­ła jak be­stia, któ­ra umie tyl­ko siać cha­os i znisz­cze­nie i któ­rej ni­g­dy nie jest tu po dro­dze.

To by­li od­waż­ni lu­dzie. Ktoś lę­kli­wy nie mógł­by za­ło­żyć mia­sta w ta­kim miej­scu. Nikt ta­ki nie rzu­cił­by też zu­chwa­łe­go wy­zwa­nia na­tu­rze i nie za­czął­by drą­żyć kre­cich ko­ry­ta­rzy w ka­mie­ni­stym zbo­czu, szu­ka­jąc w ciem­no­ściach cen­nych krusz­ców. Pierw­szym z tych naj­od­waż­niej­szych miał być Lau­ren­tius An­ge­lus – pół­le­gen­dar­ny ślą­ski mistrz gór­ni­czy, przy­bysz z da­le­kiej Wa­lo­nii. W dwu­na­stym wie­ku od­krył tu po­dob­no dro­go­cen­ne zło­ża. Nie­wie­le wię­cej o nim wia­do­mo, być mo­że jest tyl­ko zlep­kiem wy­obra­żeń i hi­sto­rii, któ­re krą­ży­ły tu wśród gwar­ków w zi­mo­we wie­czo­ry. Ta­kich opo­wie­ści roz­pa­la­ją­cych wy­obraź­nię by­ło zresz­tą wię­cej, jak choć­by ta o Srebr­nym Kusz­ni­ku sie­ją­cym po­strach wśród nie­miec­kich osad­ni­ków, któ­rzy źle od­no­si­li się do Po­la­ków.

To, co pew­ne, jest w kro­ni­kach. Na po­cząt­ku czter­na­ste­go wie­ku wła­ści­cie­lem gó­ry i przy­le­głych ziem jest Al­bert der Ba­ier de Cu­pri­fo­di­na in mon­ta­nis, czy­li Al­bert Ba­va­rus. Być mo­że to on spra­wia, że oko­li­ca już wkrót­ce sły­nie z wy­do­by­cia sre­bra. W 1370 ro­ku osa­da na­zy­wa­ją­ca się wów­czas Cu­pri­fo­di­na zo­sta­je sprze­da­na przez jed­ne­go z po­tom­ków Al­ber­ta – He­in­ri­cha Ba­va­ru­sa – ry­ce­rzo­wi na dwo­rze ksią­żąt świd­nic­ko-ja­wor­skich Cle­ri­cu­so­wi Bol­cze­mu. To wła­śnie on w po­bli­skich la­sach wznie­sie tu za­mek, przez Po­la­ków na­zy­wa­ny póź­niej Bol­czo­wem, przez Niem­ców zaś Bol­zen­ste­in.

Na­stęp­nie po­sia­dło­ści i sa­ma osa­da prze­cho­dzą z rąk do rąk. Pa­na­mi są tu ko­lej­no: po 1375 ro­ku Pu­ta z Ča­sto­lo­vic (von Tscha­sto­lo­witz) i Han­nos Wilt­berg, od 1397 ro­ku bra­cia von Ylen­burg, od 1398 ro­ku bra­cia Kon­rad i Re­in­hard von Bo­ra­lo­wicz (Bo­ra­wecz, Bor­r­witz). W 1433 ro­ku kro­ni­ki od­no­to­wu­ją Her­man­na von Czet­trit­za, a w 1434 ro­ku bra­ci von Lie­ben­thal. Pod­czas wo­jen hu­syc­kich na­stę­pu­je upa­dek gór­nic­twa, któ­re po­dźwi­gnie się do­pie­ro w szes­na­stym wie­ku.

W 1512 ro­ku wło­ści te ku­pu­je Dip­pold von Bur­ghaus. To pierw­szy praw­dzi­wy fa­cho­wiec gór­ni­czy w oko­li­cy, w nie tak znów od­le­głym Re­ichen­ste­inie roz­wi­nął gór­nic­two i hut­nic­two zło­ta na ty­le, że zę­by na ten ła­ko­my ką­sek ostrzy­ły so­bie naj­za­moż­niej­sze spół­ki gór­ni­czo-hut­ni­cze Eu­ro­py. W szczy­to­wym okre­sie dzia­ła tam aż 145 ko­pal­ni, Dip­pold za­czy­na jed­nak roz­glą­dać się za no­wym wy­zwa­niem, sprze­da­je więc nada­ne mu przez księ­cia pra­wa do wy­do­by­cia ro­dom Fug­ge­rów i Tu­rzo­nów. Wkrót­ce od­kry­wa Kup­fer­berg i wie, że tu po­wtó­rzy swój suk­ces. Z po­bież­nych tyl­ko oglę­dzin wnio­sku­je, że wnę­trze gó­ry kry­je w so­bie przede wszyst­kim miedź, w po­sta­ci czy­stej ru­dy i ru­dy smo­li­stej, ale też sre­bro i blen­dę cyn­ko­wą. Aby do tych wszyst­kich bo­gactw Dip­pold mógł się do­stać, mu­si być jed­nak speł­nio­ny je­den wa­ru­nek – sta­tus Wol­ne­go Mia­sta Gór­ni­cze­go dla osa­dy. Dip­pold za­bie­ga o to przez trzy la­ta u mło­dziut­kie­go cze­skie­go kró­la Lu­dwi­ka Ja­giel­loń­czy­ka. W koń­cu w 1519 ro­ku uda­je mu się zdo­być przy­wi­lej, na mo­cy któ­re­go wła­ści­ciel Kup­fer­ber­gu ma nie tyl­ko peł­ne pra­wa do pro­wa­dze­nia wszel­kich ro­bót gór­ni­czych na te­re­nie swo­ich dóbr, lecz tak­że uzy­sku­je zwol­nie­nie z ol­bo­ry – spe­cjal­nej dzie­się­ci­ny pła­co­nej za pro­duk­cję mie­dzi, oło­wiu, że­la­za i cy­ny. Ta szczo­drość al­bo krót­ko­wzrocz­ność Lu­dwi­ka sta­nie się przy­czy­ną licz­nych za­tar­gów mię­dzy ko­lej­ny­mi wła­ści­cie­la­mi Kup­fer­ber­gu a ka­me­rą kró­lew­ską.

Dip­pold mo­że więc roz­wi­nąć skrzy­dła: w cią­gu po­nad dwu­dzie­stu lat na zbo­czach gó­ry sta­wia bli­sko sto sześć­dzie­siąt szy­bów i sztol­ni. Wy­do­by­ty w nich kru­szec od ra­zu prze­ta­pia­ny jest w miej­sco­wych hu­tach. Za­ro­bio­ne w ten spo­sób pie­nią­dze Dip­pold in­we­stu­je, od­bu­do­wu­je mię­dzy in­ny­mi znisz­czo­ny w cza­sie wo­jen hu­syc­kich po­bli­ski za­mek Bol­zen­ste­in.

Jed­nak gwał­tow­ny roz­wój wy­do­by­cia i bo­ga­ce­nie się Dip­pol­da bu­dzą opór gwar­ków i miesz­czan. Wie­dzą oni, że w suk­ce­sie swo­je­go mo­co­daw­cy mo­gą mieć więk­szy udział, i za­czy­na­ją się go otwar­cie do­ma­gać. Dip­pold zaś wie, o co to­czy się gra, i idzie im na rę­kę. Le­piej za­ro­bić tro­chę mniej, niż mieć na gło­wie bunt gór­ni­ków i ob­ra­żo­nych kup­ców – to mo­gło­by go zu­peł­nie wy­sa­dzić z sio­dła. Zwle­ka jesz­cze kil­ka lat, a gdy wi­dzi, że upo­rem nic nie wskó­ra, prze­ka­zu­je im jed­ną z hut i część udzia­łów gór­ni­czych. Prze­kli­nać go bę­dą za to ustęp­stwo wszy­scy ko­lej­ni wła­ści­cie­le Kup­fer­ber­gu.

Jed­nym z nich zo­sta­je Lu­dwik De­cjusz – se­kre­tarz Zyg­mun­ta Sta­re­go, Al­zat­czyk z po­cho­dze­nia, po­stać nie­zwy­kle wpły­wo­wa i sza­no­wa­na w Kra­ko­wie. Jest eru­dy­tą, dy­plo­ma­tą, wy­bit­nym hu­ma­ni­stą, ale też fi­nan­si­stą. Dzię­ki zna­jo­mo­ści z wszech­wład­nym w Kra­ko­wie Ja­ku­bem Bo­ne­rem, twór­cą i za­rząd­cą żup sol­nych Wie­licz­ki i Boch­ni, De­cjusz zwra­ca uwa­gę na moż­li­wo­ści zwie­lo­krot­nie­nia ma­jąt­ku, któ­re nie­sie ze so­bą wy­do­by­cie krusz­ców. Ma­rzy mu się też za­pew­ne start na wła­sny ra­chu­nek; roz­glą­da­jąc się za do­god­ną in­we­sty­cją i ko­rzy­sta­jąc ze zna­jo­mo­ści z wy­do­byw­czy­mi ro­da­mi Flug­ge­rów i Tu­rzo­nów, za­uwa­ża Kup­fer­berg. Dip­pold chce się tych dóbr po­zbyć, spra­wa wy­glą­da nad wy­raz obie­cu­ją­co.

Do trans­ak­cji do­cho­dzi w 1538 ro­ku. De­cjusz li­czy, że kon­flik­ty z miesz­cza­na­mi i gwar­ka­mi, na któ­re uskar­ża­ją się ko­lej­ni wła­ści­cie­le Kup­fer­ber­gu, uda mu się za­ła­go­dzić, a wy­si­łek ten zre­kom­pen­su­je so­bie eks­plo­ata­cją nie­na­ru­szo­nych jesz­cze przez Dip­pol­da złóż. Nie jest prze­cież ama­to­rem i nie ku­pu­je ko­ta w wor­ku. Wy­sła­ni w te­ren rze­czo­znaw­cy przy­nie­śli mu sa­me do­bre wie­ści. Nie wie, że wła­śnie da­je się zła­pać w pu­łap­kę te­go, co w przy­szło­ści wie­le ra­zy sta­nie się po­wo­dem roz­licz­nych dra­ma­tów Kup­fer­ber­gu. Tu­tej­sze zło­ża cha­rak­te­ry­zu­ją się bo­wiem tym, że w swych przy­po­wierzch­nio­wych war­stwach wy­ka­zu­ją za­ska­ku­ją­ce wręcz ilo­ści mie­dzi, a na­wet sre­bra. Ich ba­da­niu to­wa­rzy­szy więc za­wsze pod­nie­ce­nie rów­ne go­rącz­ce zło­ta. Ana­li­zy pró­bek da­ją jed­nak zbyt opty­mi­stycz­ne wy­ni­ki i są fał­szy­wą za­po­wie­dzią wiel­kich bo­gactw kry­ją­cych się we­wnątrz zie­mi.

I rze­czy­wi­ście, sza­cun­ki De­cju­sza oka­zu­ją się prze­sa­dzo­ne – wy­do­by­cie nie przy­no­si spo­dzie­wa­nych zy­sków, a gwar­ko­wie co rusz do­ma­ga­ją się więk­szych udzia­łów. Po za­le­d­wie pię­ciu la­tach De­cjusz sprze­da­je Kup­fer­berg wraz z ko­pal­nia­mi i szu­ka szczę­ścia po dru­giej stro­nie gór, w Cuk­mantl (dzi­siaj Zla­té Ho­ry). Chy­ba go nie znaj­du­je, bo w 1545 ro­ku umie­ra ja­ko czło­wiek ma­jęt­ny, ale nie do koń­ca speł­nio­ny.

Te­raz Kup­fer­berg tra­fia w rę­ce bra­ci Hel­l­man­nów. Ci jed­nak sta­wia­ją na eks­plo­ata­cję licz­nych hałd, któ­ry­mi przez po­nad dwa wie­ki wy­do­by­cia zdą­ży­ło ob­ro­snąć mia­stecz­ko. Wpra­wia­ją w zdu­mie­nie, a pew­nie tak­że i obu­rze­nie gwar­ków, któ­rym za­miast wcho­dzić do sztol­ni, ka­żą zwo­zić uro­bek z hałd do do­lin­ki po­bli­skie­go po­to­ku. Dzię­ki za­awan­so­wa­nej jak na tam­te cza­sy tech­no­lo­gii hy­dro­me­ta­lur­gii Hel­l­man­no­wie roz­krę­ca­ją w Kup­fer­ber­gu pro­duk­cję wi­trio­lu mie­dzi, któ­re­go w ca­łej Eu­ro­pie uży­wa się w far­biar­stwie i przy wy­pra­wia­niu skór. W 1553 ro­ku Hel­l­man­no­wie sta­ją się li­de­ra­mi w pro­duk­cji te­go środ­ka w pań­stwie Habs­bur­gów.

Na dzia­łal­ność no­wych wła­ści­cie­li mia­stecz­ka nie­chęt­nie pa­trzą miesz­cza­nie. Oni wszyst­kie swo­je przy­wi­le­je i wy­ni­ka­ją­ce z nich nie­ma­łe pro­fi­ty czer­pią z dzia­łal­no­ści gór­ni­czej. Je­den z nich, Wa­len­tin Krün, sta­wia so­bie przy „dol­nej ulicz­ce”, pod nu­me­rem dwu­dzie­stym pią­tym, dom, któ­ry pięk­nem kunsz­tow­ne­go por­ta­lu oraz peł­nym prze­py­chu wnę­trzem bę­dzie onie­śmie­lał miesz­kań­ców i za­chwy­cał go­ści jesz­cze przez po­nad pięć stu­le­ci. Lu­dzie opo­wia­da­ją so­bie, że ta­jem­ne przej­ście pod­ziem­ne pro­wa­dzi z te­go do­mu do klasz­to­ru że­bra­cze­go sto­ją­ce­go w dol­nej czę­ści mia­stecz­ka, a da­lej aż do zam­ku Bol­czów. Krün z nie­po­ko­jem pa­trzy na po­wol­ne umie­ra­nie ko­lej­nych ko­pal­ni, zni­ka­nie gwar­ków, a wraz z ni­mi tak­że i su­row­ca, któ­rym ob­rót przy­no­si je­mu i po­dob­nym mu for­tu­ny. Hel­l­man­no­wie ze sprze­da­żą swo­je­go wi­trio­lu ra­dzą so­bie zdu­mie­wa­ją­co do­brze sa­mi.

W 1579 ro­ku ob­ję­cie aresz­tem mie­nia nie­licz­nych tu­tej­szych gwar­ków, nie­mo­gą­cych się roz­li­czyć przed kró­lem z od­po­wied­niej ilo­ści wy­do­by­te­go krusz­cu, po raz pierw­szy kła­dzie kres gór­nic­twu w Kup­fer­ber­gu. Za­mknię­te zo­sta­ją ostat­nie ko­pal­nie, a ci, któ­rzy jesz­cze li­czy­li na od­wró­ce­nie się lo­su, za­czy­na­ją ro­zu­mieć, że przed ni­mi chu­de la­ta. I że czas po­szu­kać so­bie in­ne­go za­ję­cia.

Nie wie­dzą, że naj­gor­sze do­pie­ro na­stą­pi. Z po­cząt­kiem no­we­go stu­le­cia do Kup­fer­ber­gu za­czy­na­ją do­cie­rać pierw­sze groź­ne po­mru­ki be­stii. Czy lu­dziom, co­raz trud­niej wią­żą­cym ko­niec z koń­cem, przy­po­mi­na się klą­twa? Za­pew­ne z trwo­gą spo­glą­da­ją w stro­nę ka­mien­nych krzy­ży. „Me­men­to” – pa­mię­taj, być mo­że naj­gor­sze jesz­cze przed to­bą.

Od 1618 ro­ku przez Eu­ro­pę za­czy­na­ją prze­ta­czać się zbroj­ne hor­dy uwi­kła­ne w coś, co hi­sto­ry­cy na­zwą póź­niej woj­ną trzy­dzie­sto­let­nią. Be­stia sza­le­je przez trzy­dzie­ści lat peł­nych trwo­gi, roz­pa­czy i smut­ku. Naj­pierw jest za­ra­za, któ­ra zbie­ra w ca­łej oko­li­cy śmier­tel­ne żni­wo. Kup­fer­berg opła­ku­je śmierć pra­wie po­ło­wy miesz­kań­ców. Lu­dzie jesz­cze na do­bre nie zdą­żą o tym za­po­mnieć, gdy w no­cy z 18 na 19 lip­ca 1634 ro­ku wyj­dą przed do­my obu­dze­ni bi­ciem dzwo­nów i z trwo­gą po­pa­trzą ze szczy­tu swo­jej gó­ry na za­chód. Tam na tle roz­gwież­dżo­ne­go nie­ba ja­śnieć bę­dzie łu­na pło­ną­ce­go Hir­sch­ber­gu. To znów be­stia upo­mi­na się o swo­je. Od bomb za­pa­la­ją­cych sta­ją w ogniu wszyst­kie ko­ściel­ne wie­że, od go­rą­ca to­pią się dzwo­ny. W cią­gu kil­ku go­dzin z mia­sta zo­sta­je tyl­ko po­go­rze­li­sko. Pło­nie 341 do­mów, a w nich lu­dzie. Ich krzy­ków nie sły­chać w Kup­fer­ber­gu, jed­nak je­go miesz­kań­cy z prze­ra­że­niem wy­pa­tru­ją już wro­ga. Te­raz są nim Chor­wa­ci, wal­czą­cy po stro­nie Habs­bur­gów. To oni ob­le­ga­ją Hir­sch­berg. Gdy w koń­cu po­ja­wia­ją się w Kup­fer­ber­gu, mia­stecz­ko zni­ka po raz pierw­szy. Ci, któ­rym uda­je się prze­żyć po­grom, cho­wa­ją się w gę­stych la­sach. Naj­pierw dzie­siąt­ku­ją ich tam głód i cho­ro­by, wkrót­ce swo­je ro­bi tak­że wy­jąt­ko­wo mroź­na zi­ma. Gdy Chor­wa­ci odej­dą, na zglisz­czach Kup­fer­ber­gu po­ja­wią się nie­licz­ni miesz­kań­cy go­to­wi go od­bu­do­wać.

W ma­ju 1641 ro­ku do­wód­cą szwedz­kich wojsk wal­czą­cych prze­ciw Habs­bur­gom po stro­nie Unii Pro­te­stanc­kiej zo­sta­je feld­mar­sza­łek Len­nart Tor­sten­sen. Roz­ka­zu­je on ge­ne­ra­ło­wi Ko­enig­smarc­ko­wi zdo­być, od­bu­do­wa­ny z ta­kim wy­sił­kiem po­nad sto lat te­mu przez Dip­pol­da, za­mek Bol­zen­ste­in. Ci, któ­rym uda­ło się prze­trwać na­jazd Chor­wa­tów, znów mu­szą ucie­kać, tym ra­zem przed Szwe­da­mi. Za­czy­na się ob­lę­że­nie, w cza­sie któ­re­go szwedz­kie woj­ska sta­cjo­nu­ją na zglisz­czach nie­mal wszyst­kich po­bli­skich wio­sek – Jo­han­nes­dor­fu, Rohr­la­chu, Wal­ters­dor­fu. A Kup­fer­berg nie zni­ka po raz dru­gi tyl­ko dla­te­go, że po na­jeź­dzie Chor­wa­tów nie zdą­żo­no go jesz­cze na do­bre od­bu­do­wać.

Tra­ge­dię cza­sów, w któ­rych przy­szło im żyć, lu­dzie pró­bu­ją tłu­ma­czyć w le­gen­dach opo­wia­da­nych przy świe­tle roz­pa­la­nych ukrad­kiem ognisk. Mó­wią o bo­ha­ter­skim księ­dzu z Bol­czo­wa, któ­ry wi­dząc, że spra­wa jest bez­na­dziej­na, wy­mknął się z rąk pro­te­stanc­kich opraw­ców, ska­cząc z zam­ko­we­go okna w prze­paść. Je­go duch jesz­cze przez wie­le lat miał po­ja­wiać się w za­uł­kach zam­ku, ję­czeć, na­wo­ły­wać i prze­ga­niać tych, co od­wa­ży­li się bu­rzyć je­go spo­kój. Nie­któ­rzy mó­wią też o ża­łob­nym kon­duk­cie błą­ka­ją­cym się w bez­chmur­ne no­ce mię­dzy Kup­fer­ber­giem a Jo­han­nes­dor­fem. Kon­duk­cie o ty­le oso­bli­wym, że ża­den z je­go uczest­ni­ków nie ma gło­wy. Zwy­kle roz­pły­wa się on przed świ­tem we mgle.

Szwe­dzi w koń­cu zdo­by­wa­ją za­mek i oku­pu­ją go przez czte­ry la­ta. W tym cza­sie od­pie­ra­ją kil­ka prób od­bi­cia twier­dzy przez ce­sar­skich, w koń­cu sy­tu­acja na fron­tach zmie­nia się na ty­le, że zaj­mo­wa­nie for­te­cy nie ma więk­sze­go sen­su, wy­co­fu­ją się więc z niej. Zgod­nie jed­nak z pa­nu­ją­cym wów­czas wo­jen­nym zwy­cza­jem po­zo­sta­wia­ją po so­bie dy­mią­ce ru­iny.

Woj­na ob­ra­ca w pył nie tyl­ko ca­łe mia­sto, lecz tak­że coś o wie­le cen­niej­sze­go, czym miesz­kań­cy Kup­fer­ber­gu mo­gli się cie­szyć przez ca­łe dzie­się­cio­le­cia: ko­mi­sja re­duk­cyj­na od­bie­ra ewan­ge­lic­kim miesz­kań­com ich świą­ty­nię oraz za­ka­zu­je po­słu­gi ka­płań­skiej. Przez na­stęp­nych kil­ka­na­ście lat naj­sil­niej­sze­go uci­sku ewan­ge­li­ków na Ślą­sku przez Au­stria­ków pro­te­stan­ci z Kup­fer­ber­gu, by po­słu­chać ka­zań swo­ich ka­zno­dzie­jów, znów bę­dą mu­sie­li ukry­wać się w la­sach ota­cza­ją­cych po­bli­skie gó­ry i ru­iny spa­lo­ne­go zam­ku. Świą­ty­nię od­zy­ska­ją do­pie­ro wraz z prze­ję­ciem tych te­re­nów przez Pru­sy w 1742 ro­ku. Pa­stor Fi­bi­ger z po­bli­skie­go Ru­del­stad­tu tak pi­sze w swo­ich wspo­mnie­niach o tym okre­sie: „O Bo­że! W ja­kich cza­sach Ty nam żyć ka­za­łeś! Przyjdź, do­bry Du­chu, ra­tuj ten bied­ny na­ród. Spójrz, ile spu­sto­sze­nia, ru­in le­ży wo­kół! Śląsk jest w ża­ło­bie i pła­cze nad swo­im gorz­kim lo­sem”1.

Wraz z koń­cem woj­ny nie koń­czą się pla­gi na­wie­dza­ją­ce mia­stecz­ko. Po la­tach ka­ta­strof nikt tu już nie wie­rzy w przy­pa­dek. Kwit­ną­ce nie­gdyś gór­nic­two nie mo­że się od­ro­dzić, lu­dzie przy­mie­ra­ją gło­dem i pró­bu­ją szczę­ścia w upra­wie i ho­dow­li. Ska­za­ni są jed­nak na klę­skę. Zie­mia tu ja­ło­wa, a kli­mat su­ro­wy. Kro­ni­ka­rze no­tu­ją, że w sierp­niu 1693 ro­ku na ca­łą oko­li­cę spa­da ogrom­na ilość śnie­gu, a licz­ne ka­łu­że po­kry­wa­ją się war­stew­ką lo­du. Wkrót­ce po­tem zaś w mia­stecz­ku i oko­licz­nych wsiach po­ja­wia się sza­rań­cza „w strasz­nych ilo­ściach”. W ko­ścio­łach roz­po­czy­na­ją się więc mo­dły o „od­wró­ce­nie tej klę­ski i pal­ca Bo­że­go”. W ko­lej­nych la­tach mia­stecz­ko na­wie­dza­ją nie­spo­ty­ka­ne wręcz zi­my – w 1708 ro­ku w oko­li­cy za­ma­rza 105 osób, a ko­lej­nych 185 star­ców i dzie­ci umie­ra z po­wo­du dy­zen­te­rii i ospy.

Po każ­dej z tych klęsk i ka­ta­strof miesz­kań­cy zwy­kli się jed­nak pod­no­sić. „Wes die Ze­it er­laub­te…” (Gdy czas po­zwo­li) – mó­wi­li za­wsze, gdy ktoś snuł od­waż­ne i fan­ta­stycz­ne pla­ny wy­bie­ga­ją­ce da­le­ko w przy­szłość. Zbyt wie­le wie­dzie­li o prze­szło­ści. Idąc po raz ko­lej­ny dro­gą do Jo­han­nes­dor­fu, od­wra­ca­li wzrok od ka­mien­nych krzy­ży, lecz pa­mię­ta­li o „Me­men­to” i o po­mru­kach be­stii cza­ją­cej się za gó­ra­mi.

Wie­dział też o tym wszyst­kim Jo­hann Mar­tin Stul­pe, któ­ry w li­sto­pa­dzie 1724 ro­ku po­ja­wił się w Kup­fer­ber­gu z moc­nym po­sta­no­wie­niem wla­nia odro­bi­ny na­dziei w udrę­czo­ne klę­ska­mi du­sze miesz­kań­ców mia­stecz­ka. Uro­dził się w 1686 ro­ku w War­ten­ber­gu, w ubo­giej ro­dzi­nie szew­ca, któ­ra by­ła jed­nak na ty­le bo­go­boj­na, że do sta­nu ka­płań­skie­go przy­spo­so­bi­ła aż dwóch swo­ich sy­nów (star­sze­go Jo­han­na i młod­sze­go Mi­cha­ela). Już od naj­młod­szych lat Jo­hann wy­róż­niał się pil­no­ścią w na­uce – naj­pierw w szko­le pod­sta­wo­wej w ro­dzin­nej miej­sco­wo­ści, po­tem w gim­na­zjum w Lie­gnitz, wresz­cie na uni­wer­sy­te­cie w Bre­slau, gdzie w 1710 ro­ku uzy­skał ty­tuł ma­gi­stra na­uk wy­zwo­lo­nych oraz ba­ka­lau­re­at z teo­lo­gii i li­cen­cjat. Trzy la­ta póź­niej zo­stał wy­świę­co­ny na ka­pła­na i roz­po­czął po­słu­gę w oko­licz­nych pa­ra­fiach. Po la­tach tu­łacz­ki i w uzna­niu za­sług zo­stał w koń­cu mia­no­wa­ny pro­bosz­czem po­grą­żo­nej w ma­ra­zmie i bez­na­dziei pa­ra­fii w Kup­fer­ber­gu. W 1725 ro­ku, mi­mo bra­ku środ­ków, wy­ru­szył w dłu­gą i nie­bez­piecz­ną po­dróż do Rzy­mu, by pro­sić pa­pie­ża Be­ne­dyk­ta XIII o ze­zwo­le­nie na za­ło­że­nie brac­twa Naj­święt­sze­go Ser­ca Je­zu­sa w Kup­fer­ber­gu. Zgo­dę otrzy­mał.

Tak roz­po­czy­na się pra­wie trzy­dzie­sto­let­nia obec­ność w mia­stecz­ku pro­bosz­cza pa­mię­ta­ne­go tam przez dwa na­stęp­ne stu­le­cia. Nie za­czy­na się jed­nak do­brze. W 1727 ro­ku, wy­kła­da­jąc wła­sne oszczęd­no­ści, pro­boszcz prze­pro­wa­dza cał­ko­wi­ty re­mont ko­ścio­ła, pod­upa­dłe­go na sku­tek wo­jen i za­nie­dbań ostat­nich dzie­się­cio­le­ci. Świą­ty­nia nie ra­du­je jed­nak oczu wier­nych zbyt dłu­go. W mroź­ną stycz­nio­wą noc ro­ku 1728 wiel­ki po­żar po raz ko­lej­ny za­mie­nia w ru­inę tak ją, jak i spo­rą część mia­stecz­ka. Miesz­kań­cy znów mu­szą się pod­no­sić z upad­ku. W pięć lat od­bu­do­wu­ją ko­ściół, sta­wia­ją też pa­ra­fial­ną szko­łę.

Dzię­ki pro­wa­dzo­nym przez księ­dza Stul­pe­go skru­pu­lat­nym za­pi­skom wia­do­mo, że przez dwie na­stęp­ne de­ka­dy wy­gła­sza 2551 ka­zań, od­pra­wia 2392 msze so­len­ne i aż 10 077 mszy re­cy­to­wa­nych. Udzie­la 744 chrztów (z te­go 374 chłop­com i 370 dziew­czyn­kom). Na cmen­tarz usy­tu­owa­ny na ty­łach trój­kąt­ne­go ryn­ku od­pro­wa­dza w ich ostat­niej dro­dze 768 za­słu­żo­nych oby­wa­te­li. Bło­go­sła­wi też 265 pa­rom, któ­re w go­ścin­nych pro­gach tu­tej­sze­go ko­ścio­ła de­cy­du­ją się przy­jąć sa­kra­ment mał­żeń­stwa. Jed­nak tym, co naj­bar­dziej ra­du­je Jo­han­na Mar­ti­na Stul­pe­go, są co­rocz­ne od­pu­sty i świę­to pa­tro­nal­ne, or­ga­ni­zo­wa­ne za­wsze w trze­cią nie­dzie­lę po Wiel­ka­no­cy. Mia­stecz­ko za­lud­nia się wte­dy set­ka­mi piel­grzy­mów z ca­łej oko­li­cy, a al­bum człon­kow­ski za­ło­żo­ne­go przez nie­go brac­twa pęcz­nie­je od no­wych wpi­sów. Ksiądz pro­boszcz nie wie, że zwy­czaj spo­ty­ka­nia się wier­nych w Kup­fer­ber­gu w każ­dą trze­cią nie­dzie­lę po Wiel­ka­no­cy oka­że się w da­le­kiej przy­szło­ści jed­nym z nie­licz­nych do­wo­dów te­go, że mia­stecz­ko kie­dy­kol­wiek w ogó­le ist­nia­ło.

Be­stia bu­dzi się po­now­nie w 1740 ro­ku w umy­śle Fry­de­ry­ka II Wiel­kie­go Ho­hen­zol­ler­na, któ­ry po­sta­na­wia ode­brać au­striac­kim Habs­bur­gom Śląsk, w tym tak­że zie­lo­ny Kup­fer­berg. Ko­lej­ne woj­ny o te te­re­ny trwa­ją po­nad dwa­dzie­ścia lat. Je­sie­nią 1744 ro­ku ce­sar­skie woj­ska na­kła­da­ją na miesz­kań­ców mia­stecz­ka kon­try­bu­cję, dla któ­rej al­ter­na­ty­wą jest je­dy­nie pa­cy­fi­ka­cja. Ce­na to dzie­sięć ty­się­cy gul­de­nów w go­tów­ce, trzy­dzie­ści par bu­tów, dwa­dzie­ścia ko­ni po­cią­go­wych, sześć­set por­cji owsa, sześć­set por­cji sia­na oraz osiem­set chle­bów, któ­re na­le­ży do­star­czyć Au­stria­kom w cią­gu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. Miesz­kań­ców jest za­le­d­wie ty­siąc i każ­dy z nich do­brze wie, że ra­zem nie zdo­ła­ją wy­wią­zać się z tych zo­bo­wią­zań. Spo­glą­da­ją więc ze smut­kiem na po­bli­skie la­sy, prze­czu­wa­jąc, że to wła­śnie stam­tąd przyj­dzie im ob­ser­wo­wać, jak po raz ko­lej­ny ich mia­stecz­ko zni­ka. Z nie­spo­dzie­wa­ną po­mo­cą przy­cho­dzi im jed­nak ich pro­boszcz Jo­hann Mar­tin Stul­pe. Ła­miąc wszyst­kie za­ka­zy, wy­ru­sza do Schöm­ber­gu, gdzie sta­cjo­nu­je do­wo­dzą­cy si­ła­mi au­striac­ki­mi puł­kow­nik Fra­nqu­ini. Uzy­sku­je zwol­nie­nie z czę­ści kon­try­bu­cji oraz zgo­dę na do­star­cze­nie spo­rej jej czę­ści w dłuż­szym niż jed­na do­ba ter­mi­nie. Kup­fer­berg jest ura­to­wa­ny. Be­stia od­cho­dzi jak nie­pysz­na. Wró­ci za kil­ka lat w cza­sie ostat­niej roz­gryw­ki o Śląsk, z któ­rej zwy­cię­sko wyj­dą Pru­sa­cy. Kup­fer­ber­gu nie bę­dzie już miał wte­dy kto chro­nić. 26 stycz­nia 1753 ro­ku umi­ło­wa­ny przez miesz­kań­ców pro­boszcz Stul­pe od­cho­dzi na­gle. Zgod­nie ze swo­im ży­cze­niem zo­sta­je po­cho­wa­ny pod sto­pa­mi wznie­sio­ne­go przez sie­bie oł­ta­rza.

Tym­cza­sem w mia­stecz­ku co rusz po­ja­wia­ją się no­wi wła­ści­cie­le i in­we­sto­rzy, któ­rzy sku­sze­ni tym, co le­ży na po­wierzch­ni, pró­bu­ją drą­żyć gó­rę w po­szu­ki­wa­niu szczę­ścia. Są wśród nich tak­że zwy­kli hochsz­ta­ple­rzy i oszu­ści, jak choć­by ten na­zwi­skiem He­rzer, któ­ry chcąc udo­wod­nić no­we­mu kró­lo­wi, Fry­de­ry­ko­wi Wiel­kie­mu, że w tu­tej­szych ko­pal­niach są obie­cu­ją­ce zło­ża ko­bal­tu, przy­wo­zi ten cen­ny su­ro­wiec aż z Sak­so­nii i na no­wo „wy­do­by­wa” z miej­sco­wych sztol­ni. Fry­de­ryk pła­ci więc sło­no za po­szu­ki­wa­nia, któ­rych efek­tem ma być zy­skow­ne, re­gu­lar­ne wy­do­by­cie. W koń­cu do­wia­du­je się jed­nak, że ca­ła spra­wa jest jed­ną wiel­ką mi­sty­fi­ka­cją. Być mo­że dla­te­go w 1766 ro­ku oso­bi­ście po­ja­wia się na miej­scu. Uprze­dzo­ny o zde­ma­sko­wa­niu He­rzer ucie­ka, a wraz z je­go uję­ciem i przy­kład­nym uka­ra­niem ko­lej­na śmierć gór­nic­twa na zbo­czach gó­ry sta­je się fak­tem. Wszyst­kie na­stęp­ne pró­by wy­do­by­cia kry­ją­cych się w zie­mi bo­gactw koń­czą się tu mniej­szym lub więk­szym roz­cza­ro­wa­niem, a tych w Kup­fer­ber­gu by­ło już do­syć.

Przez chwi­lę szan­są dla mia­sta jest tkac­two, zwłasz­cza że no­wy typ ko­ło­wrot­ka sto­so­wa­ny w przę­dzal­niach Sta­re­go Świa­ta da­je nad­zwy­czaj­ne re­zul­ta­ty. Dość szyb­ko jed­nak to, co wy­da­wa­ło się wspa­nia­łym udo­god­nie­niem, oka­zu­je się prze­kleń­stwem, pro­duk­cja płó­cien lnia­nych sta­je się ła­twiej­sza, a ryn­ków zby­tu nie przy­by­wa. W 1725 ro­ku bli­sko po­ło­wa tkac­kich ro­dzin pro­spe­ru­ją­cych do tej po­ry w mia­stecz­ku tra­ci środ­ki do ży­cia na sku­tek wy­co­fa­nia przy­dzia­łu prac przę­dzal­ni­czych. Kup­fer­berg za­czy­na się wy­lud­niać, w 1785 ro­ku miesz­ka tu za­le­d­wie 796 osób, z któ­rych więk­szość kle­pie bie­dę. A wkrót­ce bę­dzie jesz­cze go­rzej, w po­bli­skim März­dor­fie zo­sta­ną otwar­te prze­my­sło­we przę­dzal­nie i po­zo­sta­ła garst­ka tka­czy z Kup­fer­ber­gu stra­ci już zu­peł­nie środ­ki do ży­cia.

Wkrót­ce o to prze­klę­te miej­sce na szczy­cie gó­ry znów upo­mni się be­stia, tym ra­zem bę­dzie jed­nak ła­skaw­sza. W sierp­niu 1813 ro­ku w mia­stecz­ku po­ja­wia­ją się za­go­ny pru­skich par­ty­zan­tów pod do­wódz­twem Bol­ten­ster­na. Są wy­głod­nia­li, ale trzy­ma­ją się na ubo­czu. Po­lu­ją na ma­łe fran­cu­skie od­dzia­ły, któ­re w po­śpie­chu zmie­rza­ją na pół­noc, by 26 sierp­nia sta­wić się na po­lu jed­nej z naj­bar­dziej krwa­wych na­po­le­oń­skich bi­tew. Nad Ka­cza­wą sprzy­mie­rze­ni z Ro­sją Pru­sa­cy, zo­sta­wia­jąc czte­ry ty­sią­ce swo­ich i pięt­na­ście ty­się­cy fran­cu­skich tru­pów, od­no­szą zwy­cię­stwo nad do­wo­dzo­ny­mi przez mar­szał­ka Mac­do­nal­da woj­ska­mi Na­po­le­ona. O tym zwy­cię­stwie miesz­kań­cy Kup­fer­ber­gu do­wie­dzą się póź­niej, w cza­sie bi­twy na­słu­chu­ją tyl­ko groź­nych po­mru­ków i dud­nie­nia do­cho­dzą­ce­go zza gór. Cie­szą się, że tym ra­zem mia­stecz­ko oca­la­ło.

Na ko­lej­ne nie­szczę­ścia nie trze­ba jed­nak dłu­go cze­kać. Je­sien­ne­go wie­czo­ru 12 paź­dzier­ni­ka 1824 ro­ku żo­na bia­ło­skór­ni­ka Man­sche­go, miesz­ka­ją­ce­go w do­mu pod nu­me­rem osiem­dzie­sią­tym czwar­tym, tak moc­no przy­pie­ka nad ogniem po­łeć sło­ni­ny, że ten za­pa­la się. Ogień roz­prze­strze­nia się naj­pierw po do­mu, a gdy uda­je mu się wy­peł­znąć na ze­wnątrz, szyb­ko znaj­du­je sprzy­mie­rzeń­ca w wy­jąt­ko­wo sil­nym o tej po­rze ro­ku wie­trze. W kil­ku­go­dzin­nym, sza­le­ją­cym w ca­łym mie­ście po­ża­rze pło­nie sześć­dzie­siąt sie­dem do­mów, oba ko­ścio­ły i przy­le­ga­ją­ce do nich szko­ły, a tak­że szpi­tal i ra­tusz wraz z nie­mal ca­łym ar­chi­wum. Pło­nie też sie­dzi­ba Kró­lew­skie­go Urzę­du Gór­ni­cze­go Księ­stwa Schwe­id­nitz i Jau­er, pło­ną sto­do­ły z plo­na­mi i za­pa­sa­mi zgro­ma­dzo­ny­mi na zi­mę. Prze­by­wa­ją­cy w mia­stecz­ku pa­stor z po­bli­skiej miej­sco­wo­ści Alt Kam­nitz ze zdu­mie­niem ob­ser­wu­je roz­miar tra­ge­dii: „Spo­sób bu­do­wy i stan bu­dyn­ków, któ­re by­ły ca­łe z drew­na, uła­twi­ły roz­prze­strze­nia­nie się pło­mie­ni. Z du­żą pręd­ko­ścią obej­mo­wa­ły one obie czę­ści mia­stecz­ka. Ostry, po­łu­dnio­wy wiatr niósł sza­le­ją­cy ży­wioł w kie­run­ku ka­to­lic­kie­go ko­ścio­ła oraz sto­ją­cych obok szkół – ka­to­lic­kiej i ewan­ge­lic­kiej, jak rów­nież w kie­run­ku Jo­han­nes­dor­fu, gdzie pło­mie­nie za­czę­ły już obej­mo­wać naj­bliż­szą Kup­fer­ber­go­wi część wsi. Gdy pło­mie­nie prze­su­nę­ły się już do ulicz­ki Szer­mie­rzy, nisz­cząc wszyst­ko po dro­dze, kie­ru­nek wia­tru zmie­nił się z po­łu­dnio­we­go na wschod­ni i przy­niósł tym sa­mym znisz­cze­nie i za­gła­dę dol­nej czę­ści mia­sta. Co­raz szyb­ciej pło­mie­nie ogar­nia­ły wszyst­ko wo­kół, tak gwał­tow­nie, jak­by kpi­ły z po­łą­czo­nych wy­sił­ków se­tek lu­dzi, któ­rzy spie­szy­li z bli­ska i z da­le­ka, aby po­wstrzy­mać to sza­leń­stwo. Przez dłu­gi czas uda­wa­ło się chro­nić znaj­du­ją­cy się w środ­ku mia­sta ko­ściół ewan­ge­lic­ki, któ­re­go głów­na część opie­ra­ła się jesz­cze na­po­ro­wi mo­rza pło­mie­ni, ale i ona mu­sia­ła ulec ich nisz­czy­ciel­skie­mu dzia­ła­niu”2.

W cią­gu jed­nej no­cy ca­ły swój do­by­tek tra­ci 146 ro­dzin – 503 oso­by. Zo­sta­ją bez da­chu nad gło­wą i po­my­słu, gdzie spę­dzą na­stęp­ną noc. Spo­śród dy­mią­cych jesz­cze zglisz­czy dol­nej czę­ści mia­stecz­ka i po­czer­nia­łych od ognia traw na je­go obrze­żach wy­sta­ją je­dy­nie dwa ka­mien­ne krzy­że. „Me­men­to”. „Pa­mię­taj”. Trud­no po­wie­dzieć jed­nak, czy kto­kol­wiek w tych tra­gicz­nych dniach my­śli o klą­twie.

Dwa dni po fa­tal­nym wie­czo­rze w mia­stecz­ku po­ja­wia się hra­bi­na Fry­de­ry­ka von Re­den z Bu­chwal­du. W pa­mięt­ni­kach pi­sze: „Zbli­żam się do te­go smut­ne­go ob­ra­zu, ja­kie­go jesz­cze ni­g­dy nie wi­dzia­łam, nie mo­gę po­jąć, co wi­dzę, je­stem jak ska­mie­nia­ła. W pa­ła­cu, któ­ry do­sko­na­le za­cho­wał się wśród sa­mych ru­in wo­kół, przy­ję­li mnie An­ton i Graf Gu­stav Ma­tu­sch­ka. Wpro­wa­dzi­li mnie w sam śro­dek ma­łej gru­py lu­dzi – ko­mi­te­tu skła­da­ją­ce­go się z An­to­na, dwóch du­chow­nych, po­bor­cy dzie­się­ci­ny gór­ni­czej, bur­mi­strza oraz urzęd­ni­ka, i pro­si­li, abym wzię­ła udział we wspar­ciu od­bu­do­wy mia­stecz­ka. Usta­lo­no, jak roz­dzie­lić środ­ki po­mo­cy oraz że pie­nią­dze na od­bu­do­wę mu­szą zo­stać zde­po­no­wa­ne”3.

Hra­bi­na jest po­ru­szo­na wi­do­kiem mia­sta, któ­re po raz ko­lej­ny znik­nę­ło. Od­wie­dza miesz­kań­ców, po­cie­sza zdro­wych, z tro­ską po­chy­la się nad ran­ny­mi. Po­tem je­dzie na targ do Bad Warm­brunn i ku­pu­je to, co w zim­ne paź­dzier­ni­ko­we dni wy­da­je się naj­po­trzeb­niej­sze tym, któ­rzy stra­ci­li wszyst­ko – sześć­dzie­siąt je­den par bu­tów z cho­le­wa­mi i dwa­na­ście par ma­łych bu­tów. Wszyst­kie, któ­re te­go dnia szew­cy z Bad Warm­brunn mo­gą jej sprze­dać. W ro­dzin­nej po­sia­dło­ści hra­bi­na za­pę­dza do ro­bo­ty ca­łą swo­ją służ­bę, któ­ra na dru­tach ro­bi z cie­płej weł­ny ubra­nia dla po­go­rzel­ców.

Mia­stecz­ko po raz ko­lej­ny pod­no­si się z upad­ku. Dwa la­ta po po­ża­rze, 12 li­sto­pa­da 1826 ro­ku, pa­stor Chri­stian Schreck mo­że z du­mą kon­se­kro­wać no­wą świą­ty­nię. W cza­sie uro­czy­sto­ści wy­gła­sza pięk­ną mo­wę, a na­stęp­nie ka­że ją wy­dru­ko­wać i sprze­da­wać wśród miesz­kań­ców i go­ści. Uzy­ska­ne w ten spo­sób środ­ki prze­ka­zu­je pa­ra­fii ka­to­lic­kiej, któ­ra swo­ją świą­ty­nię od­bu­do­wu­je trzy la­ta dłu­żej. Jej pro­jek­tan­tem jest nie kto in­ny, tyl­ko sam Karl Frie­drich Schin­kel, au­tor ber­liń­skie­go Al­tes Mu­seum. Wszyst­kie no­we bu­dyn­ki wzno­si się w myśl wszel­kich pra­wi­deł i prze­pi­sów prze­ciw­po­ża­ro­wych. Nikt tu nie chce znów pa­trzeć na pło­ną­ce ko­ścio­ły.

W 1840 ro­ku w mia­stecz­ku miesz­ka 667 osób i tyl­ko dzie­więć z nich mó­wi o so­bie, że są gór­ni­ka­mi. Mi­mo to co chwi­la po­ja­wia­ją się tu przed­się­bior­cy, któ­rzy chcą we wnę­trzu gó­ry szu­kać swo­je­go szczę­ścia. Nie znaj­du­ją go tam ko­lej­no przy­by­li z Gór­ne­go Ślą­ska: pan Tie­le-Win­kler, pan Ro­sen­tiel, pa­no­wie Kar­sten i Grund­man. Po­szu­ki­wa­nie szczę­ścia przez tych ostat­nich koń­czy się wiel­ką eks­plo­zją wie­ży pro­cho­wej oraz ma­szy­now­ni ob­słu­gu­ją­cej je­den z szy­bów. To jed­nak nie znie­chę­ca bra­ci Schön­fel­de­rów – Ri­char­da, Her­man­na i Ro­ber­ta – któ­rzy w 1880 ro­ku po­sta­na­wia­ją roz­po­cząć wy­do­by­cie. Po kil­ku la­tach bez więk­sze­go re­zul­ta­tu, za to z du­żą stra­tą, sprze­da­ją ko­pal­nie Kup­fer­ber­gu pa­nu Aren­do­wi, Ży­do­wi z Ber­li­na. Po raz ko­lej­ny szy­by zo­sta­ją po­świę­co­ne, a ich pra­cow­ni­cy ma­sze­ru­ją wcze­snym ran­kiem z po­chod­nia­mi, li­cząc, że uro­czy­sta in­au­gu­ra­cja roz­ru­chu ko­pal­ni przy­nie­sie im szczę­ście i bo­gac­two. Wy­do­by­cie trwa kil­ka lat, po­wsta­ją na­wet no­we szy­by, jed­nak zło­ża znów nie przy­no­szą spo­dzie­wa­nych zy­sków.

Na udo­sko­na­le­nie wy­do­by­cia i wpro­wa­dze­nie no­wych tech­no­lo­gii nie ma już jed­nak cza­su. Be­stia za­czy­na się wier­cić i przy­po­mi­nać o swo­im ist­nie­niu. 28 czerw­ca 1914 ro­ku Ga­vri­lo Prin­cip strze­la do Fran­cisz­ka Fer­dy­nan­da i je­go mał­żon­ki, a świat, ja­ki miesz­kań­cy Kup­fer­ber­gu zna­li do tej po­ry, roz­pa­da się na ich oczach.

Wiel­ka Woj­na nie wkro­czy jed­nak do Kup­fer­ber­gu, wy­bie­rze in­ną dro­gę. Ża­den z fron­tów na­wet nie za­ha­czy mia­stecz­ka. Za­bio­rą na­to­miast ze so­bą kil­ku­na­stu sy­nów i oj­ców. Gdy ar­ma­ty ucich­ną, na trój­kąt­nym ryn­ku sta­nie po­mnik, któ­ry bę­dzie przy­po­mi­nał o prze­la­nej przez nich krwi.

Miesz­kań­cy mia­stecz­ka są wy­trwa­li. Pięć lat po za­koń­cze­niu woj­ny pod bu­dyn­kiem ko­pal­ni znów usta­wia­ją się w gór­ni­czym po­cho­dzie, znów pło­ną lam­py gór­ni­cze, znów ło­po­czą sztan­da­ry. Na jed­nym z szy­bów pro­mie­nie­je wiel­ki ob­raz świę­tej Bar­ba­ry na­ma­lo­wa­ny przez bra­ta gór­ni­cze­go ase­so­ra – pa­na Fit­zne­ra. Pa­stor Hel­mut Eber­le­in i ksiądz Jo­han­nes Kauf­man wspól­nie tłu­ma­czą wier­nym, że tyl­ko gor­li­we mo­dli­twy spro­wa­dzą na nich ła­skę i bez­pie­czeń­stwo w cza­sie pra­cy.

Te­raz wy­do­by­ciem zaj­mą się in­ży­nie­ro­wie ze spół­ki Gie­sche Er­ben. Na Gór­nym Ślą­sku kon­cern ten jest wła­ści­cie­lem spo­rej czę­ści ko­palń i hut oraz jesz­cze więk­szej czę­ści Kat­to­witz. Miesz­kań­cy Kup­fer­ber­gu z na­dzie­ją na­słu­chu­ją wie­ści z tam­te­go re­gio­nu, do­wia­du­ją się mię­dzy in­ny­mi o pięk­nych i wy­god­nych mia­stach-ogro­dach, któ­re spół­ka bu­du­je swo­im pra­cow­ni­kom. Ma­rze­nia ostat­nich sześć­dzie­się­ciu gór­ni­ków z Kup­fer­ber­gu są jed­nak o wie­le skrom­niej­sze. Nie chcą luk­su­so­wych osie­dli ani ko­lej­ki do­wo­żą­cej ich bez­płat­nie pod bra­mę ko­pal­ni. Chcie­li­by tyl­ko, aby uru­cho­mio­ne przez Gie­sche Er­ben szy­by da­ły do­syć su­row­ca, by nikt nie mu­siał się tu mar­twić o ju­tro.

Mo­dli­twy, do któ­rych na­ma­wia­ją pa­stor Eber­le­in i ksiądz Kauf­man, na pew­no nie są więc ma­ło gor­li­we, jed­nak po pro­stu nie­sku­tecz­ne. Nie wy­star­cza też do­świad­cze­nie in­ży­nie­rów z Gie­sche Er­ben. Z ła­two­ścią wzno­wi­li oni wy­do­by­cie w Kup­fer­ber­gu i z jesz­cze więk­szą ła­two­ścią de­cy­du­ją o je­go osta­tecz­nym za­koń­cze­niu. W bi­lan­sach fir­my tych kil­ka szy­bów i garst­ka gwar­ków nie sta­no­wią zbyt waż­nej po­zy­cji. Naj­pierw sta­je szyb To­ni, wkrót­ce po­tem, w 1927 ro­ku, za­mknię­ty zo­sta­je ostat­ni szyb Ad­ler. Gwar­ko­wie bę­dą mo­gli już tyl­ko z no­stal­gią spo­glą­dać na je­go szkie­let wi­docz­ny z nie­mal każ­de­go do­mu w mie­ście.

Gór­ni­cza prze­szłość mia­stecz­ka nie da­je jed­nak o so­bie za­po­mnieć. Gó­ra, na któ­rej szczy­cie stoi Kup­fer­berg, jest po­dziu­ra­wio­na jak rze­szo­to. Przez ca­łe stu­le­cia drą­żo­no w jej wnę­trzu tu­ne­le, któ­re te­raz – nie­za­bez­pie­czo­ne – za­czy­na­ją się za­pa­dać i za­gra­żać te­mu, co znaj­du­je się po­wy­żej. Sza­lu­nek w sta­rych sztol­niach za­mie­nia się w próch­no i już nikt przy zdro­wych zmy­słach nie wej­dzie do środ­ka, by oce­nić stan znisz­czeń i prze­wi­dzieć ko­lej­ne za­gro­że­nia. O za­bez­pie­cze­niu sta­rych szy­bów nie mo­że być więc mo­wy.

Co­raz czę­ściej ru­ro­ciąg do­pro­wa­dza­ją­cy do mia­stecz­ka wo­dę aż spod gó­ry Wo­łek zry­wa się. Wła­dze mia­sta za­cho­dzą w gło­wę, co jest te­go przy­czy­ną; wkrót­ce oka­zu­je się, że to nie­wiel­kie tąp­nię­cia i osu­nię­cia zie­mi po­wo­du­ją roz­sz­czel­nia­nie in­sta­la­cji.

Pew­ne­go dnia ko­nie cią­gną­ce pług po po­lu pa­na Franz­kie­go za­pa­da­ją się w zie­mi po pier­si i wy­da­ją z sie­bie tak prze­ra­ża­ją­cy kwik, że ci, któ­rzy aku­rat są w po­bli­żu, rzu­ca­ją swo­ją ro­bo­tę i wbie­ga­ją w po­le z po­bla­dły­mi twa­rza­mi. Tyl­ko nie­któ­rzy ma­ją od­wa­gę ru­szyć z po­mo­cą i ra­to­wać zwie­rzę­ta, in­ni pa­trzą z da­le­ka na wy­sta­ją­ce z zie­mi koń­skie łby i nie­zwy­kłe le­jo­wa­te za­pa­dli­sko wo­kół nich.

Po raz pierw­szy jed­nak zie­mia za­pa­da się pod bu­dyn­kiem kuź­ni Preu­sa i kup­ca Re­iman­na. Po­wsta­je kra­ter tak du­ży, że zmie­ści­ła­by się w nim fur­man­ka. Tak­że w sze­re­gu do­mów – od pie­ka­rza Fla­be­go do fry­zje­ra Frie­be­go – utwo­rzy­ła się ry­sa na mu­rach spo­wo­do­wa­na za­pad­nię­ciem się sztol­ni. Ta ry­sa to do­pie­ro po­czą­tek.

Przy­pi­sy

1 Wspo­mnie­nia pa­sto­ra znam z dru­giej rę­ki, przy­wo­łu­je je Do­ra Pu­sch­mann w ma­szy­no­pi­sie „Kro­nik über Kup­fer­berg”; prze­kład Paw­ła No­wa­ka i Sta­ni­sła­wa Ta­dra­ka.

2 Sło­wa pa­sto­ra przy­wo­łu­je Do­ra Pu­sh­mann.

3 Re­la­cję hra­bi­ny znam z te­go sa­me­go źró­dła.

Re­dak­cja: Ju­sty­na Wo­dzi­sław­ska

Ko­rek­ta: Pau­li­na Le­nar

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

Co­py­ri­ght for the Text by Fi­lip Sprin­ger, 2022

Co­py­ri­ght for this Edi­tion by Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter, 2022

ISBN 978-83-67016-35-3

Wy­da­nie V, po­pra­wio­ne

174. pu­bli­ka­cja wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317